Józef Ignacy KraszewskiDziad i baba
I
1Był sobie dziad i baba,
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca, słaba,
On skurczony we dwoje.
5Mieli chatkę maleńką,
Taką starą jak oni,
Jedno miała okienko
I jeden był wchód do niéj.
Żyli bardzo szczęśliwie
10I spokojnie jak w niebie,
Czemu ja się nie dziwię,
Bo przywykli do siebie.
Tylko smutno im było,
Że umierać musieli,
15Że się kiedyś mogiłą
Długie życie rozdzieli.
II
I modlili się szczerze,
Aby Bożym rozkazem,
Kiedy śmierć ich zabierze.
20Brała oboje razem. —
„Razem! to być nie może,
Ktoś choć chwilą wprzód skona” —
„Byle nie ty nieboże”.
„Byle tylko nie ona”.
25„Wprzód umrę, woła baba,
Jestem starsza od ciebie,
Co chwila bardziej słaba,
Zapłaczesz na pogrzebie”.
„Ja wprzódy, moja miła,
30Ja kaszlę bez ustanku
I zimna mnie mogiła
Przykryje lada ranku”. —
„Mnie wprzódy”. „Mnie, kochanie”.
„Mnie mówię”. „Dość już tego,
35Dla ciebie płacz zostanie”.
„A tobie nie? dlaczego?”
I tak daléj i daléj,
Jak zaczęli się kłócić,
Tak się z miejsca porwali,
40Chatkę chcieli porzucić. —
III
Aż do drzwi — puk powoli.
„Kto tam?”
IV
„Otwórzcie proszę,
45
Posłuszna waszéj woli,
Śmierć jestem: skon przynoszę”.
V
„Idź babo drzwi otworzyć!”
„Ot to: Idź sam, ja słaba,
50Ja pójdę się położyć”,
Odpowiedziała baba. —
„Fi! śmierć na słocie stoi,
I czeka tam nieboga”,
„Idź otwórz z łaski swojéj” —
55„Ty otwórz moja droga”
VI
Baba za piecem zcicha
Kryjówki sobie szuka,
Dziad pod ławę się wpycha,
60A śmierć stoi i puka.
I byłaby lat dwieście
Pode drzwiami tam stała;
Lecz znudzona nareszcie,
Kominem wleźć musiała.
65