Spis treści
- Antysemityzm: 1 2
- Bezdomność: 1
- Bieda: 1
- Chłop: 1
- Czyn: 1
- Dziecko: 1 2 3 4 5 6 7
- Kondycja ludzka: 1
- Konflikt: 1
- Krzywda: 1
- Marzenie: 1
- Nacjonalizm: 1
- Nienawiść: 1
- Obcy: 1 2 3
- Opieka: 1 2
- Piękno: 1
- Polak: 1 2
- Pozycja społeczna: 1
- Praca: 1 2
- Przemoc: 1 2
- Słowo: 1
- Święto: 1
- Twórczość: 1
- Walka: 1
- Zabawa: 1
- Ziemia: 1
- Żyd: 1 2
Informacja o dokonanych zmianach
I. Poprawiono błędy źródła: inych > innych, wszytkich > wszystkich.
II. Wprowadzono uwspółcześnienia w następującym zakresie:
Zmiany leksykalne, w tym ortograficzne: pasorzytów > pasożytów, bronzową > brązową; pojedyńczo > pojedynczo.
Udźwięcznienia/ubezdźwięcznienia, np.: z pod > spod, z podełba > spode łba.
Pisownia małą/wielką literą, np. żydziak > Żydziak; o ruchu ziemi naokoło słońca > (…) Ziemi naokoło Słońca
Pisownia łączna/rozdzielna, np: naprzykład > na przykład, zdaleka > z daleka, jakto > jak to, możeby > może by, gdzie niegdzie > gdzieniegdzie itp.
Pisownia joty, np.: Marja > Maria, zorjentował > zorientował, manją > manią itp.
Fleksja, np. mojem > moim, tonącemi > tonącymi, wspólnemi > wspólnymi, cudzem > cudzym itp.
Składnia: pewnym jest > pewne jest.
Inne zmiany: ośmnastu > osiemnastu; n. p. > np.; t. zw. > tzw.; przekupni > przekupniów, zdziebko > ździebko, ping - pong > ping-pong, miedziano - złota > miedziano-złota; Mixem > Miksem.
Interpunkcja została uwspółcześniona zgodnie z dziś obowiązującymi zasadami.
Chłopcy z ulic miasta
Chłopcy z ulic miasta
1Ojciec Mańka i Felka jest już od roku bez pracy. „Fasują” bony, ale czy z tego można wyżyć? Żeby nie Maniek, który sprzedaje „Poranną” i Felek, który służy u jednej straganiarki, byłoby źle.
2Matka Józka jest praczką, a ojczym robi w browarze. W domu jest co zjeść, ale na książki i na zeszyty ojczym nie chce dawać. Nie chce mu także niczego sprawić i matce nie pozwala. Więc Józek sprzedaje gazety, żeby sobie zarobić „na tę książkę czy bucik”.
3Fed'kę macocha wygnała z chałupy i przyszedł do Lwowa „na służbę”. Sypia w piecu starej cegielni, myje ławki przekupkom na rynku, czeka przed dworcem na walizki — jak się da.
4Pepi Glückauf ma tylko babkę. Babka martwi się bardzo, że „na to już przyszło”, że Pepi musi gazety sprzedawać. Bo oni są „z lepszej rodziny” i mieli własny domek za rogatką gródecką, a dziadek był kolejarzem. Kiedy Pepi wychodzi z domu, babka zawiązuje mu szalik naokoło szyi, żeby się nie przeziębił i zaklina go, by „nie zadawał się z łobuzami” i nie uczył brzydkich wyrazów.
5A Kazik to nie ma nikogo na świecie, oprócz jakiegoś wujka w Glińsku, który „nie chce o nim nawet słyszeć”. Chłopcy mówią o Kaziku, że chodzi na „miaukoty”[1], a nawet „na lewo”[2], ale Kazik mówi, że to nieprawda.
6Ciotkę Stefka zredukowali na poczcie i Stefek nie chodzi już do gimnazjum. Jest chłopcem na posyłki w jednym sklepie kolonialnym. Do świetlicy przychodzi, „bo można tu pożyczyć książkę i dowiedzieć się czegoś ciekawego”.
7A Wacek jest łobuz — „zwyczajny łobuz”. Matka nie chce, żeby biegał z „Expresem”. Matka chce, żeby się uczył i na człowieka wyrósł. Ale Wacek lubi kino, czekoladę i papierosy.
8Salek nie ma ojca, tylko sparaliżowaną matkę. Matka leży cały dzień sama, a ci ludzie, u których mieszkają kątem, „to są takie bez serca, że jej nawet tej szklanki wody nie podadzą”. Salek musi przed wyjściem zostawiać jej jedzenie przy łóżku. Salek sprzedaje „Poranną” i „Expres Wieczorny”, a oni mieszkają aż na Lewandówce[3]. Do domu nie może wrócić przed północą. Kupuje więc za pierwsze zarobione pieniądze, póki jeszcze sklepy są otwarte, duży bochenek chleba, czasem zaś trochę kaszy, herbaty czy cukru. A że nie może z tym przecie biegać po mieście, chowa to w sobie tylko wiadomej kryjówce, w śniegu, pod pomnikiem Mickiewicza.
9Ale wszystkich chłopców niepodobna i tak wyliczyć, choć powinno się właściwie to zrobić, bo każdy jest inny. Są między nimi łobuzy i „porządni”, „miaukacze” i „honorowi”, pracowici i leniwi, uczciwi i „chodzący na lewo”.
10Są tacy, którzy przychodzą do świetlicy tylko wtedy, gdy jest zimno albo gdy są głodni, i tacy, którzy czekają już na podwórzu na otwarcie i opuszczają świetlicę dopiero wieczorem. Tacy, którzy wpadają, by zmienić książki lub posłuchać pogadanki i tacy, których przyciągają tylko gry i zabawy. Był nawet jeden, który przychodził z powodu szuflady.
11Zauważył, że w jednym stole jest pusta szuflada z kluczem i poprosił, żeby mu ją dać. Schował do niej zeszyt, sznurek, złamany scyzoryk, kawałek drutu i lankę. Zamknął ją na klucz i poszedł. I odtąd co dzień przychodził, sprawdzał, co w niej jest, zamykał i odchodził.
12Widać, było mu przyjemnie posiadać własną szufladę…
13Ale wszyscy chłopcy, wszyscy bez wyjątku, nawet ci najporządniejsi i najspokojniejsi brali udział w bójkach.
14Bo z początku bójki wybuchały w świetlicy prawie codziennie.
15I bito się nie „na żarty” i nie po to, żeby się „siłować”, ale — naprawdę.
16Uderzano twardo, mocno, bezlitośnie. Pięścią w nos, głową o ścianę, kopnięciem w brzuch. I kiedy już jeden z chłopców leżał na ziemi, trudno było jeszcze oderwać od niego zwycięzcę.
17Bito się pojedynczo albo grupkami: starsi z małymi, Polacy z Rusinami, Polacy i Rusini z Żydami, ci, którzy nosili czerwone czapki z tymi, którzy ich nie nosili. Rozmaicie.
18Panna Joasia „dziwiła się bardzo”.
19Panna Joasia „nie mogła tego zrozumieć”.
20Przecież pojedynczo każdy z nich był bardzo „miłym” i „dobrym” chłopcem, nieróżniącym się niczym od wszystkich innych chłopców. Można z nim było pomówić o tym, jak powinno być urządzone życie w świetlicy, żeby wszystkim było dobrze i miło, i o „sprawiedliwości”, i o „braterstwie”, i o „koleżeństwie”. Ale wszyscy razem stawali się dziką i rozhukaną bandą, której nie można było poskromić inaczej niż siłą. I panna Joasia ze wstydem i żalem musiała przyznać, że o wiele więcej wpływu i posłuchu od niej miał pan Piotr, który nie mówił ani o koleżeństwie, ani o braterstwie, ale w krytycznych momentach chwytał zapaśników za kołnierze i tłukł ich o siebie tak długo, aż oświadczali, że „mają dość”. A wtedy orzekał: „Tak wyglądają dwa byki, które chcą się bóść”…
21Panna Joasia była tym bardzo zrażona.
22Ale panna Joasia nigdy nie sprzedawała gazet na ulicy.
23Jeżeli zaś spojrzeć na te rzeczy z pewnego oddalenia — to cóż? Wydaje się nawet, że to dość wesołe zajęcie. Biegnie z paczką gazet i krzyczy sobie, ile dusza zapragnie, a po drodze to zaczepi kogoś wesołym lub zuchwałym żartem, to poślizga się po zmarzniętym rynsztoku, to wskoczy do tramwaju lub uczepi się dorożki.
24Ale w rzeczywistości, ten „wesoły gazeciarz” nie jest wcale taki wesoły. Bo paczka gazet, którą niesie w ręku, ta paczka, tak lekka pozornie, gniecie nieznośnym ciężarem, jeśli pozostaje niesprzedana. Jego ochrypły krzyk staje się wówczas wołaniem rozpaczy i w późną noc, gdy przez ulice przewijają się nieliczni tylko przechodnie, zmarznięty, śmiertelnie znużony, zaczepia jeszcze:
25 26Ale obok niego snuje się jak cień inny gazeciarz, który także „poluje” na ostatnich przechodniów.
27Panna Joasia mówi — „koleżeństwo”.
28Ale jeżeli gazety trzeba sprzedać i jeżeli tamten wchodzi ci w drogę? Najtrudniej to jest zawsze z tym koleżeństwem wtedy, kiedy na dwóch jest za mało chleba. I nawet w ogóle tam zaczyna się właściwie trudność.
29— Bo niech pan sobie np. wyobrazi — tłumaczyli panu Stachowi starsi chłopcy — że na jednym rogu ulicy stoi ze swoimi pismami pan, a na drugim taki mały, sześcioletni miglanc[4], okropnie zabawny w swojej czerwonej czapce z blachą.
30I obydwaj sprzedajecie, on i pan — interes idzie.
31Wtedy miglanc nie tylko panu nie przeszkadza, ale nawet śmieszy pana, a jeżeli jest zimno, to go panu żal i myśli pan: „biedny szkrab!”
32A teraz wyobraź pan sobie, że tylko pan zarabia, a on nie. Mały jest i nie umie sprzedawać.
33Stanął pod murem i maże się. Pewnie mu w domu skórę wygarbują. A pan sprzedał już tymczasem wszystkie swoje gazety.
34Wtedy może nawet podejdzie pan do niego i wciśnie mu dziesiątkę w rękę: „na i nie becz!” A jeżeli jaki batiar[5] będzie chciał go zaczepić, to go pan obroni.
35No, jednym słowem, gdyby panna Joasia to widziała, miałaby się z czego cieszyć.
36Ale przecież prawie zawsze bywa zupełnie inaczej: wszystkim jest żal dziecka i kupują tylko u małego. Kupują czasem nawet takie gazety, których nigdy by u dużego chłopca nie kupili. I nie tylko kupują, ale nawet dają napiwki.
37A taki już jest „wypraktykowany”, że do każdego inne minki robi i inaczej oczkami zawraca. A kiedy ze sprzedanych gazet i napiwków uzbierał już tyle, że ma więcej, niż gdyby sprzedał wszystkie gazety, proponuje przechodniom:
38— Dzisiejsza gazeta za 5 groszy! Niebywała okazja! Dzisiejsza gazeta za 5 groszy!
39A pan stoi na swoim rogu zmarznięty na kość i schrypnięty od krzyku i — nic. Ani jednego pisma!
40Wtedy, to już się panu nie będzie na śmiech, ani na czułość zbierało! Obejrzy się pan dobrze, czy jaki klient nie nadchodzi, da pan bachorowi w kark i: „won z mego rogu albo ci jeszcze lepiej przyłożę!”
41A jak panu bardzo głód dokuczy i zmarzł pan, a nie ma pan pięćdziesięciu groszy na nocleg, to się jeszcze pan z nim pieniędzmi „podzieli”. A potem bachor się w świetlicy skarży, a panna Joasia się dziwi…
42Młodsi zaś chłopcy to znowu tłumaczyli panu Stachowi tak:
43— Taki starszy chłopak to myśli, że jemu trzeba we wszystkim ustąpić, bo przecież on większy i silniejszy. Wystarczy im się tylko przyjrzeć w świetlicy, a zaraz pan zmiarkuje, jaka jest ich sprawiedliwość.
44Jeżeli jest jaka ciekawsza gra albo książka, to sobie zabierają, niby że dla małych za trudna. I nie daj Boże, żeby im ktoś co ruszył!
45Ale jak mali dostali piłkę, to im odebrali i zrobili sobie z niej football.
46Jak oni mają z panem pogadankę, to małych wyrzucają na podwórko — powiadają, że mali nic nie rozumieją, kręcą się i przeszkadzają.
47Ale jak panna Ela opowiada małym bajki, to wszystkie stare draby przychodzą słuchać…
48Dziecko, Praca, Walka, Konflikt, Nacjonalizm, Pozycja społecznaWięc na ulicy jest też to samo i jeszcze gorzej, bo tam nie ma komu nas bronić. A oni mówią sobie tak: „Na co takiemu miglancowi pieniądze potrzebne?” I zazdroszczą, że my więcej zarabiamy. A jak np. taki Antoś sam jeden cały dom karmi? Ojciec chory, matka bez pracy i dwoje zupełnie małych szkrabów. Pięć gęb na niego jednego — no?!
49Albo z Rusinami czy Żydami… Gdyby gazety tak szły, żeby dla wszystkich było dość miejsca, to coby to komu szkodziło, że jakiś Moniek, czy Fed‘ko też z nimi po mieście lata? Ale jak jest tak trudno się wyżywić, to zaraz przychodzi ta złość, że niby skąd oni i jakie ich prawo? Nie może to taki „Iwan” na wsi siedzieć i krowy paść, a gnój rozrzucać? Albo taki „Icek” cebulami na Krakowskim handlować? To nie! Musi się im we łbach przewrócić i kariery zachciewać i taki „chłop z seła[6]” albo parszywy Żydziak pcha się dzisiaj „Wiek Nowy” i „Expres” sprzedawać! Tak ma się rozumieć mówią Polacy. Bo Rusini to powiadają, „że tych Lachów przydałoby się dobrze nauczyć” i że jak jeden Lach u nich we wsi tak się rozpychał, to go het spalili — zboże, chałupę — wszystko. A Żydzi znowu powiadają, że oni są zawsze i we wszystkim pokrzywdzeni i że nawet w świetlicy, gdzie niby to ma być równość i sprawiedliwość, oni dostają najmniej osłodzoną herbatę, najgorsze gry i nieciekawe książki…
50Bo ta złość i gniew i gorycz, która jest w chłopcach w ciągu całego dnia, nie może się przecież tak zaraz rozproszyć na progu świetlicy. A zresztą może by się rozproszyła, gdyż każdy człowiek pragnie zaznać trochę spokoju, serdeczności i pogody, gdyby nie to… gdyby nie to… że w świetlicy jest tak ciasno.
51W niewielkim pokoju tłoczy się przy stołach czterdziestu, a czasem i pięćdziesięciu chłopców. Toteż nie ma mowy o tym, by wszyscy jednocześnie mogli zasiąść przy stole i wypić herbatę, zorganizować jakąś wspólną zabawę lub otrzymać gry towarzyskie czy książki. Zawsze i o wszystko trzeba się pchać i wszystkiego domagać, a „frajer”, który nie umie energicznie puszczać w ruch łokci, nie dostanie niczego albo dostanie to, czego już inni nie chcieli. A przy tym, jeśliś jest rozdrażniony i bardzo zmęczony, i ciągle musisz przepychać się w tłumie, to mimo woli szturchniesz mocniej tego i owego łokciem. Ale tamci są wszakże tak samo jak i ty zmęczeni i rozdrażnieni, więc na pewno nie pozostaną ci dłużni i — bójka gotowa.
52Panna Joasia „dziwiła się”, pan Piotr rozdzielał doraźne nauczki, ale pan Stach — rozumiał.
53 54— Widzicie chłopcy, ja przecież wiem, że to jest bardzo trudno, żeby między wami była zgoda. Jakżeż może między wami być zgoda, jeśli między o wiele od was mądrzejszymi i starszymi ludźmi jej nie ma? Bo wszakże oni, tak samo jak i wy, kłócą się ze sobą o róg, na którym mogliby sprzedawać swoje gazety i o prawa do tego rogu, i o warsztaty, i o miejsca w szkole i uniwersytecie, o wszystko. I nie rozumieją, że nie w tym jest przecież rzecz, żeby komuś odebrać chleb, ziemię czy naukę, ale żeby było dla wszystkich dość miejsca, pracy i światła w Ojczyźnie. Jednakże, moi chłopcy, to, co jest trudne, nie jest jeszcze niemożliwe. I to, że coś jest trudne, nie powinno was jeszcze zniechęcać. Kiedy opowiadałem wam o podróżnikach do bieguna albo o wielkich uczonych, którzy musieli zwalczać, nieraz z narażeniem swego życia, tysiące przeszkód, to nie tylko, że nie żałowaliście ich, ale mówiliście, że chcielibyście żyć tak jak oni. Kondycja ludzka, Piękno, TwórczośćBo przecież człowiek, prawdziwy, dzielny człowiek, nie chce mieć wcale łatwego życia: prawdziwy człowiek chce mieć piękne życie. A piękne życie, to jest takie, w którym się coś nowego zdobywa lub tworzy. Nie tylko dla siebie, ale także dla innych. Więc spróbujcie stworzyć sobie takie życie, żeby wam wszystkim było w nim jak najlepiej, jak najprzestronniej i jak najciekawiej. Ale tu nie wystarczy powiedzieć sobie tylko „koleżeństwo”, „zgoda”, „braterstwo”, „miłość”. Tu trzeba to życie tak urządzić, żeby koleżeństwo, zgoda, miłość i braterstwo były w nim możliwe. Więc zacznijcie na razie od świetlicy. Postarajcie się, żeby zapanował w niej taki porządek, by podział wszystkiego, co możecie w niej otrzymać, zależny był nie od siły, sprytu lub przypadku, by nikt w niej nie był krzywdzony. Urządźcie ją tak, żeby, mimo iż jest ciasna, można w niej było swobodnie bawić się, czytać i uczyć. Ja wiem, że to trudno. Ale w życiu jest też ciasno i trudno. Ja wiem, że trzeba się dla was starać o większą i ładniejszą świetlicę, ale jeśli nie można jej natychmiast zdobyć, to trzeba, żebyście nie nad tym myśleli, kogo można z ciasnego domu wyrzucić, ale nad tym, jak można w nim wszystkich najlepiej pomieścić. A gdy już to osiągniecie, to może pomyślicie także nad tym, jak zorganizować lepiej i mądrzej wasze życie poza świetlicą.
55Tak mówił pan Stach, a chłopcy słuchali go uważnie. Niektórzy dlatego, że rozumieli, niektórzy dlatego, że pan Stach był ukochanym opiekunem świetlicy, który opowiadał chłopcom zachwycające historie o dalekich lądach i morzach, dziwnych zwierzętach, awanturniczych podróżach, nieznanych odkryciach, niebie i gwiazdach. Niektórzy zaś dlatego, że przyrzekł im tego właśnie dnia zabrać ich oglądać gwiazdy na Wysoki Zamek [7].
56— Ach! Mój Boże! — powiedziała panna Joasia. — Że też pan się nie obawia iść na wycieczkę z taką bandą! Przecież oni na pewno pobiją się z dziesięć razy po drodze!
57Ale pan Stach potrząsnął głową i uśmiechnął się trochę smutnie.
58— Myli się pani, panno Joasiu — powiedział — ludzie nie kłócą się nigdy wtedy, kiedy patrzą razem w gwiazdy. Wtedy — nie.
Opiekunowie, pan Piotr i pan Piotruś
59Opiekunów w świetlicy było siedmiu. I każdego lubiło się albo nie lubiło inaczej. Oni sami nie zdawali sobie z tego sprawy.
60Panna Joasia np. sądziła, że chłopcy jej nie lubią i nie szanują, że ją okłamują i „robią jej na złość”. Dziecko, OpiekaA chłopcy właśnie bardzo lubili pannę Joasię. Jeżeli zaś droczyli się z nią czasem lub opowiadali jej o sobie najdziksze i najnieprawdopodobniejsze historie, to przecież tylko dlatego, że panna Joasia — tak bardzo i tak szczerze się tym martwiła…
61Chłopcy nie byli przyzwyczajeni do tego, żeby się ktoś nimi zajmował i przejmował.
62„Złam kark!” — „Dość mam pysków do wyżywienia!” — „Nic ci nie będzie — co ma wisieć, nie utonie!” — oto były słowa, które dotychczas słyszeli.
63A tu naraz przychodzi ktoś i — martwi się.
64Martwi się, że się bijesz, że kaszlesz, że oszukujesz, że ci się palec obiera, że mówisz brzydkie wyrazy, że nie chcesz iść do łaźni, żeś otrzymał złą ocenę, że twoja matka jest chora, że nie masz butów albo książek.
65Więc chłopcy po prostu nie mogą się nasycić tym zupełnie dla nich nowym objawem.
66Przesadzają, a czasem nawet wymyślają dolegliwości, na które się skarżą, każą się prosić dłuższy czas, zanim zdecydują się umyć ręce lub zgodzą się łaskawie wziąć kartkę do łaźni czy do lekarza, opowiadają niestworzone historie o swoich przygodach lub wyczynach — przyjemnie jest, jeżeli się ktoś o nas martwi…
67Za to z panną Elą to jest zupełnie inaczej, choć panna Ela sądzi, że nikt tak jak ona nie potrafi „trzymać chłopców w karbach, a mimo to żyć z nimi w przyjaźni”.
68Prawda, że podczas jej dyżurów jest w świetlicy spokojnie i cicho i że panuje w niej ład i porządek, ale prawdą jest także i to, że chłopcy nie znoszą jej i nazywają ją między sobą „czarownicą” i „jędzą”. Boją się jak ognia jej napadów złości, zjadliwych docinków i szorstkiego, oschłego strofowania. A jednak w dnie jej dyżurów przychodzą wszyscy. Panna Ela posiada bowiem talizman, którym przyciąga ich z niepokonaną siłą: panna Ela opowiada bajki.
69Ale opowiada tak, jak nikt prócz niej opowiadać nie potrafi. I kiedy chłopcy obsiądą ją czasem wieczorem w świetlicy, zawieszeni niemal oczyma u jej ust, a świetlica staje się nagle krainą czarów i dziwów, niezwykłych przygód i cudownych zdarzeń, to zapominają zupełnie o tym, że nie lubią panny Eli. Zdaje im się, że panna Ela jest wszystkim, o czym opowiada: więzioną księżniczką, leśną wróżką, królewną elfów, a nawet — szlachetnym rycerzem… I kiedy żegnają się z panną Elą, zapominają o całym popołudniu i pamiętają już tylko o bajce.
70— Do widzenia panno Elu! — wołają. — Dziękujemy bardzo! Z nikim nie jest tak przyjemnie, jak z panią!
71Panna Zosia z biblioteki jest miła, ale za to pan Janek jest nudziarz, bo chce, żeby koniecznie czytać „naukowe”.
72Pana Leona znowu to chłopcy ani lubią, ani nie lubią.
73Pan Leon przychodzi do świetlicy codziennie uczyć tych chłopców, którzy nie chodzą do szkoły, polskiego, geografii, arytmetyki i ruskiego. Przy lekcji nigdy się nie złości, ale też i nie opowie niczego zajmującego. I nawet geografia, którą się chłopcy najbardziej interesują, jest u niego szara i nudna.
74Za to pan Stach… ale panu Stachowi to w ogóle nikt na całym świecie nie może dorównać! Każdy chłopiec wołałby być „posiekanym na kawałki”, nie jeść cały dzień, ba, nawet nie rozsprzedać gazet, niż opuścić pogadankę pana Stacha. Wobec pogadanek pana Stacha nawet bajki panny Eli wydają się nudne i jałowe.
75Na pogadankach pana Stacha dalekie morza i lądy roztwierają przed nimi swoje niezmierzone przestrzenie, rośliny i zwierzęta, o których dotychczas nigdy nie słyszeli albo które znali tylko z obrazków, zdradzają im najtajniejsze dziwy swego życia, kropla wody staje się oceanem, pełnym niedostrzegalnych gołym okiem żyjątek, a maleńkie srebrne gwiazdki w górze olbrzymimi i tajemniczymi światami. Ale nie tylko to. Bo nawet rzeczy wszystkim dobrze znane i ciągle oglądane, a których istota pozostaje przecież tajemnicą — telegraf, kolej żelazna, telefon, samolot, radio, mówią nagle do chłopców nowym językiem.
76A kiedy pan Stach opowiada im o tych wszystkich ludziach, którzy w ciężkim trudzie, a często z niebezpieczeństwem utraty stanowiska, szacunku, a nawet życia walczyli o to, by ludziom było lepiej, by więcej wiedzieli, by byli zdrowsi, mądrzejsi i szlachetniejsi, to chłopcom wydaje się, że w panu Stachu jest coś z tych wszystkich bohaterów nauki, o których mówi. I wpatrzeni w jego ciche i zamyślone oczy myślą, że tak właśnie wyglądali pewnie „tamci”. Tylko, że panna Ela jest w oczach chłopców tylko tak długo bohaterką lub bohaterem swojej bajki, dopóki ją opowiada, pan Stach zaś pozostaje nim nawet wtedy, gdy wespół z nimi układa gry lub sprząta świetlicę.
77Może dlatego, że pan Stach ma i w życiu ten sam łagodny i mądry uśmiech i te same dobre, a przecież wyniosłe i nakazujące posłuszeństwo oczy, i ten sam, tak prosty i koleżeński, niemal poufały, a jednak zmuszający do bezwzględnego szacunku sposób obejścia.
78A może dlatego, że w opowiadaniach pana Stacha jest coś o wiele trwalszego i mającego głębszy i mocniejszy związek z życiem niż w bajkach panny Eli.
79Z panem Piotrusiem znowu to sprawa jest całkiem inna. Inna i wcale niełatwa, bo pan Piotruś jest co dzień inny, co dzień jakby nie ten sam. Są np. dnie, kiedy w ogóle nie ma pana Piotrusia, a jest tylko — pan Piotr. Chodzi po świetlicy surowy, poważny, rozdziela napomnienia, a czasem nawet i doraźne nauczki — urzęduje.
80Aż tu nagle na drugi dzień wpada do świetlicy jak burza, z rozwianą czupryną i błyszczącymi oczyma, i od razu od progu chłopcy wiedzą, że wydarzył się jakiś radosny wypadek i że do świetlicy przyszedł znowu — pan Piotruś.
81 82Raz — „Jest dziś takie słońce, chłopcy, ale to takie słońce, że zwariować można z radości!…”
83A innym razem — „Jest wiatr, ale to taki wiatr, że może człowieka zanieść na koniec świata!…”
84A czasem nawet — „Taki wspaniały deszcz!…”
85I zaraz w świetlicy robi się tak wesoło, jak gdyby wraz z panem Piotrusiem przywędrowało do niej słońce i deszcz, i wiatr.
86Pan Piotruś bowiem nie uznaje ani gier, ani zwykłych zabaw towarzyskich. Toteż w okresach, kiedy pan Piotruś nie jest panem Piotrem, kierownictwo świetlicy drży po prostu przed jego dyżurami.
87— Chłopcy! — woła np. od progu — czy jesteście nędznymi mieszczuchami, czy też jesteście wolnym ludem Bandar Log?!
88I chłopcy, którzy czytali z nim Księgę Dżungli Kiplinga i przeczuwają jakąś niezwykłą atrakcję, odpowiadają natychmiast chórem z radosną gotowością:
89— Jesteśmy wolnym ludem Bandar Log!
90— A więc tu, gdzie się znajdujemy, jest puszcza?!
91— Tak! Tu jest puszcza! — ryczą chórem pełni radosnego przeczucia chłopcy.
92A w pół godziny potem panna Joasia, wszedłszy do świetlicy, zastaje widok, który może zmrozić niejednemu krew w żyłach. Oto stoły do herbaty poustawiane są po dwa (jeden na drugim), na każdej zaś takiej piramidzie kołysze się, niby huśtawka, ławka (w wyobraźni chłopców — gałąź). Na każdej zaś takiej huśtawce wyprawia dzikie harce z wyraźną pogardą dla praw równowagi kilku chłopców, podczas gdy pozostali tańczą jakiś dziwny, dziki taniec, przerywany skokami, chodzeniem na głowie i koziołkami, przy czym ryczą z takim zapałem i dumą, jak gdyby byli gromadą prawdziwych małp:
93Patrz jak bitne nasze rody[8]!Jak dowcipne ich igraszki!Rąk aż cztery, toć nie fraszki!Dziw się, patrząc na ogony,W łuk skręcone w różne strony!Gniewasz się? At! Mniejsza o to!My z ochotąCiągniem siebie za ogony!
Sam zaś pan Piotruś, siedząc na piecu, przygląda się temu z niekłamaną życzliwością…
94Innym znowu razem pan Piotruś pozdrawiał chłopców z wytwornym wdziękiem, zamiatając szeroki krąg rondem swego kapelusza i pytał:
95— Szlachetni panowie! Czyż doprawdy zwyczaj turniejów wygasł już na tym dworze?…
96A otrzymawszy gorące zapewnienie, że „nic podobnego”, wyprowadzał ich na podwórze i urządzał zapasy na kule śnieżne, biegi, rzucanie oszczepem, który reprezentował kij wyciągnięty z miotły stróża, strzelanie z łuku (własnej pana Piotrusia roboty) oraz wiele innych niezmiernie ciekawych, ale cieszących się wyraźną antypatią dozorcy, lokatorów i gospodarza rozrywek…
97Stosunkowo najmniej wrogów miały tzw. zabawy „historyczne”.
98Czasem bowiem chłopcy odtwarzali opowiadane im przez pana Piotrusia sceny. Nie wzbudzało to wśród opiekunów takiego niepokoju, jak harce wolnego ludu Bangar Log, ale na niespodzianych gości wywierało częstokroć dziwne, a nawet piorunujące wrażenie.
99Tak więc np. dozorczyni, wysłana do nas przez gospodarza po czynsz, przeraziła się niemało, gdy zobaczyła pod obydwiema ścianami sali spiętrzone ławy i stoły, a w „wąwozie” między nimi leżących pokotem na ziemi, z zamkniętymi oczyma chłopców.
100— Co to jest?! — wyszeptała do małego Pepi Glückaufa przerażona kobieta.
101— To Termopile! — odpowiedział Pepi, który stał z boku i przyglądał się temu z zazdrością. — Ja nie mogłem polec, bo jestem Persem!
102Ale nieczuła na wzniosłą chwilę historyczną dozorczyni wzruszyła tylko z pogardą ramionami:
103— I to ma być nauka! Świrki[9]! Jak Boga kocham: świrki! — mruknęła. A potem dodała już głośno i niezbyt uprzejmie — A gdzie tu jest jaki opiekun? Bo pan gospodarz powiedział, że nie będzie już dłużej czekał z czynszem i żeby mu zaraz zapłacić!
104Pan Piotruś, który jako król Leonidas poległ wraz ze swymi rycerzami, podniósł się, spojrzał ponuro na zuchwałą babę, zakłócającą mu spokój wieczny, wspomniał na pustki w kasie świetlicy i odparł dumnie:
105— Niech przyjdzie i niech weźmie!…
106Jednakże w zabawach z panem Piotrusiem trzeba było bardzo uważać, aby nie przekroczyć pewnych granic, na które pan Piotruś był niezmiernie wrażliwy, gdyż wówczas pan Piotruś obrażał się na winowajcę. Pozostawać zaś pod ciężarem obrazy i żalu pana Piotrusia było stokroć gorzej i ciężej, niż być wyrzuconym z sali za kołnierz lub otrzymać porządnego szturchańca od pana Piotra.
107Tak więc np. wolno się było siłować, ale nie wolno się było bić, a już pod żadnym pozorem nie wolno było silniejszemu chłopcu uderzyć słabszego.
108Wolno było zakląć, ale nie wolno było nikogo „wyzywać”.
109Wolno było wyprawiać najdziksze harce, ale nie wolno było ze złośliwym zamiarem narazić kolegi na najmniejsze choćby niebezpieczeństwo.
110Kiedy np. przerażona panna Joasia usiłowała sprzeciwiać się „obyczajom wolnego ludu Bandar Log”, tłumacząc, że chłopcy mogą sobie porozbijać głowy, pan Piotruś wzruszał tylko ramionami i od powiadał obojętnie:
111— Ach! Mój Boże! Na to są przecież chłopcami!
112Ale gdy Janek podstawił nogę małemu Pepi Glückaufowi, „bo Pepi tak śmiesznie beczał, jak się rozciągał”, to pan Piotr nie rozmawiał z nim coś ze dwa dni, w ciągu których Janek nieszczęśliwy i zgnębiony włóczył się za nim krok w krok, zaglądając mu pokornie w oczy i powtarzając:
113— Panie Piotrusiu! Już nigdy nie będę! Jak Boga kocham, że nie będę!
114Czasem jednak zdarzało się, że pan Piotruś popadał w konflikt z panem Piotrem.
115Myślę tu oczywiście o sprawie „Piotrówki” — zabawy, która stała się jego utrapieniem i przyczyną jego kompromitacji. Historia zaś jej była następująca.
116Pan Piotr, wybrany przez chłopców prezesem samorządu świetlicy, miał ogromny kłopot z utrzymaniem porządku na bardzo nieraz gorących posiedzeniach. Wpadł więc na pomysł pomówienia z chłopcami o obyczajach panujących w parlamencie angielskim.
117— W parlamencie angielskim jest zwyczaj — zakończył swe przemówienie — że jeśli speaker[10] wstaje, to wszyscy posłowie muszą siedzieć. Zwyczaj bardzo mądry, gdyż w najgorętszej nawet kłótni, nikt nie może przeciwnikowi dać w zęby. A nie ma nic wstrętniejszego, niż jeśli ludzie próbują się przekonywać przy pomocy pięści. Proponuję więc, żeby i u nas zaprowadzić ten zwyczaj.
118Chłopcy zgodzili się i odtąd na zebraniach panował wzorowy porządek. Jeśli tylko jakiś spór stawał się zbyt gorący, pan Piotr wstawał i spokój wracał. I nowe prawo wywarłoby zapewne zbawienny wpływ na życie świetlicy, gdyby nie to, że pewnego dnia Józka zaczęły nurtować teoretyczne wątpliwości: czy rzeczywiście, jeśli usiąść dobrze na stołku, „zaprzeć” się jak należy nogami i przechylić się (nie tracąc jednak równowagi) w bok, to — nie można?…
119Z wątpliwości tych zwierzył się Frankowi i obydwaj postanowili spróbować.
120Okazało się, że jeśli mieć[11] poczucie równowagi, zręczność, wprawę i dobry „sztos[12]”, to nawet w parlamencie angielskim — można!
121Wynik tego doświadczenia zelektryzował całą świetlicę, a w kilka dni później wszyscy chłopcy bawili się w nowo wynalezioną grę, zwaną „Piotrówką”. Skutki zaś tej gry były po prostu straszne: chłopcy posiniaczeni, z porozbijanymi nosami i podbitymi oczyma wyglądali jak inwalidzi wojenni, a w świetlicy — ani jednego całego stołka.
122Pan Piotr zdawał w owym czasie jakiś egzamin i nie przychodził przez kilka dni do nas. Kiedy jednak wrócił, wszyscy opiekunowie powitali go wymówkami i zarzutami.
123— To doprawdy wstyd i hańba, żeby opiekun wprowadzał do świetlicy podobnie dzikie, brutalne i niekulturalne zabawy!
124— Czyście poszaleli?! — zawołał zdumiony pan Piotr — ja ich tego nauczyłem — ja?!
125— Najlepszy dowód, że nazywają nawet tę grę „Piotrówką”.
126Pan Piotr przypomniał sobie nagle swoją pogadankę o obyczajach w parlamencie angielskim i widocznie jakaś myśl zaświtała mu w głowie, bo urwał, poczerwieniał i jak burza wpadł do świetlicy.
127— A łajdaki! A łobuzy! — zawołał już od progu. — To ja was uczę obyczajów parlamentarnych, a wy sobie z tego mordownię robicie?! Kto wpadł na ten pomysł, niech się natychmiast przyzna!
128Józek westchnął ciężko, podrapał się w głowę i wysunął się z gromady.
129Szczerość winowajcy ujęła pana Piotra, ale zapytał surowo:
130— Czy ci nie wstyd, Józek, i czy nie uważasz, że zasłużyłeś na karę?
131— Eh! Na jaką karę! Przecież ja chciałem tylko przeprowadzić doświadczenie, bo zaraz mi się zdawało, że w tym, co pan mówi, musi być jakiś szwindel[13]!
132 133— Co za szwindel? Z czym szwindel?!
134— No z tym parlamentem i ze speakerem. Sam pan opowiadał, że Anglicy są tacy wysportowani, a tu nagle takiego głupstwa zrobić nie potrafią! Chociaż… może dorosłym jest trudniej… — i zerkając chytrze na pana Piotra dodał. — Mnie się na przykład zdaje, że pan by też nie potrafił!
135— Potrafiłbym czy nie: nie twoja rzecz! — rozgniewał się pan Piotr. — To jedno wam zapowiadam, że jakbym was kiedy złapał na tej zabawie, to wasze niedoczekanie! I żebyście nie śmieli nazywać tej mordowni „Piotrówką”!
136Ale że wątpliwości Józka ubodły go jednak, więc dodał jeszcze trochę zły, a trochę zaciekawiony.
137— A co do tego, że dorosły by nie potrafił, to głupstwo! To byśmy jeszcze zobaczyli! Czy to znowu takie trudne?…
138— A pewnie, że trudne! Zresztą… może pan przecież spróbować… Franek jest akuratnie pana wzrostu.
139— Co takiego?! — oburzył się pan Piotr.
140Ale podstępny Józek udał, że nie słyszy i westchnął znowu:
141— Ale mnie się zda je, że nie potrafiłby pan!
142Chłopcy zaś zaczęli mu przyświadczać.
143— Ale! Gdzie tam! Dorosły tego nigdy nie potrafi! To nie jest zabawa dla pana…
144I wtedy pan Piotruś zatriumfował nagle nad panem Piotrem.
145— Dawać mi tu w tej chwili stołek! Franek! Siadaj!
146Kiedy po kilku minutach panna Ela weszła do świetlicy, zastała pana Piotra i wszystkich chłopców zaabsorbowanych zakazaną grą.
147— Panie Piotrze! — krzyknęła zdumiona i zgorszona.
148Pan Piotruś opamiętał się natychmiast.
149Stał przed panną Elą zmieszany i zgnębiony, jak schwytany na gorącym uczynku uczniak. I gdy chłopcy zobaczyli „swego” Piotrusia w tak upokarzającej sytuacji, zrobiło się im strasznie przykro i wstyd, bo poczuli, że właściwie to oni są tutaj winni. Nikt jednak nie wiedział, co zrobić i jak postąpić, żeby mu pomóc.
150A wtedy najmłodszy ze wszystkich, siedmioletni Pepi Glückauf, który bał się zawsze jak ognia panny Eli, wysunął się niespodzianie naprzód i oświadczył odważnie, patrząc jej prosto w oczy:
151— To nie jego wina! To ja go namówiłem!
Wspaniała zabawa
152— Tak wspaniałej zabawy chłopcy nie pamiętali już od dawna.
153Bo nawet zabawa z panem Piotrusiem miała zawsze jakiś ograniczony teren i możliwości i musiało się, gdzieś, w najgłębszym kąciku serca wiedzieć, że przecież to nie jest — „naprawdę”.
154Antysemityzm, Nienawiść, Polak, Żyd, Dziecko, Zabawa, PrzemocTerenem jednak tej zabawy stał się cały Lwów, udział zaś w niej przyjęło[14] całe miasto!
155Nudne i szare „codzienne” ulice zmieniły się nagle w pełną niebezpieczeństw i przygód dżunglę, a w dżungli polowały na siebie dwa plemiona czerwonoskórych: Polacy i Żydzi[15]… Na obydwa zaś plemiona polowało wojownicze i napastliwe plemię policji.
156Co za możliwości!… Co za radość!… Co za nagła rozmaitość i barwność życia!…
157Z ciemnej jaskini bramy przyczajony dowódca — Józek, patrzy w wyludnioną ulicę.
158Każdy krok odbija się w jej ciszy groźnym, wprawiającym serce w rozkoszne drżenie echem.
159 160 161Krótki, urwany sygnał i cała gromada wypada z zasadzki!
162„Wrogie plemię” rzuca się do ucieczki.
163Nie! Nie ujdziecie tak łatwo! Oddział Józka jest tylko garstką w gromadzie bratnich oddziałów!
164 165Ale oto przeciągłe gwizdki policyjne przecinają już ze wszystkich stron powietrze i nagle z prawa i z lewa (zupełnie jak w filmie!) wysypują się policjanci, a po bruku łomoczą (o rozkoszy!) kopyta konnicy!
166 167 168Chłopcy pędzą aż do utraty tchu, choć od dawna już nikt ich nie goni. Wydaje im się, że to i oni galopują na koniach. (Pochylają się w pędzie ku przodowi, mocno trzymają się w strzemionach, a niewidzialne rumaki niosą ich jak wiatr!…)
169 170Jaka szkoda, że Piotrusia nie ma tu z nimi! On także musiał dzisiaj dokonać niejednego wspaniałego czynu!
171Ale — co to? Żydowski sklep, w którym zapomniano spuścić żaluzje! Nieobroniona forteca wroga!
172 173Trrrach!… I cała szyba wylatuje z łoskotem głośnym jak wystrzał!
174„Zuchy! To się dopiero nazywa robota!” — Słyszą za sobą głosy. Kilku młodych panów z laskami i zielonymi wstążeczkami w klapach. Wesołe, miłe twarze, serdeczne spojrzenia — sprzymierzeńcy.
175Jeden klepie po ramieniu promieniejącego z zadowolenia Janka, drugi sięga do kieszeni:
176— Poczekajcie! Dostaniecie coś za to!
177Wyjmuje garść zielonych kokardek i przypina je wszystkim.
178 179To prawie jak dekoracja wojskowa!
180Co powie panna Joasia, co powiedzą opiekunowie, gdy zobaczą ich odznaczenia?! To dopiero będą zadowoleni!
181Jeden tylko Józiek odczuwa na tę myśl lekkie ukłucie niepokoju.
182Jakieś zdania nagle przypomniane… jakieś okruchy rzucanych co dzień myśli… Panna Joasia gładząca macierzyńskim ruchem włosy Salka…
183Ale odsuwa to wszystko od siebie.
184Nie chce po prostu o tym myśleć.
185Czuje do tego obrzydzenie! Otrząsa się po tym, jak po emetyku[16]!
186A zresztą — to wszystko się zmieniło!
187 188Teraz nawet pan Stach myśli już na pewno inaczej!
189 190Jeden z panów coś mówi, a Józek czuje, jak pięści jego zaciskają się kurczowo, krew tętni przyśpieszonym rytmem, a nienawiść do wrogów burzy się w nim i podnosi jak fala przesłania mu oczy czerwoną mgłą!
191Nienawidzi ich! Nienawidzi tych nędznych tchórzy, tych lichwiarskich kupczyków!
192To już nie tylko rozkosz bitki, krzyku i swobodnego rozmachu, ale rozkosz — zemsty!
193Są mścicielami krzywd swego plemienia!
194Mądrego, szlachetnego i mężnego plemienia, które nie pozwoli, by plemię pasożytów i śmierdzących pluskiew żywiło się jego krwią!
195Nie! Nie pójdą dziś do świetlicy!
196Trzeba do końca wyzyskać ten dzień walki, trzeba nasycić się jego niebezpieczeństwem i gorącym upojeniem zemsty! Trzeba jeszcze bić się, jeszcze krzyczeć, jeszcze niszczyć!
197Kiedy wreszcie późnym wieczorem wpadają do świetlicy, są podnieceni, rozgorączkowani, żądni okrzyków podziwu i pochwał.
198W maleńkim pokoiku, w którym zwykle przygotowuje się herbatę, siedzą opiekunowie. Przyszli dziś wszyscy, wszyscy oprócz Piotrusia.
199Ale nie wyglądają na to, aby „wspaniała zabawa” przejmowała ich radością. A nawet twarze ich i postawa są tak szczególne, że chłopcy zatrzymują się w progu zdziwieni.
200Pan Leon i panna Ela siedzą zgarbieni i ponuro wpatrzeni w ziemię, panna Joasia jest dziwnie rozgorączkowana, panna Zosia z biblioteki ma zapłakane oczy, a pan Stach stoi przy oknie, bębniąc w szybę, pogrążony w zamyśleniu.
201Najdziwniejsze jednak ze wszystkiego jest to, że nikt nie zwraca się do chłopców, nikt ich nie pyta, gdzie byli, co robili i dlaczego tak późno przychodzą.
202Nawet panna Joasia „nie martwi się”. Wskazuje tylko roztargnionym ruchem drzwi sąsiedniego pokoju i mówi:
203— Wchodźcie chłopcy, zaraz będzie herbata — a potem dodaje z rozdrażnieniem — tylko nie hałasujcie i nie wbiegajcie tu co chwila, bo my jesteśmy zajęci!
204Chłopcy są tak bardzo zaskoczeni tym niezwykłym przyjęciem, że tylko część ich, z nagła stropiona i przycichła, idzie za jej wskazówką. Reszta stoi stłoczona i jakby wyczekująca w drzwiach. Ale panna Joasia już o nich nie myśli. Zwraca się do pana Stacha i, kończąc widocznie jakieś zaczęte zdanie, mówi:
205— Nie! Nie powinien był tego uczynić!
206— Tak! — potwierdza panna Zosia. — Nie powinien był! Czyż kiedykolwiek spotkał się wśród nas z niechęcią, podejrzliwością czy uprzedzeniem do jakiegoś żydowskiego kolegi?! Albo czy robiliśmy jakieś różnice pomiędzy polskimi, żydowskimi lub ukraińskimi dziećmi?!
207I czy można, a nawet czy wolno porzucać sprawę dlatego, że są tacy, którzy nienawidzą?!
208— Ja bym nawet powiedziała, że to jest tchórzostwo! Tak! Tchórzostwo! — woła panna Ela.
209— No „tchórzostwo” to już jest za wielkie słowo — odzywa się cicho pan Stach. — Piotruś jest bardzo wrażliwy i mocno odczuwa najdrobniejsze nawet ukłucie. A to, przyznajcie sami, nie jest już ukłucie, tylko pchnięcie nożem!
210Na dźwięk imienia pana Piotra chłopcy drgnęli: czyżby Piotrusiowi stało się coś złego?! „Pchnięcie nożem”! Co to ma znaczyć?!
211— Co jest z Piotrusiem?! Co jest z panem Piotrem?! Dlaczego nie ma pana Piotrusia?! — krzyczą przerażeni, tłocząc się wokół opiekunów.
212— Nic… nic… dziś nie przyjdzie, bo jest trochę niezdrów — uspakaja ich pan Stach. — Idźcie do sali, chłopcy!
213Ale inni opiekunowie nie zwracają na nich uwagi i sprzeczają się dalej ze sobą.
214— A ja nie przestanę utrzymywać, że to jest tchórzostwo! — krzyczy panna Ela. — Bo po co tu jesteśmy?! Po co?! Żeby ich wychować na nowych, lepszych ludzi! Więc jeśli się ma taki cel, to nie wolno, jak Piotr, powiedzieć sobie, że wobec rozpętania nienawiści wszystkie wysiłki są próżne i porzucić towarzyszy! Nie wolno pisać, że ludzie to bydlęta, więc… Jak to tam jest w tym jego liście Joasiu?
215— „Nie wrócę już do was…” — czyta matowym głosem trzymaną w ręku karteczkę panna Joasia — „…nie warto. Nic nie warto. Ludzie to bydlęta złe i okrutne, znajdujące rozkosz w dręczeniu i pastwieniu się. Kolega, którego szanowałem, uderzył mnie dziś w twarz. Widziałem, jak bito bezbronnych ludzi i jak niszczono stragany nędzarzy-przekupniów. Nie wiem, co jest w was samych i czy nasi chłopcy…”
216— Nie teraz, Joasiu! — przerywa jej pan Stach.
217Ale pan Leon, który spojrzał przypadkowo na chłopców, zrywa się nagle, jak ukłuty szpilką i woła:
218— Co… Co wy tam macie poprzypinanego do kurtek?!
219— To zielone wstążeczki! — mówi, wypinając dumnie pierś, Janek.
220A Franek uzupełnia z nie mniejszą dumą:
221— Dostaliśmy za wybicie szyby w tym wielkim sklepie na rogu Sykstuskiej: jeden pan, zdaje się akademik[17], sam nam przypiął!
222 223Wśród opiekunów zapanowuje martwa cisza. Taka cisza, że chłopcom robi się coraz bardziej nieswojo i markotno. I wśród tej ciszy panna Zosia wybucha naraz głośnym, dziecinnym płaczem i jak uderzone dziecko ucieka za przegródkę, gdzie stoi maszynka do herbaty i garnuszki. A tak zwykle spokojny i flegmatyczny pan Leon, cały czerwony z gniewu krzyczy:
224— Zdejmijcie to natychmiast! Słyszycie?! Zdejmcie to natychmiast!
225I zrywając pierwszemu z brzega chłopcu kokardkę depcze ją z wściekłością nogami.
226Ale teraz chłopcy wpadają w gniew.
227Poniewierać ich odznaki, które otrzymali za męstwo! Kazać je im odrzucać! Nie! Nigdy! Nie zdejmą tych kokardek!
228Opiekunowie i chłopcy stoją naprzeciw siebie jak dwa wrogie obozy.
229Ale wtedy pan Stach mówi do kolegów spokojnie i stanowczo:
230— Zostawcie! To oni i tylko oni muszą sami zdecydować, czy chcą nosić tę odznakę!
231A potem, zwracając się do chłopców, dodaje łagodnie:
232— Wejdźcie do sali chłopcy. Chcę pomówić z wami.
233Ale chłopcy po raz pierwszy patrzą na niego nieufnie i stoją oporni, ponurzy, zamknięci w sobie.
234„Pomówić z nimi”… Wiedzą przecież dobrze, co teraz nastąpi! Jakże mogli o tym zapomnieć!
235Znowu „miłość”, znowu „ludzkość” i znowu „braterstwo!”
236Zawsze ta sama ckliwa rozlazłość, ta sama tchórzliwa obawa przed czyimś bólem, to samo babskie, płaczliwe niedołęstwo!
237Józek czuje nieomal uczucie mdłości, podchodzące mu do gardła.
238A pan Stach mówi o „krzywdzie”.
239I Józek wie, że pan Stach ma słuszność, ale ta świadomość drażni go tylko i gniewa.
240Bo czyż tu w ogóle chodzi o „słuszność” albo o to, żeby komuś nie stała się „krzywda”?
241Czyż nad każdym bólem trzeba się tak rozczulać?
242Józek nie umie tego wyrazić, ale czuje, że najważniejszy jest cel i walka. Wspaniała, męska, twarda i bezlitosna walka z obcym plemieniem! Wszystko jedno nawet, czy słuszna czy niesłuszna! Słuszne jest zawsze pójście ze swoją gromadą! Słuszna jest solidarność z nią — na śmierć i na życie!
243I tam, na ulicy, Józek czuł to. Czuł to wszystkimi fibrami serca, wszystkimi mięśniami ciała! I wszyscy wokół niego czuli tak samo! I nie było pytań, wahań, rozterki, całej tej obrzydliwej słabości!
244Ale tutaj są. Wyłażą ku niemu z każdego kąta. Podkopują jego poczucie zadowolenia i sprężystej, niezłomnej siły.
245I kiedy Janek krzyczy panu Stachowi, że „wszyscy Żydzi są oszuści i złodzieje!”, to Józek nie doznaje wcale ulgi, tylko ma nie wiadomo dlaczego ochotę zawołać — „dureń”!
246A jeszcze w dodatku ten list Piotrusia i te dziwne słowa panny Eli!
247Ten list i te słowa, których Józek nie chce rozumieć!
248I żeby zagłuszyć to wszystko, Józek woła nagle głośno i zuchwale, choć wie już dobrze, że to przecież nieprawda:
249— Gdyby Piotruś tu był, to byłby z nami!
250— Tak! Tak! — krzyczą chłopcy. — Gdyby Piotruś tu był, to sam by nam przypiął te wstążeczki!
251— Piotruś?! — woła, drżąc z gniewu, panna Joasia. — Pan Piotruś nigdy już tutaj nie przyjdzie!
252— Co?! Co takiego?! — Chłopcy patrzą na nią osłupieli i przerażeni.
253Pan Piotruś już nigdy do nich nie przyjdzie?!
254Nie! To nieprawda! Co mu się stało?! Dlaczego?!
255— Dlaczego?! — krzyczy panna Joasia, która staje się nagle zupełnie niepodobna do siebie, dziwnie twarda, bezlitosna i jakby wyższa i starsza. — Dlatego, że to wyście go stąd wypędzili!
256— Joasiu! — mówi pan Stach. — Joasiu!
257Ale panna Joasia nie zwraca na niego uwagi.
258— Wy i ci, którzy wam przypięli te wstążeczki! Pan Piotruś jest Żydem. Ale pan Piotruś wierzył dotychczas, że wszyscy ludzie są braćmi. Jest poetą i widział w marzeniu nowy, lepszy i piękniejszy świat. Kochał was. Poświęcał wam każdą wolną chwilę. Razem z nami wszystkimi walczył o nową, lepszą przyszłość dla was. Ale dzisiaj znieważono go. Sponiewierano go, słyszycie?! I widział, jacy źli, jacy okrutni są ludzie. I może przeczuł także, że wy, „jego chłopcy”, jego „wolny lud puszczy”, jego „rycerze Okrągłego Stołu”, przypniecie także zielone wstążeczki i będziecie cieszyć się, że oto możecie nareszcie bezkarnie niszczyć, bić i krzywdzić! I przestał wierzyć. Nie wierzy już wam, ani nam, nie wierzy nikomu, może nawet nie wierzy sobie. I nie chce już tu wrócić. Teraz już wiecie. Wiecie teraz?!
259Chłopcy milczą oszołomieni, zdjęci grozą wobec tych okrutnych, niezupełnie zrozumiałych, i jakby, mimo wszystko, niezupełnie sprawiedliwych słów.
260Właściwie wiedzieli, ale tak tylko jakoś „na wpół wiedzieli”, że Piotruś jest Żydem. Nie zastanawiali się jednak nigdy dotychczas nad tym i nawet jakoś „na śmierć” o tym zapomnieli.
261I teraz nagle — Piotruś odchodzi od nich.
262— Jezus Maria! — woła, chwytając się za głowę, Józek. — To nieprawda! To nie może być!
263— I… i może go nawet zranili! — woła Fed'ko i wybiega ze świetlicy, a za nim wszyscy chłopcy.
264Nie porozumiewają się ze sobą, ale wiedzą dobrze, dokąd biegną. Nie było wśród nich wszakże ani jednego, który by, siedząc na kulawym krzesełku w studenckim pokoiku pana Piotra i popijając herbatę zrobioną na żelaznym piecyku, nie opowiadał mu o jakimś swoim ciężkim strapieniu, na które nikt prócz Piotrusia nie może poradzić.
265Ale mieszkanie pana Piotrusia jest daleko od świetlicy i zmęczeni całodzienną bieganiną chłopcy coraz bardziej zwalniają kroku.
266Jest już późny wieczór i w oddalonej od śródmieścia dzielnicy gdzieniegdzie tylko błyszczą latarnie.
267Opustoszałe wskutek rozruchów ulice mają wygląd dziwnie ponury.
268Trzech konnych policjantów przejeżdża wolno, rozglądając się uważnie wokoło.
269Zapodział się gdzieś i znikł bez śladu urok walki i przygody.
270Krzyk jakiegoś napadniętego w bocznym zaułku przechodnia szarpnął chłopcami śmiertelną obawą.
271Może ten przechodzień to Piotruś?! Może to Piotruś wyszedł na ulicę? I chłopcy rzucają się w tę stronę, ale nie ma już nikogo. Słychać tylko z daleka tupot nóg po bruku i widać jakiegoś człowieka, który trzymając się oburącz za głowę, wpada do bramy.
272Żyd, Polak, Antysemityzm, Przemoc— Głupstwo! — usiłuje głośno sam siebie uspokoić Fed'ko. — Przecie Piotruś nie ma z tym nic wspólnego!
273 274— No z tym oszukiwaniem, wyzyskiwaniem i w ogóle… Za co by go mieli napadać?
275— A za co go rano napadli? — pyta Janek, a po tym dodaje ciszej. — A za co myśmy napadali?…
276— To żeby ich wszystkich nauczyć! — usiłuje wytłumaczyć Franek. — Żeby raz na zawsze wiedzieli!
277A wówczas Józek słyszy ze zdziwieniem, jak Janek powtarza słowa pana Stacha:
278— No, to trzeba by także bić wszystkich Polaków i Ukraińców, jak się między nimi bandyta albo oszust znajdzie. A weź tylko gazetę do ręki, to zobaczysz, że się znajdzie.
279— Ale sam przecież powiedziałeś panu Stachowi, że Żydy są złodzieje i zawsze tylko czekają, żeby katolika oszwabić! — mówi Kazik.
280— To jest prawda… — przyznaje zmieszany Janek. — To jest prawda… Ale… są przecie i inni!
281— Tak! — zgadzają się pośpiesznie chłopcy. — Nawet zupełnie inni!
282— Można nawet powiedzieć — niepodobni do Żydów!
283— No, a do kogo podobni? — rzuca szydersko, niespodzianie dla samego siebie Józek. — Do kogo jest podobny Piotruś?
284— Jak to do kogo? — dziwi się Franek. — No… do Polaków.
285— A czy ty między Polakami masz dużo Piotrusiów? Więc skąd ty możesz wiedzieć, że na przykład jakiś Żyd nie powie na pana Stacha: „To jest zupełnie inny Polak. On nawet nie jest podobny do Polaka. On jest zupełnie jak Żyd”.
286 287— Widzisz go, jaki się żydowski przyjaciel znalazł!
288Ale Józek mówi tym samym szyderskim tonem:
289— Nie zapomnijcie tylko Piotrusiowi wstążeczek pokazać: ucieszy się bardzo i zaraz z wami poleci do świetlicy!
290— A ty nie zapomnij pyska zamknąć, bo ci go inni przymkną! — słyszy życzliwą odpowiedź.
291Ale po drodze, nieznacznie i niespostrzeżenie, zielone kokardki znikają jedna po drugiej.
292Na jakimś rogu, mały żydowski chłopczyk płacze głośno. Z nosa idzie mu krew, którą rozmazuje rękawem po całej twarzy, a obok niego leży wdeptany w błoto chleb.
293Józkowi przypomina się Salek. On także wraca zwykle o tej porze z chlebem dla matki. Gdzież jest właściwie ten Salek? Nie widzieli go dziś od rana. I znowu czuje to samo szarpnięcie obawy. Widocznie tak jakoś, sam nie wiedząc kiedy, polubił tego Żydziaka. I znowu jakby bez udziału swej woli, niespodzianie dla samego siebie, pyta malca:
294 295Chłopiec zaczyna coś szwargotać w żargonie, zachłystując się łzami, ale nagle podnosi oczy na Józka i na skupioną wokół niego gromadkę, z okrzykiem przerażenia zasłania się ręką, jakby przed uderzeniem i rzuca się do ucieczki.
296— A to durny! — mówi ze złością Józek i chłopcy idą w milczeniu dalej.
297Głośno turkocząc toczy się powoli po bruku dorożka. Dwóch ludzi podtrzymuje trzeciego, którego głowa obwiązana jest białym bandażem. Dorożka znika na zakręcie.
298— To jakiegoś akademika tak poharatali — objaśnia ktoś kilku zebranym gapiom. — Podobno wlazł między polską i żydowską bojówkę i chciał do zgody namawiać!
299— Ale że miał odwagę, to miał! — opowiada jakaś starsza kobiecina. — Tu stoją, moja pani jedne, a tu jakby drugie z pałkami, a ten wlazł między nich sam jeden bez broni. Nie nosił kapelusza, a głowę to miał taką jak święty Jerzy na obrazie!
300— Nie plotłabyś pani! Zdaje się, że to był Żyd!
301— Żyd czy nie Żyd, dobrze mu tak! Niech nie pcha nosa między drzwi!
302Józek czuje znowu, jak krew łomocze mu w skroniach, a serce rozszerza się jak wówczas, gdy słuchał z rana pana z zieloną wstążeczką, tylko jednocześnie — zupełnie inaczej.
303„To jest właśnie ta sprawa, o której mówiła panna Ela — myśli w nagłym olśnieniu zrozumienia — ta ich »sprawa«! Sam jeden. Przeciw wszystkim. Nie z gromadą, tylko z Prawdą!”
304A potem nie wiadomo dlaczego, przypomina sobie to, co pan Stach opowiadał kilka dni temu o Galileuszu[18]. Jakże to on wołał, sam jeden, ze swoją Prawdą wobec przemocy? A jednak się rusza! A jednak się rusza!
305A potem nagle obraz tego rannego w dorożce i straszliwy, podnoszący włosy lęk:
306— Piotruś! — krzyknął — Chłopcy! Przecież to musiał być Piotruś!
307Biec za dorożką? Nie ma sensu! Trzeba do niego do domu! Jak najprędzej!
308I znowu chłopcy biegną, ile sił i tchu starczy!
309 310Ale oto już brama domu Piotrusia. Dozorca próbuje im zagrodzić drogę:
311 312Odpychają go bez ceremonii i pędzą na górę całą gromadą, aż schody dudnią.
313Józek jest pierwszy. Drżącą ręką puka do drzwi.
314Ale z wewnątrz nikt się nie odzywa.
315Wtedy Józek puka mocniej i jeszcze mocniej, a wreszcie, w śmiertelnym przerażeniu, poczyna walić w nie pięściami, nogami, jak się da.
316— Kto tam?! — Drzwi roztwierają się i staje w nich cały i zdrowy pan Piotruś.
317I oto sam, nie wiedząc, jak do tego przyszło (bo przecież nie przywykł do takich czułości), Józek zawisł na jego szyi, a ramiona pana Piotrusia objęły go mocnym, braterskim uściskiem. Ale po chwili, odepchnięty przez innych już odleciał w bok i pan Piotruś znalazł się na schodach w stłoczonej wokół niego gromadzie, ściskających go chłopców. Nie mówił nic. Ani słowa. Tylko, gdy tak jeden po drugim brali go w ramiona, patrzył na nich dziwnie zmieszany, takim jakimś szczególnym wzrokiem, jakby ich widział po raz pierwszy. Kiedy jednak mały Pepi Glückauf, który nie mógł się do niego docisnąć, chwycił go za nogę i przytulił do niej swoją kędzierzawą główkę, pan Piotruś odwrócił się gwałtownie i plecy jego zadrżały, jak gdyby wstrząsnął nimi szloch. Ale że Piotruś był za duży, żeby płakać, więc powiedział tylko, nie odwracając się, głosem, który dziwnie się załamywał:
318— No to… Co tu będziemy stali na schodach, chłopcy? Chodźcie do środka!
319Weszli więc i tak szczelnie zapełnili pokoik pana Piotrusia, że szpilki nie było gdzie wcisnąć.
320Pan Piotruś usiłował ich rozsadzić, zapalić maszynkę, wyjąć z szafki herbatę i szklanki. Krzątał się jednak tylko bezładnie, to tu, to tam, a wszystko leciało mu z rąk.
321Ale Józek, który już od dłuższej chwili przyglądał się podejrzliwie tym praktykom, powiedział nagle surowo:
322— Panie Piotrusiu! Pan dobrze wie, że myśmy nie przyszli tu na herbatę. Nie ma co sobie i innym głowy zawracać! Niech się pan ubiera i idziemy do świetlicy!
323— Ale co znowu… co znowu… — zmieszał się pan Piotruś. — Ja się wcale nie wykręcam… ale dziś jest już przecież i tak za późno.
324— Późno czy nie późno: idziemy! — powtórzył stanowczo i surowo Józek.
325— Kiedy ja… kiedy widzicie, moi chłopcy… kiedy widzisz, Józek…
326 327— Panie Piotrusiu! — powiedział. — Wie pan, co mówiła o panu panna Ela? Mówiła, że pan jest tchórz!
328— Co?! — szarpnął się pan Piotruś.
329Józek nie zwracał jednak na niego uwagi.
330— Ja wtedy nie rozumiałem wszystkiego, co ona mówi i dopiero teraz… Pan zląkł się, że niby ludzie są niedobrzy, pan rzucił wszystko, pan się zamknął i pan powiedział sobie: „Niech się mordują, kiedy są takie bydlaki — a mnie co do tego?” No, ale mnie się wydaje, że taka rzecz to jest ucieczka. Bo przecie pan miał kolegów, z którymi pan razem szedł, no nie?!
331Pan Piotruś patrzył chmurnie w ziemię.
332— Ty tego nie rozumiesz, Józek! — mruknął. — Tamci, to garstka. Nic nieznacząca garstka!
333Ale Józek uśmiechnął się szydersko:
334— To jakoś nie tak pan nas uczył: Leonidas by tak nie powiedział!
335— Józek! — krzyknął pan Piotruś.
336I teraz chłopcy widzieli, że jest już bardzo zły.
337— Ta wściekłeś się czy co? — szarpnął Józka za rękę Franek. — Cóż to, przyszedłeś tutaj Piotrusiowi przymawiać czy jak?!
338 339— I jedno ja panu jeszcze powiem, panie Piotrusiu! Jakeśmy tu szli, to wieźli dorożką jakiegoś akademika, który rzucił się sam jeden między polską a żydowską bojówkę i wołał, że tak niby nie wolno, że tak się nie robi między ludźmi. Więc jak myśmy zobaczyli tego rannego, to myśleliśmy, że to pan i biegliśmy tu bez tchu, jak te wariaty! A teraz, to ja panu powiem, Piotruś, że ja bym wolał, żeby… żeby to pan był tym rannym tam!
340Tego to już chłopcom było za wiele.
341— Widzieliście no coś takiego!
342On by wolał, żeby Piotrusia zranili!
343 344Jakeś taki[19], to po coś tu z nami leciał, że mało nóg nie połamałeś?!
345Ale pan Piotruś nie gniewał się.
346Stał chwilę ze spuszczoną głową, podszedł do Józka, wyciągnął do niego rękę i powiedział cicho:
347 348A potem, nie podnosząc wciąż oczu:
349— I wam wszystkim, moi chłopcy, i wam także! Bo, widzicie, muszę się wam do czegoś przyznać. Nie znałem was dotychczas. Nie doceniałem was. Sądziłem, że wy pierwsi, jak taka rzecz będzie na ulicy, że wy… wstyd powiedzieć! Przepraszam was! Przepraszam was, moi chłopcy!
350Chłopcom wydało się nagle, że ziemia pali im się pod nogami. I gdyby pan Piotruś podniósł w tej chwili oczy, to może domyśliłby się czegoś, bo stali jak na rozpalonych węglach, czerwoni, zmieszani, nieprzytomni ze wstydu…
351I już Janek chciał coś powiedzieć, do czegoś się przyznać, ale Józkowi wydało się nagle, że nie powinien do tego dopuścić.
352 353Wydało mu się, że tu nie wolno ulżyć sobie wyznaniem, choć to byłoby może najłatwiej, bo oto Piotruś…
354 355— No to jak iść, to iść! — i roztworzył drzwi.
Cygan
356Dziecko, ObcyMiał dwanaście lat, ale nie wyglądał nawet na dziesięć. W zawodzie ulicznego grajka — rzecz bardzo korzystna. Im mniejszy bowiem i szczuplejszy jest chłopczyk, który, zagrawszy uprzednio na podwórzu kilka bardzo rzewnych melodii, zaśpiewa piosenkę o sierocie wypędzonej przez macochę lub żalącej się nocą na grobie matki, tym więcej zawiniętych w papierki groszaków sypie się z okien domów. Ale mimo swego „korzystnego” wyglądu nie zarabiał wiele. Było w jego smagłej cerze, ogromnych, posępnych lub bezczelnie natarczywych czarnych oczach i gardłowym głosie o cudzoziemskim akcencie coś obcego, coś niebudzącego ani współczucia, ani zaufania.
357Czy był naprawdę (jak twierdził) sierotą, czy też przywędrował tu z jedną z tych kobiet, które wchodzą lekkimi, skradającymi się krokami (obejrzawszy się uprzednio ostrożnie, czy dozorcy nie ma w pobliżu) na kuchenne schody domu, by powróżyć służącym? Nie wiadomo. W każdym razie pewne jest, że, jeżeli nawet spotykał się gdzieś w nocy z matką, to przez cały dzień musiał się sam troszczyć o siebie. I to nie tylko o swe wyżywienie, ale i o obronę. Musiał być bowiem ciągle czujny, ciągle gotowy do ucieczki lub odparcia napaści. Był niby kanarek wypuszczony między wróble, dziobiące się wprawdzie między sobą o ziarno, ale zawsze gotowe do wspólnego zadziobania obcego przybysza.
358Nie stawiał zresztą nigdy czoła w otwartej bójce. Wiedział przecież z doświadczenia, że każdy z jego współzawodników ma jakichś przyjaciół, jakiegoś „kindera”[20], jakąś grupę, w której może znaleźć oparcie. On natomiast jest zupełnie sam.
359 360Każda bójka mogła narazić skrzypce. A skrzypce to był chleb, to była jak gdyby przepustka, ułatwiająca wślizgnięcie się tam, gdzie bez nich niepodobna by się dostać, to był wreszcie może — jedyny przyjaciel i ostoja. Jeśli nie zdołał uciec przed napastnikami, to ukrywał je na piersiach pod kurtką, garbił się, kurczył i poddawał cierpliwie plecy pod twarde, spadające na nie bezlitośnie kułaki[21], byle tylko ochronić i obronić skrzypce.
361 362Głód, chłód i bicie przywykł znosić podobnie, jak się znosi zmiany pogody. Ludzie zaś nie byli dla niego kimś, od kogo można by oczekiwać opieki czy pomocy. Dzielił ich na zwierzynę, na którą się poluje, to jest tych, od których można coś dostać, zarobić czy wyłudzić, i na współzawodników w tym polowaniu, których trzeba starannie, czujnie omijać.
363Jakim sposobem znalazł się pewnego dnia na progu świetlicy? Pewnie dowiedział się, że istnieje takie schronienie, że jest w nim ciepło i sucho i można się napić gorącej herbaty. A tego dnia padał od rana deszcz ze śniegiem, wiał przenikliwy wiatr i nigdzie niepodobna było zarobić ani grosza. Jego drżący z zimna głos nie docierał do mieszkań przez szczelnie zamknięte okna, a na ulicy przechodnie mijali go szybko, wtulając nosy w wysoko podniesione kołnierze palt. Na domiar złego bał się, że skrzypce zmokną i musiał okręcić je kurtką, a pod kurtką nie miał niczego prócz starej, podartej kamizelki.
364Stanął więc w progu świetlicy, z której buchało światło, ciepło, wesoły gwar głosów i nęcący brzęk łyżeczek. Wahał się jednak jeszcze. Nie był widocznie przyzwyczajony do zbyt wielkiej serdeczności ze strony rówieśników.
365Ale pan Piotruś dostrzegł go i powiedział:
366— A co to za dureń stoi tam w drzwiach i zimna napuszcza?!
367I od razu trzeba było zamknąć drzwi z tej albo z tamtej strony.
368Przybysz zamknął je od wewnątrz. Stał jednak nadal w progu, wahający się i niepewny.
369Na razie nikt nie zdawał się zwracać na niego uwagi.
370Chłopcy, stłoczeni przy stołach, pili herbatę. Panna Joasia kręciła się między nimi, roznosząc chleb. Józek opowiadał jakąś „wspaniałą” historię o tym, jak zeszłego roku na Prima Aprilis rozsprzedał całą paczkę starych gazet jako dodatek nadzwyczajny. Historia była (jak wszystkie historie Józka) najoczywiściej zmyślona i chłopcy wiedzieli o tym, lecz mimo to zanosili się od śmiechu.
371Przybysz stał wciąż w progu, oszołomiony ruchem, gwarem, ciepłem i światłem, niezdecydowany, czy nie umknąć, i przyciągany z niepokonaną siłą przez rozgrzany do czerwoności piecyk i stół z herbatą.
372— Jesteś tu pierwszy raz? — zapytał nagle pan Piotr i słowa jego zwróciły na chłopca uwagę kilku siedzących przy stole gazeciarzy.
373— O! Nowy! — powiedział Fed'ko.
374— Patrz! Ma skrzypce! — zawołał Moniek.
375 376— Przecie to ten Cygan, co po podwórkach i na ulicy grał.
377— Cygan! Cygan! — chłopcy zaciekawieni stłoczyli się wokół niego.
378Cygan zorientował się natychmiast w położeniu: chwila była ważna i rozstrzygająca. Wiedział z doświadczenia, że teraz może z równym prawdopodobieństwem dostać w kark i „wylecieć” za drzwi, jak otrzymać chleb i herbatę.
379Uśmiechnął się trochę zuchwale, a trochę obłudnie, pochylił się ku nim wdzięcznym i miękkim ruchem restauracyjnego grajka, wsadził skrzypce pod brodę i skoczna melodia jakiejś ulicznej piosenki popłynęła przez świetlicę.
380 381Cygan przychodził do nich podobnie, jak przychodził na podwórza domów. Włóczęga do ludzi osiadłych. „Grajek” do wypoczywających po trudzie dnia pracowników. Oni byli przecież niejako gospodarzami tej jasnej i ciepłej izby, ludźmi posiadającymi stałe zajęcie, granatowe lub czerwone czapki z lampasami, jakichś gdzieś „zamieszkałych” rodziców, krewnych czy choćby znajomych.
382I oto ten mały włóczęga przyszedł im zagrać. Wkupiał się niejako tą muzyką w ich łaski.
383Popatrzyli po sobie z uśmiechem. Dobrodusznym uśmiechem ludzi zamożnych, zagospodarowanych i ostatecznie — „mogących sobie przecież pozwolić”…
384I Janek, którego nie dalej jak wczoraj policjant wyrzucił z dworca kolejowego, gdzie zwykle sypiał, splunął teraz niedbale przez zęby i powiedział:
385— Ta zostań u nas, jak chcesz! Ta nikt ci nie broni! A machnij no jeszcze tego sztajerka[22]!
386Fed'ko zaś, który był jeszcze bardzo nieśmiały, bo niedawno przywędrował ze wsi i z tego powodu chłopcy wyśmiewali go, „nabierali” i nazywali „Iwanem”, dodał protekcyjnie:
387— Miejsca dla ciebie wystarczy, nie bój się!
388— Ny, czy my ci żałujemy ten kubek herbaty albo ten kawałek chleba? — uzupełnił Moniek, którego przez dłuższy czas chłopcy nie chcieli wpuścić do świetlicy, gdyż, jak twierdzili, „będą się brzydzili pić po Żydziaku”.
389I podał Cyganowi kubek z herbatą i kromkę chleba.
390Odtąd Cygan począł odwiedzać świetlicę.
391Z początku tylko wtedy, gdy był mróz, śnieg lub deszcz, potem coraz częściej, a wreszcie stał się jej codziennym gościem.
392Przychodził, a wraz z nim przychodziły jego piosenki.
393„Szlagiery” uliczne, podsłuchane gdzieś u śpiewaków podwórzowych, huczne wiejskie tańce z przydrożnych karczem, rozlewne dumki ukraińskie, tęskne i dzikie pieśni cygańskie.
394Napełnił świetlicę tą muzyką, przepoił ją niejako, przyzwyczaił ją do niej tak, że kiedy grał, nikt nie zwracał niemal na niego uwagi, ale kiedy przerywał, robiło się nagle nieprzyjemnie cicho. Rozdokazywani lub zajęci jakąś robotą chłopcy milkli i spoglądali na niego niecierpliwie.
395Niespostrzeżenie weszło także w zwyczaj nucenie piosenek Cygana. Mruczało się je przy szachach, wyśpiewywało się w ich takt zadane lekcje, a nawet używało się ich jako pobudki, drażniącej przeciwnika, zamiast poprzedzających walkę wyzwisk lub triumfalnej fanfary obwieszczającej zwycięstwo.
396Pewnego dnia pan Stach sprowadził do świetlicy jakiegoś starszego pana, który przysłuchiwał się dość długo grze Cygana, a potem powiedział:
397— Czy chcesz się u mnie uczyć? Bo to, widzisz, nie jest jeszcze muzyka.
398Cygan zastanowił się chwilę, po czym nagle podał mu skrzypce i powiedział:
399 400Pan roześmiał się, wziął skrzypce i zagrał. Melodia była jakaś obca, nic niemówiąca, pełna piskliwych, biegnących w górę tonów.
401— No? — zapytał, oddając Cyganowi skrzypce.
402Cygan wziął je, popatrzył na niego trochę obłudnie, a trochę drwiąco spod przymrużonych rzęs i odpowiedział:
403— Nie. Z tej nauki to nic nie będzie.
404Pan zaczerwienił się, odwrócił się gwałtownie i wychodząc, mruknął do pana Stacha:
405— Nie warto. Zarozumiały, zepsuty i zmanierowany.
406Ale chłopcy byli strasznie zadowoleni:
407 408ObcyŚwietlica bowiem była dumna ze „swego” grajka.
409Nie przeszkadzało to jednak temu, że Cygan zajmował w niej jakieś inne niż wszyscy chłopcy i dziwnie podrzędne stanowisko.
410Nie był ani ich kolegą, ani towarzyszem, ani nawet — gościem.
411 412Nie znaczy to jednak wcale, by mu dokuczano lub krzywdzono go. Przeciwnie. Względem nikogo nie byli może chłopcy tak łagodni i uprzejmi jak wobec niego.
413W ciasnej świetlicy kłócono się często, a nawet bito o miejsca. Zaledwie jednak Cygan stawał trochę onieśmielony i jakby wiecznie spłoszony we drzwiach, a już któryś z chłopców podsuwał mu stołek — niech sobie siądzie. Mało się to taki nałazi?…
414Swojej kolejki przy herbacie nikt nie ustąpiłby koledze, ale Cyganowi pierwszy z brzegu podawał łaskawym gestem swój chleb i kubek z herbatą — „na, podjedz sobie”.
415Nikomu jednak nie przychodziło nawet do głowy wciągnąć Cygana do jakiejś wspólnej zabawy, wdać się z nim w przyjacielską pogawędkę lub „spróbować na francuską”.
416Czy zresztą sam Cygan odczuwał w jakiś bolesny sposób odrębność swego stanowiska, czy też był do tej odrębności przyzwyczajony? Nie wiadomo. W każdym razie pozostawał w świetlicy coraz to dłużej i stawał się co dzień weselszy, śmielszy i rozmowniejszy. Znikła gdzieś bez śladu płochliwość jego ruchów. Nie czekał już w progu na podsunięty mu stołek, ale lekko i zgrabnie wskakiwał na stół, jak wesołe i oswojone zwierzątko, które wie, że mu wiele wolno. Siadał na nim, pokazywał w uśmiechu swe białe, równe zęby i z miejsca zaczynał grać lub paplał coś (na co zresztą nikt nie zwracał uwagi) w swoim łamanym, chrapliwym języku, wybuchając co chwila śmiechem.
417Coraz bardziej też zajmowało go, oprócz chleba i herbaty, życie świetlicy. Włóczył się po sali, stawał za plecami chłopców, przysłuchując się ich rozmowom i przyglądając grom, przerzucał książki i pisma i uśmiechał się do obrazków. Nie drzemał też już przy piecu podczas pogadanek, ale błyszczącymi z ciekawości oczyma wpatrywał się w pana Stacha.
418A kiedy pewnego razu pan Piotruś przyniósł do świetlicy nowy obrazek i powiesił go na ścianie, Cygan, który stał przed nim długo i przypatrywał mu się z zachwytem, trącił nagle pana Piotrusia w bok i powiedział:
419— Ładnie będzie teraz u nas, co, panie?
420W tym to właśnie czasie świetlica otrzymała w darze ping-pong. Gra ta stała się od razu manią świetlicy i wyparła wszystkie inne gry. Chłopcy gotowi byli się w nią bawić od rana do wieczora. Jednakże ping-pong był tylko jeden. Ustanowiono więc „kolejki” i gracze musieli długo czekać, zanim zostali dopuszczeni do upragnionego stołu.
421Pewnego dnia, właśnie kiedy Antek i Fed'ko mieli zająć swoje miejsca, Cygan odezwał się najniespodziewaniej swoim niskim, gardłowym głosem:
422 423Chłopcy na razie osłupieli. Antek i Fed'ko uznali to jednak widać za dobry żart, bo wybuchnęli śmiechem.
424Ale Cygan nie śmiał się wcale. Czerwony z gniewu odsunął od stołu Fed'ka.
425— Teraz jest moja kolej! — powtórzył. — Moja i jego!
426Każda para graczy rozporządzała tylko dwudziestoma minutami, poza które nie wolno było jej wykroczyć. Czas więc zużyty na spór z Cyganem był czasem niepowrotnie straconym. Toteż jego natręctwo rozgniewało Fed'ka.
427— Twoja kolej! — zawołał. — Ty masz tu coś swojego! Zabieraj się, żebyś nie dostał, czegoś nie zgubił! Zabieraj się, mówię, i nie przeszkadzaj, pókim dobry!
428 429— To moja kolej! Ty będziesz potem, Fed'ko. To moja kolej teraz!
430Fed'ko aż zatrząsł się z gniewu, ale niewiarygodne zuchwalstwo Cygana odebrało mu niemal mowę: ten łazęga, ten miukacz podwórzowy, chce jego, Fed'kę, w kolejce wyprzedzać! Nie, to się po prostu w głowie pomieścić nie mogło!
431— Widzieliście no, moi kochani! — zwrócił się tylko do kolegów.
432I dziwna rzecz. W mgnieniu oka, niby prąd iskry elektrycznej, gniew Fed'ka udzielił się całej świetlicy.
433Gdyby Cygan poprosił Fed'kę lub któregokolwiek z nich: „dajcie i mnie się choć trochę pobawić!”, to na pewno każdy z nich ustąpiłby mu wspaniałomyślnie na parę chwil swojej rakietki. Ale żeby taki Cygan, taki włóczęga, przygarnięty przez nich z litości, dopominał się u nich, u swoich, można powiedzieć, gospodarzy jakichś praw! I żeby taki „pogan” pchał się do równości i do koleżeństwa z nimi!
434Odżyły nagle drzemiące gdzieś w głębi serc wspomnienia Cyganek wypędzanych brutalnie, o ile nie przeszkadzał temu przesądny strach lub ciekawość, od progów najnędzniejszych nawet domów i sklepików.
435Obozów cygańskich, którym wyznaczano we wsi pewne ściśle określone miejsce z surowym zakazem włóczenia się po chałupach.
436Kradzieży, łotrostw i „uroków”, które składano na ich barki.
437I oto — kolega się znalazł! O „swoją kolej” się upomina!
438Posypały się jak grad wyzwiska, gwizdy uciechy, szyderskie okrzyki zachęty:
439— Dobrze! Nie daj się, Cygan! Przecie tu wszystko twoje! Co będziesz takiego Fed'kę przed sobą puszczał!
440Ale Cygan stracił nagle swoją zwykłą czujną ostrożność, swoje wyczucie każdego grożącego niebezpieczeństwa i trwogę przed każdym starciem. Stał naprzeciw nich i zachłystując się łzami, krzyczał, jak nieprzytomny, tupiąc nogami w prawdziwym szale wściekłości:
441— To moja kolej! To była przecież moja kolej! — a potem jakby nagle przypominając sobie coś i wysuwając ostatni argument — I pan Piotruś przecież powiedział, że ja jestem… że ja jestem także… kolega!
442I wtedy cała świetlica wybuchnęła śmiechem. Złym, szyderskim, smagającym jak bicz śmiechem. Chichotano, pokładano się, zanoszono się, po prostu „ryczano” ze śmiechu.
443Cygan przestał płakać i krzyczeć.
444Jego czarne oczy zwęziły się, ruchliwa smagła twarzyczka stężała, na dziecinnym czole wystąpiła podłużna ciemna żyła, a białe zęby błysnęły jak u wilczka. Jeden skok i — Cygan rzucił się na Fed'ka.
445Rzucił się na niego, zapominając o wszystkim.
446O tym, że jest mały i słaby, i o tym, że jest sam i że jest przecież — tylko Cyganem. Nawet o skrzypcach.
447Ale wtedy… tak, wtedy rzuciła się na niego zgodnie, z rzadką naprawdę solidarnością, cała świetlica: Polacy, Rusini, Żydzi i nawet grzeczny i układny Niemczyk, mały Pepi Glückauf.
448Nie. Właściwie nie bito go. Popychano go tylko pięściami, rzucano go sobie jak piłkę, bawiono się nim w ping-pong'a w jakiejś okrutnej pół zabawie, a pół bójce.
449Była jednak w tej „grze” taka zacięta wściekłość, że pan Piotruś na próżno usiłował ich przekrzyczeć i utorować sobie drogę do Cygana przez skłębiony tłum chłopców.
450W pewnej jednak chwili usłyszał coś, jak trzask drzewa i jęk pękających strun, a potem — krzyk. Krzyk tak straszny i tak nieludzki, że nie tylko pan Piotr pobladł i cofnął się, ale wszyscy chłopcy odskoczyli od Cygana przerażeni i w świetlicy zrobiło się nagle zupełnie cicho.
451Cygan stał na środku pokoju sam.
452Jego smagła, ściągła twarzyczka była teraz biała jak papier, a szeroko rozszerzone oczy wpatrzone z wyrazem tępego zdumienia i przerażenia w skrzypce.
453Trzymał je w wyciągniętej przed siebie ręce, jak coś martwego, czego obawia się dotknąć.
454A potem powoli, wciąż z tym samym wyrazem tępego zdumienia i grozy w oczach, zbliżył je do siebie i ostrożnie, jak gdyby dotykał ran, dotknął końcami drobnych, smukłych palców, zerwanych strun i strzaskanego drzewa. I nagle, z krzykiem straszniejszym jeszcze i bardziej przejmującym niż poprzedni, krzykiem, w którym brzmiały jakieś obce i nieznane wyrazy rozpaczy czy bólu, odrzucił od siebie skrzypce, uderzył głową w drzwi tak, że się przed nim roztworzyły i wypadł na ulicę.
455Chłopcy i pan Piotr stali jak wmurowani w ziemię, nie śmiejąc odezwać się i poruszyć.
456 457— Trzymać go! Trzymać! Nie wypuszczać! — krzyczał i rzucił się za Cyganem, a za nim cała świetlica.
458Na próżno jednak rozbiegli się po wszystkich ulicach, na próżno zaglądali do bram, na próżno przetrząsali całą dzielnicę — Cygan zniknął, jak gdyby się w ziemię zapadł.
459Wieczorem wrócili na herbatę zmęczeni i milczący.
460Nikt nie żartował, nikt nie bił się, nikt nie kłócił się o drugą porcję chleba. Jedli w milczeniu, wpatrzeni ponuro w swoje kubki, od czasu do czasu zerkając tylko ukradkiem na pana Piotra, który siedział przy oknie z książką, nie zwracając na nich uwagi, jak gdyby ich w ogóle w świetlicy nie było, i — nic. Ani słowa. Jakby go zamurowało. Że aż nie wiadomo było, gdzie się podziać, że aż znieść tego nie było można!
461Wreszcie Józek odważył się pierwszy.
462— Panie Piotrusiu — powiedział.
463— No? — zapytał obojętnie pan Piotr, podnosząc znad książki oczy chłodne i jakby nikogo niewidzące.
464 465 466— A… a czy za to można kupić skrzypce?
467Wszyscy chłopcy drgnęli i nagle podnieśli oczy.
468— Można — odburknął niechętnie pan Piotr.
469— No to… — zawołał Moniek, który siedział skurczony nad swoim kubkiem i nie tknął nawet jeszcze chleba — no to… załatwione!
470Ale pan Piotr spojrzał na niego z taką zimną pogardą, że Moniek skulił się jeszcze bardziej, jak pod uderzeniem pięści.
471I odtąd chłopcy zaczęli czekać na Cygana. Właściwie nie mówiło się o nim wcale. Tylko kiedy przychodziła ta pora, o której zwykle wpadał do świetlicy Cygan, wszyscy podnosili głowy za każdym skrzypnięciem drzwi.
472 473I nikt nie chciał bawić się w ping-pong'a.
474Mijały dnie. Cygan nie wracał. Ale (dziwna rzecz) nie można się było do tej jego nieobecności przyzwyczaić.
475W świetlicy było przecież niby tak ciasno i tłoczno, a jednak miało się ciągle wrażenie, że jego miejsce jest puste i że nikt nie może go zająć.
476Było to tak, jak gdyby nagle wytworzyła się niczym niezapełniona próżnia. Bo niby krzyczą chłopcy, rozmawiają, sprzeczają się, ale poza tym wszystkim zamiast muzyki Cygana jest tylko dzwoniąca cisza.
477Pewnego wieczoru w świetlicy było dziwnie szaro, smutno i nudno.
478Padał taki sam deszcz ze śniegiem, jak wówczas, kiedy Cygan przyszedł do nas po raz pierwszy. Kilku chłopców przewracało, ziewając, stare pisma ilustrowane. Kilku grało w domino, ale tak jakoś niedbale i od niechcenia, nie patrząc niemal na kostki.
479Pan Piotruś i Józek stali przy oknie.
480Przez zamazane szyby ledwie było widać skrawek wciśniętego między mury kamienic podwórka. Obcy, KrzywdaAle oni stali już od godziny, jakby wyglądali kogoś, kto musi dzisiaj nadejść. Nikt jednak nie przychodził i wreszcie Józek nie mógł już dłużej znieść tego milczenia i wybuchnął:
481— A przecież lubiliśmy go wszyscy!
482— Tak! Wszyscyśmy go lubili! — zawołał Fed'ko i gwałtownie odsunął od siebie szachownicę.
483Pan Piotruś uśmiechnął się blado.
484— Tak. Lubiliście go. Póki nie poczuł się równy wam i bliski i nie zaczął się upominać o swoje prawa. To bywa, moi chłopcy, to bywa.
485— Ale przecież on pierwszy zaczął! Przecież wszyscy mogą zaświadczyć, że pierwszy!
486— No tak, moi chłopcy, no tak. Skrzywdzony zaczyna zawsze pierwszy.
487Deszcz uderzał miarowo o szyby i ściekał po nich dużymi kroplami, roztapiającymi się w długie, srebrne strumyczki. A cisza w świetlicy dzwoniła natrętnie, dokuczliwie, nieznośnie.
488I Józek czuł, jak pęcznieje w nim i rośnie bunt przeciw deszczowi, przeciw temu zamkniętemu w murach jak w studni podwórku, przeciw konieczności tego, co jest i co było.
489Bo wszakże zawsze powinno być wolno (jeżeli się tego naprawdę chce) — wymazać!
490— No dobrze! — zaczął niemal krzyczeć — No dobrze! Niech będzie, żeśmy go skrzywdzili. Ale dlaczego on nie przychodzi, jeżeli my chcemy naprawić?! Dlaczego jego nie ma?!
491Pan Piotr milczał chwilę. Brwi miał ściągnięte, a oczy śmiertelnie smutne.
492— Widzicie, moi chłopcy — powiedział cicho — najgorsze w życiu to jest właśnie to, że krzywdy nie można naprawić.
493Dom
494Jutro wszyscy chłopcy przyjdą do świetlicy na wilię[23].
495Będą pierogi, barszcz, śledzie, kutia[24] z makiem i z miodem — wszystko, jak się należy. A stoły przykryje się białymi obrusami — tak!
496Moniek i Salek też zostali zaproszeni.
497— Przyjdźcie do nas na święta! — powiedział Stefek, a potem dodał uprzejmie, a nawet, można po wiedzieć, wytwornie — Będzie nam bardzo miło…
498Salek zmieszał się i przestraszył, bo nigdy nie był „na katolickich świętach” i trochę się bał. Ale Moniek odpowiedział grzecznie, jak przystało człowiekowi obytemu w świecie, człowiekowi, który już z niejednego pieca chleb jadł:
499— Dziękujemy bardzo. Wpadniemy chętnie, jeżeli tylko czas pozwoli. Dlaczego nie?…
500Tego dnia panował bowiem w świetlicy nastrój wzajemnej życzliwości, a nawet kurtuazji.
501Święto, Dziecko, Bezdomność, Bieda, OpiekaNikomu przecież nie chce się bić i kłócić, jeżeli w rogu pokoju stoi — choinka. Ich własna choinka. Dla wielu — pierwsza w życiu. Ozdoby na nią robiono całe dwa tygodnie. Leżą na szafie, w dużym, tekturowym pudle. Panna Joasia przystroi nimi choinkę przed samą wilią. Trzeba jeszcze tylko wyszorować świetlicę. Roboty jest dużo, przed północą się nie skończy. Ci chłopcy, którzy mają jakiś dom, nie mogą zostać, bo rodzice, krewni czy gospodarze nie pozwolą im na to. Zostaną więc ci, którzy nie mają nikogo, kto by się o nich niepokoił lub kto by nie życzył sobie być budzonym „po nocy” — ci, którzy wcale nie mają domu.
502 503Józek i Gawryłka z „Porannej”, którym czasem dozorca pozwala nocować na podwórku redakcji.
504Kurt i Kazik, sypiający pod straganami.
505Moniek z „Expresu Wieczornego”, mieszkający w pewnym starym, na wpół rozwalonym składzie (wchodzi się przez wybite okienko).
506I wreszcie Franek, o którym nikt nie wie, co robi i gdzie się podziewa.
507Panna Joasia zostanie z chłopcami. Przez ten czas, gdy będą szorowali, wypierze im na jutro koszule i załata kurtki. Bo cóż z tego, że byli w łaźni, kiedy koszule czarne jak święta ziemia? A potem chłopcy rozciągną się na ławach, z rana zaś panna Joasia, której pokoik mieści się obok świetlicy, wypuści ich tak, żeby stróż nie widział — gospodarz domu nie życzy sobie, by chłopcy nocowali w świetlicy.
508Robota idzie wesoło i sprawnie.
509Deski podłogi, ławy i stoły aż lśnią od czystości, a koszule, których niezwykła białość zadziwia ich właścicieli, wiszą już rzędem na długim sznurku przeciągniętym przez świetlicę.
510Panna Joasia kazała zapalić w piecu, żeby chłopcom nie było zimno i teraz wszyscy siedzą przed ogniem.
511Na piecyku gotuje się duży garnek mamałygi ze skwarkami, pachnie choinką, panna Joasia pochyla głowę nad stosem kurtek, a odblaski ognia pełzają po jej jasnych włosach.
512Jest dziwnie radośnie i świątecznie. Noc zaś, która nadejdzie, nie będzie dla chłopców nocą niepokoju, nocą ciągłego czuwania, czy nie słychać kroków policjanta, czy nie błyska światełko lampki elektrycznej i czy nie spędzą cię brutalnie z legowiska zdobytego z trudem[25]. Ciche ściany, bezpieczne i chroniące, odgrodzą ich dzisiaj od świata.
513 514— A u mnie w domu, w mojej wsi, to nie robi się na święta kutii, tylko kluski z makiem i z miodem i racuszki na oleju.
515— A u nas znowu — mówi Kurt — na naszej kolonii, bo my jesteśmy z Niemców, to na Boże Narodzenie piecze się gęś z jabłkami i te pieczone jabłka to tak pachną, ale powiadam wam: pachną!
516— Na wilię: gęś?! — gorszy się Janek.
517— Cóż? — łagodzi Kazik. — Co kraj to obyczaj. A u nas znowu to chodzą kolędnicy. Ale nie takie jak we Lwowie z papierową szopką, ale poprzebierane. Jeden za Heroda, a inni znowu za diabła, śmierć, trzech króli, rycerzy. A z nimi chodzi taki jeden przebrany niby za Żyda z workiem i wszystko, co im dadzą, do tego worka ładuje.
518 519 520— A jak ja byłem takim pędrakiem, to się strasznie bałem tego diabła, co z kolędnikami chodzi. I jak tylko kolędnicy we drzwi, to ja zaraz do matki i głowę w spódnicę!
521— A ja to się zaraz na łóżko wdrapywałem i hyc pod pierzynę!
522— A u nas — powiedział trochę nieśmiało Moniek — to też jest takie święto, co się przebierają i ono nazywa się: purym.
523— No — zdziwił się Kazik — a za co wy się możecie przebierać?! Przecie nie za Żydów?!
524— Dlaczego my się mamy przebierać za Żydów? My mamy swoje króle i proroki. A oprócz tego w moim miasteczku to chodzi z nimi taki jeden, co jest przebrany za niedźwiedzia. I jak ja byłem mały, to ja się go też bałem i też się chowałem do matki pod pierzynę.
525Ale kasza już jest gotowa i panna Joasia zdejmuje garnek z pieca.
526— Tylko w czym ja ją wam dam, chłopcy? — kłopocze się. — Bo łyżki to mam, ale tylko jeden talerz. Może będziecie jedli po kolei, albo może — nałożę wam do kubków od herbaty?
527Chłopcy spoglądają po sobie i jedna i ta sama myśl olśniewa ich nagle.
528— Nie, proszę pani! Nie! — woła Janek. — My z garnka, wszyscy razem!
529— Ale co znowu! — protestuje panna Joasia. — To widzicie, chłopcy, nie jest ani zdrowo, ani ładnie, bo…
530Chłopcy jednak nie dają jej skończyć.
531— Niech nam pani pozwoli! Raz chcemy zjeść nie jak w głodnej kuchni[26], po ludzku, z jednej miski: jak w domu!…
532I panna Joasia nie mówi już nic. Nie sprzeciwia się. Stawia pośrodku garnek, tak jak u nich w chacie stawiano miskę i rozdaje im łyżki. Po kolei, uważając, żeby się „nie podjadać”, zanurzają chłopcy łyżki w kaszy.
533Nie trącają się, nie śmieją się, nie przekomarzają jak w świetlicy.
534Jedzą poważnie, po gospodarsku, w milczeniu.
535Panna Joasia patrzy na ich skupione twarze i uśmiechnięte, szczęśliwe oczy i myśli, że pewnie w tej chwili ani jeden z nich nie pamięta głodu, sieroctwa, bicia — wszystkiego, co ich wyrzuciło w świat. Widzą tylko — dom. Cichy i bezpieczny jak przystań. Swój własny. Inny od wszystkich innych. Jedyny na Ziemi.
536Tylko Franek nie uśmiecha się.
537 538Franek orze
539Dziecko, SłowoKiedy pewnego razu zapytano Franka, czym chciałby zostać, odpowiedział ponuro, patrząc spode łba:
540 541Pan, który zadał owo pytanie, a który był przypadkowym gościem w świetlicy, aż pobladł z wrażenia…
542 543Mimo to poczuła dziwne ściśnięcie serca. Rozumiała bowiem dobrze, że taka odpowiedź znaczy:
544„Powiem ci coś takiego, żeby cię szlag trafił i żebyś się tu więcej nie pętał! A wara ci od tego, czego ja chcę!”
545Była bowiem w tym chłopcu straszliwa nienawiść przeciw losowi i ludziom i wiecznie czujna nieufność, i ogromna skrytość serca.
546Jednej tylko pannie Joasi, może dlatego, że była jeszcze taka młoda, udawało się czasem szczerzej porozmawiać z Frankiem, niejako „dotrzeć do niego”.
547Opowiedział jej, jak to, gdy nie miał jeszcze dwunastu lat, „wyrzuciło go” w świat z rodzinnej wsi. I o tym, jaka była ich chata i ile rosło śliwek, a ile gruszek w sadzie i że jedna jabłoń wcale nie rodziła, i o psie, i o krowach, o całym obejściu, o wszystkim…
548A potem także o tym, jak żebrał, mył ławki przekupkom, sprzedawał gazety — o dalszym „przeklętym” życiu.
549— Będzie jeszcze wszystko inaczej, zobaczysz Franku! — mówiła panna Joasia.
550Ale Franek potrząsał tylko głową.
551Nie. Nie wierzy. Nic się już nie zmieni. Tamci — to co innego. Są jeszcze mali, może się czego nauczą. Zresztą oni są z miasta i dobrze im w mieście. Ale on…
552Kiedy zaczęliśmy mówić z chłopcami o działce ziemi, którą Towarzystwo Ogródków Działkowych da świetlicy, Franek wzruszał tylko ramionami.
553Ziemię w dzierżawę takim ulicznikom kto da! Już lecą! Żeby tylko butów nie pogubili!
554Mimo to, choć pozornie nieufnie i niechętnie, przysłuchiwał się chciwie wszystkiemu.
555I wreszcie pewnego dnia raczył niedbale zapytać, gdzież to nam „te posesje” wydzielają i czy można aby „te dobra na Księżycu” obejrzeć?
556I owszem — poszedł z panną Joasią.
557A kiedy stanęli na przeznaczonej dla świetlicy parceli, wziął garść ziemi w ręce, rozgniótł ją w palcach i nawet, zdaje się, powąchał, a potem skonstatował łaskawie, że „choć to je ugór, ale ziemia dobra — tłusta”!
558— A widzisz! — powiedziała panna Joasia.
559Ale okazało się, że triumfowała za wcześnie. Franek bowiem rozejrzał się uważnie i nagle zapytał surowo:
560 561 562— No przecie te, co pokazują odkąd ta działka jest nasza, niby świetlicy.
563Panna Joasia wyjaśniła, że działka nie jest jeszcze odmierzona i że dopiero w tych dniach…
564Ale Franek pokiwał tylko głową nad jej bezgraniczną naiwnością i poszedł, zostawiając ją głęboko upokorzoną i wściekłą.
565Z sennym też i umyślnie tępym wyrazem twarzy słuchał, gdy panna Joasia mówiła później o tym ich przyszłym wspólnym gospodarstwie.
566O tym, jak to będą wszyscy pracować dla wszystkich, dla tego wspólnego, gromadzkiego dobra i jaka to musi być u nich zgoda i wzajemna pomoc, i szacunek, i zaufanie, żeby ich działka wszystkim świeciła przykładem.
567Nie brał też nigdy udziału w dyskusjach chłopców, którzy już się za czuby często brali, sprzeczając się nie tylko o to, czego i ile będzie się siać, lecz nawet o to, czy obsadzą altankę powojem czy dzikim winem…
568A kiedy panna Joasia zagadnęła go wprost o przyczynę tej obojętności, odparł:
569— My tu baju baju, a miasto taki ziemi nam nie da! Ja będę gadał, jak zobaczę odmierzoną parcelę i paliki!
570Ale tu już Janek, który chłonął każde jej słowo, nie mógł wytrzymać z tej irytacji:
571— A cholera by cię wzięła z tymi palikami! Ta zdurniał chłopak czy co?! Przecie ci powiedziała pani, że za parę dni się odmierzy!
572Ale Franek uśmiechnął się tylko krzywo i burknął:
573— Jak się odmierzy, to się będzie gadać!
574Więc pan Stach pokiwał głową i powiedział:
575— Źle to jest, Franku, że tobie tak się o te paliki rozchodzi. Bo widzisz, jaka to jest ta ziemia, którą dostaniecie? Gminna ziemia, całego Lwowa, gromadzka. I to sobie jeszcze musisz rozważyć, Franek, po co Towarzystwo Ogródków Działkowych tę ziemię chce uprawiać. Oto widzisz chce, żeby ta ziemia, na której są teraz tylko cuchnące śmietniska, stała się parkiem dla dzielnic nieposiadających ogrodów. Taka dzielnica żółkiewska[27] na przykład: brud, smród, prawdziwa zaraza. Robotnik, gdy wróci po pracy, a wyjdzie przed dom, łyku świeżego, ożywczego powietrza złapać nie może. W pyle, gnoju i zaduchu bawią się dzieci i wyrastają na ludzi chorych i złamanych. Więc nasze miasto pragnie, by nie tylko każdy człowiek mógł mieć kawałek ziemi, a na niej jarzyny, kwiaty i drzewka owocowe, ale żeby z tych działek powstał park, w którym wszyscy ludzie mieliby trochę zieleni, kwiatów i nieba.
576A potem, rozłożywszy jakiś plan, pokazywał:
577— Bo to widzicie, chłopcy, będzie tak: tędy będą szły drogi między działkami, a tu będzie duży plac dla zebrań działkowców i zabaw, a tu znowu pływalnia.
578Drogi wysadzi się drzewami owocowymi i te drzewa będą sobie stały na wiosnę takie białe i kwitnące, a pomiędzy nimi będą biegały dzieci. A przed altankami, tonącymi w zieleni dzikiego wina, róż lub kwitnącego groszku, usiądą sobie wieczorem po pracy ich ojcowie.
579Ale to wszystko musi być zrobione wspólnymi siłami działkowców.
580Każdy z nich będzie pracował nad karczowaniem ugorów, każdy z nich nie tylko swoją działkę uprawi, ale weźmie udział w ogólnej pracy dla wspólnego dobra i wedle jednego wspólnego planu. Bo rozumiecie, że jeżeli te wszystkie działki mają razem tworzyć wspólny park, to każdy nie może siać i sadzić na swojej wszystkiego, co mu się podoba. Ot, tędy np. przechodzi przez wszystkie działki droga i ta droga ma być obsadzona czereśniami. Więc każdy musi ten kawałek drogi, który do jego działki przylega obsadzić drzewkami.
581A tu znowu działki otaczają placyk zabawowy. Naokoło zaś tego placyku ma iść kwiatowa rabata; wszyscy więc, których działki do niej przylegają, muszą je obsadzić kwiatami: rozumiecie?
582— Co nie mamy rozumieć! — powiedział Józek. — A gdzie jest ta nasza działka?
583— O tu — i pan Stach pokazał na mapie działkę oznaczoną czerwonym krzyżykiem.
584Chłopcy pochylili się wszyscy nad stołem, wpatrzeni w ten mały odcinek planu, pełni jakiegoś dziwnego wzruszenia i dumy.
585— Teraz — powiedział Stefek — wygląda pan jak generał pokazujący plan bitwy, a my jak oficerowie sztabowi.
586— Bo też — roześmiał się pan Stach — to jest tak nawet po trosze naprawdę. Ten mały odcinek to jest plac boju, na którym świetlica musi wygrać swoją walną bitwę. A te sąsiednie odcinki o tu, widzicie, z prawa i z lewa, to nie jakaś „ziemia obcych ludzi”, ale bratnie placówki tych wszystkich, którzy ramię przy ramieniu z wami będą walczyć o piękno i zdrowie naszego miasta. No więc jak, Franku, czy są naprawdę takie ważne te „paliki”?
587Franek patrzył pochmurnie w ziemię.
588— A bo, proszę pana, ja zrozumiałem, że to, co pan mówi, jest dobre. Ale tak mi się jakoś zdaje, że ta ziemia to nie będzie taka zupełnie nasza, że nie będziemy na niej tak zupełnie gospodarzami.
589 590— A bo, widzi pan, np. te kwiatki, co to nimi trzeba każdą działkę obsadzić, albo ten kawałek drogi, który każdy musi przez swoją działkę przeprowadzić… Nie o to, żebym nie chciał, ale co mi ma kto na mojej ziemi rozkazywać?!
591— Widzisz, Franek, — tłumaczył pan Stach — to jest tak, że jak się chce, żeby na świecie było dobrze, to trzeba zawsze z tego swojego prawa gazdowania trochę ustąpić: trudno. Ale za to zyskuje się inne, większe gospodarstwo. Bo przecież stajesz się jakby współgospodarzem całego tego obszaru. A przez to znowu, że na nim pracujesz, bierzesz udział w pracy dla całego miasta. I jesteś nie tylko jego robotnikiem, ale i świadomym, zmieniającym jego oblicze i wygląd gospodarzem.
592 593— To jest prawda. Ja nie mówię, że nie. Ale ja bym chociaż chciał wiedzieć, odkąd dokąd będzie ta moja praca i ja bym chciał, żeby tej ziemi, na której my będziemy robili, było jak najwięcej. Bo jak to będzie taki mały kawałeczek, co go wcale nie widać, to ci sąsiedzi powiedzą: tylu chłopaków, a patrzcie, co zwojowali! A oprócz tego, to jak ja nie mam swojego pola odgrodzonego, to ja nie mogę wierzyć, że to już jest murowane, że to nie jest tylko taka… „pogadanka”…
594I Franek dalej odnosił się do całej sprawy nieufnie.
595Dopiero kiedy panna Joasia zamówiła już chłopa z pługiem i z broną, Franek nagle spoważniał: sprawa zaczęła nabierać w jego oczach ciężaru i wagi…
596Pług i brona… Tak, teraz można się było naprawdę z tym liczyć…
597I ku zdumieniu wszystkich oświadczył:
598— Ale z tym chłopem, to ja już sam pójdę. Wiadomo, jak to się robi na cudzym…
599Dzień był pogodny i jasny, choć trochę chłodny.
600Wbrew swemu zwyczajowi Franek nie puszczał po drodze pary z ust, choć go panna Joasia kilka razy zagadywała. Odmrukiwał tylko z grzeczności ni to ni owo. Na rogatce spotkali się z chłopem i z inżynierem z Towarzystwa Ogródków Działkowych. Jednakże na parceli nie było wbitych „palików”, a inżynier oznaczył przestrzeń jakimiś starymi, znalezionymi na pastwisku blaszankami.
601Nie widziało się to jakoś Frankowi. Zapytał jednak z głupia frant:
602Praca, Ziemia, Dziecko, Chłop— No, a jak nie utrafimy i ździebko więcej się zaorze?
603Inżynier uśmiechnął się lekko:
604— Nie będziemy się przecie wadzili o jedną skibę — powiedział. — Ale nie wiem, czy i tyle w jeden dzień zrobicie, a jutro już się dokładnie odmierzy.
605Franek gwizdnął tylko, roześmiał się szelmowsko i huknął na chłopa:
606— Od początku zaczynamy czy od środka?
607A potem przykazał twardo już i bez śmiechu:
608 609 610 611Czarne skiby odwalały się jedne za drugimi.
612Tłuste, białe pędraki wypełzały zdziwione z ziemi.
613Wrony kołysały się w bardzo bladym, trochę przemarzniętym błękicie nieba i spadały za pługiem, żerując.
614Opodal stała gromadka bab i dzieci i przyglądała się oraczom w niemym podziwie.
615Wreszcie jedna z kobiet powiedziała:
616— Patrzcie no, patrzcie, moi ludzie! Jak tylko pamiętam było tu pastwisko, a teraz będzie pole…
617A potem dodała z nabożną powagą:
618 619 620Szedł bez czapki, spokojny i jak gdyby nagle wyższy, z twarzą nie tą samą, całą stężałą w skupieniu.
621Panna Joasia poczuła się nagle dziwnie onieśmielona i zbyteczna.
622Jak gdyby tylko Franek i ta ziemia należeli do siebie, a ona, jego opiekunka, która przecie zawsze dotychczas nim kierowała, której się we wszystkim słuchał i radził, była tu obca i niepotrzebna.
623Więc żeby jakoś uratować sytuację, krzyknęła na Franka:
624— Ażebyś mi tu cały dzień nie pracował o głodzie, tylko tak jak ci powiedziałam, o dwunastej przyszedł do mnie na obiad!
625Ale Franek wzruszył ramionami:
626Tracić czas na bieganie na obiad, kiedy inżynier powiedział wyraźnie:
627„Nie będziemy się przecie wadzić o jedną skibę!”
628Ale — co się tam kobieta, choćby i opiekunka, może rozumieć na gospodarce!
629Nie odwrócił więc nawet głowy, tylko przykazał krótko, po gospodarsku!
630— Obiad to mi ta już tu przyniesiecie!
631 632Stała przez chwilę nieruchomo, patrząc na niego w niemym zdumieniu.
633Ale Franek nie zwracał na nią uwagi. Franek, ten chłopak, który jeszcze wczoraj czuł się bezdomny i samotny, szedł teraz przez swoje i gromadzkie pole, poważny i dostojny, prowadząc — pług.
634Więc panna Joasia zawróciła pokornie i poszła do domu przygotować dla niego strawę.
635Ale po drodze stanęła raz jeszcze i popatrzyła za nim.
636Wiatr rozwiewał lekko jego brązową czuprynę, która wydawała się teraz w słońcu miedziano-złota. Twarz miał jakby zastygłą w uniesieniu, a pospolite rysy nabrały dziwnej szlachetności.
637I nie wiedząc sama dlaczego, Joasia zawołała ku niemu radośnie:
638 639 640„Fraternitas” — planeta braterstwa
641Zdaje mi się, że ani jeden z uczonych europejskich nie wie, gdzie znajduje się planeta „Fraternitas”.
642Odkrycie klubu gazeciarzy lwowskich pozostało dotychczas obce astronomii, a co więcej, uczeni nie podejrzewają nawet, że w naszym systemie planetarnym istnieje pewne niedopatrzenie karygodne i wysoce niepokojące.
643Historia odkrycia, o którym chcę tu opowiedzieć, jest następująca:
644Około roku 1932, każdy przechodzień zdążający wieczorem ulicami Lwowa, mógł z łatwością zaobserwować wzrost zainteresowań astronomicznych w tym mieście. Niedaleko bowiem lokalu, w którym mieścił się klub gazeciarzy, a często i na innych ulicach, można było spotkać o tej porze grupki chłopców od lat ośmiu do osiemnastu, stojących z zadartymi głowami i wskazujących sobie z namaszczeniem: Wenus… Mars… Jowisz… Saturn… Syriusz… Spica[28]… Wega…
645Ciekawy przechodzień, który zatrzymałby się przez czas dłuższy przy takiej grupce, mógłby nadto usłyszeć rozmowy o tym, czy możliwe jest skonstruowanie własnymi siłami „prawdziwej” lunety, oraz o tym, że aeroplan[29], balon i kula armatnia są „do niczego”, jeśli chodzi o podróż na Marsa, natomiast pocisk rakietowy załatwi tę sprawę w niedługim już zapewne czasie. A wówczas… a wówczas… kto wie, czy nie będzie potrzebnych kilku dzielnych i nielękających się niczego chłopców, którzy wylecą w przestworza jako pierwsi podróżnicy? Gdyby zaś nawet tacy chłopcy nie okazali się potrzebni, to przecież każdy z nich potrafiłby już sobie dać radę: „Ta joj! Ta żeby już tylko była ta rakieta!”…
646I rzeczywiście, gdyby profesor Opel skonstruował w r. 1932 swój pocisk rakietowy i gdyby uczynił to we Lwowie, to mogę z niezachwianą pewnością twierdzić, że w czasie swej międzyplanetarnej podróży odkryłby pod ławkami cały klub gazeciarzy szwarcujących się na Marsa na gapę…
647Winien zaś wszystkiemu był, oczywiście, pan Stach.
648Nie można przecież nie zapalić się gorącą i nienasyconą ciekawością i żądzą poznania, słuchając, jak w olbrzymim bezmiarze świata rodzą się ze słońc planety, jak rozżarzone światy stygną miliony lat, jak pojawia się na Ziemi pierwsze życie, jak pierwszy człowiek, bezbronny i nieświadomy wobec natury i żyjący życiem drapieżnego zwierzęcia, powoli podnosi głowę, uczy się wytwarzać coraz to doskonalsze narzędzia, zdobywa coraz to nowe wiadomości, aż wreszcie, po milionach lat rozwoju, sięga zuchwałą myślą aż w niebo, mierzy przestrzenie wszechświata, bada istoty i drogi wirujących słońc, dalekich planet i ich księżyców.
649— Bo pomyślcie tylko! — wołał pan Stach. — Księżyc, glob najbliższy Ziemi, oddalony jest od niej o 380 000 km! A człowiek zna nie tylko jego drogi, góry i doliny, ale nawet istotę budowy! Cóż zaś dopiero powiedzieć o dalszych planetach i gwiazdach?
650A przecież te wszystkie planety to tylko planety naszego systemu słonecznego, wszechświat zaś jest nieskończony.
651I pan Stach opowiadał o ludziach, którzy narażając się często na utratę stanowiska, szacunku, a nawet życia, służyli wiedzy i prawdzie, rozszerzali nasz widnokrąg, zdobywali dla nas nieskończoność wszechświata.
652Czy jest więc w tym coś dziwnego, że każdy z chłopców pragnął zostać jednym z tych bohaterów nauki, że marzył o tym tak gorąco, jak inni chłopcy marzą o tym, by zostać Tomem Miksem[30] lub choćby Kusocińskim[31]?
653I nie tylko marzył o tym, ale starał się do tego przygotowywać, gdyż, jak się z rozmów z panem Stachem okazywało, słuchanie pogadanek nie stanowiło jeszcze dostatecznego przygotowania w tym kierunku… Trzeba się było wielu jeszcze rzeczy nauczyć i lekcje pana Leona, który miał dotychczas po trzech, czterech słuchaczy, poczęły się nagle cieszyć niezwykłą frekwencją.
654Marzenie, CzynJeżeli pragniemy czegoś bardzo mocno i dążymy do czegoś wytrwale, to prawie zawsze marzenie nasze choć w części zostaje spełnione.
655I wprawdzie (przynajmniej dotychczas) ani jeden z naszych chłopców nie został Kopernikiem, Keplerem czy Galileuszem, to jednak naszej świetlicy przypadł w udziale zaszczyt uczynienia pewnego spostrzeżenia, które było może wprawdzie spostrzeżeniem natury formalnej, ale niemniej, jak to się niebawem okaże, niezmiernie ważnym.
656Oto pewnego dnia, podczas wykładu pana Stacha, Józek zapytał znienacka:
657— Proszę pana, a… ziemia? Zapomniał nam pan powiedzieć, jak się nazywa ziemia.
658Chłopców ogarnęło nagłe podniecenie:
659— Tak! Tak! Że tez nikomu nie przyszło to dotychczas na myśl! Jak się nazywa ziemia?!
660— Jak to, „jak się nazywa Ziemia”? — zdziwił się pan Stach. — No, Ziemia, to jest przecież… Ziemia…
661— Dobrze, że „ziemia”. Ale to nie jest nazwa! Mars jest także ziemią! Ale im chodzi o nazwę. Bo jeśli np. Wenus nazwali tak ludzie dlatego, że świeci jasnym i pięknym blaskiem, a Wenus to bogini piękności, to jak nazwali ziemię, swoją ziemię, swoją własną planetę?!
662Patrzyli na niego pełni gorączkowej ciekawości.
663Pan Stach był po raz pierwszy zupełnie zmieszany i stropiony. Dłuższą chwilę milczał.
664— Bardzo mi przykro, moi chłopcy, — powiedział wreszcie — ale Ziemia… hm… Ziemia… nie posiada nazwy.
665— Nie posiada nazwy! Ależ to coś niesłychanego! Coś zupełnie nieprawdopodobnego! Coś, w co po prostu niepodobna uwierzyć!
666Józek spojrzał nawet podejrzliwie na pana Stacha i powiedział surowo:
667— Czy pan jest tego aby pewny?! Bo jeżeli pan tylko nie wie i blaguje, to niech się pan lepiej od razu przyzna!
668 669— Przecie każdemu może się zdarzyć… zapyta się pan jutro swego profesora na uniwersytecie i powie nam…
670Ale pan Stach aż uderzył się w piersi z przejęcia i zapewnił uroczyście:
671— Jak Boga kocham, że Ziemia nazwy nie posiada!
672— Ale dlaczego?! Dlaczego?! Przecież to się w głowie nie mieści! Dlaczego ci uczeni jej nie nazwali?!
673— Czy ja wiem? — powiedział zawstydzony pan Stach. — Czy ja wiem? Może zapomnieli? Uczeni są, jak wiadomo, trochę roztrzepani…
674— Ładne „roztrzepanie”! Po prostu bagatelka! Zapomnieć nazwać ziemię!…
675Pan Stach usiłował usprawiedliwiać.
676— Bo widzicie… może oni nie przywiązują takiej wagi do nazw… a przy tym, rozumiecie, oni ciągle byli na Ziemi, z Ziemi robili swoje obserwacje, więc…
677Ale Stefek, ten, który chodził do gimnazjum i który najlepiej ze wszystkich chłopców umiał się wysłowić, oświadczył stanowczo:
678— To jest przedkopernikowski punkt widzenia!
679— Jak to? Co przez to rozumiesz? — zdziwił się pan Stach.
680— A tak! Ziemia jest punktem pozornie nieruchomym, z którego się robi obserwacje i dlatego się na nią nawet nie patrzy. Ale niechby się przenieśli myślą na Słońce i stamtąd spojrzeli, to zaraz by im się przypomniało, że planeta krążąca pomiędzy Wenus a Marsem nie ma nazwy!
681 682— I to prawda! Pewne rzeczy są w nas mocno zakorzenione…
683— No dobrze! — zawołał Józek. — Ale przecież nie może być, żeby nikt tego dotychczas nie spostrzegł i nie zwrócił im na to uwagi! Każdy człowiek ma swoje imię, ba, nie tylko człowiek, ale nawet zwierzę, które żyje z człowiekiem. Każdego psa, krowę, kozę: wszystko się jakoś nazywa. Nie tylko państwo, ale miasto, najdrobniejsza nawet wioska ma swoją nazwę. A niektórzy, jak wybudują sobie willę czy domek, to go też jakoś nazywają. A Ziemia, cała Ziemia, która jest przecież ojczyzną i domem wszystkich ludzi, nie ma imienia?!
684— A jednak — powiedział pan Stach. — Wyście pierwsi zrobili to spostrzeżenie.
685I wtedy nagle Józka olśniła pewna myśl. Zerwał się jak podrzucony sprężyną i cały czerwony z przejęcia zawołał:
686— Ale w takim razie… ale w takim razie… to myśmy to odkryli i… i mamy prawo ją nazwać!
687Świetlica znieruchomiała z wrażenia, a pan Stach odpowiedział po chwili:
688— Tak, to nie ulega wątpliwości: macie prawo ją nazwać!
689Trudno wyobrazić sobie entuzjazm, jaki wywołało jego oświadczenie.
690Otrzymać prawo nadania nazwy całej Ziemi! Czyż nie jest to zaszczyt większy niż najwyższe odznaczenie naukowe?!
691— Tak! — powiedział pan Stach. — Ale musicie zdać sobie sprawę, że ciąży na was wielka odpowiedzialność! To przecież nie byle co: nadać nazwę całej planecie! To nie dziecinna zabawka. Pomyślcie! Taka olbrzymia Ziemia, tyle krajów, tyle ludzi, tyle ras… a wy musicie nadać jej taką nazwę, żeby wszyscy ludzie byli z niej zadowoleni, żeby przyjęli ją jako swoją, a nie narzuconą sobie, bo wszakże Ziemia jest wspólną ojczyzną ich wszystkich!
692Chłopcy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Tak, w istocie, spadł na nich wielki zaszczyt, lecz i wielka odpowiedzialność.
693Przez dłuższą chwilę w świetlicy panowała zupełna cisza.
694 695— No… — zaczął wahająco — istnieje przecież kometa Haley'a… więc może by…
696— Co „może by”?! — przerwał z oburzeniem Józek. — Może nazwiesz ją „planetą Józka” dlatego, że ja pierwszy zauważyłem, iż nie posiada nazwy?!
697Chłopcy wybuchnęli śmiechem, a Józek dodał jeszcze:
698— Trzeba nie mieć oleju w głowie, żeby wpaść na taki idiotyczny pomysł!
699— Bardzo słusznie — potwierdził Stefek — jeżeli już uczcić kogoś, to chyba nie siebie samego, ale swój kraj! Ja bym zaproponował, żeby nazwać ziemię „Planetą Białego Orła”. Przecież jeżeli może być „Wielki Pies”, to tym bardziej może być „Biały Orzeł”?
700Wielu chłopcom podobała się ta myśl, ale Fed'ko powiedział:
701— To nie jest sprawiedliwe. Skąd wiesz, czy inne narody się na to zgodzą?
702— Mnie się też to nie wydaje słuszne, chociaż byłoby mi bardzo przyjemnie nadać całej ziemi taką nazwę — powiedział pan Stach. — Musimy przecież pamiętać o tym, że nazwa ta musi być jednakowo droga wszystkim narodom!
703— Już mam! — zawołał Moniek. — To jest taka myśl, że sami zobaczycie, co to jest za myśl! Nazwijmy ją imieniem jakiegoś wielkiego człowieka, ale takiego wielkiego człowieka, żeby jego imię było znane i drogie na całej ziemi i żeby wszystkie narody uznały, że to jest największy człowiek na świecie!
704Chłopcy zgodzili się, ale wybór okazał się bardzo trudny.
705— Napoleon! — zaproponował Jasiek.
706— Aj! Jakiś ty mądry! — sprzeciwił się Moniek. — Dlaczego on ma być drogi wszystkim na całym świecie?! Dla tych, których pobił, to on nie jest wcale drogi, nie bój się!
707Zgodzono się po długich sporach, że tym wielkim człowiekiem, którego imię ma nosić cała Ziemia, nie może być ani wojownik, ani zdobywca, tylko ktoś, kto zrobił dla wszystkich narodów coś dobrego, ale to coś tak dobrego, iż wszyscy ludzie zgodnie uznają, że on właśnie jest najgodniejszy tego zaszczytu.
708Posypały się imiona wielkich lekarzy, uczonych, artystów, odkrywców, wynalazców.
709 710Każdemu z chłopców wydawało się, że „jego” wielki człowiek jest „największy na całym świecie” i że to, co on zrobił, było najważniejsze dla ludzkości. Spór zaostrzał się coraz bardziej i byłoby może nawet doszło do bójki, gdyby nie interwencja pana Stacha, który powiedział:
711— Moi kochani! Wydaje mi się, że od imienia jednego człowieka, choćby to nawet był naprawdę wielki człowiek, nie można nazwać całej Ziemi! Każdy z was ma swojego ukochanego bohatera. A wiecie dlaczego? Dlatego, że jest on uosobieniem wszystkich jego tęsknot i pragnień. Na przykład Józek chciałby być wielkim podróżnikiem i odkrywcą, więc zawołał „Amundsen!”, Maniek ma chorą matkę i wie, jaką usługę w jej chorobie oddał Roentgen, więc zawołał „Charles Vaillant[32]”, Janek chce się uczyć o gwiazdach, więc powiedział „Kopernik!”, Stefek pragnąłby zostać muzykiem, więc uważa, że Chopin. A jeszcze inni sądzili, że należałoby uczcić majora Reed'a[33], Lindbergha[34], Galileusza, Edisona, Mickiewicza, Gutenberga, Szewczenkę[35]. Jeśli zaś nawet taka mała świetlica nie może się zgodzić na wybór jednego człowieka, to co za kłótnie powstałyby dopiero na całym świecie!
712Tak. Chłopcy musieli przyznać słuszność panu Stachowi. Ale… ale to nie rozwiązywało sprawy.
713Pierwszy raz, odkąd świetlica świetlicą, panowała w niej tak długo głucha cisza. Chłopcy siedzieli pogrążeni w głębokiej zadumie, z głowami wspartymi na rękach i tylko Józek uderzał się od czasu do czasu pięścią w czoło, gdyż (jak twierdził) „w ten sposób przychodzą mu zawsze do głowy dobre pomysły”.
714Ale „dobre pomysły” nie przychodziły i zrozpaczony Józek po jakimś piętnastym uderzeniu zawołał:
715— Panie Stachu! Może ci uczeni wcale nie zapomnieli, tylko po prostu, tak jak i my, nie mogli niczego wymyślić?!
716W tej chwili jednak drzwi świetlicy roztwarły się z rozmachem i nagle ukazał się w nich pan Piotruś, ciągnąc za rękę — Cygana!
717Tak! To był Cygan! Nasz Cygan! Wyrywał się panu Piotrusiowi przerażony i dziki, jak małe leśne zwierzątko!
718Gwiazdy, planety, nazwa dla Ziemi — wszystko to na chwilę zniknęło i rozproszyło się i cała świetlica z jednym okrzykiem radości, jak gdyby zwalił się z niej gniotący ją od kilku miesięcy ciężar, rzuciła się ku niemu.
719Na próżno Cygan wyrywał się i usiłował uciekać.
720Porwano go na ręce, podniesiono w górę, huśtano, całowano, wciskano mu cukierki, monety, obrazki, kolorowe papierki, a wreszcie postawiono go na stole, tak, żeby wszyscy mogli go oglądać… I wówczas Fed'ko, jak gdyby przypomniawszy sobie o czymś, pobiegł po ping-ponga i chciał się z nim bawić, zaraz, natychmiast… Ale inni także chcieli się bawić z Cyganem i zaczęto się już nawet sprzeczać o to, kto będzie pierwszy…
721Cygan stał z początku cicho, przestraszony i oszołomiony. Ale powoli poczynał widocznie rozumieć, bo usta jego rozchyliły się w prześlicznym uśmiechu, ukazując białe jak perełki, drobne ząbki, a czarne oczy utraciły swój wyraz zuchwalstwa i przyczajonej ostrożności i stały się wilgotne i zarazem błyszczące jak gwiazdy.
722I nagle Cygan pochylił się ku nam, ale już nie tym dawnym, uniżonym, lecz giętkim, wesołym i przyjacielskim ruchem powitania, wyrwał z kieszeni harmonijkę i — jak nie urżnie!
723Święty Boże! Jakiś szał radosnego uniesienia ogarnął świetlicę! Chłopcy chwycili się za ramiona i tańczyli wokół stojącego na stole Cygana taką dziką, huczną i wspaniałą polkę, że aż się ściany świetlicy trzęsły.
724Jeden tylko Józek nie tańczył. Od czasu przybycia Cygana stał nieruchomy, z zamglonymi oczyma, patrzący na to wszystko, co się dzieje, jak we śnie.
725Ale choć nie bił się już w czoło, „dobra myśl” rosła w nim, dojrzewała i pęczniała, że mało nie rozsadziła mu głowy i piersi z radości!
726Nie mógł jej tylko uchwycić, wyrazić, wyrzucić z siebie ostrożnie, a przezornie, tak, jak się wyrzuca babkę z piasku.
727 728— Stać! Stać! — krzyknął, wskakując na stołek.
729I muzyka urwała się, a wszyscy stanęli wpatrzeni w niego w oczekiwaniu, przeczuwając doniosłość chwili.
730— Panie Stachu! Czy pan nie wie… czy pan nie wie… jak jest po łacinie „braterstwo”?
731 732— A więc: niech żyje „Fraternitas”, planeta braterstwa!
Przypisy
Patrz jak bitne nasze rody (…) Ciągniem siebie za ogony! — Pieśń małp z Księgi Dżungli Kiplinga. [przypis redakcyjny]
jeśli mieć poczucie równowagi, zręczność (…) — dziś raczej: jeśli się ma poczucie równowagi, zręczność (…). [przypis edytorski]
ulice zmieniły się nagle w pełną niebezpieczeństw i przygód dżunglę, a w dżungli polowały na siebie dwa plemiona czerwonoskórych: Polacy i Żydzi — mowa tu o rozruchach antyżydowskich, które wybuchły we Lwowie w listopadzie 1933 roku. [przypis redakcyjny]
Galileusz — wielki astronom włoski. Pracował dalej nad teorią Kopernika o ruchu Ziemi naokoło Słońca. Teoria ta uznana została wówczas za bluźnierczą. Zmuszony przez inkwizycję do odwołania swych „herezji”, jeszcze na łożu śmierci zawołał podobno: „Eppur si muove”: „A jednak się rusza!” [przypis redakcyjny]
kinder — w narzeczu uliczników lwowskich to starszy chłopiec wysyłający młodszych na żebraninę. Jego podwładni dzielą się z nim zarobkiem, a w zamian korzystają z jego obrony przed napastnikami. [przypis redakcyjny]
sztajerek — taniec w metrum 3/4, pochodzący z regionów alpejskich, popularny dawniej w Polsce na ludowych, podmiejskich zabawach, wykonywany jak polka. [przypis edytorski]
wilia a. wigilia — dzień poprzedzający jakieś święto itp.; tu: dzień poprzedzający święta Bożego Narodzenia lub kolacja zwykle w ten dzień spożywana wspólnie. [przypis edytorski]
niepokoju, nocą ciągłego czuwania, czy nie słychać kroków policjanta (…) i czy nie spędzą cię brutalnie z legowiska — przepisy policyjne nie pozwalają nocować na ławkach, na dworcu lub „na budowie”. [przypis redakcyjny]
głodna kuchnia” — w języku uliczników kuchnia dla bezrobotnych, jadłodajnia miejska. [przypis redakcyjny]
dzielnica żółkiewska — Dzielnica III Przedmieście Żółkiewskie, dawna dzielnica Lwowa; obecnie jej obszar należy po części do rejonu szewczenkowskiego i łyczakowskiego. [przypis edytorski]
Spica (łac., z gr. Stachys) — Kłos; najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Panny. [przypis edytorski]
Mix, Tom, właśc. Thomas Edwin Mix (1880–1940) — amerykański gwiazdor z epoki filmu niemego i początków dźwiękowego, znany głównie ze swych ról w westernach. [przypis edytorski]
Kusociński, Janusz Tadeusz (1907–1940) — polski lekkoatleta, mistrz oraz rekordzista Polski w biegach średnich i długich; w 1932 r. złoty medalista olimpijski z Los Angeles w biegu na 10 000 m; w 1934 r. srebrny medalista pierwszych mistrzostw Europy na dystansie 5 000 m. [przypis edytorski]
Charles Vaillant — lekarz francuski, który stracił obie ręce, pracując przy roentgenie. [przypis redakcyjny]
Lindbergh, Charles — amerykański pionier lotnictwa, jako pierwszy przeleciał samotnie Atlantyk z Ameryki Północnej do Europy bez międzylądowań (1927). [przypis edytorski]
Szewczenko — poeta ukraiński, cieszący się wielką czcią wśród swego narodu. [przypis redakcyjny]