Spis treści
Cudowne lekarstwoOpracowano na podstawie bajki ludowej O leczeniu padaczki opowiedzianej przez Annę Cieślę
1Żyły sobie matka i córka. Matka skromna i poczciwa, córka — ładna i miła. Tylko że wielkie nieszczęście na nie spadło. Córka zachorowała na padaczkę.
2Matka woziła ją po lekarzach i znachorach, grosza nie żałowała, póki miała, ale nikt nie znał na tę chorobę lekarstwa. Zwano ją wówczas chorobą świętego Wita, ale czy święty Wit tę chorobę sprowadzał, czy też sam na nią zapadał — nawet tego nie było wiadomo.
3Cóż, pozostała biednym kobietom tylko modlitwa. Chodziły więc do kościoła i składały swoje błagania przed ołtarzem.
4Aż tu pewnego razu, podczas mszy niedzielnej, dziewczynka dostała ataku padaczki. Ludzie, jak to ludzie, zaczęli się cudować… A nieszczęsna matka wyprowadziła półprzytomną córkę z kościoła, ułożyła na ławce pod lipą i czekała, aż atak przeminie.
5Wtedy podeszła do nich dziwna jakaś kobieta, jakby Cyganka czy wróżka w zwiewnych szatach, i tak rzekła:
6— Nie płacz, matko, nie rozpaczaj, ja ci dam radę i córka wyzdrowieje, tylko musisz mnie posłuchać.
7— A wiele to będzie kosztowało? — pyta matka — bo ja już w nędzy jestem przez tę jej chorobę…
8— Nic od ciebie nie wezmę, ja tylko chcę, żeby twoja Zosia była zdrowa. Musisz tylko pójść do kościoła waszego, kiedy mszy nie będzie i żadnego człowieka w środku, tylko kościół pusty. Podejdź do ołtarza i z tego obrusa, co na ołtarzu leży, musisz nożycami — przynieś je ze sobą z domu — uciąć trzy ząbki z brzega. Weź je do domu, spal ogniem na popiół, popiół rozetrzyj i wsyp córce do herbaty. Jak ją wypije, zdrowa będzie.
9— Co ty mi tu gadasz! Jak to być może! — zawołała matka i chciała jeszcze dalej wróżkę wypytywać, ale patrzy — nikogo nie ma przy nich. Jakoś się ta dziwna kobieta rozwiała, jakby chmurka na wietrze, i znikła.
10No więc poszły matka z córką do domu, matka położyła dziewczynkę do łóżka, a sama bije się z myślami:
11— Jakże to tak! Ze świętego miejsca coś wynosić i jeszcze niszczyć do tego! Za nic w świecie tak nie zrobię! To grzech pewny!
12Ale znacie siłę serca matki! Żeby swemu dziecku dopomóc, matka czasem gotowa i na grzech się odważyć.
13— Co ma być, to będzie, muszę spróbować!… A jeśli to oszustka jakaś? Zakpiła może ze mnie?… A kto wie, czy mi się ta wróżka nie przywidziała tylko? Uroiło mi się coś może ze zmartwienia w tej mojej głowie głupiej?… Ale jeśli to nadzieja na zdrowie dla Zosi, to jak mogę ją zaprzepaścić?
14Udręczona tymi myślami, zasnęła matka wreszcie. A o świcie wstała i nie budząc nawet córki, wyruszyła do kościoła.
15Jeszcze to było przed mszą poranną, ale widzi — drzwi kościelne uchylone, więc wchodzi do środka. Pusto. Aż tu nagle jak organy zagrają! Wyskoczyła z powrotem, za lipą się skryła, a serce tak jej wali, tłucze się, jak ptaszek w klatce!
16Ale domyśliła się, że to organista chciał sobie tylko nad ranem poćwiczyć na organach. Rzeczywiście, po chwili zobaczyła go, jak wychodził z kościoła.
17— No, to teraz spróbuję… — pomyślała.
18Zanim jeszcze dwa kroki w stronę kościoła postawiła, słyszy — szur — szur — znów ktoś nadchodzi.
19Matka znowu — myk za pień lipy i wygląda zza niego. A to kościelny — staruszek z miotłą, ścierką i kubłem wody idzie kościół posprzątać.
20Czeka matka i czeka. Widzi, że niebo już na wschodzie różowieje, niedługo słońce się podniesie i cała wieś zbudzi się. Wreszcie drzwi kościelne skrzypnęły, kościelny wychodzi, mokrą ścierką macha, zadowolony, że swoją robotę wykonał, do domu się kieruje.
21— To dla ciebie, córeczko, najkochańsza, żebyś zdrowa była… — szepce matka cichutko i drzwi świątyni przekracza.
22Zawsze wiedziała, że kościółek w ich wiosce jest malutki, a dziś idzie i idzie, a nawa ogromna, skończyć się nie chce, jakby w jakiejś katedrze była… „Czy to kościół tak urósł, czy strach jakiś za nogi mnie trzyma i spowalnia kroki?” — myśli sobie i żywiej nogami przebiera.
23Doszła wreszcie do samego ołtarza, a nad nim Święty Józef z Dzieciątkiem w ramionach z obrazu na nią patrzy.
24— Józefie Święty, tyś Dzieciątko Boże piastował, tyś je przed niebezpieczeństwem chronił, ty mnie zrozumiesz… — wzdycha matka i chlast! — nożyczkami trzy ząbki obrusa obcina, pod chustkę chowa.
25Szybko się z kościoła wymyka, biegnie do domu, w blaszanej misce ogień roznieca, ząbki na popiół drobny spala. Herbatą zalewa, łyżką w kubeczku miesza i śpiącą Zosię budzi.
26— Masz tu, córciu, lekarstwo, wypij zaraz do dna.
27Zosia pije, bo jest dzieckiem mądrym i posłusznym, choć herbata nie jest słodka ani smaczna, ale wiadomo — lekarstwo nieraz i niesmaczne być musi.
28Czeka teraz matka niecierpliwie, czy sposób zalecany na chorobę pomoże, a tymczasem w kościele ksiądz odkrył zniszczenie obrusa i był prawdziwie oburzony: skrzyczał kościelnego i organistę, że domu Bożego nie pilnują, ministrantów za uszy wytargał — choć nie bardzo wierzył, żeby to oni zrobić mogli, ale kogoś przecież ukarać było trzeba, wiadomo, że ministrantów zawsze najłatwiej…
29A w niedzielę z ambony swoje oburzenie wykrzyczał:
30— Co za bezmyślne barbarzyństwo w mojej parafii! Nie myślałem, że tego kiedyś dożyję! Kto też mógł takie bezeceństwo uczynić, żeby obrus na ołtarzu bez żadnego sensu i celu pociąć!
31Siedzi matka Zosi cicho w ławce i ze strachu truchleje. Co to będzie teraz?
32
Ale mijają tygodnie i miesiące, a Zosia całkiem zdrowa. Nic jej nie dolega, straszna choroba gdzieś odeszła, za lasy i góry, jak to powiadają.
33Ksiądz proboszcz, jak to ksiądz proboszcz, z początku pełen gniewu, potem jeszcze się pozłościł, a w końcu o obrusie zapomniał. Ale sumienie matki nie zapomniało, gryzło ją i gryzło, spać nocą nie dało. A dniami chrobotało jej po głowie, jak jakaś mysz niespokojna — wiecie sami, jak to bywa.
34Zebrała się w końcu matka na odwagę i poszła do księdza proboszcza, żeby mu swój postępek wyznać.
35— To ja, proszę księdza, obrus na ołtarzu zniszczyłam… — zwierza się i opowiada całą swoją historię.
36Słucha ksiądz, słucha, a w końcu pyta:
37— Ale czy choć dziewczynka zdrowa jest?
38— Tak, proszę księdza, już pół roku będzie, jak zdrowiutka.
39— Jeśli tak — mówi ksiądz — jeśli lekarstwo pomaga, to obcinaj ząbki choćby i z każdego obrusa i lecz dzieciaki chore!