- Artysta: 1
- Ateizm: 1
- Dziecko: 1
- Modlitwa: 1 2
- Niewola: 1
- Ofiara: 1
- Omen: 1
- Syn: 1
- Śmierć: 1 2 3
- Walka: 1
- Żołnierz: 1 2
Krzysztof Kamil Baczyński[W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie…][1]
1[…]
DzieckoW takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie
pnie się w niej ten roślinny puch, twardnieje w orzech;
to było dziecko małe, które wkołysali
ciepłych swych ciał pomrukiem jak szelestem morza
5w jej pełnię i dojrzałość, która równa ziemi
ogarnęła i rosła rączkami drobnemi,
zarysem ust różowych, roślinką maleńką,
którą czuła pod lekko wyciągniętą ręką.
„Wróć!” — wołała, a krzyk jej — cień niedotykalny,
10pienił się w urnie nocy. Drzewa niebo niosły
i jak rybak, co trąci nieostrożnym wiosłem
tataraki i kwiaty podwodne ukaże,
tak wiatr obłokom zwijał nachmurzone twarze
i odsłaniały gwiazdy czystsze od pian bieli,
15a w pokoju nadymał żagle złej pościeli,
która czekała na nich, na ciał drzewny oplot,
w którym by miłość ufna zamknęła się słodko.
*
ŻołnierzWłaśnie skończyli mówić. A Piotr, pełen troski,
broń za pas wkładał i jeszcze raz spojrzał
20na mapę nieruchomą; na białym papierze
widział drzewa szumiące, zda się, każdy listek
widział i domków senność. A jego żołnierze,
jakby czując ten ciężar, co przy nim zawisnął,
milczeli. Piotr każdemu dłoń szorstko uścisnął
25i powstał. Jeszcze spojrzał na ich twarze ciche,
które były spokojne i jak jezior wody
wygładzone, a tylko w nich głęboko na dnie,
jak złoto, które na dno jeziora upadnie,
błyszczała moc i nieobjęta młodość.
30Jeszcze wzrok chwilę wstrzymał i na Jana spojrzał,
i jakąś niechęć poczuł, bo zdało się, dojrzał
na dnie oczu błękitnych niepokój czy boleść.
Milczał chwilę i ręce jak struny na stole
sprężył, chciał wniknąć głębiej, chciał go myślą przebić,
35może zeń lęk odczytać czy kruchość pragnienia.
wielki, o płowych włosach, które mu jak płomień
wytryskały na słońcu, twarz wysmukła, czysta,
chłopięca prawie. Piotr dobrze pamiętał,
40gdy Jan rozmawiał z nim w pracowni wielkiej,
gdzie się wznosiły żywe bryły piękna,
które Jan wznosił dłonią zwinną jak łasica,
i dziwne maski chimer na żółtych policach
[2],
wydarte dłonią Jana już chyba nie z gliny,
45ale z najgłębszej skargi człowieczej i winy.
I widział Piotr, jak z dłoni Jana promień tryskał,
palec wznosił w marmurze niebiosa, przyciskał,
wiódł wolno, wyprowadzał i w oczach mu prawie
wypukły wzrok posągu mienił się i krwawił.
50Piotr był żołnierz. Nie lubił, gdy go łzy zakrztuszą.
Sądził go jak kobietę, która z jego duszy
łzy wydarła tajemną iskrą czynów obcych.
*
Ziemia drgnęła i nagle zerwali się chłopcy,
słysząc łoskot motoru. Więc ruszyli cicho,
55schodząc po wąskich schodach, jak do głębi śmierci,
gdzie czekał ich samochód. A nad nimi wzdychał
żagiel nocy ogromny jak lodowe piersi,
które oddechem zdmuchną serca, serca wchłoną,
a liście drzew muskały ciemne ciała domów.
*
60Stanęli nagle. Niżej szyny lśniły,
jakby się wóz księżyca przetoczył po ziemi,
tak srebra nalał w ziemskie koleiny wozów.
Krzaki drgnęły i widać było skrzydła cieni —
— ludzie to byli. Całe wzgórze grozą
65zjeżyło się milcząco, kiedy tak czekali,
jak sierść czarna, bolesna, koląca od stali.
jak deszcze smukłe wozy, tabory ciężarne,
gdzie się czołgają chmury niepogód i suną
70grudni nieboskłon sztywny, lipców burze skwarne,
ten szlak, po którym płyną ludzkie zamyślenia,
tych, którzy pożegnali, i tych, co witają,
tych, którym jabłko krain złotych się otworzy,
jest teraz traktem śmierci. Na kształt sinych nożyc
75tną go straszne pociągi, po brzegi nalane
ciałami naszych braci, o obliczach szklanych
od bólu, i ciałami kobiet smukłych, które
z miłości swych wydarte jak z niebiosów chmury,
i włosy ich złotawe, zlepione krwią, stygną,
80a po nocach chwytają w martwe palce widmo
nadając mu imiona najmilsze, stracone…
ModlitwaBoże — pomyślał — Boże, mocą natchnij, otwórz
moje serce zmartwiałe, abym poczuł bliżej
ten płomień, który niosę im, wolności ogień,
85który nam stopy z każdym krokiem liże
na tej ziemi rozdartej» — Wiatr nadpłynął cicho
i Piotr usłyszał nagle, jak trawa oddycha
pod jego piersią męską. Ustami do ziemi
przypadł i głowę uniósł już zimny, wyniosły.
90Widział: księżyc rozgarniał chmury płaskim wiosłem
i żeglowało ciepło nieba, świat popielał,
po brzegi wypełniony światłem; cień się przelał
spod jego stóp. I wtedy z daleka usłyszał,
jak się rozpruwa z wolna w krąg stojąca cisza,
95jak szum daleki tryska jak siwy wodospad
i na szynach z daleka ciemna lawa rosła.
Wtedy skoczyli nagle. Ognia słup wytrysnął
i jak spieniona grzywa pary huk do góry
strzelił. Cisza. I łoskot. Jak żelazne sznury
100szyny skręcone w górze zawisły. Grzmot runął.
Masyw się w dół przetoczył. Tylko ognia runo
drżało nad nim. Do broni! Jak rozgięte łuki
skoczyli w górę. Wzgórze całe z niemi
poderwało się nagle, odprysło od ziemi
105i rozdzielone na sylwetek palce
pełzało naprzód.
WalkaJuż się gięli w walce:
to przypadną i szable ostrych strzałów świsną,
to z granatem w powietrzu bez ruchu zawisną,
oczy szukają szybko, potem chmura tryśnie
110i jeszcze większa ciemność jak obręcz uściśnie.
Dopadli. Huk zaworów. Już więźniowie z góry
skaczą. Zlewają ciała z ziemią. Nikną nagle.
Powietrze wkoło syczy jak wzburzone żagle
i pęka znów jak płótno. Cisza. Wtedy z boku
115stoczył się grzechot strzałów. Schowane za brzegiem
rozprutego wagonu, zabłysły złe hełmy,
karabiny. A ognia płonącego wełny
to opadną, to okryją łysk i świst złowrogi.
Stanęli i przypadli, biała nitka trwogi
120już ich dusiła w gardle, już bieg pękł w pół drogi,
gdy się nagle z ciemności jak zjeżone rogi
dwa cienie poderwały. To w górę, to na dół
schylają się wśród biegu, na wietrze się kładą.
Oni dwaj zapaleni jedną iskrą razem,
125na dwu końcach torowisk, z granatami w ręku,
w dymie skoczyli naprzód. Wtedy się ozwały
salwy za nimi. Najpierw pojedyncze strzały,
potem grzechot raz po raz jak sznur się naprężał
i słoniły ich z boków proste, długie węże
130pocisków. Już dopadli. Rzucili. Grom. Chmura
krwawa z ziemi wytrysła i zastygła w górze.
W dole złote cekiny jak płonące róże
dogasały. I wtedy nagle, gdy już z wolna
zbliżali się,
OfiaraJan spojrzał i zobaczył z bliska,
135jak się zza martwych desek cień ostry wynurza,
bierze na cel. W ciemnościach widać: strzelec zmruża
oko i w Piotra mierzy. Zanim pocisk pluśnie,
Jan zerwał się. Zasłonił. Padł strzał jak klask nagły.
Trzepnął dłońmi i w ciemność dwa ciała upadły.
140Wielkie drzewa zerwały się jak ptaki z krzykiem
i wiatr wystrzelił nimi swą ostatnią salwę.
Ucichło. Poprawiali przy pasach rzemyki.
Szczęk broni ładowanej. Świt się wtaczał wolno
jak zasłona bojowa biały. Ptak zakrzyczał
145długo, ostro, chropawo. Piotr patrzył daleko,
tam, gdzie trzy drzewa nagie, jak krzyże nad rzeką,
czerniały jak rysunek ślepej mapy śmierci,
i czuł, jak mu się życie zsiada ciężko w piersi,
jak dławi, chciałby wypluć, wyrzucić je z siebie.
150Za późno już. Jan leżał. Powoli na niebie
rozlewała się czerwień i na srebrnych krzakach
łzy świeciły, jak gdyby ktoś przed świtem płakał.
*
W uliczce ciężki upał, jakby w szklane słoje
powietrza ponalewał dzień żółtego miodu.
155Maliny lśniły sztywno na grzędach ogrodu
i ostry zapach śmierci wisiał nad pokojem.
Piotr stał przy nim. Jan westchnął i oczy otworzył.
Jego ogromne ciało, maleńkie już teraz,
pod kołdrą, jakby obce było mu, zbyt ciężkie,
160aby je udźwignęło jego serce męskie,
twarz z wosku, gdzie minuty powoli mu ryły
coraz to ostrzej źródła i wypukłe żyły.
Duszno było i ciężar powietrza przymrużał
usta, które co chwila otwierał, by mówić,
165sufit drgający słońcem jak biała kałuża
opadał mu na oczy, aż wreszcie głos schwycił,
jakby to był smug wąski wiotkiej, krwawej nici:
iść, ja już nie jestem ciałem ni człowiekiem,
170a jeszcze snem nie jestem. Piotrze, tak mi strasznie.
Jestem pusty, a nie wiem, która chwila zacznie
owijać mnie już śmiercią. Piotrze, żebym chociaż
mógł uwierzyć jak owi, którzy w niebo wierzą,
jak ogród, w którym kwitną obłoki niebieskie
175zamiast kwiatów, a liny gwiazd napięte grają
tak im do wtóru, aż w Bogu się stają.
Ja, Piotrze, byłem martwy, zbyt mądry, ja w Boga
nie wierzyłem, nie wierzę, ja jestem dom pusty.
Ty módl, ty się módl za mnie, nim mi zgasną usta.
180Sucho tak, taka susza, tak mi serce wyschło,
módl się, nim spopieleje ze mną ciemne wszystko.»
Zamilkł. Skwar wisiał, rozdzielał się w pnącze.
W usta wkręcał się wolno, dusił, sprzęty łączył
ogromnym, lepkim płótnem. «
Śmierć, SynWiesz — mówił Jan dalej
185takie złoto na niebie, a mnie ciemność pali,
ja muszę odejść, muszę, ja… Maria urodzi
syna. Słuchaj, nie — słuchaj, w tej ognia powodzi
on nie zginie. Ty, Piotrze…» Tu mu usta wklęsły
i nos jak wosk studzony zamierał w łuk ostry.
190«Ty go, słuchaj…» Piotr ręce załamał i ciepła
łza mu spłynęła do ust, czuł, jak mu zakrzepła,
ogromna, coraz większa, gorąca, jak ołów.
Skwar roztapiał przedmioty. Wielkie ciszy koło
wirowało w milczeniu. Już się pierś szeroka
195zapadła, miękka, zwiotczała i lekka,
oczy zamknął. I ledwie drgała jedna powieka.
«Módl się» — szepnął i opadł w cichy obłok snu.
*
I teraz Piotr zrozumiał, że Jan, gasnąc z wolna,
jemu dał swoje życie i kazał je drążyć,
200że małe ciałko ciepła, które się mozolnie
stawało teraz dzieckiem, na dłoniach mu ciąży,
że już pozostać musi i prowadzić czas,
który mu Jan dał w serce jak życia sznur szparki.
Wstyd go zdławił i osiadł łzą na gorzkie wargi.
205I widział z dala przez okno nieboskłon,
gdzie morze chmur dalekie nawisało cicho,
i błagał. On nie umiałby tak zwykle, prosto
wziąć śmierci własnowolnie jak kwiatu ciemności,
on nie wiedział. Stał w niebie, jakby złoty kościół
210skwar ciężki wybudował dla jego modlitwy,
i błagał. On — on, który w dzień ostatni bitwy
wietrzył lęk w oczach Jana. On żył, on pozostał,
jego droga nikomu potrzebna, zła, prosta
jak strzał karabinowy.
Omen«Boże — błagał — Boże,
215niechże się pąk niebiosów zielonych otworzy,
niech spada jedna łza, łza, w której zobaczy
Jan swoją duszę smukłą. O, niech mi wybaczy
moje życie». Jan skonał i wtedy się chmura
nasunęła jak zwierzę ogromne, i kropla
220spadła w otwarte usta wyschłej, czarnej ziemi,
nim się ulewa ciężka jak owoców potok
nie przelała powałą, burzą, grzywą złotą.
*
Jan miał twarz napełnioną po brzegi milczeniem,
światłem błękitnym, a w nim uśmiech dziwny
225stał się, jakby mu nigdy nie śpiewała ziemia,
i usta napełnione płynem niebios ciepłym,
już zbawione, dalekie jak kwiat w ciszy — krzepły.
I drętwiał Piotr u okna jak ostatni posąg
umarłego rzeźbiarza — jego ciemne włosy
230na twarz mu spadły i pluskał w przestrzeni
głos jego serca czy głos smutnej ziemi?
*
Maria wtedy od okna odeszła, a drzewa
biły wielkimi dłońmi, szumiała ulewa,
jakby konie zerwane z ogromnej przestrzeni
235tratowały zły całun pomarszczonej ziemi.
Skrzypnęły schody. A ona uniosła
dłonie swe niebieskawe, jakby ciężką wazę,
w której cierpienie jej ciężko zastygło,
i już tych rąk opuścić ani wznieść nie mogła.
240Wiedziała. Wiał chłód niebios i szumiała trwoga.