Spis treści
W pomrokach wiaryPodzwonne
1Pogrążyli się w wieczornej zadumie.
2Gwar miasta dochodził tu tylko stłumionym podźwiękiem, odcięty od zacisza plebańskiego sadu grubym, trawiastym murem. Tylko tam, na drugim końcu przerywała go wąska bramka z żelaznych krat i przesuwała przed oczyma fragmenty życia ulicy. Od czasu do czasu przeciągały ze śpiewem grupy podochoconych żołnierzy w skórzanych koletach, pobrzękując niedbale opuszczonymi rapierami, mignęło puszyste pióro w szerokich, bujnych liniach wygiętego kapelusza, załopotał płaszcz rycerski…
3Od czasu do czasu zaszeleściła aksamitnym trenem sukni wstydliwa mieszczka, spiesznie zdążając do domu, przeszła poważnym krokiem gromada rajców, zaczerniała dostojna postać matrony…
4Gdzieś na rogu kuglarz-linoskok wyginał gibkie ciało wężowym ruchem, lśnił pośród gawiedzi łuską pstrokatej odzieży… A dalej — dalej dymy się wiły wieczorne i słońce łuniało na dachach…
5Od sadu przywiewały surowe obrzaski świeżo skoszonej trawy, wynikały wilgne wydzieliny ziemi. Przed godziną spadł deszcz i zmokrzył drzewa, murawę, kwiaty, iż nabrały połysku i miękko stonowały się z soczystą czerwienią zachodu.
6Jedwabne cienie zachodziły falami w zroszoną ruń darni, oddając kapryśne ruchy wiatru, powikłane kontury drzew dzierzgały zmierzchową sieć dziwów. W pośrodku niby puklerz koralowy padał odbity od witrażu przyległej fary płomienny refleks słońca i przygasał powoli. Mętniało na dworze.
7Na twarzy księdza Pawła jaśniała cicha pogoda; siwe oczy mistyka spoglądały z wyrozumiałością w pieniący się wir życia, pełne miłości i współczucia ogarniały roznamiętniony świat zmysłów, tłumacząc wszystko, przebaczając bez końca. Inaczej patrzył dziś w miasto przyjaciel ojca Pawła i powiernik, dzwonnik Sebastian. Subtelna twarz rzeźbiarza, okolona ciemnym zarostem, tchnęła wysiłkiem woli, która lada chwila miała ustąpić pod naporem nowych tęsknot, krańcowo różnych od tych, jakie dotąd rozskrzydlały duszę.
8Był to wieczór przełomu i buntu, rozstajne drogi dwóch duchów do dziś dnia spojonych przepotężną siłą; odtąd miał każdy pójść swoją drogą.
9Prawie rówieśnicy, wychowywali się razem, wzrastali w spólności poglądów i idei. Paweł, z natury mistyk, poświęcił się stanowi duchownemu i od lat paru mieszkał przy farze, gdzie wkrótce po wyświęceniu zasłynął jako kaznodzieja i spowiednik. Sebastian, nie chcąc się rozstawać z przyjacielem, objął obowiązki dzwonnika, a w wolnych chwilach uprawiał rzeźbę i plastykę. Miał duszę dziecka, rozmiłowaną w pięknie wiary i Boga, rozśpiewaną dźwiękami dzwonów, zasłuchaną w melodie serafów. Takim go znał ksiądz Paweł od dawna, takim ukochał i wymarzył. Sebastian był jego ideałem, tą jedyną duszą bez skazy, której szukał i wszystkie swe siły wytężał, by ją utrzymać na śnieżnych wyżynach.
10Wytworzył się między nimi niezwykły, rzec by metafizyczny stosunek. Najlżejsze drgnienia myśli przypływały ku sobie niewidzialnymi falami, przenikały się harmonijnie w zawsze czystym, nieskażonym oddźwięku. Z ust Pawła szły archanielskie tchnienia i uderzały w bratnią pierś harfy dzwonnika, by stąd wzmocnione radością piękna wzbić się ku górze stustrunnym hejnałem. Rzeźbiarz brał twórczą myśl przyjaciela na białe skrzydła swej sztuki i niósł gdzieś w zaświaty, tam, gdzie Aniołom i Bogu przybytek.
11Paweł postanowił stosunek zacieśnić, przykuć go do siebie nierozerwalnie, zanim inne siły uprzedzą. I połączył ich Archanioł Michał, wielki, święty wojownik, twór myśli i dusz obu, dzieło rąk Sebastiana.
12Zawiesili go w locie olbrzymich skrzydeł nad głównym ołtarzem farnego kościoła.
13Dzwonnik rzeźbił posąg dwa lata, czerpiąc natchnienie w rozmowach z przyjacielem, w skupieniu modlitwy.
14Po kilkakroć hartowane kuny przytrzymywały niewidzialnie ciało bohatera zastępów; w razie potrzeby dawały się odpiąć, a statua ześlizgiwała się lekko po blokach umieszczonych za baldachimem podniebia.
15Urządzenie to uważał mistrz za konieczne do odprószania[1] i naprawy nadwyrężonych części. Tajemnicy mechanizmu jednak nikomu prócz Pawła nie powierzył z obawy, by niezręcznie lub za szybko puszczona maszyneria nie spowodowała fatalnego runięcia ze szczytu.
16Raz do roku wprawną dłonią sprowadzał posąg ku dołowi, odczyszczał z przędzy pajęczej, przywracał pierwotny blask przyćmionej kurzem szacie. I znów ważył się pod arkadami z bożym zapałem w źrenicach, z rozwianym włosem niebieski witeź[2].
17Pamiętnym był dzień, gdy po raz pierwszy w pustym kościele zawiesił promienny dumą i szczęściem twórca płód pracy serdecznej.
18Stali cicho wpatrzeni w święty ogień lic chrobrych i gromki ruch prawicy, gdy w szatana godzi — radośni, zdumieni pięknem dusz własnych, nadziemscy… Archanioł Michał!
19I zawarli ślub wielki, ślub duchów i wzmocnili przysięgą. Na życie na całe, długie, ludzkie życie, które odtąd miało być święte i nieskalane, w miłości ku Bogu i ludziom a ziemskich rozkoszy płone[3]. A On był świadkiem i przysięgę odebrał…
20Dusza, Wina, Kara, WiaraW życiu duszy można odróżnić pewne zakresy, do których jedni odnoszą się z najzupełniejszą obojętnością, czy raczej oschłą niewiarą, drudzy całą swą jaźnią tkwią w ich otchłannych tajniach. I oto w całej krwiożerczej pełni rozwija swe znaki brutalność bytu! Owi „wolni”, obojętni, niekrępujący się żadnym względem uchodzą bezkarni, z demonicznym chichotem pełniąc najokrutniejsze zbrodnie, by często drugich, wplątanych w nie tylko przypadkiem, wciągnąć za siebie w ziejącą potępieniem czeluść.
21Przekleństwo i kara tym, co wierzą!
22 23Niechaj drży wierzący grzesznik!
24Lepiej zerwać wszystkie pęta, które spowijają duszę, niżli zostawiać najwątlejsze włókno, bo i to zawlecze w odmęt zagłady. I najdrobniejsza iskierka, tlejąca głęboko pod popiołami niedogasłej wiary wznieci dnia zemsty pożar zatracenia.
25Ksiądz Paweł i Sebastian byli to ludzie wierzący. Ślub, jaki zawarli, mógł się stać dla obu groźnym, szczególnie dla tego, który go głębiej pojmował.
26Gdy w ów święty wieczór dusz swoich opuszczali świątynię, maj cudny rozkwiecił sady, uzielenił łąki i pola, rozwinął pęcze[4]. Sypały rzęsną ulewą płatków jabłonie, rozwodziły zawrotne wonie bzy, jaśminy, upajały się chwiejbą wiatru magnolie. Po ulicach przemykały drżące rozkoszą pary kochanków, tuląc się w wiosennym pragnieniu, oplótłszy za ręce.
27Sebastian czegoś posmutniał. Lecz już wzywał go za sobą w podniebne szlaki poważny głos księdza:
28— Od dziś dnia każdy z nas odpowiada za drugiego. Odebraliśmy wzajemną przysięgę, weszliśmy w obręb święty, którego bezkarnie znieważać wiernym nie wolno. Jeśliby który z nas złamał śluby, drugi zań odpowie ofiarą oczyszczenia.
29— Zdaje mi się jednak, że by odpowiedzialność znikła, gdybyśmy przestali wierzyć?
30— To prawda, nawet choćby tylko jeden. Ale musiałoby to być szczere. Rozumiesz mnie? Zupełna niewiara!
31— Tak… lecz do tej nie jesteśmy zdolni.
32— Dlatego musimy się mieć na baczności! Służymy wieczystej harmonii duchów. Biada nam obu, jeśli który się zmącić ją poważy!…
33Głęboko zamyśleni rozstali się.
34Odtąd minęło lat parę. Ślub, zda się, istotnie silniej jeszcze zespolił obu. Lecz miały nadejść przemiany.
35Względem innych zawsze wyrozumiały i łagodny, okazywał się Paweł od czasu tajemnego związku w stosunku do przyjaciela wymagający, niejednokrotnie surowy. Sebastian, wychowany niemal od dziecka pod jego wszechwładnym wpływem, usuwany od ponęt zewnętrznych, nie zdawał się zrazu odczuwać krępującej opieki; nie obudziły się w nim jeszcze pewne odruchy duszy. Chwilową melancholię nawiedzającą go czasami umiał przyjaciel skierowywać w obranym kierunku, rozniecając w nim nadziemską ekstazę i miłość. Wreszcie jednak uśpione do czasu siły rozpoczęły ciche, prawie niedostrzegalne, lecz trwałe w skutkach ruchy.
36Pewnego dnia uczuł się rzeźbiarz ogromnie samotny. Przyszła myśl, że, choć dotąd życia nie używał, mógł przed złożeniem przysięgi w każdej chwili upomnieć się o swój dział, sięgnąć po kwiat szczęścia — był piękny i młody. Po tym, co zaszło u stóp Michała, miał już drogę zamkniętą. Niebotyczne mury zawarły go w przybytku skrzącym świeżością kryształów, tęczami kaskad, lecz lodowo zimnym. Przejął go dotkliwy chłód marmurów, raziła do ślepoty biel alabastrów. Na krzyk rozpaczliwy serca otrzymywał niezmiennie w odpowiedź głuche echo olbrzymich, pustych komnat. A tam za witrażami framug święciły się gody życia, mijały słoneczne, złote popołudnia. A tam za draperiami okien obdzielały szczodrze wonnym łonem róże, prześcigały w daremnym utęsknieniu za śmiałą dłonią rzęsne grusze.
37Więc jak ptak uwięziony zabił o szyby, zatrzepotał o kraty i po chwili walki opadł na dno klatki. Wiara nie pozwalała rozpętać skrzydeł.
38Wśród tej rozterki poznał Martę i zrozumiał, że jest mężczyzną.
39Była tancerką z wędrownej trupy cyrkowych wesołków. Gdy smagłe ciało kreolki wić się jęło w lianowych zawrotach sarabandy, przesycony koszenilą szal opasywał głowę szkarłatną wstęgą, niemiały tłumy i z zapartym oddechem chłoniły taneczne przeguby. Była jak smukła tuja opleciona czerwieniejącym winogradem jesieni.
40Spłynęła doń wieczorną godziną z promieniem zachodu, zawitała w progi samotnego domu jak chwila kryjoma, jedyna.
41— Przysłał mnie twój wielki Archanioł…
42Pawła w mieście nie było: wyjechał na czas dłuższy. Gdy wrócił, już się stało. Mógłże[5] się opierać?
43Było smutne, chore szczęście. Blada radość słońca na żałobnych złożach chmur nadciągającej tuczy.
44Sebastian nie przestał wierzyć w świętość przysięgi. Słowa Pawła przerzynały w czarnych, niepokojących liniach świetlany wzorzec miłości…
45Postanowili opuścić miasto i pójść na południe między gaje cyprysów, pomarańcz ogrody. Tej nocy. Tymczasem ostatni wieczór poświęcił Pawłowi.
46Czy się czego domyślał, przeczuwał?
47Nie wiadomo. Oto twarz oparł na dłoni i mówił:
48— Miałem tej nocy dziwny sen. Przyśniło mi się dwoje bliźniąt nieszczęśliwym trafem zrośniętych piersiami. Po jakimś czasie okazało się, że jedno z nich jest porażone wstrętnymi krostami, które poczęły je niszczyć w gwałtowny sposób. Chcąc ocalić drugie, należało rozdzielić je. Lekarze uznali rzecz za niemożliwą. Zbadano, że miały wspólne serce, a chociaż tkwiło całe w piersi zdrowego, to przecież włókno łączące je z chorym musiało w razie odłączenia ulec zniszczeniu i zgubić drugie. Tak więc skazane były oba na zagładę. Pomyśl… przez jedno małe włókienko! Fatalne!
49Sebastian badał uważnie twarz mówiącego:
50 51— Dalej?… Cóż chcesz?… Wynik jasny. Widziałem z przerażeniem okropny zanik jednego, który przeniósł się z kolei na zdrowe. Obudziłem się właśnie w tej chwili, gdy choroba docierała do serca…
52— Istotnie — mruknął dzwonnik — Istotnie…
53 54 55Zmierzchło się zupełnie. Paweł powstał i wyciągnął dłoń na pożegnanie. Uścisnęli się: jeden jakby z niemym wyrzutem, drugi na długie, może na zawsze rozstanie.
56W chwilę potem rzeźbiarz siedział już sam przed domem.
57Natura, WiosnaKsiężyc snuł już od jakiegoś czasu odwieczne marzenie o sennych pląsach, srebrnej zadumie, tęsknocie, zlewał bladą łaskę bezsiły na szpalery jodeł i kasztanów. Wśród krzów różanych wzbijały się świętojańskie czerwce, lśniąc ognikami marnego szczęścia. Skądś mgły się uniosły i tuląc pnie drzew w rozwiewne szale, strzępiły pierś mleczną na sękach. Gdzieś słowik zanosił od jęku…
58Za kratą furty zamajaczyła wiotka postać.
59 60Poszli szybko w stronę przedmiejskich bulwarów. Miasto już spało. Tylko z przydrożnych winiarni wypadały na chodnik światła lamp, pochodni, szły chrapliwą wibracją melodie piosenek.
61Wstąpili do ostatniej, najbardziej wysuniętej z miasta, od której zwykle rozpoczynał drogę pocztylion. Miał wyruszyć dopiero po północy, więc czasu było dużo. W oberży zastali cygańską kapelę wrzaskliwą, lecz namiętną. Ścisk był ogromny i dym przesłaniał wszystko, że zaledwie znaleźli miejsce za stołem.
62Pieściwe tony skrzypiec, fletów, zmieszane z chrzęstem brząkadeł, grzechotek zagrały współdźwiękiem w duszy Marty: poczęła tańczyć.
63 64Krótka przygrywka. Parę urwanych, drapieżnych rzutów i… wkoło… Tors dumny, królewski… Purpurowy szal… Gest pyszny, szeroki: kreolka!…
65Zwolniła biegu… drzemią pożądaniem struny… koła węższe, do środka… znieruchomiała!…
66Hej, krwi ty moja, krwi szalona, przelewaj brzeg, srom[6] biały łam! Płomieni jestem córa! Hej, krwi ty moja, krwi!… Oszalej, zagraj, pluszcz! Jak żagiew ogniem zionę!…
67Wiry, skręty, zgiełk!… Poniosła się w tan. Orgia zgięć, przekłonów, sploty ramion, wstęg, włosów wicher złoty! I ten szal czerwony, ten czerwony szal!…
68Błyskawiczne zetknięcie się źrenic…
69 70Ból, przepaść, uwielbienie! Archanioł Michał!
71Święty, czysty… mój! Wzburzonej krwi hołd, przepokorna skrucha…
72 73Cudny odrzut głowy, obłęków warg… Kto przemoże?
Przez nagle rozwarte drzwi tylnej ściany bryznęły strugi deszczu i w progu zaczerniała księża szata. Był to ojciec Paweł przemoczony do nitki, wybladły. Około północy zbudzono go nagle i zawezwano do umierającego. Porwał się z posłania i zabrawszy, co najpotrzebniejsze, bez płaszcza w towarzystwie nieletniego chłopca poszedł. Droga była dość daleka, lecz noc widna jak w dzień. W powrocie zaskoczyła go burza. Na oślep, nie wiedząc, gdzie zmierza w ciemnościach, dopadł drzwi pierwszego z brzegu domu. Teraz spostrzegłszy się, chciał już zawrócić, gdy wtem oczy jego padły na Sebastiana i tancerkę tulącą mu się w objęciach.
92Twarz księdza na moment przeorała bezsilna rozpacz. Lecz już w następnej chwili opanował się i nie cofając już więcej postąpił ku nim.
93— Sebastianie, czy uczyniłeś to ze straty wiary?
94Sebastianie! Czy przestałeś wierzyć?
95Rzeźbiarz milczał. Wiedział, że chwila jest stanowcza, lecz i święta. Przed tym przeszywającym, jasnym wzrokiem nie śmiał kłamać, nawet… choćby go ocalić. Więc po długiej chwili odparł cicho.
96 97Wściekły kurcz chwycił go za szczęki.
98— Przebacz!… Lecz nie mogłem inaczej…
99— Dziękuję ci, bracie. Bądź spokojny: ja Go ocalę. Przywrócę zachwiane przymierze. A ty bądź z nią szczęśliwy, jeśli tylko… zdołasz…
100 101Zanim dzwonnik znalazł siły na odpowiedź, księdza Pawła już w sali nie było…
102Tymczasem na dworze wyjaśniło się na nowo i księżyc kończył przerwaną wędrówkę.
103Muzyka gdzieś się wyniosła, ludzie porozchodzili. Tylko po kątach drzemali podróżni w oczekiwaniu na pocztę.
104Sebastian głucho patrzał w sufit, nie zwracając uwagi na Martę, chociaż usiłowała bezskutecznie wywieść go z ociężałej zadumy.
105 106Nagle zagrała trąbka do odjazdu. Powstał jak ze snu i pod pozorem, że idzie umówić się o miejsce, wyszedł z austerii. Za bramę skręcił ku miastu; pędziło go w stronę fary.
107W pół godziny był na miejscu. W kościele świeciło się: ujrzał nikły blask świecy przez otwarte podwoje. Jakby tylko chcąc coś stwierdzić naocznie zajrzał do środka. Przykro zaśmiał się:
108 109Ołowianym krokiem skierował się ku dzwonnicy.
110
Była może trzecia nad ranem i kury już piały trzykrotnie. Nad miastem wyciągała leniwe ramiona przedświtowa cisza, poszczekiwały psy spuszczone z łańcuchów, przecierały się mgły nad rzeką. Z dachów ściekały sennie łzy dżdżu nocnego, w kadziach chlupotała mętnie deszczówka. Na wschodzie gwiazdy wtapiały się w błękit…
111Wtem jęknął głos dzwonu: samotny, ochrypły… Ktoś bił na trwogę. Już dwa grały, trzy… wszystkie. Szły w ulice spiżowe tarcze dźwięków i uderzywszy o się z gruchotem roztrzaskiwały o mury… Nowe kłęby rozdrganego powietrza, wściekły rozmach oślepłych falang i znów rzegotanie zderzenia… Obłąkały się dzwony…
112Zbiegli się ludzie z pochodniami na dziedziniec fary… Kościół stał szeroko rozwarty. W pośrodku, u stóp wielkiego ołtarza leżał w posoce krwi ksiądz Piotr ze zdruzgotaną czaszką, trzymając w objęciach Archanioła Michała, który go okrył złotymi skrzydłami. Szczególnym trafem posąg runąwszy ocalał: spoczął bezpiecznie na ciele księdza, rozgniatając mu głowę ciężarem własnej.
113A tam na dzwonnicy pieniła się wietrzyca dźwięków, targały opętańcze sznury, tłukły rozhukane serca.
114