Spis treści
-
Rozdział pierwszy. Noc sygnałów
- Rozdział drugi. Edie z Eyemouth
- Rozdział trzeci. Cień na wodach
- Rozdział czwarty. Zwycięstwo Jima
- Rozdział piąty. Cudzoziemiec zza morza
- Rozdział szósty. Orzeł bez gniazda
- Rozdział siódmy. Wieża sygnałowa w Corriemuir
- Rozdział ósmy. Pojawienie się cuttera
- Rozdział dziewiąty. Co zaszło w West Inch
- Rozdział dziesiąty. Cień wraca
- Rozdział jedenasty. Tłum narodów
- Rozdział dwunasty. Cień na ziemi
- Rozdział trzynasty. Koniec nawałnicy
- Rozdział czternasty. Żniwo śmierci
- Rozdział piętnasty. Jak się wszystko to skończyło
- Alkohol: 1
- Bijatyka: 1
- Bóg: 1
- Burza: 1
- Ciało: 1 2
- Cierpienie: 1
- Dom: 1
- Dusza: 1
- Dzieciństwo: 1
- Dziecko: 1 2
- Dziedzictwo: 1
- Erotyzm: 1 2
- Głupota: 1
- Honor: 1
- Kłamstwo: 1
- Kłótnia: 1
- Kobieta: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Kobieta demoniczna: 1
- Kolonializm: 1
- Kondycja ludzka: 1 2 3
- Krew: 1 2
- Krzywda: 1
- List: 1 2
- Literat: 1 2
- Los: 1 2
- Lud: 1
- Maszyna: 1
- Matka: 1 2 3
- Mężczyzna: 1 2 3 4 5 6 7
- Miłość: 1
- Mizoginia: 1
- Morderstwo: 1 2 3
- Naród: 1 2
- Nauka: 1 2
- Niebezpieczeństwo: 1
- Nienawiść: 1
- Obcy: 1
- Obyczaje: 1 2 3 4 5 6
- Odwaga: 1
- Ojciec: 1 2
- Okręt: 1
- Pamięć: 1
- Państwo: 1
- Patriota: 1
- Pies: 1
- Plotka: 1
- Pocałunek: 1
- Pogarda: 1
- Pojedynek: 1
- Porwanie: 1
- Prawda: 1
- Przemiana: 1
- Przemoc: 1
- Przyjaźń: 1
- Przywódca: 1 2
- Rzeka: 1
- Siła: 1
- Słowo: 1 2
- Syn: 1 2
- Szkoła: 1
- Śmiech: 1
- Śmierć: 1 2 3 4 5 6
- Śmierć bohaterska: 1 2 3
- Trup: 1 2
- Ucieczka: 1 2 3
- Uczeń: 1
- Walka: 1 2 3 4
- Wiosna: 1
- Władza: 1
- Woda: 1
- Wojna: 1 2 3 4
- Wróg: 1 2 3
- Wspomnienia: 1
- Wzrok: 1
- Zabawa: 1
- Zapach: 1
- Zemsta: 1 2 3
- Ziarno: 1
- Zwierzęta: 1
- Zwycięstwo: 1
- Żałoba: 1
- Żołnierz: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12
- Żywioły: 1
mgla > mgła; nielewie > nieledwie; wszyststkie > wszystkie; skaładają > składają; natychmiast, — Czy palił > natychmiast. — Czy palił; gotującecego > gotującego; szzczęśliwie > szczęśliwie; nma > nam; żdziwiony > ździwiony; policzach > policzkach; mógłby srodze > mógłbym srodze; ciszej. — nie > ciszej. — Nie; pierunku > kierunku; wolal > wolał; glębokiem > głębokiem; który na lekarstwo > których na lekarstwo; glos > głos; muskuly > muskuły; podchodził > pochodził; przepyszna żyta > przepyszne żyta; zakołysaly > zakołysały; palona i i czarna > palona i czarna; zwykle strzelanie > zwykłe strzelanie; prodrażniły > podrażniły; huraagnem > huraganem; zaahrtowane > zahartowane; prangie > pragnie; pigułkę ty > pigułkę — ty; nagdy > nigdy; hebraty > herbaty; upadadającego > upadajacego; Eymouth > Eyemouth; W pierwszej uczyniło mi się dziwnie przykro > W pierwszej chwili uczyniło mi się (…); zdaję mi się > zdaje mi się; rozżażonych > rozżarzonych; widzałem > widziałem; Wię jestem > Więc jestem; jęźdzców > jeźdźców; szergów > szeregów; Za nim > Za nimi [z treści wynika, że chodzi o 6 koni]; z kochanką dziewczyną > z kochaną dziewczyną; szotlandzki > szetlandzki; od majora-sąsiada i prawie przyjaciele ze wsi > od majora-sąsiada i prawie przyjaciela (…); heametrem > heksametrem.
Wprowadzono drobne zmiany lub uzupełnienia tekstu, kierując się wymogami kontekstualnymi:
1. Zmodernizowano interpunkcję zgodnie ze współcześnie obowiązującymi zasadami i logiką wypowiedzi, np.: gdybyś zechciał mi towarzyszyć, wyrządziłbyś mi prawdziwą przysługę? > (…) prawdziwą przysługę.
2. Zlikwidowano zbitki znaków interpunkcyjnych, zastępując np. , — > — lub , (niekiedy pauzę wydzielającą wtrącenie zastępując nawiasami).
3. Uwspółcześnienia fleksji, np. tem > tym, czem > czym; swem > swym, wszystkiem > wszystkim; mundura > munduru; falujących wzgórzy > falujących wzgórz; skończone głupcy > skończeni głupcy; męk > mąk; szeleściał > szeleścił itp.
4. Zmiany pisowni w zakresie ubezdźwięcznienia, np. blizki > bliski; nizko > nisko; rzeźko > rześko; módz > móc, przysiądz > przysiąc, dostrzedz > dostrzec, biedz > biec itp.
5. Zmiany pisowni joty: seryo > serio, gwardya > gwardia itp.
6. Zmiany w pisowni nazw własnych: w Glasgowie > w Glasgow; ale'u > ale; Tweed'y > Tweed (nazwa rzeki w D.); w Berwick'u > w Berwick; West Inch'u > West Inch, z pod Birmingham'u > spod Birmingham; w Hal'u > w Hal; edynburskiego Zamku > (…) zamku; Edymburga > Edynburga; brunświckich > brunszwickich.
7. Zmiany w pisowni liczb, np.: w roku 1813-ym. > w roku 1813; roku 1703-go. > roku 1703; 71-ym > 71.; z 52-gim i 95-ym pułkiem > z 52. i 95. pułkiem itp.
7. Uwspócześniono składnię (w niektórych charakterystycznych przypadkach), np: było mu danem > było mu dane; prawdopodobnym jest > prawdopodobne jest; jest chyba jasnym > jest chyba jasne; dawanem mi było patrzeć > dane mi było patrzeć; dziwne zwroty zdania > dziwne zwroty w zdaniach; itp.
8. Zmiana pisowni łącznej/rozdzielnej, np. zdawna > z dawna; oddawna > od dawna; przedewszystkiem > przede wszystkim; nawpół > na wpół; zcicha > z cicha; z nad > znad; niemniejby się > niemniej by się, niedostawało > nie dostawało itp.
Groźny cieńtłum. Z. N.
Rozdział pierwszy. Noc sygnałów
1Otom jest, który piszę, ja Jock Calder z West Inchu, w wieku lat pięćdziesięciu i w połowie dziewiętnastego stulecia, jeszcze w pełni władz wszystkich, zdrów na ciele i na duszy.
2Żona zaledwie raz na tydzień dopatrzeć może na skroni jakiś tam jeden siwiejący włosek i wyrywa mi go dosyć gniewnie, choć nie rozumiem: co właściwie jej na tym zależy?
3Nie mam po prostu czasu myśleć o takich drobnostkach, teraz szczególniej, gdy więcej niż kiedykolwiek czuję, że jestem już człowiekiem z bezpowrotnie minionej epoki i że życie moje płynęło jednakże w okresie, w którym sposób myślenia i działania różnił się tak od dzisiejszych, jakby ci ludzie pochodzili nie sprzed ćwierć wieku, a z jakiejś innej, dalekiej planety.
4Kiedy, na przykład, przechadzam się wśród pól i zieleniejących łanów, a spojrzę tam — w stronę Berwick[1] — dostrzegam liczne, splątane sznurki białawego dymu, który mówi mi o tym dziwnym, nowym potworze, żywiącym się węglem, który w cielsku swoim ukrywa do tysiąca ludzi i snuje się bez końca wzdłuż granic.
5W dni bardzo pogodne dojrzeć mogę bez trudu nawet czerwone błyski miedzianych kominów, skoro ów potwór kieruje się ku Corriemuir[2]. A gdy obejmę wzrokiem sine, kłębiące się morza, dostrzegam go znowu, czasem dwa, częściej jeszcze kilkanaście żelaznych potworów i od cielsk dziwacznych nie umiem już oderwać oczu… Przejście ich w wodzie znaczy biała smuga, w powietrzu czarny ślad posępny, pod wiatr idą z większą łatwością niż łosoś płynący w górę Tweed[3].
6I wyobrażam sobie, że na podobny widok mój ojciec oniemiałby chyba ze zdumienia, a więcej może jeszcze z gniewu, bo starowina miał w duszy tak głęboko zakorzeniony lęk przed obrażeniem czymkolwiek Wszechmocnego Stwórcy, że ani słyszeć nie chciał o „niewoleniu” natury i naginaniu jej do celów ludzkich, a wszelkie innowacje graniczyły w umyśle jego nieledwie[4] z bluźnierstwem.
7Bóg stworzył zwierzę pociągowe, konia.
8A zuchwały śmiertelnik spod Birmingham wymyślił zuchwalszą jeszcze od siebie maszynę.
9Dziedzictwo, Wojna, Kolonializm, Bóg, Kondycja ludzkaI dlatego mój poczciwy ojciec upierał się przy wyłącznym używaniu siodła i odwiecznych ostróg, uświęconych tradycjami przodków. Ale nie mniej by się z pewnością zdziwił, gdyby mu było dane oglądać spokój i chęć czynienia dobrego, jakie królują teraz w sercach ludzi, gdyby mógł czytać dzienniki i słyszeć to, co mówią wszyscy — że już nie trzeba wojny — prócz, rozumie się, konieczności poskramiania negrów i tym podobnych niemiłych Bogu, czarnych stworzeń.
10Bo przecież — kiedy umierał — biliśmy się i biliśmy się bez przerwy — jeśli pominiemy krótki, zaledwie dwuletni rozejm — prawie już ćwierć wieku.
11Zastanówcie się nad tym, wy, którzy prowadzicie teraz spokojne i bez żadnych wstrząśnień gwałtowniejszych życie.
12Toż dzieci zrodzone podczas wojny stawały się dojrzałymi ludźmi, którzy z kolei mieli swoje dzieci, a krwawy odblask bitew i stłumiony huk strzałów ciągle jeszcze napełniał Anglię trwożnym, śmiercionośnym szmerem.
13Ci, którzy poszli w służbę ojczyźnie w kwiecie wieku, w pełni sił młodzieńczych, doczekali się pochylonych pleców i siwizny, członki ich straciły jędrność i tężyznę, a wrogie floty i armie jeszcze walczyły, jeszcze się potykały i jeszcze ścierały bez końca.
14I chyba nic dziwnego, iż wreszcie zaczęto uważać wojnę za stan zupełnie normalny i że w okresach pozornego lub chwilowego pokoju doznawano uczucia jakiegoś szczególniejszego braku, czegoś, czego nie dostawało[5].
15A całe owo nieskończone ćwierćwiecze wypełniły wojny z Duńczykami, z Holendrami, z Hiszpanią, a potem biliśmy się z Turkiem, z Amerykanami, a potem jeszcze z zastępami z Montevideo.
16Pamiętam, jak mówiono, że w tym powszechnym zamęcie żadna rasa, żaden naród nie był w zbyt bliskim albo w zbyt dalekim stopniu pokrewieństwa, by uniknąć wplątania w ów wir olbrzymi a złowieszczy.
17Jednak przede wszystkim i najwięcej biliśmy się z Francuzami, a wódz[6], który im przewodził, był człowiekiem, co natchnął nas wprawdzie niedoznawaną nigdy przedtem trwogą, nieokreślonym lękiem, ale także i szczerym, głębokim podziwem.
18My, żołnierze, chlubiliśmy się niby tworzeniem wyszydzających go piosenek, w pułkach krążyły ośmieszające go rysunki, zabawne anegdotki, i każdy z nas przezywał go najchętniej szarlatanem, ale nie mógłbym zaprzeczyć, że przerażenie, jakie wzbudzał ten upośledzonego wzrostu człowiek, przesnuwało niby mgłą czarną, niby złowrogim cieniem całą, bez wyjątku Europę, ani — że był kiedyś czas, w którym błysk płomienia, buchającego nagle nocą na wybrzeżu, wszystkie kobiety nasze rzucał na kolana i kładł karabiny w ręce wszystkich mężczyzn zdolnych władać bronią.
19Zwał się niezwyciężonym i zwyciężał zawsze: oto straszny talizman, który towarzyszył tej dumnej postaci.
20Sławę, powodzenie, szczęście — wszystko niósł z sobą, wszystko stanowiło z nim nierozerwalną jakby całość.
21A w owych czasach wiedzieliśmy, że legł oto przyczajony na północnym brzegu, a z nim sto pięćdziesiąt tysięcy wypróbowanych weteranów, co więcej, towarzyszyły im i statki potrzebne do przebycia zbyt niestety wąskiego kanału.
22 23Każdy wie, w jaki sposób nasz mały jednooki i bezręki[7] unicestwił i zniszczył ich flotę.
24W Europie zostawała przecież ziemia, w której wolno było myśleć i wolno było mówić.
25Zresztą, przy ujściu Tweed, na wielkiej wyniosłości, mieliśmy przygotowany sygnał na wypadek jakiegoś alarmu.
26Był to rodzaj drewnianego rusztowania, usianego gęsto beczułkami ze smołą i mazią.
27Doskonale pamiętam, jakem[8] co wieczór wypatrywał oczy i drżałem, czy nie ujrzę krwawego odblasku.
28Miałem wprawdzie wtedy dopiero lat osiem, ale i „w tym wieku” można wziąć coś gorąco do serca, mnie zaś zdawało się, że losy ojczyzny zależą w ten sposób poniekąd ode mnie i bystrości moich oczu.
29Aż pewnego wieczora, kiedy jak zwykle patrzyłem w ciemności jak w tęczę, dostrzegłem nagle coś niby blade światełko, migocące tuż około sygnałowego pagórka, a potem czerwony języczek płomienia, który jął śpiesznie lizać smolne drzewo.
30Jak dziś przypominam sobie, że przetarłem kilkakrotnie, prawie do bólu, powieki i pokrwawiłem ręce o kamienne ramy okna, by przekonać się niezawodniej, iż nie śnię.
31Tymczasem płomień rósł iście z zawrotną szybkością, po chwili szkarłatny blask upadł na wodę i drgał niby złoty wąż ruchomy, ja zaś wpadłem jak nieprzytomny do kuchni.
32Tu urywanym głosem oznajmiłem ojcu, że Francuzi musieli przepłynąć nasz kanał, bo sygnał przy ujściu Tweed pali się wielkim płomieniem.
33Rozmawiał wtedy z panem Mitchellem, studentem prawa z Edynburga.
34Chwilami zdaje mi się, że widzę go jeszcze, wytrząsającego popiół z ulubionej fajki, i że słyszę, jak pyta, patrząc na mnie przez wierzch dużych okularów w rogowej oprawie.
35— Czy pewien tego jesteś, Jocku?
36— Tak pewien, jak zdrów i żywy — odparłem zadyszanym głosem, cały przejęty ważnością własnej osoby i chwili.
37Ojciec pochwycił Biblię leżącą na stole, rozłożył ją na kolanach, jakby miał zamiar przeczytać nam jakiś wyjątek, otworzył prędko, zamknął jeszcze prędzej i wybiegł pośpiesznie na dwór.
38Student prawa i ja podążyliśmy za nim bez namysłu. Ojciec otworzył małą, okratowaną furtkę, tęgo umocowaną w murze i wychodzącą na główny gościniec.
39I nagle oślepił nas sygnał, teraz już jeden wielki, gorejący słup płomieni, niby krwawa pochodnia na czarnym tle nieba, a za tym, gdzieś na północ, może koło Ayton, drgał drugi, mniejszy i nie tak złowrogi.
40Za chwilę matka wyniosła dwa pledy, gdyż noc była niezwykle zimna, i zostaliśmy tak aż do rana, z rzadka tylko zamieniając po kilka słów trwożnym, przyciszonym szeptem.
41Droga tymczasem zaroiła się ludźmi i wkrótce czerniło się ich więcej niż tych, co przez cały dzień poprzedni mogli iść tędy i jechać. I ciągle prawie dostrzegałem jakąś twarz znajomą, byli to przeważnie okoliczni nasi dzierżawcy, którzy przedtem jeszcze zaciągnęli się w ochotnicze pułki w Berwick, a teraz pędzili co koń wyskoczy, by stawić się do apelu, bo sygnał przecież oznaczał wołanie ojczyzny.
42Niektórzy nie skąpili widać przed odjazdem strzemiennego[9], bo jechali butnie, z okrutną[10] fantazją.
43Nie zapomnę nigdy jednego, który przemknął tuż koło nas, na wielkim białym koniu, zapamiętale wywijając ogromną, zardzewiałą szablą, lśniącą w świetle księżyca niby zielono-niebieska, krwawymi plamami poznaczona smuga.
44A wszyscy wołali, mijając, że sygnał z North Berwick Law cały gorzeje i że alarm rozpoczął się prawdopodobnie od strony edynburskiego zamku.
45Potem śmignęła nieliczna garstka jeźdźców w przeciwnym kierunku, byli to kurierzy, wysłani do stolicy Szkocji, wśród nich dojrzałem spokojną twarz syna pewnego szlachcica, za nim jechał master Playton, podszeryf i jeszcze kilku innych w podobnej godności.
46Pomiędzy tymi „innymi” wyróżniał się przystojny, tęgi mężczyzna, siedzący na pięknym, dereszowatym rumaku. Przejeżdżał tuż koło muru i zatrzymał się przed naszą furtką, pytając o dokładną drogę.
47— Jestem najmocniej przekonany, że to fałszywy alarm — odezwał się nagle pełnym przekonania tonem. — Spokojnie mogłem zostać w domu, ale kiedym już ruszył, nie widzę nic lepszego, jak spożycie śniadania przy pułku.
48Spiął ostrogami konia i wkrótce zniknął wśród zielonych, falujących wzgórz.
49— Znam tego człowieka — szepnął student, ruchem głowy wskazując oddalającego się jeźdźca — to pewien prawnik z Edynburga[11], układa wspaniałe wiersze. Nazywa się Wattie Scott[12].
50Wprawdzie żaden z nas nie słyszał wtedy jeszcze o takim poecie, niewiele jednak dni minęło, kiedy imię jego stało się rozgłośne w całej Szkocji.
51I nieraz potem wspominaliśmy pięknego jeźdźca, który pytał nas o drogę podczas tej straszliwej nocy.
52Nad rankiem przecież ochłonęliśmy trochę na duchu.
53Było pochmurno, łąki i pola przesnuła mgła szara i gęsta, czyniło się dojmujące zimno.
54Matka wróciła do domu, chcąc zagrzać nam trochę herbaty, a prawie jednocześnie nadjechała bryczka, wioząca doktora Horscrofta z Ayton i jego syna, Jima.
55Doktor nasunął aż na uszy wysoki kołnierz swego brązowego płaszcza, twarz miał gniewną i mocno nasępioną i opowiedział na wstępie, że Jim, ujrzawszy sygnały, jeden z pierwszych popędził do Berwick, zabierając ze sobą nowiuteńką dubeltówkę ojca.
56Biedny pan Horscroft całą noc strawił na szukaniu syna i teraz prowadził go w charakterze buntującego się co chwila więźnia — błyszcząca lufa fuzji wychylała się ponętnie spod siedzenia bryczki…
57Mina Jima, piętnastoletniego wyrostka, dla którego miałem z dawna wielkie uwielbienie, gniewniejsza jeszcze była niźli surowa twarz ojca, brwi ściągnięte, pogardliwie wydęta dolna warga i ręce, niedbale wetknięte w kieszenie, zdawały się trochę wyzywać, trochę urągać władzy rodzicielskiej…
58— A wszystko kłamstwo — dodał na zakończenie zirytowany eskulap[13]. — Tamtym ani się śniło lądować, ci głupi Szkoci na próżno tylko zalegli Bogu ducha winne drogi!
59Jim nie mógł już tego najwidoczniej słuchać i wydał jakiś głos nieludzki, za co oberwał od ojca przyzwoitego szturchańca.
60Uderzenie miało przynajmniej ten skutek, że chłopak zwiesił głowę z pokorą na piersi i siedział już spokojnie, nieczuły i obojętny na wszystko.
61Mój ojciec kiwnął tymczasem w zamyśleniu ręką, trochę jakby z żalem, gdyż lubił niezmiernie Jima, a potem wróciliśmy do domu, żartując z małego wodza, głównie jednak mrugając zawzięcie oczami, które kleiły się same teraz, kiedyśmy już wiedzieli, że nie ma niebezpieczeństwa.
62A przecież każdy z nas uczuwał coś, niby dreszcz wielkiej radości, tak wielkiej, jakiej doświadczyłem potem raz jeszcze, dwa najwyżej w życiu.
63Tutaj zarzuci mi ktoś może, iż wszystko, co mówię, niezupełnie odnosi się do tego, com przedsięwziął opowiedzieć, ale skoro się ma dobrą pamięć, a przy tym bardzo mało wprawy, trudno niezmiernie jedną myśl choćby z mózgu przelać na cierpliwy papier, żeby nie pojawiło się dwanaście innych, równie żądnych utrwalenia atramentem.
64Zresztą teraz, kiedy myślę nad tym wszystkim głębiej, dochodzę do wniosku, że opisane powyżej zdarzenie nie jest tak bardzo obce tym, które opowiem tu wkrótce, gdyż Jim Horscroft miał w skutku owego zajścia tak gwałtowną rozmowę z zapalczywym ojcem, że go niezwłocznie wyprawiono do kolegium w Berwick, a ponieważ mój znowu ojciec od dawna już nosił się z projektem umieszczenia mnie tam także, skorzystał teraz z przypadkowej, pomyślnej okoliczności i wysłał mnie z nim razem.
65Zanim jednak wspomnę tu cokolwiek o tej szkole, muszę powrócić do punktu, od którego powinien byłem[14] zacząć i oznajmić, kim właściwie jestem, bo mogłoby się zdarzyć, że te własnoręcznie pisane kartki znajdą się nagle wśród ludzi zamieszkujących z dala od naszego „brzegu” i którzy na przykład nigdy nie słyszeli o rodzinie Calderów z West Inch.
66West Inch, prawda, jak nazwa brzmi arystokratycznie? A jednak mizerna to posiadłość i dom zwykły, najzwyklejszy.
67Spory szmat ziemi, stanowiącej wprawdzie doskonałe pastwisko dla owiec, po którym przecież większą część roku wiatr wyprawia niczym niewstrzymane harce, zimny, pełen złowrogich świstów, wiatr północny.
68Ciągnie się długim pasem wzdłuż wybrzeża i krawędzie szeroko omywają zielone, słone fale.
69Tylko tyle, ile oszczędny, ciężko pracujący człowiek może wydobyć z niej na cały dach nad głowę i na chleb z masłem w święta, zamiast mało pożywnej melasy.
70Mniej więcej w pośrodku owego spłachcia ziemi wznosi się dom z kamienia, pokryty jeszcze łupkiem i od tyłów przyozdobiony zacisznym, dużym gankiem.
71Na kamiennym progu widnieje grubo i nieudolnie wykuta data roku 1703.
72Dom ten od stu lat przeszło należy do naszej rodziny, która, pomimo ubóstwa, cieszy się w okolicy nieskażoną cnotą i nie byle jakim wpływem, gdyż tutaj, u nas, większy nieraz szacunek zdobyć może ubogi dzierżawca niż nowo przybyły, bogatszy, ale nieużyty[15] szlachcic, posiadacz znacznych choćby ziemi.
73Państwo, Naród, DomA domek w West Inch szczyci się przy tym szczególną własnością[16].
74Kiedyś mianowicie, kiedyś, inżynierowie i inni jeszcze kompetentni orzekli, że linia łącząca i rozdzielająca zarazem dwa kraje, biegnie z całą dokładnością przez środek naszego mieszkania, w ten sposób, iż najwspanialszy z pokoi sypialnych przecina niejako na dwoje, na dwie połowy: angielską i szkocką.
75Przy tym łóżeczko moje z dawien dawna dumne było tym szczegółem, że „głowy” kierowały się ku północnej, „nogi” ku południowej granicy.
76Przyjaciele moi utrzymują, że gdyby przypadek umieścił był nieszczęsne łóżko w położeniu akurat przeciwnym, zarost miałbym może jaśniejszy i nie tak czerwony, umysł zaś lotniejszy, nie tyle „uroczysty”.
77Na obronę swoją to tylko powiedzieć mogę, iż raz jeden w życiu, kiedy moja ruda, szkocka głowa nie nasuwała mi żadnego sposobu wywinięcia się z niebezpieczeństwa, mocne, wypróbowane nogi Anglika przyszły mi z pomocą i lotem wichru uniosły daleko.
78Szkoła, Przemoc, Uczeń, Syn, Matka, UcieczkaZa to w szkole nieszczęśliwa owa własność stawała się powodem nieskończonych zatargów z kolegami i źródłem niezliczonych przezwisk — jedni ochrzcili mnie przydomkiem „Grogu z wodą”, dla innych byłem „Wielką Brytanią”, inni jeszcze nadawali mi miano „Unii Jacka”.
79Najgorsze cięgi spadały na mnie wtedy, kiedy pomiędzy małymi Szkotami i Anglikami zachodziła jakaś walna bitwa! Bo pierwsi zasypywali mnie gradem kopnięć i szturchańców w nogi, a kułaki i targania drugich najlepiej odczuwały moje uszy.
80A potem zarządzano krótkie „zawieszenia” broni i obydwa obozy wybuchały przeciągłym, głośnym śmiechem, jakby osoba moja doprawdy przedstawiała coś niezwykle zabawnego.
81Toteż w początkach pobytu w szkole w Berwick czułem się ogromnie nieszczęśliwy.
82Starszym nauczycielem był pan Birtwhistle, młodszym — Adams, nie umiałem jednak się przywiązać do żadnego.
83Z natury nieśmiały, małomówny i zamknięty w sobie, jak cień snułem się pomiędzy kolegami, upływały dni, tygodnie i miesiące, a ciągle jeszcze daleki byłem od zjednania sobie profesorów, od zawarcia przyjaźni z którymkolwiek z towarzyszy.
84A Berwick od West Inch dzieliło mil dziewięć w prostej linii, jedenaście i pół, jeśli jechało się gościńcem.
85Więc moje małe serduszko ściskało się na samo wspomnienie tych nieskończonych obszarów zalegających między mną i matką!
86Pomyślcie tylko! Cóż, że malec „w tym wieku” udaje czasem dojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot macierzyńskich? Ale kiedy wezmą go za słowo i oderwą z kochającego łona, cierpi gorzko i tym ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.
87W końcu nie mogłem tak dłużej wytrzymać, postanowiłem uciec co rychlej[17] ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego domu.
88Ale nigdy nie miałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że — w ostatniej chwili — dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwał i uznania wszystkich, całego personelu kolegium, począwszy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu — co oczywiście zmieniło do gruntu warunki i życie w szkole uczyniło bardzo pożądanym i przyjemnym.
89A wszystko z powodu wypadku, jakiemu uległem, wywróciwszy — najzupełniej niechcący — koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.
90 91Pewnego wieczora Ned Barton, starszy kolega i kat całej szkoły, wybił mnie tak mocno i obdarzył takim mnóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgryzot, przepełniło i tak pełen już kielich dziecinnej goryczy.
92Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłumiąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek jutrzejszy zastanie mnie w West Inch, a co najmniej gdzieś blisko domu.
93Wprawdzie sypialnia nasza znajdowała się na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznawałem zawrotu głowy na najbardziej niebotycznych drzewach.
94Nigdy nie uczuwałem też najmniejszej trwogi, kiedy w West Inch spuszczałem się z folwarcznego muru, po sznurze wprawdzie i mocno nim w pasie owiązany, ale z wysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni ziemi!
95Stąd ani mi przez myśl nie przeszło, bym nie potrafił wymknąć się z sypialni i spod czujnego oka srogiego pana Birtwhistle'a.
96Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szepty, słowem, wszelki ruch w pokoju, co zwiastowałoby zaśnięcie wszystkich.
97Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szmery, a tu i ówdzie ozwało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać miarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.
98Otworzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.
99U stóp moich roztaczał się olbrzymi ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.
100Czegóż mógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem — jedna chwila i zsunę się oto po gruszy niby po drabinie.
101A raz znalazłszy się w sadzie, muszę przeskoczyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.
102Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń, dzieląca mnie od domu ojców.
103Ująłem więc silnie zbawczą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę grubszej i miałem już wyskoczyć z okna, gdy nagle znieruchomiałem, zastygłem, zmieniłem się w kamień.
104U szczytu szkolnego muru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu — ku mnie.
105Dreszcz lodowaty przebiegł moje ciało i zaraz zacząłem drżeć mocno, tak dziwnie przeraziła mnie ta twarz blada, o mur oparta, trwająca bez ruchu.
106Po chwili księżyc oblał ją martwym, zielonawym światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet podniosły się w górę, ale mnie nie dostrzegły pod gęstą osłoną liści gruszy, które okrywały mnie niby firanką.
107Potem gwałtownym ruchem twarz dźwignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.
108Minęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ramiona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.
109Usiadł teraz na murze, jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przyciągnął ku sobie jakiegoś chłopca, mego mniej więcej wzrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, zatykając usta ręką.
110Starszy poszturchiwał go ciągle i szeptał coś groźnym głosem, krzywiąc się przy tym szkaradnie.
111Następnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wychylając znowu.
112Wkrótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostawałem ciągle w tej samej pozycji, z jedną nogą na gruszy, a drugą na występie okna, nie śmiejąc się poruszyć — trochę ze strachu i trochę z obawy zwrócenia ich uwagi, zresztą — po chwili — dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakimś wilczym, złym, kurczowym ruchem w linię cienia rzucanego przez gmachy kolegium.
113I nagle, tuż pod mymi stopami, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem ściszone, przeciągłe dźwięczenie szkła, upadającego na ziemię.
114— Zrobione — szepnął mężczyzna grubym, ochrypłym głosem. — Właź teraz, a prędko!
115— Ależ otwór jest najeżony odłamkami potrzaskanego szkła — broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.
116Z ust złodzieja wybiegły jakieś gniewne słowa.
117— Właź, mówię ci, przeklęty szczeniaku! — zasyczał ze złością. — Albo…
118Nie mogłem dojrzeć, co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłumiony jęk bólu.
119— Idę, już idę — bełkotał niewyraźnie nieszczęśliwy malec.
120Nie słuchałem dłużej, bo nagle — zakręciło mi się w głowie…
121 122Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów[18] spadłem na pochylony grzbiet złodzieja.
123Nie wiem, jak się to stało, i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.
124Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić, kiedy pośliznęła mi się noga i przypadek rozstrzygnął trudną kwestię.
125Człowiek ów schylał się właśnie i wyciągając długą szyję, pomagał malcowi przedostać się przez zbite okno, kiedym, jak ciężki pocisk, zwalił się na niego, przytłaczając w miejscu, gdzie szyja staje się tak zwaną pacierzową kością[19].
126Wydał tylko rodzaj urywanego, świszczącego krzyku, padł na wznak i potoczył się ciężko, głęboko ryjąc ziemię.
127Towarzysz jego dał susa w bok i w mgnieniu oka zniknął poza murem.
128Ja zaś usiadłem w trawie i jąłem wrzeszczeć wniebogłosy, usiłując jednocześnie rozcierać prawą swoją nogę, w której uczuwałem ból tak nieznośny, jakby ją kto ściskał w rozpalone do białości kleszcze.
129Nic więc dziwnego, że nie upłynęła chwila, kiedy dom w pełnym komplecie, z dyrektorem na czele i stajennym, niosącym latarnię, zbudził się i biegł do sadu.
130Tutaj wyjaśniono sprawę w oka mgnieniu.
131Jęczącego złodzieja umieszczono na zerwanej okiennicy i zabrano pod silną eskortą.
132Mnie zaś poniesiono w tryumfie i złożono troskliwie w specjalnej sypialni, gdzie wkrótce przybył chirurg Purdie, młodszy z dwóch lekarzy noszących to słynne nazwisko, i umiejętnie złożył moją połamaną goleń.
133Potem opatrzono rzezimieszka, doktor orzekł, iż obydwie nogi ma sparaliżowane i na razie nie wiadomo, czy kiedykolwiek odzyska w nich władzę.
134Prawo jednak nie czekało, aż medycyna wyjaśni tę kwestię, gdyż w sześć tygodni później skazano winnego na śmierć przez powieszenie i wyrok wykonano niezwłocznie, przy sądzie kryminalnym w Carlyle.
135Ukarano go zaś z taką surowością nie tyle za ostatnią kradzież, ile że poznano w nim najzuchwalszego bandytę, jaki kiedykolwiek grasował na północy Anglii, na sumieniu zbrodniarza ciążyły podobno trzy jakieś ohydne morderstwa i niezliczona ilość win innych, za które powinien był już wisieć dziesięć razy.
136Teraz jest chyba jasne, żem nie mógł mówić wam o swej młodości, pomijając ten szczegół, najważniejszy i najdonioślejszy w skutki.
137Na przyszłość również nie pozwolę się unieść opisywaniu żadnych pobocznych wypadków, gdyż skoro pomyślę o tym wszystkim, co z konieczności samej muszę tu zamieścić, widzę, że to istna gmatwanina — splątany misternie kłąb zdarzeń — i wtedy zaczynam wątpić, czy — rozwodząc się tak szeroko — dobrnę szczęśliwie do końca.
138Bo jeśli ktoś opowiada tylko własne swoje życie, ściśle zamknięte w szczupłym kole wrażeń osobistych — może mu to wprawdzie zabrać wiele czasu, lecz ma przynajmniej pewną linię wytyczną, którą się kieruje — skoro jednak losy złączą czyjąś mizerną dolę z wypadkiem tak wielkiej wagi, jak te, które chciałbym tu poruszyć — wtedy na każdym kroku napotyka się nieprzewidziane i coraz zawilsze do pokonania trudności, i podobno mądrze czyni ów, który w myśli kreśli przedtem całkowity plan i szkielet owej pracy.
139Za to pamięć mam doskonałą i umysł, chwała Bogu, jeszcze niezaćmiony, i staram się odtąd opowiadanie moje uczynić tak zwięzłym, jak tylko nim być może.
140Owa przygoda z włamywaczem stała się otóż niejako zawiązkiem przyjaźni pomiędzy mną i Jimem, synem doktora Horscrofta.
141Nie znaczyło to wcale nic byle jakiego, bo Jim był chlubą szkoły i przywódcą wszystkich prawie od chwili wejścia do kolegium, gdyż w niespełna godzinę pobił się z Bartonem i przerzucił go przez wielką klasową tablicę, Bartona, największego zawadiakę i najsilniejszego z nas aż dotąd.
142Przy tym rósł i rozrastał się w oczach. Wtedy już był nad wiek wysoki, muskularny, barczysty, tęgi.
143Ręce długie, prędkie ruchy i prędsze jeszcze czyny przydawały mu oczywiście w naszych oczach nadzwyczajnego uroku, kiedy zaś oparł o mur szerokie swoje plecy i pięści zagłębił w przepaściste kieszenie dolnego ubrania, a spojrzał z dumą, śmiało — drżeli i bali się wszyscy.
144Pamiętam także, że miał zwyczaj żuć bezustannie słomkę i przy tym trzymał ją w zębach jakimś szczególniejszym ruchem, tym samym, którym później pykał nierozłączną już fajeczkę.
145Jim otóż stał się dla mnie niezmienny w złej i dobrej doli, od początku przyjaźni, od pierwszego dnia, kiedyśmy się zapoznali i zbliżyli.
146Boże! Jakiśmy[20] dla niego mieli podziw i szacunek!
147Podówczas byliśmy wprawdzie wszyscy „jako te dzikie płonki”, ale też względy, którymiśmy[21] go otaczali, zawierały w sobie coś z bojaźni i zachwytu maluczkich wobec oczywistej siły.
148Kolegował przecież z nami Tom Carndale z Appleby, który sam potrafił układać wiersze alkaiczne i pięciostopowe, a heksametrem[22] władał jak każdy z nas pięścią — jednak nikt nie poświęciłby w obronie jego „czci” jednego szczutka[23].
149Był i Willie Earnshaw, który umiał na pamięć wszystkie daty, począwszy od zabójstwa Abla, aż do dni dzisiejszych, i to tak doskonale, że nauczyciele sami nieraz zwracali się do niego, skoro zdarzyły się jakieś w materii owej wątpliwości, cóż, kiedy miał wąskie piersi, był wysoki i chudy jak tyczka, a w dniu, w którym Jack Simons, malec z trzeciej, zapędził go w róg korytarza, wywijając tylko paskiem z metalową sprzączką — od śmiechu kolegów nie obroniły go nieskazitelne daty!
150A niechby który spróbował postąpić tak z Jimem Horscroftem!
151Toż o jego sile krążyły wśród nas istne legendy, z ust do ust podawane z pobożnym przejęciem i z niekłamanym zachwytem.
152Czyż nie on to wyłamał drzwi dębowe, wiodące do sali gier, jednym uderzeniem pięści? Czyż nie on w dniu, w którym duży Merridew zdobył piłkę, chwycił wpół wielkoluda i dobiegł do mety, wyprzedziwszy jeszcze po drodze wszystkich innych przeciwników?
153Stąd niejednemu z nas wydawało się nieraz godnym oburzenia, by zuch tej miary musiał łamać sobie głowę nad spondejami[24] albo daktylami[25], lub obowiązany był wiedzieć, kto podpisywał Charta Magna — Ustawę Kardynalną — Kartę Swobód w Anglii[26]?
154I skoro kiedyś, wobec całej klasy, oświadczył, iż powołał ją do życia król Alfred, my, wszyscy młodzi, byliśmy przekonani, że tak właśnie odbyć się musiało i że Jim wie prawdopodobnie lepiej niż ten, kto pisał nieszczęsny podręcznik.
155Wypadek z włamywaczem od razu ściągnął szczególniejszą uwagę Jima na moją, podówczas mizerną, osobę.
156Z powagą położył mi rękę na głowie i uroczyściej jeszcze oznajmił, że jestem skończonym wisusem, kto wie, może nawet wcielonym diabłem, co napełniło mnie niezmierną dumą i przynajmniej z tydzień pyszniłem się nowym przydomkiem.
157Potem zaś staliśmy się najserdeczniejszymi przyjaciółmi, a przyjaźń owa zacieśniała się przez następne dwa lata, nieledwie z każdym dniem więcej, pomimo różnic, jakie pomiędzy nami żłobiły nauki i szkoła; i chociaż popędliwość i nierozwaga pchnęły go do niejednego czynu, który w głębi martwił mnie, a nieraz ranił, kochałem go jednak jak najmilszego brata i dnia, któregośmy się rozstawali na dłużej, kiedy odjeżdżał do Edynburga, by tam poświęcić się studiowaniu zawodu swego ojca, doktora, dnia tego wylałem morza łez, zdolne zapełnić przynajmniej dwie butelki atramentu.
158U pana Birtwhistle'a przebyłem pięć lat jeszcze i sam potem zostałem najgłośniejszym zawadiaką szkolnym, wprawdzie byłem chuderlawy i tak smukły jak prątek fiszbinu, ale moje żylaste i silne ramiona umiały nakazać sobie posłuch i szacunek, nie taki może, jaki wzbudzała pokaźniejsza postawa mego niezapomnianego poprzednika, jego bajeczne muskuły i nieprawdopodobna waga, dostateczny jednak, by zapewnić sobie pierwsze miejsce wśród poczciwych towarzyszy.
159Jakoś, pamiętam, w jubileuszowym roku, opuściłem przecież mury kolegium Birtwhistle'a.
160A potem trzy lata przebyłem w domu, ucząc się obchodzić z naszymi stadami, gdy tymczasem floty i armie ścierały się ciągle — i posępny cień Bonapartego rozpościerał się bez końca nad moim umęczonym krajem.
161Czy mogłem wtedy odgadnąć, że i ja również kiedyś przykładać się będę do odwrócenia tej chmury, która coraz niżej zwisała i niżej, i kładła się już prawie na potruchlałe głowy mojego narodu?…
Rozdział drugi. Edie z Eyemouth
162Na kilka lat przedtem — przed powyższymi wypadkami — kiedy jeszcze byłem prawie dzieckiem, zjechała do nas jedyna córka brata mego ojca i bawiła około pięciu tygodni.
163Willie Calder w młodości jeszcze osiedlił się w Eyemouth, w charakterze fabrykanta sieci i z kręcenia sznurów potrafił ciągnąć bez porównania lepsze korzyści niż my z piaszczystych, gdzieniegdzie tylko pokrytych janowcem[27] „landów” w West Inch.
164Toteż córeczka jego, Edie, zjawiła się u nas w pąsowym staniczku, w kapeluszu, który kosztował co najmniej pięć szylingów i w towarzystwie kufra kryjącego takie cuda, że na widok ich nie tylko mnie, ale i matce mojej paliły się oczy.
165I dziwnie było patrzeć, jak sypała wokoło pieniądze, nie targując się, nie licząc, jakby bogaczka z bajki — to dziecko, prawie siostra.
166Woźnicy dała na przykład wszystko, czego żądał, i jeszcze nowiuteńki, dwupensowy pieniądz, do którego nie miał najmniejszego prawa.
167Z imbirowego piwa niewiele co więcej robiła sobie niż ze zwykłej wody, do herbaty używała stale cukru, chleba nie umiała inaczej jeść, jak grubo posmarowanego masłem — zupełnie jakby była prawdziwą Angielką.
168Dzieciństwo, Kobieta, Mężczyzna, Dziecko, Obyczaje, ZabawaCo do mnie, wtedy jeszcze nie zwracałem prawie uwagi na dziewczynki i zupełnie nie mogłem pojąć, w jakim celu zostały stworzone.
169U Birtwhistle'a żaden z nas nie raczył o nich myśleć, a najmłodsi okazywali się najmądrzejszymi, bo który tylko podrastał, zaraz — dziwnym zbiegiem okoliczności — okazywał się mniej stanowczy w tych, zdawało się, niepodlegających najmniejszej wątpliwości, kwestiach.
170Najmłodsi bowiem zgadzali się jednogłośnie, że: stworzenie nieumiejące się bić, trawiące czas na powtarzaniu nudnych plotek i które nawet nie potrafi rzucić zwykłego kamienia inaczej, jak wymachując w powietrzu ręką tak niezgrabnie, jakby to chodziło o marny gałganek — jest po prostu do niczego i nie zasługuje na jakie takie choćby względy.
171Zresztą — trzeba je widzieć, jak nadają sobie tony, myślałby kto, że stanowią ojca i matkę w jednej swej osobie, wtrącają się do naszych gier, do naszych zabaw i od czasu do czasu cedzą ze śmieszną wyższością: „Jimmy, goły palec wygląda ci z trzewika”, albo: „Idź do domu, brudasie, i umyj się, zanim »zechcemy« się bawić”… słowem, umieją tylko dokuczać i w owej epoce każdy z nas co tchu zmykał na widok cienkich nóżek i krótkiej sukienki.
172Skoro więc kuzynka Edie pojawiła się nagle w West Inch, nie zanadto byłem zachwycony perspektywą spędzenia wspólnych z nią wakacji.
173 174 175Pamiętam jej szczupłą, wysoką sylwetkę, duże, czarne oczy, śmiałe ułożenie[28] i dziwne maniery.
176Najczęściej patrzyła gdzieś nieruchomo, przed siebie, z przymglonym trochę wzrokiem i rozchylonymi ustami, jakby dostrzegała coś osobliwego, skoro jednak zbliżałem się na palcach i stawałem za nią, a potem zwracałem głowę w tym samym kierunku, widziałem tylko albo rodzaj sadzawki do dojenia owiec, albo ciemne stosy nawozu, lub wreszcie rozmaite części ojcowego ubrania, suszące się w słońcu.
177A jeśli ujrzała kilka krzaków albo kępę paproci, czy coś innego, równie pospolitego, wpadała w niezrozumiały, niemilknący zachwyt.
178— Ach, jakież to piękne! Ach, jak tu prześlicznie! — szeptała leniwie, mrużąc oczy.
179Myślałby kto, że podziwia obraz albo jakiś słynny pomnik…
180Nie lubiła wspólnych gier i rzadko bardzo udawało mi się namówić ją, żeby choć zabawiła się w kotka i myszkę, a i to odbywało się bez najmniejszego ożywienia, gdyż doganiałem zwykle dziewczynkę w trzech skokach, ona zaś nie umiała przyłapać mnie nigdy, choć robiła zamieszanie i podnosiła wrzawę za dziesięciu chłopców.
181Zirytowany, zaczynałem jej dokuczać, mówiłem, że jest do niczego, że stryj mógłby zrobić coś lepszego, niźli wychowywać taką niedołęgę i inne podobne grzeczności, a wtedy Edie wybuchała płaczem, oznajmiała, żem bąk nieznośny i głuptas, że odjedzie tego samego wieczora i nie przebaczy mi nigdy.
182Ale nie upłynęło i pięć minut, kiedy zapominała o najsroższych swoich groźbach.
183Co zaś było najdziwniejsze, to że daleko więcej miała do mnie przywiązania niż ja do niej i dzień cały nie dawała mi spokoju.
184Szukała mnie, gdy odbiegłem, wyszperała w najdoskonalszej kryjówce, wykrzykiwała wtedy z radością: „Ach! Jesteś tutaj?!!” — i udawała zdziwioną.
185Prędko jednak dostrzegłem w niej i dobre strony.
186Od czasu do czasu wtykała mi przemocą kilka pensów, tak że raz zdarzyło mi się posiadać jednocześnie cztery, co mi się najlepiej jednak podobało, to opowiadane przez nią bajki.
187Wiedziałem, że okrutnie boi się żab i ropuch.
188Nie omieszkałem więc codziennie chwytać jednej i grozić, że włożę za kołnierz struchlałej ofiary, chyba… że opowie jaką ładną historyjkę.
189Sumienie miałem spokojne, tłumacząc sobie, że tylko pomagam jej zacząć, bo skoro już raz wpadła w zapał, żadna siła nie mogła utrzymać potoku słów, płynących z koralowych ustek!
190Potem zaś słuchałem niestworzonych bredni z zapartym prawie oddechem, cały w pobożnym skupieniu.
191Więc w Eyemouth pojawił się kiedyś okrutny pirat, barbarzyńca.
192Za pięć lat miał wrócić na okręcie wyładowanym po brzegi samym złotem i pojąć ją, Edie, za żonę.
193Kiedy indziej znów opowiadała, iż do Eyemouth zawitał błędny rycerz i ofiarował jej pierścień, o który miał jakoby upomnieć się za bliskim powrotem[29].
194Edie, mówiąc to, ukazywała mi obrączkę, do złudzenia podobną do tych, które podtrzymywały firanki mego łóżka i zapewniała, że jest zrobiona ze szczerego złota.
195W tym miejscu ośmielałem się głos zabrać i pytałem, co uczyni rycerz, jeśli się spotka z piratem?
196Edie objaśniała bez wahania, że zmiecie mu zuchwałą głowę z karku za jednym zamachem!
197Co oni widzieli w tej chudej, czarniawej dziewczynce?
198To przewyższało już zakres mej inteligencji.
199Potem zwierzała się jeszcze, iż w czasie podróży do West Inch pragnął się jej przedstawić pewien przebrany, niezmiernie bogaty książę…
200Tu już nie umiałem powściągnąć zdumienia i wyrażałem pewne wątpliwości — po czym mianowicie mogła poznać księcia?…
201— Po przebraniu — odcinała bez namysłu.
202Innego znów dnia opowiadała w tajemnicy, że ojciec jej układa niezwykle trudną zagadkę, a kiedy będzie gotowa, ogłosi ją w dziennikach, kto zaś nadeśle rozwiązanie, otrzyma rękę córki i połowę majątku.
203Wtedy wyrzekłem z dumą, że doskonale umiem zgadywać szarady, niechże więc przyśle mi tę, skoro tylko będzie ukończona.
204Dziewczynka szepnęła, że zagadka pojawi się w „Gazecie z Berwick”, a potem koniecznie chciała się dowiedzieć, co z nią uczynię, skoro ją, Edie, otrzymam z łaskawych rąk ojca?
205Odparłem, że sprzedam ją przez licytację, więc oczywiście temu, kto ofiaruje najwięcej, prędko jednak pożałowałem słów swoich, gdyż tego wieczora Edie nie chciała już opowiadać mi bajek, w niektórych razach okazywała się nieubłagana.
206Jim Horscroft był nieobecny cały czas, który Edie spędziła w domu mych rodziców.
207Powrócił dopiero w kilka dni po jej wyjeździe i pamiętam, jak mnie niezmiernie zdziwiło, że raczył zadawać pytania i okazywać jakiekolwiek zajęcie osobą zwyczajnej, na domiar nieznanej dziewczynki.
208Więc pytał, czy ładna, a kiedym odrzekł, że nie uważałem, wybuchnął głośnym śmiechem, przezwał mnie skrytym i zapowiedział, iż wkrótce otworzą mi się oczy.
209Potem jednak zajęliśmy się zupełnie czym innym i mała kuzynka na dobre wywietrzała mi z głowy, aż do dnia, w którym wzięła moje życie w swoje ręce i złamała, jak ja mógłbym złamać teraz gęsie pióro.
210 211Opuściłem właśnie szkołę — miałem już lat osiemnaście, co najmniej czterdzieści włosków na górnej wardze i nadzieję posiadania z czasem więcej.
212I z chwilą rozstania się z murami zakładu czcigodnego pana Birtwhistle'a dziwnie się zmieniłem.
213Unikałem towarzyszy, żadnej z gier nie umiałem oddać się z dawnym zapałem.
214Za to wymykałem się na wybrzeże albo w ciemnozielone zarośla janowców i tam, wyciągnięty na piasku, pozwalałem słońcu pieścić moje ciało albo wpatrywałem się w dal, nieruchomo, na wpół bezwiednie rozchylając usta, zupełnie jak to czyniła dawniej mała Edie.
215Dobre to były czasy! Wtedy radowało mnie wszystko, a kiedy mogłem biec prędzej lub skakać wyżej niż mój bliźni, uważałem życie za rozkoszne i dostatecznie wypełnione.
216A teraz, teraz, wszystko to wydawało mi się dzieciństwem i marnością.
217Niezrozumiałe westchnienia poruszały moją pierś młodzieńczą, wznosiłem oczy ku jasnym błękitom niebios, to znów zatapiałem w szafirowoszmaragdowych głębiach pieniącego się u stóp mych morza.
218Coś, jakby ciężar nieznośny, tłoczyło mi myśli, czułem, że brak mi czegoś, nie umiałem jednak uprzytomnić sobie, coby to właściwie być mogło.
219Stawałem się zły, zgorzkniały — coraz gorszy i bardziej zniechęcony.
220Niekiedy wydawało mi się, że każdy nerw czuję, że wszystkie są we mnie chore i tak naprężone, iż którykolwiek lada chwila pęknie.
221Ojciec, Matka, DzieckoMatka często zatrzymywała na mojej twarzy niespokojne, troską zasnute oczy i pytała z cicha, czy mi co nie dolega, ojciec od czasu do czasu napomykał o potrzebie bardziej wytężonej pracy — obojgu odpowiadałem tak opryskliwie i cierpko, że nieraz potem doznawałem w głębi ducha ciężkich, najcięższych wyrzutów.
222Bo można mieć więcej niż jedną żonę, więcej niźli jedno dziecko i niejednego przyjaciela, ale jedną jedyną tylko matkę, jedynego ojca!
223Więc trzeba ich szanować i czcią otaczać, póki żyją, modlić się do zmarłych.
224Ale wróćmy się do rzeczy. Kiedyś oto, kiedy wracałem z pola, wiodąc do owczarni stado, z daleka jeszcze dostrzegłem ojca, siedzącego przed domem, z listem w ręku.
225Był to wypadek rzadki i niezwykłej wagi, gdyż właściwie wcale nie odbieraliśmy listów, z wyjątkiem tego, który zjawiał się regularnie w oznaczonym czasie, pisany przez plenipotenta i przypominający o uiszczeniu dzierżawy.
226Przyśpieszyłem więc kroku i po chwili zauważyłem, że staruszek płacze, co napełniło mnie, pamiętam, przede wszystkim ogromnym zdumieniem, bo myślałem dotąd, że to wyłączna właściwość kobiet — rzecz niepodobna dla mężczyzny.
227Zbliżyłem się jeszcze więcej i nie umiałem oderwać wzroku od zmienionej i postarzałej nagle twarzy ojca. W poprzek lewego policzka biegła tak głęboka zmarszczka, że łzy nie mogły jej widocznie przebyć i toczyły się powoli brzegiem, aż do ucha, skąd dopiero ściekały na papier.
228Matka siedziała przy nim i w milczeniu gładziła jego rękę, jak czasem pieści się małe dziecko, chcąc je uspokoić.
229 230— Jeannie — skarżył się boleśnie ojciec — Jeannie, kochana żono. Biedny Willie już nie żyje. Wszystko stało się tak nagle. Dlatego nie pisali. To był podobno antraks[30], a potem uderzenie krwi do głowy… Tak pisze mi prawnik.
231— Więc skończyły się jego troski — pocieszała łagodnym głosem matka.
232Ojciec otarł mokre od łez uszy, milczał chwilę, a potem odezwał się, o wiele już spokojniej:
233— Oszczędności swoje zapisał naturalnie córce, a jeśli, czego niech Bóg broni, nie zmieniła się od tego czasu, kiedyśmy ją ostatni raz widzieli, to nie na długo jej wystarczy. Czy pamiętasz, jak utrzymywała, że herbata u nas jest za słaba? Mówiła to przecież o herbacie, której funt płaciłem po siedem szylingów!
234Matka pokiwała w zamyśleniu głową i mimo woli spojrzała ku połciom słoniny, zwisającym od pułapu wielkimi płatami.
235— Ten pan nie pisze, ile będzie miała — ciągnął ojciec dalej — zawsze jednak jest tam tego sporo, więcej może, niż potrzeba. I Edie zamieszka z nami, bo takim było ostatnie życzenie nieszczęśliwego mego brata.
236— Więc musi płacić za swe utrzymanie — przerwała stanowczo matka.
237W pierwszej chwili uczyniło mi się dziwnie przykro, że można mówić o pieniądzach w takiej smutnej chwili, potem dopiero pomyślałem, że jednak matczysko ma rację, bo West Inch zaledwie wystarczał na najskromniejsze potrzeby nas trojga, więc każdy większy wydatek, nie rachując już osoby tak rozrzutnej jak Edie, mógł przyczynić się do deficytu, a zatem w następstwie — i smutnego wyrugowania z dzierżawy.
238— Naturalnie, że zapłaci — odpowiedział tymczasem ojciec nieznoszącym wątpliwości tonem. — A przyjedzie dziś jeszcze. Jocku, mój chłopcze — dodał, zwracając się do mnie — zaprzęgnij do bryczki. Trzeba, żebyś zaraz wyruszył do Ayton. Zaczekasz tam na wieczorny dyliżans[31], zabierzesz Edie i przywieziesz ją tutaj, do West Inch.
239I kwadrans po piątej siedziałem już na koźle, energicznie popędzając poczciwą Souter Johnnie, naszą klacz długowłosą i liczącą tylko około piętnastu wiosen — i z dumą oglądając się na świeżo malowany wasąg bryczki, która służyła nam jedynie w wielkie uroczystości kościelne i rodzinne.
240Dyliżans ukazał się właśnie, kiedy zajeżdżałem przed oberżę, i złożyłem wtedy dowód iście zdumiewającej inteligencji, bo, zapomniawszy o ubiegłych sześciu latach, z zapałem szukałem w tłumie przyjezdnych małej, czarniawej dziewczynki, w krótkiej, kolan nawet niesięgającej sukience.
241A kiedy tak błądziłem z wytężonym wzrokiem i podaną naprzód szyją, ktoś dotknął nagle mojego ramienia, przede mną stanęła wysoka, żałobnie, lecz nadzwyczaj elegancko ubrana młoda dama i oznajmiła, że — jest moją siostrą cioteczną, Edie Calder.
242Wiedziałem to podobno, gdyby mi się jednak nie była przedstawiła sama, mogłem dwadzieścia razy minąć ją i nie poznać.
243Jeżeliby zaś Jim Horscroft zapytał mnie wtedy powtórnie, czy jest ładna, z pewnością po raz drugi nie umiałbym mu odpowiedzieć.
244Była brunetką, i o wiele ciemniejszą, niż zdarzają się zwykle dziewczęta na naszym szkockim brzegu, a jednak poprzez te krucze włosy przewijał się miedziano-złoty odcień, podobny trochę do cudnej, ciepłej barwy, jaką dostrzegamy w głębi płatków żółto-czerwonej róży.
245Usta miała pąsowe i świeże, w twarzy malowała się stanowczość i zarazem dziwna słodycz, pod cienką skórą krążyła krew młoda, gorąca, a duże, czarne oczy patrzyły łagodnie i jasno, od pierwszej jednak chwili dostrzegłem w ich przepaścistych głębiach błądzący wyraz jakiejś złośliwej, figlarnej chytrości.
246Gdym stał tak przed nią i zachwyconym wzrokiem podziwiałem jej niezwykłą piękność, Edie obejmowała mnie tymczasem w kapryśne władanie, jakbym ja także był jakąś cząstką świeżego dziedzictwa. Po prostu wyciągnęła rękę i zerwała mnie jak kwiat, którym zapragnęła się przystroić.
247Wysmukłą postać okrywała żałobna, powłóczysta suknia, która mnie wprawiła w niekłamany podziw starannością wykończenia i oryginalnością formy, twarz przedtem osłaniał długi, krepowy welon, teraz w tył odrzucony i opływający ją czarną, lśniącą falą.
248— Och! Jacku… — szepnęła nagle, przeciągłym i obcym angielskiej mowie akcentem, którego podobno nabyła na pensji, usuwając się i broniąc wypieszczonymi rączkami — nie, nie, Jacku… za starzyśmy[32] już chyba na to?…
249Gdyż ja, z niezręcznością prawdziwego wiejskiego niezgrabiasza, zbliżałem do jej twarzy swoje ogorzałe policzki i chciałem ją pocałować, jak uczyniłem wtedy, kiedyśmy się po raz ostatni widzieli…
250Na krótką chwilę zapanowała między nami kłopotliwa cisza.
251— Bądź tak dobry i daj konduktorowi szylinga — odezwała się niespodziewanie Edie, podnosząc ku mnie oczy z niemą prośbą — on tak troskliwie opiekował się mną całą drogę…
252Spłonąłem jak wiśnia, a potem zbladłem niby ściana i coś ostrego ukłuło mnie w serce. W kieszeni miałem jeden tylko srebrny, czteropensowy pieniążek.
253Nigdym nie odczuł braku mamony tak dotkliwie i boleśnie, jak w owej nieszczęsnej chwili. Kolana się pode mną zgięły…
254Edie objęła mnie szybkim spojrzeniem, potem twarz jej rozjaśnił dobry uśmiech i w milczeniu wsunęła mi do ręki zgrabną portmonetkę ze srebrnym zameczkiem.
255Załatwiłem polecenie i chciałem oddać jej pieniądze, ale spotkał mnie wzrok serdeczny i prawie błagalny:
256— Będziesz moim intendentem, Jacku — prosiła wesoło. — Czy to jest nasz „powóz?” Och, jaki zabawny! Gdzież usiądę?!
257— Na tym worku — objaśniłem trochę niepewnym głosem.
258 259— Oprzyj nogę na kole, pomogę ci z chęcią — postanowiłem już śmielej.
260Kobieta, Mężczyzna, Erotyzm, SiłaJednym susem wskoczyłem do bryczki i ująłem małe, rękawiczką obciągnięte dłonie w swoje szorstkie ręce.
261Edie zręcznie wspięła się do wózka i przez jedno krótkie mgnienie oddech jej był na mojej twarzy, oddech dziwnie gorący i słodki, a potem zaraz uczyniło mi się w sercu jasno i owe nieokreślone smutki, owe ciężkie i dręczące myśli pierzchły gdzieś bezpowrotnie i bez śladu.
262I zdało mi się, że ta jedna chwila zabierała mnie sobie niejako na własność, że już nie będę nigdy tym co dawniej, bo oto czyniła mnie jakby członkiem, dojrzałym ogniwem, wśród całej rzeszy innych mężczyzn, moich towarzyszy, przyjaciół i braci.
263Wszystko nie zajęło nawet tyle czasu, ile nasza poczciwa Johnnie zużyłaby na machnięcie swoim obfitym ogonem, a jednak… stało się i żadna siła nie cofnęłaby już tej przemiany.
264Niewidzialne ręce zdarły mi oto zasłonę.
265I ujrzałem się na progu życia szerszego, pełniejszego, słodszego, z głową pełną rojeń i szczęsnych snów o przyszłości.
266Tu chmara myśli spadła na mnie niby wiosenna ulewa, ale zarazem zmieszałem się okrutnie i nie wiedząc prawie, co robię, zacząłem gorliwie poprawiać i układać wygodniejsze dla Edie siedzenie.
267Ona tymczasem goniła w zamyśleniu spiesznie oddalającą się sylwetkę pocztowego dyliżansu, który z hałasem zawracał w stronę Berwick.
268Nagle uniosła się trochę i z całej siły jęła poruszać białą, misternie haftowaną, chustką.
269— Zdjął kapelusz… — szepnęła cicho i może na wpół bezwiednie. — Zdaje mi się, że to był chyba oficer. Wyglądał „dystyngowanie”. Czy go zauważyłeś? — pytała, pochylając się ku mnie. — Patrz, ten gentleman na imperialu, w brązowym paltocie i bardzo, bardzo przystojny.
270Potrząsnąłem przecząco głową i cała moja radość gdzieś od razu znikła, znowu uczułem gorycz w ustach i zniechęcenie w duszy.
271Przez długą chwilę było cicho.
272— Co tam! Nie zobaczymy się już nigdy — ozwała się Edie z wesołym uśmiechem. — Ot, wjeżdżamy już między zielone pagórki, i ta droga brunatna, kręta: wszystko zostało mi w pamięci. Jak tutaj nic się nie zmieniło! Ty nawet, Jacku, prawie ten sam jesteś, co i dawniej. Tylko… śmiem żywić nadzieję… że postępowanie twoje ze mną ulegnie jakiej takiej zmianie?… Myślę, że nie zechcesz ustanawiać całego królestwa żab za moim nieszczęsnym kołnierzem?…
273Dreszcz zimny przebiegł moje ciało na samo wspomnienie tych dziecinnych figlów.
274— Uczynimy wszystko, co będzie leżało w naszej mocy, byleś się czuła szczęśliwa w West Inch — odparłem drżącym głosem i z uwagą przyglądając się sznurkom biczyska.
275— Wielka to z waszej strony dobroć, że zgadzacie się przyjąć do siebie biedną, opuszczoną przez wszystkich dziewczynę — rzekła Edie cicho.
276— Ty jesteś dobra, żeś chciała przyjechać — przerwałem wzruszony. — Obawiam się tylko, że wyda ci się u nas trochę smutno i nudno, a przede wszystkim monotonnie.
277— Wiedziałam o tym, Jacku — uspakajała mnie łagodnie. — Znam przecież to ciche życie. Sąsiadów nawet nie ma, o ile pamiętam?
278— Owszem, jest major Elliot — zaprzeczyłem ze szczerą radością. — Mieszka niedaleko, w Corriemuir, i często całe dnie spędza u nas. Stary to wprawdzie, ale dzielny żołnierz, pod Wellingtonem otrzymał postrzał powyżej kolana…
279— Ależ mówiąc o sąsiadach, nie miałam przecież na myśli staruszków, którzy przechowują w kolanach zaszczytnie otrzymane kule — zaśmiała się wesoło Edie. — Myślałam o ludziach w naszym wieku, z którymi można się przyjaźnić! Ot, na przykład, ten stary, zgryźliwy doktór miał, zdaje się, syna, nieprawdaż?
280— A jakże! Nazywa się Jim Horscroft i jest moim najlepszym przyjacielem.
281 282— Nie, ale przyjedzie wkrótce. Studiuje medycynę w Edynburgu.
283— Pamiętaj, Jacku, że chciałabym ci dotrzymywać towarzystwa, zanim on przyjedzie — szepnęła dziewczyna miękko, a mnie znowu radość zalała duszę cichą falą. — Ale dziś jestem okropnie zmęczona i pragnę jak najprędzej znaleźć się w West Inch.
284Śmignąłem starą Johnnie batem i nie dawałem spokoju, aż póki nie puściła się kłusem, co nie zdarzyło jej się nigdy przedtem ani potem.
285W godzinę później Edie siedziała już za stołem nakrytym do wieczerzy.
286Matka nie tylko postawiła przed nią masło, ale nawet galaretę z porzeczek w pięknej, szklanej salaterce, która w świetle świecy mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i wyglądała bardzo uroczyście.
287Przy tym nie minęło i pół pacierza, kiedy już zdążyłem zauważyć nieme zdumienie rodziców na widok zmian zaszłych w dawnej, i tak już eleganckiej, Edie, zdumienie, różne jednak zupełnie od tego, któregom ja doświadczał, a które było rodzajem czci pokornej i tym silniejszego pociągu, im zdawała się w niedościglejszych dla mnie przebywać wyżynach.
288Matkę, na przykład, tak usposobił dziwny wąż z drobnych piórek, który otaczał jej szyję, że mimo woli mówiła do niej miss Calder, zamiast po prostu Edie, a wdzięczne licho wygrażało jej paluszkiem, ilekroć odezwała się w ten sposób.
289Po kolacji, kiedy dziewczę oświadczyło, że czuje się zmęczone i odeszło do swojej sypialni — oboje rodzice nie umieli rozmawiać o niczym, tylko o pięknej, czarnowłosej siostrzenicy, jej eleganckim obejściu i wysokim wykształceniu.
290 291— Wszystko to prawda — szepnął trochę gorzko i jakby z mimowolnym wyrzutem. — Ale wygląda mi na lekkomyślną. Śmierć mego brata nie rozkrwawiła jej zanadto serca.
292Po raz trzeci dnia tego uczułem ból ostry w okolicach serca i zimny, przejmujący chłód w piersiach. W myśli stanęły mi wszystkie jej słowa i nie znalazłem wśród nich żadnego, które by dotyczyło niedawnej przeszłości i świeżo utraconego ojca…
Rozdział trzeci. Cień na wodach
293Piękna Edie nie potrzebowała wiele czasu na zagarnięcie pod swe czarodziejskie berło wszystkich mieszkańców West Inch, nie wyłączając nawet ojca. Królowała, niby dumna władczyni wśród wpatrzonych w każde skinienie poddanych.
294Sypała przy tym pieniędzmi, za wszystko płaciła, jak żądano, żadne z nas jednak nie wiedziało, czy i kiedy ukaże się dno tych niewyczerpanych niby skarbów.
295Skoro matka jej oznajmiła, że cztery szylingi tygodniowo w zupełności pokryją wszystkie jej osoby tyczące wydatki — Edie dobrowolnie podniosła tę sumę do wysokości siedmiu szylingów i sześciu pensów.
296Pokój od południa, najsłoneczniejszy i którego okno całe tonęło w zieleni pnących roślin i bladoróżowych powojów, wspaniałomyślnie i jednogłośnie został przeznaczony dla niej, a po kilku dniach, kiedy przyozdobiła go mnóstwem ślicznych, w Berwick zakupionych drobiazgów, przybrał zupełnie inny, elegancki i „kunsztowny” wygląd.
297Do miasteczka jeździła regularnie dwa razy na tydzień, ponieważ zaś nasza poczciwa Johnnie i starożytna bryczka nie przypadły jej jakoś do gustu, więc wynajmowała w tym celu piękny gig Angusa Whiteheada, który zamieszkiwał duży folwark po drugiej stronie zbocza, więcej w głąb od brzegu.
298I nie zdarzyło się chyba nigdy, by powróciła bez jakiejś drobnostki, którą ofiarowywała potem z radosnym uśmiechem. To przywiozła zgrabną fajeczkę dla ojca, to ciepły pled szetlandzki dla matki, książkę dla mnie albo piękną obrożę dla Roba, naszego owczarka.
299Nie wiem, czy kiedykolwiek pod słońcem żyła rozrzutniejsza od Edie kobieta.
300Co jednak nam dawała najlepszego, to swoją obecność — radość, wesołość i światło.
301 302Słońce świeciło teraz jaśniej, wzgórza okryły się piękniejszą zielonością, od morza szedł ożywczy, słony powiew, powietrze stało się przezroczyste i jakby bardziej błękitne…
303Nasze dotychczasowe życie straciło swoją pospolitość, odkąd dzieliliśmy je z tą delikatną istotą, zgrzybiały, szary, posępny dom ojcowski przyoblekł jakiś świąteczny, uroczysty wygląd, słowem, pojaśniało wszystko od dnia, w którym jej stopy dotknęły naszego ubogiego progu.
304Nie tylko piękna twarz Edie czyniła te cudy, nie uroda, choć należała do najpowabniejszych, ani kibić i jędrne, młode kształty, chociaż nie znałem dziewczyny, która mogłaby się pod tym względem z nią porównać.
305Ale przede wszystkim jej sposób bycia, figlarne i trochę przekorne ułożenie, dziwna umiejętność prowadzenia „przymilnej” rozmowy, przede wszystkim swoboda i dumne ruchy, i wdzięk nieprzeparty, z jakim odrzucała suknię lub pochylała ciemną głowę, wdzięk nieokreślony w każdym słowie, każdym czynie i w każdym spojrzeniu…
306I czuliśmy się niby proch pod jej stopami.
307A przeciągły, wymowny i trochę proszący wyraz czarnych oczu i serdeczne, ciepłe słowa dźwigały pokornych i wiodły w zawrotny wir wyżyn.
308Niepodobna było jednak dosięgnąć tych szczytów.
309Dla mnie pozostawała zawsze istotą niedościgłą, nieskończenie daleką i królewsko dumną.
310Nigdy nie umiałem pozbyć się tego uczucia, nigdy, pomimo przykrości, jaką mi to sprawiało, i najkunsztowniejszych rozumowań.
311Cokolwiek przemyślałem, nie mogłem jednak uznać, że ta sama krew płynęła i w jej żyłach, że była właściwie moją cioteczną siostrą i wieśniaczką, tak jak ja wieśniakiem.
312Kobieta, Mężczyzna, Erotyzm, Obyczaje, WładzaIm więcej też ją kochałem, tym większą mnie napełniała nieśmiałością i obawą, ona zaś spostrzegła to o wiele wcześniej, niż domyśliła się pierwszego…
313Kiedy byłem z daleka, doznawałem dziwnego podniecenia i krew szybciej obiegała moje młode ciało, skoro zaś znaleźliśmy się razem, milkłem i drżałem tylko z trwogi, żeby jej nie obrazić jakim nieopatrznym słówkiem, nie naprzykrzyć się sobą, nie rozdrażnić.
314Gdybym wtedy znał głębiej naturę niewieścią, nie dręczyłbym się tak może na próżno, a z pewnością umiałbym lepiej wykorzystać chwile.
315— Ogromnie zmieniłeś się, Jacku, zupełnie niepodobny jesteś do dawnego — oznajmiła mi kiedyś Edie, przeciągle patrząc spod rzęs czarnych i prześlicznych.
316— Co innego mówiłaś, skorośmy się przywitali — zauważyłem zmienionym, któremu jednak usiłowałem nadać obojętność, głosem.
317— Mówiłam, bo miałam na myśli po prostu twój wygląd, a teraz uderza mnie twoje dziwne zachowanie. Wtedy byłeś ze mną despotyczny i szorstki i wszystko robiłeś po swojemu. Taki prawdziwy, mały mężczyzna. Pamiętam jeszcze te wiecznie potargane włosy i oczy pełne złośliwości i coraz to pomysłowszych figlów! Dziś jesteś melancholijny i jakby trochę senny, z ust twoich płyną słówka miodowe…
318— Każdy się z czasem wyrabia — przerwałem, cały drżący.
319— Tak… ale… wolałam ciebie takim, jakim wtedy byłeś — szepnęła bardzo cicho.
320Ogarnąłem ją szybkim spojrzeniem. Myślałem zawsze, iż dotąd jeszcze nie przebaczyła mi dawnego traktowania.
321Bo żeby tego rodzaju „sposób bycia” mógł przypadać do smaku komu innemu niż osobnikowi zbiegłemu z domu wariatów (bo tak przedstawiały mi się dzisiaj dawne moje figle), to już stanowczo przechodziło zakres mej inteligencji.
322I nagle stanął mi w oczach czas, w którym zastawszy ją, na przykład, na progu, z książką na kolanach, umieszczałem na końcu giętkiego, leszczynowego pręcika drobne kuleczki gliny i póty w nią ciskałem, póki nie wybuchnęła płaczem.
323Albo, schwytawszy w potoku Corriemuir największego, jakiegom mógł upolować, węgorza, ścigałem ją z tym węgorzem w ręku, z taką zaciekłością, że, na wpół martwa ze strachu, wpadała do kuchni, biegła do kolan mej matki i kryła się pod jej zbawczym fartuchem, ojciec zaś wymierzał mi potężne uderzenie warząchwią albo czym miał pod ręką, zwykle w ucho, które — razem z węgorzem — odrzucało mnie gdzieś aż pod kredens…
324 325A zatem będzie musiała się obejść, bo prędzej uschłaby mi ręka, nim popełniłbym znowu którąś z dawnych okropności.
326Kobieta, Mężczyzna, MizoginiaWtedy także po raz pierwszy uchwyciłem wątek i dostrzegłem charakterystyczny rys dziwnej, niezrównoważonej natury kobiecej, i przyszła mi do głowy myśl genialna, że mężczyzna nie powinien zapuszczać się w żadne, karkołomne na temat ów dociekania, a tylko mieć się na baczności i usiłować uczyć się, uczyć się, uczyć…
327I przez chwilę znaleźliśmy się wreszcie na jednym poziomie, mianowicie, skoro oświadczyła, że zawsze robi to tylko, co jej się podoba i jak się jej podoba. Potem dodała z figlarnym uśmiechem, że jednak nie byłoby to nieprzyjemnie mieć mnie tak na swoje usługi, jak na przykład Rob jest posłuszny na głos rozsądku objawiający mu się przez usta pewnego młodzieńca…
328Tu każdy pomyśli, że jednak byłem kapitalnie głupi, pozwalając wodzić się pięknej dziewczynie na pasku.
329I może w tym znalazłoby się ziarnko prawdy, należy przecież pamiętać, iż wtedy nie znałem żadnych prawie kobiet, z tą zaś spotykałem się pod jednym dachem.
330Na głębsze usprawiedliwienie swoje dodam jeszcze, że Edie — jako rodzaj — rzeczywiście była niezwykłą rzadkością, przy tym, mogę z czystym sumieniem zapewnić, iż miała „mocną głowę” i ujarzmiała po mistrzowsku.
331 332Człowiek ten pochował trzy żony i uczestniczył w dwunastu walnych bitwach.
333Tymczasem Edie mogłaby owinąć go koło swojego paluszka — niby mokrą szmatkę — Edie, siedemnastoletnia dziewczyna, która zaledwie opuściła pensję.
334Jakoś wkrótce po jej przyjeździe spotkałem starego wychodzącego z naszego folwarku. Szedł powoli i kulał jak zwykle, jednak policzki dziwnie miał rozrumienione i nowy migotliwy błysk w oczach. Wyglądał o dziesięć lat młodziej.
335Raz po raz podkręcał siwe wąsy, aż nastawił je w końcu niby szydła, prawie na linii oczu, a zdrową nogą stukał z taką butą, jakby co najmniej stawał do gry w foot ball.
336 337Jeden Bóg tylko wiedział, przecież niedobre przeczucie ścisnęło mi serce i w głowie jęło szumieć jak po starym winie.
338— Koniecznie chciałem się z tobą zobaczyć, mój chłopcze — odezwał się major rześko — ale już późno i będę musiał wracać. Nie żałuję jednak trudu, gdyż miałem sposobność poznać la belle cousine[33], najbardziej zachwycające, najpowabniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem, mój kochany!
339Styl miał ceremonialny i trochę szorstki, a przy tym zwyczaj wtrącania kiedy niekiedy wyrazów francuskich, które pozbierał w wyprawach swoich po szerokim świecie.
340Zaczął z zapałem opowiadać coś o Edie, ja zaś słuchałem jak na rozżarzonych węglach, gdy nagle dostrzegłem wyglądający mu z kieszeni róg gazety.
341Uczyniło mi się nieco lżej na sercu, wiedziałem już powód wizyty, staruszek chciał, jak zwykle, podzielić się wiadomościami z wojny.
342W West Inch trudno było o dzienniki.
343— Co słychać nowego, majorze? — spytałem zaraz, rad, że mogę zmienić drażliwy dla mnie temat.
344Wyciągnął gazetę z kieszeni i wstrząsnął nią tryumfalnie.
345— Sprzymierzeni wygrali wielką bitwę, mój kochany — oznajmił z radosną dumą. — Myślę, że Nap niedługo już wytrzyma! Saksończycy go wyrzucili, pod Lipskiem doznał niepowodzenia co się zowie! C'est parfait[34], drogi chłopcze. Wellington tymczasem przebył Pireneje, a pułki Grahama dotrą w krótkim czasie do Bayonne.
346Wyrzuciłem z uniesieniem kapelusz w powietrze.
347— Więc wojna nareszcie się skończy?! — zawołałem głośno.
348— Wielki czas na to — odparł major z niezwykłą powagą. — Morza krwi wytoczono. I myślę, że może nie warto wspominać ci o tym, co tłukło mi się po głowie ostatnimi czasy?
349— Co takiego? — podchwyciłem niespokojnie.
350— Przychodziło mi na myśl, że nic tu właściwie nie robisz — zaczął z wolna — ponieważ zaś moje kolano nabiera po trosze dawnej sprężystości, zapragnąłem wstąpić znowu w służbę czynną. I zapytywałem się w duchu, czy nie pociągnęłaby cię perspektywa obozowego życia pod rozkazami starego majora?
351Krew nabiegła mi do piersi gorącym strumieniem.
352— Och! Jakżebym chciał tego! — wyrwało mi się z głębi duszy.
353— Liczę, że upłynie jeszcze około sześciu miesięcy, zanim będę dostatecznie zdrów na pomyślne odbycie oględzin komisji lekarskiej, z drugiej znów strony prawdopodobne jest, że Boney[35] do tego czasu zostanie już sromotnie pokonany, gdyby jednak…
354— Ale matka — przerwałem zmartwiony. — Pewno nie zechce mnie puścić?
355— Nie będziemy się pytali! — oznajmił staruszek szorstko.
356Kiwnął mi głową i oddalił się, kulejąc mocno.
357Ja zaś zaszyłem się w krzaki i ukrywszy twarz w rękach, jąłem rozmyślać o tym, co mi powiedział major, o słowach, które ukazywały mi nowe, jeszcze inne światy. Sylwetka Elliotta tymczasem malała i majaczyła daleko, prawie na zakręcie drogi, niby duża, brunatna plama, wiatr rozwiewał mu z wściekłością poły płaszcza i uderzał o pled rzucony przez ramię, on zaś powoli i z widocznym wysiłkiem piął się po stromym zboczu skalistego wzgórza.
358I przez chwilę ten schorowany, stary, a przecież rwący się do czynu człowiek wydał mi się jakąś tytaniczną, olbrzymią postacią, a moje własne życie na folwarku liche i nędzne, i nic warte[36].
359Spokojniem[37] po prostu czekał, aż zastąpię ojca na tych samych siwych piaskach, na tym samym zboczu i przy tym samym, leniwie płynącym strumyku, i zawsze będę pasł owce, zawsze wzrok mój zatrzymywać się będzie na tym pochylonym, trochę zapadniętym domu ojców i praojców.
360Albo na ciemnobłękitnych fałdach wiecznie szumiącego morza.
361Ot, życie dla młodego, zdrowego mężczyzny!
362A major, pochylony wiekiem, z dolegającą bezustannie i otwierającą się niekiedy raną, ten umiał roić śmiałe plany i pragnął przyłożyć się do spraw ogólnych — ja tylko, w pełni sił fizycznych — dobrowolnie zatracałem się wśród gnuśnych wzgórz!
363Twarz moją oblały płomienie palącego wstydu i jednym susem zerwałem się z ziemi, pełen gotowości do odjazdu, z mocnym postanowieniem wyzyskania sił wszystkich dla ojczyzny.
364Przez dwa dni nie umiałem myśleć o czym innym.
365Trzeciego zaszło coś, co umocniło mnie jeszcze w tych planach, a potem starło w proch wszystkie, na podobieństwo wiatru rozwiewającego najtęższe nawet kłęby dymu.
366Edie i ja z nierozłącznym Robem wybraliśmy się właśnie na codzienną popołudniową przechadzkę…
367Wkrótce znaleźliśmy się na najwyższym cyplu pochyłości, zstępującej z wolna na otwarty i płaski brzeg morski.
368 369Jak okiem sięgnąć, wzrok napotykał tylko trawy, przywiędłe, przykurzone i na wpół brunatne, słońce świeciło jednak jeszcze jasno i kładło na nas swoje gorące promienie.
370Od południa szedł wiatr palący, a urywane, krótkie jego oddechy marszczyły nieskończone obszary morza, przewalającego się nam pod stopami.
371Prędko nazbierałem chrustu i urządziłem dla Edie królewskie siedzenie. Rzuciła się na ów stos brunatnych gałązek zwykłym swoim, niedbałym trochę, ruchem, i z twarzą pełną uśmiechów, bo namiętnie lubiła ciepło, słońce i światło.
372Ja zaś przysiadłem u jej stóp, w trawie. Po chwili Rob przyczołgał się także i złożył kudłatą głowę na moich kolanach.
373Nad nami było tylko niebo i wielka, niezmącona cisza, a jednak i tutaj ów cień złowieszczy nie dał nam spokoju, bo nagle nad wodami zwisła groźna mara tamtego człowieka, tego, który imię swe wypisał krwawymi zgłoskami na kartach Europy, i na lądach całego prawie świata.
374W oddali, na morzu pojawił się jakiś statek.
375Zdaje się, że był to stary okręt handlowy o zwykłym, spokojnym wyglądzie, prawdopodobnie dążący do Leith.
376Dostrzegaliśmy wyraźnie pokład, duże, czworoboczne reje — wszystkie żagle były rozwinięte.
377Minęła krótka chwila i z przeciwnej strony, od północo-wschodu ukazały się nagle dwie wielkie krypy, robiące wrażenie pospolitych, kupieckich statków, każda z ogromnym masztem i dużym, czworokątnym żaglem ciemnej, brunatnej barwy.
378Z przyjemnością patrzyliśmy na owe trzy okręty sunące wyciągniętym sznurem i żwawo prujące fale, wśród których przejście ich znaczyła srebrno-biała smuga.
379Wtem z jednego z owych kupieckich statków buchnął krwisty płomień, a zaraz potem kłąb czarnego dymu.
380Z drugiego również wypełzł wężyk ognia.
381Okręt handlowy odpowiedział przeciągłym trzeszczeniem, niby żałosnym jękiem.
382I w mgnieniu oka piekło przesłoniło jasne niebo, i na cichych niedawno wodach rozpasała się nienawiść: okrucieństwo i wszelkie krwi spragnione namiętności.
383Zerwaliśmy się, zanim dobiegł nas jeszcze pierwszy grzmot wystrzałów i Edie, cała drżąca, oparła się o moje ramię.
384— Oni się biją, Jacku! — krzyknęła z przestrachem. — Kto są ci ludzie? Kto to?!
385Bicie mego serca wtórowało hukom armat, i dysząc ciężko, prędkim, urywanym głosem, jąłem szeptać:
386— Są to dwaj korsarze francuscy, dwa sprawne dwumasztowce: chasse-marée nazywają je tam, na południu. A ten, to któryś z naszych okrętów handlowych i, jak prawda, żeśmy śmiertelni, tak ulegnie tym zbójom z pewnością. Major opowiadał mi kiedyś, że statki ich zaopatrzone są zawsze w doskonałą artylerię i tęgo obsadzone w ludzi. Ach! Czemuż nasi nie cofają się za wały broniące ujścia Tweed?!…
387Bo napadnięty okręt nie myślał zwijać żagli.
388Przeciwnie, kołysał się dumnie na falach, potem coś ciemnego poruszyło się u szczytu masztu i po chwili zwisła nasza narodowa flaga i jęła trzepotać się w słońcu.
389A potem znowu huknęły armaty i usiłowały zgłuszyć kanonadę z wielkich dział, których paszcze czerniały na statkach korsarskich.
390W chwilę później trzy okręty starły się tak blisko, że z dala tworzyły jakby jedną, ciemną, pokłębioną masę.
391Statek handlowy mknął ciągle niby jeleń ścigany przez dwa wilki czepiające mu się bioder.
392A nad wszystkimi kłębił się dym czarny i przesłaniał zwartym, złowrogim tumanem. Kiedy niekiedy tylko ukazywały się wśród niego maszty, żagle, reje albo błyskały języki płomieni i pięły się wyżej i wyżej…
393Aż uczynił się tak piekielny hałas, taki huk nieprzerwany dział i armat, splątany z jakimś ogłuszającym wyciem, okrzykami radości i bezustannym prawie jękiem, że echo tych świstów i zgrzytów dźwięczało mi potem w uszach przez długie tygodnie.
394Godzinę przeszło trwała bitwa, godzinę już dymy i błyski biegały po morzu, a my patrzyliśmy ze ściśniętym sercem na chwiejącą się ciągle banderę, co chwila przymykając oczy i bojąc się je potem otworzyć — z obawy, czy dostrzeżemy ją jeszcze u szczytu. Ale kołysała się bez przerwy.
395A potem od ciemnej, skłębionej plamy odciął się statek o dużych, czworokątnych rejach, dumniejszy jeszcze i bardziej niewzruszony niż przed bitwą, okopcony, czarny — i puścił się w dalszą drogę.
396Kiedy zaś dymy rozwiały się cokolwiek, ujrzeliśmy jednego z korsarzy, z pochylonym naprzód dziobem, niby zanurzająca się w wodę kaczka ze złamanym skrzydłem — szybko pogrążającego się w morze, drugi co tchu na własny pokład przesadzał załogę, i temu widać groziło niebezpieczeństwo wciągnięcia w wir, który tworzył się już koło przebitego statku.
397W ciągu tej krótkiej godziny przeżyłem pół wieku i całą duszą brałem udział w bitwie.
398Wiatr porwał mi gdzieś czapkę, ale nawet tego nie zauważyłem.
399Z przepełnionym sercem zwróciłem się teraz do Edie i nagle mi się zdało, żeśmy ci sami, co przed sześciu laty.
400Patrzyła nieruchomo przed siebie, usta miała rozchylone jak dawniej, jak wtedy, drobne ręce zaplotła tak mocno, że skóra na wypukłościach złociła się, jakby wyrzeźbiona ze słoniowej kości.
401— Co za kapitan! — szepnęła, błądząc wzrokiem po zielonych zaroślach i żółtych janowcach. — Co za odwaga, jaki dzielny człowiek! Której z kobiet nie napełniłoby dumą posiadanie takiego małżonka?
402— Świetnie sobie poradził, nieprawdaż!? — pytałem z dziecinną radością.
403Edie objęła mnie nagłym spojrzeniem. W oczach jej czytałem, iż zapomniała, że tu jestem.
404— Dałabym rok życia, gdybym mogła spotkać takiego człowieka — ciągnęła, nie zwracając uwagi na mój niezręczny wykrzyknik. — Ot, co znaczy mieszkać na wsi. Widuje się tylko ludzi, którzy nie potrafią nic lepszego, jak grzebać się w ziemi albo pasać owce.
405Nie wiem, czy chciała mnie dotknąć umyślnie — nigdy jej nie trzeba było o to prosić — jednak bez względu na intencję słowa jej zraniły mnie tak boleśnie, jakby kto gorącym żelazem przemknął po odkrytym nerwie.
406— Dobrze mówisz, Edie — podchwyciłem, usiłując mowie swej nadać niewzruszony spokój. — To, coś wyrzekła przed chwilą, umacnia mnie tylko w powziętym dawniej już postanowieniu. Tego wieczora jeszcze zaciągnę się do pułku stojącego w Berwick.
407— Doprawdy, Jacku? Zostaniesz żołnierzem? — spytała prędko, z uśmiechem.
408— Tak, jeśli rzeczywiście wierzysz, że każdy pędzący życie na wsi jest nic niewart.
409— Jak tobie ładnie będzie w czerwonym mundurze! — wykrzyknęła, głusząc ostatnie moje słowa. — I zupełnie inaczej wyglądasz, kiedy się rozgniewasz. Chciałabym zawsze w twoich oczach dostrzegać te błyski! Teraz jesteś przynajmniej mężczyzną! Tylko… wiem doskonale, że… o tym wojsku, to żarty.
410 411I nie patrząc już na nią, pędem puściłem się po pochyłości, pędem przebyłem drogę i wpadłem jak wicher do kuchni. Matka i ojciec siedzieli jak zwykle każde po przeciwnej stronie wielkiego komina.
412— Matko, mamo! — wołałem od proga. — Jadę dziś jeszcze, zostaję żołnierzem.
413Gdybym im powiedział, że będę złodziejem, nie wiem, czy mogliby okazać się więcej zmiażdżeni, bo w owych odległych czasach, nieufni i względnie w niezłym bycie pozostający wieśniacy mniemali, że wszelakie „owieczki” sierżantów, no i w ogóle wojsko, składają się przede wszystkim i głównie ze szpiegów.
414A jednak te zastępy na obronę poświęconych ludzi niejedno nieszczęście odwróciły od ojczystej ziemi i zapisały niejedną chlubną kartę angielskiej historii.
415Matka w milczeniu poniosła swoje mitenki[38] do oczu, ojciec przyoblekł twarz w tak straszną grozę, iż mimo woli uczułem mróz w kościach.
416— Chyba zwariowałeś, Jocku — przemówił surowo.
417— Ani mi się nawet śniło. Dziś odjeżdżam.
418— Odmówimy ci błogosławieństwa!
419— Trudno. Muszę się obejść — burknąłem opryskliwie.
420Teraz matka krzyknęła głośno i zarzuciła mi ręce na szyję.
421O twarz moją otarła się dłoń zniszczona, gruba, pełna blizn i zmarszczek, które pofałdowały z wolna trudy podejmowane niegdyś koło mego wychowania — i przemawiały wymowniej niż najwymowniejsze słowa.
422I naprawdę kochałem ją niezmiernie, jednak postanowienie moje było z tych, co są twarde jak ostrze krzemienia.
423Pocałunkami zmusiłem ją do zajęcia poprzedniego miejsca i uciekłem do swego pokoju z niezłomnym postanowieniem natychmiastowego spełnienia swych planów.
424Czyniło się już ciemno, a czekał mnie przecież porządny szmat drogi.
425Zebrałem też pośpiesznie niewielki węzełek i gorączkowo ruszyłem ku wyjściu. Lecz w chwili, kiedy zamierzałem wymknąć się bocznymi drzwiami, ktoś delikatnie dotknął mojej ręki.
426Obejrzałem się — tuż przy mnie stała Edie, cała różowa od krwistych łun zachodu.
427— Dzieciaku — odezwała się z dziwnym uśmiechem — dzieciaku, nie jedziesz chyba naprawdę?
428— Nie jadę? Przekonasz się najlepiej!
429— Ależ ojciec twój nie życzy sobie tego, matka również!
430 431 432 433— Dlaczego? Pytam raz jeszcze.
434— Ty sama kazałaś mi odjechać.
435— Nic a nic nie zależy mi na tym, czy słyszysz, co mówię, Jacku!? — nalegała coraz błagalniej i ciszej.
436— A jednak powiedziałaś to niedawno. Powiedziałaś, że ludzie zagrzebani w wioskach stworzeni są po to, żeby w gnuśnym spokoju pędzić całe życie. Zawsze to zresztą mówisz! — wybuchnąłem rozżalony. — Nie dbasz o mnie nawet tyle, co o te gołębie w gnieździe. Utrzymujesz, że jestem niczym. A więc dobrze: postaram się, żebyś zmieniła tę zbyt łaskawą opinię!
437Wszystko, co tłumiłem w sobie od chwili jej przyjazdu, wszystkie żale i całą gorycz młodego serca, sypałem jej teraz pod nogi, słowa potokiem cisnęły się na moje rozpalone usta.
438A jej twarz opływała coraz purpurowszą barwą, miękkie, pieszczotliwe, trochę szydercze spojrzenie śmiało utopiła w moich bólem nabrzmiałych źrenicach.
439Pocałunek— Ach, więc nie dbam o ciebie? — szepnęła przeciągle. — Więc to dlatego pragnąłeś odjechać?… A czy byś został, gdybym… gdybym zrobiła się lepsza?…
440Pochyliła się trochę ku mnie, w ciemnych oczach zapłonęły jakieś tajemnicze blaski.
441Jedno jeszcze mgnienie i — stało się.
442 443I grad pocałunków spadł na jej policzki, oczy, usta…
444Przycisnąłem drogą dziewczynę do serca i mówiłem cicho, że była wszystkim dla mnie, że nie mógłbym już żyć bez niej, że kocham ją więcej niż spokój i sławę.
445Nie odpowiadała nic, ale nie odwracała twarzy i nie broniła się wcale. Dopiero po długiej chwili odsunęła mnie lekko, lecz stanowczo.
446— Nieznośny zuchwalec — ozwała się, krzywiąc niby swe wiśniowe usta i oburącz poprawiając włosy. — I coś ty zrobił, Jacku?! Nie przypuszczałam, żeś jest taki śmiały…
447W tej chwili rzeczywiście nie lękałem się niczego, a miłość, dziesięćkroć gorętsza niż dotąd, burzliwą falą kipiała mi w żyłach.
448Porwałem ją powtórnie i całowałem bez końca, jakbym już do niej miał bezsprzeczne prawo.
449— Moja jesteś, tylko moja — szeptałem namiętnie. — Nie pójdę już do Berwick, zostanę tu na zawsze. Musimy się pobrać!
450Edie wybuchnęła serdecznym, głośnym śmiechem.
451— Dzieciaku! Dzieciaku! — rzuciła w końcu, zupełnie serio grożąc mi paluszkiem.
452Była tak rozrumieniona i śliczna, żem wyciągnął ramiona, żeby ją znowu pochwycić, ale spostrzegła ruch mój w porę i pobiegła w stronę domu, niby spłoszona jaskółka.
Rozdział czwarty. Zwycięstwo Jima
453Minęło sześć tygodni, które stały się rodzajem snu nieprawdopodobnego, a czar ich, poprzez lata i zmiany, dziś jeszcze mną owłada, kiedy wspomnę…
454Znudziłbym was opowiadaniem tego, co działo się i zachodziło między nami.
455A przecież były to dni ważkie i wywierające na nasze, moje szczególniej, losy wpływ stanowczy, ogromny i niezatarty.
456Zachcianki jej i kaprysy, humor ciągle zmienny, wesoły jak dzień jasny, to znów ponury niby łąka, nad którą przeciągają chmury, gniewy zjawiające się bez widocznej przyczyny, szorstkie wyrzuty i żale — wszystko przepełniało mnie kolejno — radością lub smutkiem.
457Ona to było moje życie, bez niej — świat zdawał mi się niczym.
458Ale w najgłębszych skrytkach duszy i na dnie wszystkich tych uczuć czaił się jakiś nieokreślony niepokój, trwoga podobna tej, jakiej doznaje człowiek wyciągający ręce, by uchwycić tęczę, trwoga, wypływająca z poczucia, że jednak ta prawdziwa Edie, jakkolwiek nieraz składająca głowę na mych piersiach, w rzeczywistości pozostawała tak daleka i niedościgła jak dawniej.
459 460Przynajmniej zaś objawiała się taka wieśniakowi o mało przenikliwym umyśle i duszy tak prostej, jak moja.
461Bo jeśli zaczynałem z nią mówić o najpożądańszych mych projektach, jeśli napomykałem, że mógłbym już traktować o wypuszczenie mi w dzierżawę Corriemuir, co do sumy koniecznej na opłacenie raty, przyrzuciłoby czystego zysku około stu liwrów i pozwoliło folwark w West Inch ozdobić salonem i cały dom odnowić jeszcze na dzień ślubu, śliczna twarz Edie zasępiała się od razu, spuszczała oczy i marszczyła czoło — co tak wyglądało zupełnie, jakby brakło jej cierpliwości na słuchanie nawet o tej, zbliżającej się przecież, przyszłości.
462Ale skoro pozwalałem jej snuć własne myśli, zwierzenia jej płynęły głęboko wyżłobionym szlakiem, tylko były inne zupełnie niż moje… Więc usiłowała odgadnąć, czym mogę zostać kiedyś, to znów stawała się podobna do dawnej dziewczynki i marzyła o jakimś przypadkowo znalezionym dokumencie, który by odkrywał istotne prawa moje do całej okolicznej ziemi i kreował ostatnim potomkiem wygasłego, szlacheckiego rodu, albo widziała mnie — bez wstępowania jednak do służby wojskowej, gdyż o tym naprawdę nie chciała nawet słyszeć — nadzwyczajnym, świetnym wojownikiem, którego imię byłoby na ustach wszystkich — i wtedy bywała wesoła niby dzień majowy, a w czarnych jak węgiel oczach paliły się cieplejsze błyski.
463Starałem się ją zadowolić i z całą powagą przyjmowałem udział w wysnuwaniu coraz nieprawdopodobniejszych bredni, zawsze jednak w końcu wymknęło mi się jakieś nieszczęśliwe słówko, które stwierdzało niezbicie, że jestem po prostu tylko Jackiem Calderem z West Inch — a wówczas grymas osiadał na jej ustach i czułem jasno, że, pomimo wszystko, jestem dla niej — prawie niczym.
464I tak żyliśmy z dnia na dzień, ona — w obłokach, ja, niestety, na ziemi, i gdyby zerwanie nie zaszło w ten sposób, byłoby jednak nastąpiło prędzej czy później, ale nieochybnie[39] i z pewnością.
465Było to po Bożym Narodzeniu, ale tegoroczna zima mijała niezwykle łagodnie.
466Tak właśnie było zimno, ile trzeba, by móc bez obawy przechadzać się po zmarzłych torfowiskach.
467Śliczny, pogodny ranek rozpostarł się nad ziemią i zachwycona Edie wybiegła przed śniadaniem na króciutki spacer. Wróciła z policzkami zarumienionymi z ożywienia.
468— Czy syn doktora, twój przyjaciel, Jacku, wrócił? — spytała mnie na wstępie.
469— Nie wiem. Słyszałem tylko, że go się spodziewają.
470— Ach, więc to pewnie jego spotkałam na zboczu.
471 472— To on był z pewnością. Chłopak jak dąb wysmukły, barczysty: prawdziwy bohater z bajki; włosy ma ciemne, kręcone, nos prosty, zgrabny i ładne, szare oczy — trzepała jednym tchem Edie. — Co za posągowe ramiona! A jaki wzrost wspaniały! Ty, Jacku, nie sięgasz mu chyba nawet do krawata? — zwróciła się do mnie lekko pogardliwym tonem.
473— Dostaję[40] mu prawie do ucha! — przerwałem oburzony. — Czy tylko mówisz o Jimie? — poprawiłem się natychmiast. — Czy palił brązową, drewnianą fajeczkę?
474— A jakże! Był przy tym w gustownym, szarym ubraniu, i głos ma silny, dźwięczny.
475— Więc rozmawiałaś z nim nawet? — podchwyciłem nieufnie.
476Zaczerwieniła się trochę, jakby powiedziała więcej, niż pragnęła.
477— Szłam ku łączce, gdzie podobno jest już nie bardzo bezpiecznie; on mnie ostrzegł — tłumaczyła się, lekko zmieszana.
478— Teraz poznaję Jima — oznajmiłem zachwycony. — Poczciwy jest z kościami, biedaczysko powinien by od dawna zdobyć upragniony dyplom. Cóż, kiedy ma wspanialej rozwinięte bicepsy niż fałdy i zwoje mózgowe. Ale otóż i on we własnej osobie!
479Dojrzałem go przez okno w kuchni i rzuciłem się na spotkanie, tryumfalnie dzierżąc świeżo napoczęty pączek.
480Przyśpieszył kroku i po chwili ściskał mnie mocno za rękę, rozpromieniony i szczęśliwy.
481— Jakże się cieszę, Jocku, że cię widzę! — rzekł serdecznie. — Nie ma to jak starzy przyjaciele, prawda?
482Nagle urwał i patrzył gdzieś poza mnie, głęboko zdumiony.
483 484Na progu stała Edie ze zwykłym, trochę szyderczym, trochę jakby proszącym uśmiechem.
485Jakże czułem się dumny, patrząc w tej chwili na nią i powtarzając w duchu, że to jest właśnie moja przyszła żona.
486— Kuzynka nasza, Jimie — objaśniłem drżącym głosem — Edie Calder.
487— Często przechadza się pan przed śniadaniem? — zagadnęła go wesoło, figlarnie przechylając główkę.
488— Prawie zawsze — odparł, chłonąc wzrokiem wdzięczną postać.
489— I ja również, a zwykle tamtędy — odpowiedziała pośpiesznie. — Jacku — dodała, zwracając się do mnie z urazą — niezbyt gościnnie przyjmujesz swego przyjaciela! Dalej! Jeśli nie uczynisz mu należytych honorów, ja chyba będę musiała cię zastąpić i ratować poczciwe imię praojców!
490I zaśmiała się, rada z dowcipu.
491Wróciliśmy więc do pokoju i po chwili Jim siedział przed talerzem smacznego rosołu.
492Ale jakoś zamilkł i zauważyłem kilkakrotnie, jak w zamyśleniu niósł pustą łyżkę do ust i z zajęciem przyglądał się Edie.
493Ona zaś siedziała cicho i od czasu do czasu podnosiła na niego pytające oczy.
494Zdawało mi się, że bawi ją wyraz nieśmiałości, która malowała się dzisiaj w twarzy mego przyjaciela, i że czyniła, co mogła, żeby go rozruszać. Za to musiałem jej być tylko wdzięczny.
495— Jack wspominał mi kiedyś, że pan ma zamiar pracować w zawodzie lekarskim? — odezwała się nagle wśród ogólnego milczenia. — Wyobrażam sobie, jakie to musi być trudne i co czasu pochłania samo choćby przyswojenie tylu koniecznych nauk?!
496— Tak. Rzecz rozciąga się na długie lata — odpowiedział z mocniejszym rumieńcem. — Jednak zawsze już bliżej końca.
497— To mi się podoba! Co za stanowczość! Stawia pan sobie cel w życiu i dąży do niego wytrwale. Nie zrażają pana stosy przeszkód.
498— Doprawdy, nie wiem, czym mógłbym się pochwalić — bronił się Jim, widocznie zmieszany. — Niejeden, który zaczął razem ze mną, chlubi się już tabliczką błyszczącą na drzwiach swojego mieszkania. Ja zaś ciągle jeszcze muszę być studentem!
499— Zanadto pan jest skromny, panie Horscroft — przekonywała dalej Edie. — Mówią, że tacy ludzie są najwięcej warci. Co to za radość, kiedy pan stanie u celu! Śladami pana kroczy zdrowie, cierpiącym powraca pan moc i dawną siłę. Czy może być cel piękniejszy niż dobro ludzkości? Ja wiem, że pan tak myśli.
500Uczciwa natura Jima nie wiedziała, jak poradzić sobie z tym potokiem pochlebnych wyrazów.
501— Obawiam się, że nie działam jedynie z pobudek szlachetnych — zaczął wreszcie. — Pragnę przede wszystkim zarabiać na życie, w tym zaś wypadku mógłbym niejako rachować na klientelę ojca, o ile oczywiście zostałbym dobrym lekarzem. A nawet i wtedy jedną ręką będę niby dawać uzdrowienie, drugą: wyciągać po należną mi zapłatę.
502— Jakiż pan szlachetny i prawy! — zawołała Edie z gorącym płomieniem w czarnych oczach.
503I tak w kółko. Przyznawała mu wszelkie cnoty i tak kierowała rozmową, żeby mógł w niej przyjmować najgłówniejszy udział, błyskała humorem, dowcipem, słowem, starała się zwrócić wyłączną na siebie uwagę w sposób, którym znał[41] tak dobrze…
504Na razie nie podbiła go może zupełnie, widziałem jednak, że olśniony jest blaskiem tej, naprawdę niezwykłej, urody, zachwycony uprzejmym i uprzedzającym obejściem, oczarowany nieprzepartym wdziękiem.
505Dreszcz dumy i szalonej radości przebiegał mnie na myśl, że — pomimo wszystko — to czarujące stworzenie należy przecież do mnie, przy tym pochlebiało mi jeszcze niezmiernie wysokie mniemanie, jakie powziąć musiał o jej wykształceniu.
506— Prawda, jaka ona piękna? — spytałem go, kiedyśmy wyszli na ganek, nie mając już siły powstrzymać tych słów, co od godziny prawie paliły mi wargi.
507 508— Czy piękna? — powtórzył gorąco. — Nie zdarzyło mi się napotkać podobnej!
509— Mamy się pobrać — rzuciłem niby od niechcenia.
510Fajka upadła mu nagle na ziemię, przez chwilę wpijały się we mnie jego rozszerzone oczy…
511Potem podniósł ją cicho i oddalił się bez pożegnania. Myślałem, że jeszcze wróci, myliłem się jednak mocno.
512I jakby wkuty w ziemię, długo przeprowadzałem go wzrokiem — szedł powoli, z pochyloną na piersi głową, potykał się niekiedy, jakby nie patrzył, gdzie idzie — potem zrobiło mi się dziwnie smutno.
513Gdybym mógł go zapomnieć choć na jedną chwilę! Ale Edie przysunęła się, gdym wrócił do jadalni i zasypała mnie tysiącem pytań. Pragnęła wiedzieć, jak mu upłynęła młodość, czy jest bardzo silny, czy zna dużo kobiet? Nie umiałem nawet zaspokoić wszystkich, a potem cały wieczór się dąsała…
514Później powrócił ojciec i znowu mówił o Jimie, a mnie czyniło się coraz boleśniej, coraz więcej gorzko.
515Nie mogłem po prostu słuchać. Alkohol, Bijatyka, ObyczajeJim pobiegł od nas do miasteczka i pił od południa w zajeździe.
516Potem zaś, mocno już nietrzeźwy, zeszedł ku wzgórzom Westhouse'u, pobił się z jakimś Cyganem i poturbował go tak nieszczęśliwie, że biedak podobno miał nie przeżyć nocy.
517Ojciec sam spotkał Jima na wielkim gościńcu, posępnego jak gradowa chmura i gotującego się znieważyć pierwszego lepszego przechodnia.
518— Mój Boże! — kończył staruszek, ze smutkiem trzęsąc siwą głową. — Co za czasy i jak to zmienia się wokoło wszystko! Ładnych będzie miał ten nieszczęśnik pacjentów, jeśli zawód swój rozpoczyna od łamania ludziom kości!
519Edie, słuchając tego, raz po raz wybuchała takim serdecznym, zaraźliwym śmiechem, że w końcu zacząłem śmiać się również i pragnąłem zbagatelizować wszystko, choć w gruncie rzeczy wiadomości owe przejęły mnie i zmartwiły do głębi.
520W dwa dni może później wypadło mi udać się do Corriemuir. Szedłem na przełaj, przez pastwiska dla owiec i nagle ujrzałem Jima, zbliżającego się w moją stronę wielkimi krokami.
521Wyglądał jakby inny zupełnie mężczyzna, ani trochę niepodobny do tego, który był u nas tak niedawno, wesoły, starannie ubrany i pełen dowcipów i żartów.
522Nie miał kołnierzyka ani też krawata, kamizelka zwisała mu niedbale, niezapięta, włosy były potargane, twarz zmieniona, chwiejny krok i cała postać zdradzały noc przepędzoną na piciu.
523W ręku trzymał jesionową laskę i z jakąś bezmyślną zaciętością ścinał napotkane po obu stronach ścieżyny janowce, a połamane łodygi gęsto znaczyły ślad przejścia.
524— Jak się masz? — szepnąłem serdecznie, z przyciskiem.
525Ale rzucił mi tylko jedno z tych spojrzeń, które widywałem czasem w jego oczach w szkole, w chwilach, kiedy ogarniała go tak zwana pasja albo kiedy coś zawinił i nie chciał tego uznać, usiłując zuchwalstwem i pewnego rodzaju czelnością pokryć uczuwany w duchu brak słuszności.
526Nie odpowiedział ani słowa. Zwiesił głowę na piersi i minął mnie śpiesznym, jakby gorączkowym krokiem, jeszcze zapalczywiej wymachując laską i po dawnemu łamiąc gałązki i martwe, zeschłe kwiaty.
527Bóg widzi, żem nie chował do niego urazy.
528Tylko było mi ogromnie, bardzo przykro.
529I rzecz dziwna, nie uczuwałem najmniejszej zazdrości, choć nie byłem przecież ślepy i rozumiałem doskonale, co znaczy to wszystko.
530Biedaczysko zakochał się po prostu w Edie i nie umiał znieść myśli, że jednak ona będzie należała do mnie.
531 532Kto wie, czy na jego miejscu nie postępowałbym właśnie tak samo.
533Kiedyś, kiedyś, wydałoby mi się może nieprawdopodobne, żeby jedna dziewczyna mogła do tego stopnia zawrócić głowę rozsądnemu bądź co bądź mężczyźnie, teraz jednak uznawałem to za bardzo proste i nawet z wyrozumieniem zapatrywałem się na wiele innych rzeczy…
534Minęły znowu dwa tygodnie i przez cały ten okres nie widziałem ani razu swego dawnego przyjaciela. Aż przyszedł wreszcie czwartek, ów czwartek, który za jednym zamachem zmienił bieg całego mego dotychczasowego życia.
535Tego ranka jakoś zbudziłem się wcześniej niż zwykle, i z uczuciem owej dziwnej rozkoszy, jakiej doznaje się w chwili otworzenia oczu ze snu krzepiącego. A przy tym pełno wzbierało we mnie radosnych, krew rozpalających myśli.
536Edie była wczoraj taka cudna, taka milutka, jak nigdy.
537I usypiając, jeszcze szeptałem jej imię z uśmiechem, jeszczem powtarzał sobie, że naprawdę schwyciłem tę daleką tęczę i piersi rozpierała mi nadludzka prawie radość, iż — wprawdzie bez wybuchów i zbytnich uniesień, których ciągle od niej pragnąłem tak bardzo — zaczynała jednak przywiązywać się do mnie, do owego prostego Jacka Caldera z West Inch! Budziło się w niej serce?
538Świadomość tego zapadła mi głęboko w duszę i była właśnie przyczyną owej niezwykłej rześkości. Podwójny poranek wstawał dla mnie.
539Potem przyszło mi do głowy, że gdybym się pośpieszył, może bym zdążył wyjść z nią razem na przechadzkę, Edie miała bowiem zwyczaj odbywać długi spacer bardzo rano — zaraz po wschodzie słońca.
540 541Bo, kiedy znalazłem się przy drzwiach jej pokoju, zbadałem, że były tylko przymknięte, sypialnia zaś pusta.
542— Cóż robić — westchnąłem mocno zły na siebie — wyjdę choć na jej spotkanie, może wrócimy razem.
543Ze wzgórz ciągnących się w stronę Corriemuir doskonale widać całą okolicę, ponieważ są najwyższe, więc porwałem prędko kij sękaty i bez namysłu puściłem się w tym kierunku.
544Dzień był pogodny, ale mroźny, i ciche powietrze mącił tylko miarowy łoskot bałwanów, rozbijających się o ostre brzegi, co nawet, pamiętam, mocno mnie zdziwiło, bo od kilku już dni nie było wiatrów w naszej okolicy.
545Z pośpiechem wspinałem się po stromej, zygzakowato wijącej się ścieżce i pełną piersią wchłaniałem ożywcze, czyste, poranne powietrze, gwiżdżąc przy tym wesoło, aż w końcu, zdyszany trochę, dotarłem do szczytu, gęsto porośniętego przez karłowate krzaki i janowce.
546Teraz szybkim spojrzeniem ogarnąłem przeciwległe zbocze i po chwili dojrzałem w dole Edie, a przy niej… sylwetkę Horscrofta.
547Byli nawet względnie niedaleko, tak jednak zatopieni w rozmowie, iż nie dostrzegło mnie żadne.
548Edie szła bardzo powoli, z lekko pochyloną głową, po ślicznej twarzy błąkał się dziwny, jej właściwy, wyraz, ten sam, który znałem tak dobrze.
549Kiedy niekiedy odwracała głowę od towarzysza i rzucała jakieś krótkie słówko.
550Jim postępował tuż przy niej i nie odrywał oczu od zgrabnej postaci. Widziałem nawet ciemne wypieki na śniadych policzkach, z szybkich ruchów ust i gorączkowych gestów domyślałem się treści rozmowy, jakichś słów palących…
551Nagle przybliżył się więcej jeszcze, o coś pytał, o coś nalegał natarczywie. Edie z pieszczotą położyła mu dłoń na ramieniu. Minęła chwila, jak wiek długa dla mnie, potem Jim porwał tę rękę, pociągnął ją całą ku sobie, uniósł w górę i zaczął całować raz po raz, gorąco, namiętnie…
552Nie byłem w stanie wydobyć głosu z gardła, ani też uczynić najmniejszego ruchu. Stałem tak, prawie zastygły, czując, że coraz więcej blednę, z sercem ciężkim jak ołów, z oczyma wżerającymi się w okrutny widok.
553Obejmowała go teraz za szyję i przyjmowała pocałunki z takim samym uśmiechem, jak moje.
554Postawił ją wreszcie na ziemi.
555Musiało to być pożegnanie, bo potem nie uszli razem może i stu kroków, co już nie zdziwiło mnie wcale — tutaj mogli być dostrzeżeni z najwyższych okien West Inch.
556Edie skinęła głową i oddalała się z wolna, on stał ciągle w tym samym miejscu i ścigał jej sylwetkę zachwyconym wzrokiem.
557Zmogłem się, aż póki nie zniknęła za zakrętem drogi. Potem jąłem spuszczać się ze wzgórza, bez tchu, szalonym jakimś pędem, z chaosem piekących myśli, nie patrząc prawie przed siebie i oprzytomniałem dopiero, kiedym ujrzał przed sobą pobladłą lekko twarz Jima.
558Usiłował się uśmiechnąć, szare oczy spotkały moje z lękliwym, niepewnym wyrazem.
559— To ty, Jocku! — szepnął z cicha. — Na nogach już, tak rano?
560— Widziałem was! — wyrwało się na wpół bezwiednie z moich ust ściśniętych.
561W gardle czułem suchość tak nieznośną, że tylko rozpaczliwym wysiłkiem zdobyłem się na owe słowa.
562— Doprawdy? — spytał z nagłą zaciętością.
563Urwał i twarz jego przyoblekła nieugięty wyraz.
564— Więc dobrze się stało — wyrzekł twardo. — Dziś jeszcze miałem być w West Inch i otwarcie rozmówić się z tobą. Uprzedziłeś tylko moje chęci.
565— Piękny przyjaciel! — rzuciłem z pogardą.
566Mężczyzna, Przyjaźń, Miłość, Kłótnia, Kłamstwo, Kobieta, Kobieta demoniczna— Jocku! — syknął boleśnie. — Jocku, pomówmy rozsądnie. Sam wyjaśnię ci wszystko. Patrz mi w oczy, zobacz, że nie kłamię. Spotkałem Edie… chciałem powiedzieć miss Calder… z rana pierwszego dnia pobytu w Berwick. Wtedy zdarzyły się okoliczności, które nakazały mi przypuszczać, że jest wolna, i w tym przekonaniu (przysięgam ci, że mówię prawdę) całą duszą rzuciłem się w ślady tego cudnego stworzenia. Potem… potem oznajmiłeś mi, że jest twoją narzeczoną i to był dla mnie chyba najcięższy cios w życiu. Wiadomość owa wprawiła mnie po prostu w obłęd. Odtąd dnie i noce spędzałem na burdach i bezustannej prawie pijatyce, i tylko szczęśliwym jakimś trafem nie znajduję się w tej chwili w więzieniu. Aż spotkałem ją po raz drugi (przypadkiem, na zbawienie duszy, klnę ci się, że to był tylko przypadek) i wtedy sama ze mną zaczęła rozmowę. Powiedziałem jej zaraz o tobie, ale wybuchnęła tylko śmiechem. Stosunek wasz nazwała najnaturalniejszym przywiązaniem zachodzącym zwykle między ciotecznym rodzeństwem, słowa twoje o sobie ochrzciła mianem dzieciństwa i głupstwa. Rozumiesz więc chyba, Jocku — ciągnął serdeczniej, jakby ze współczuciem — że nie jestem tak bardzo winny i że nie zasługuję na twoją pogardę, tym więcej, iż Edie przyrzekła mi solennie postępowaniem swoim z tobą przekonać cię, żeś się mylił, roszcząc sobie do niej, zupełnie zresztą bezzasadne, prawo. Z pewnością więc musiałeś zauważyć, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni unika cię rozmyślnie i nawet prawie nie rozmawia…
567Z mojej krtani wybiegł śmiech zduszony, gorzki…
568— O tak! — potwierdziłem dziko. — Bo nie dawniej niż wczoraj powiedziała mi właśnie, żem jest jedynym człowiekiem, którego kocha i jakiego kiedykolwiek mogłaby pokochać!
569Horscroft okrył się trupią bladością, na chwilę zapadła między nami głucha cisza, potem uczułem ciężkie dotknięcie jego ręki na ramieniu, ponury, przeszywający wzrok wniknął we mnie niby kaleczące ostrza, jakby mnie pragnął przewiercić do głębi.
570— Jocku Calderze — zaczął zmienionym i chrapliwie świszczącym głosem — Jock, dotąd nie zdarzyło mi się słyszeć od ciebie kłamstwa? Czy teraz… czy teraz nie prowadzisz także gry podwójnej? Mówisz całą prawdę, szczerze?! Postępujemy z sobą uczciwie, jak prawy mężczyzna z mężczyzną?…
571— Powiedziałem prawdę, jakbym wyznał ją Bogu — wyrzekłem poważnie, ze smutkiem.
572Znowu zaległo milczenie. Jim nie spuszczał ze mnie oczu, oczu wyrażających teraz ból niezmierny, twarz mu drgała i mieniła się, jak człowiekowi, w którym odbywa się ciężka, wewnętrzna walka.
573Minuty za minutami upływały długie niby wieki.
574— Ta kobieta drwi z nas obu, Jocku! — rzucił wreszcie z bólem, stłumionym półszeptem. — Ona drwi z nas obu, przyjacielu! — powtórzył nieprzytomnie. — Ciebie kocha w West Inch, mnie wśród tych śnieżnych wzgórz, a każdy z nas tyle jej nawet nie obchodzi, co liść zeszłoroczny! Potworne serce w czarującym łonie! Podajmy sobie ręce, bośmy jeszcze dawni przyjaciele, i zapomnijmy o tych piekielnych, wabnych[42] oczach! Jest nikczemna!
575 576Bo w głębi serca nie umiałem jej jednak przeklinać, co więcej, nie mogłem znieść spokojnie tylu pogardliwych wyrazów o tej, którą jeszcze, ciągle i pomimo wszystko, kochałem. Nie mogłem słuchać ich nawet od najdawniejszego przyjaciela.
577— Bez obelg! — szepnąłem groźnie.
578— Niesprawiedliwy jesteś! — odparł z rozżaleniem. — Nazwałem ją, jak na to zasługuje, bo takie właśnie imię powinno do niej przylgnąć!
579— Czy tak?! — wybuchnąłem, zrzucając bez namysłu kurtkę. — A więc baczność, Horscrofcie! Bo jeśli usłyszę o niej jedno jeszcze takie słowo, wtłoczę ci je do gardła, choćbyś był większy niż zamek w Berwick!
580Milcząc, odwinął rękawy, aż do łokci. A potem opuścił je z powrotem z wolna.
581— Nie unoś się — przemówił miękko. — Sześćdziesiąt cztery funty wagi i pięć cali wzrostu to różnica, której nie zrównoważy najtęższa choćby siła pięści. Dwóch takich starych przyjaciół biorących się za bary dla… No, już nie powiem! Ach! Boże! Patrz, czy to nie można stracić głowy i czy ten spokój nie przywiedzie najrozumniejszego do szaleństwa?!!
582Drgnąłem i posłałem w bok prędkie spojrzenie.
583O kilkadziesiąt kroków od nas stała Edie z twarzą tak obojętną i spokojną, jakby nie widziała naszych — podnieconych i rozpalonych gorączką.
584— Byłam już blisko domu — odezwała się łagodnie — kiedym dostrzegła was rozmawiających i z daleka wydało mi się, że to chyba sprzeczka? Więc zawróciłam natychmiast, bo chciałam się dowiedzieć, o co wam właściwie chodzi?
585Twarz Jima zbielała z gniewu, skoczył ku niej jak szalony i mocno pochwycił za rękę.
586Edie krzyknęła głośno, w oczach jej odbił się wyraz przestrachu, lecz Horscroft nie zważał na to i wlókł ją prawie do miejsca, w którym stałem jak martwy, nie śmiejąc się nawet poruszyć.
587— Tamto już się skończyło — rzekł, dysząc ciężko i zwracając się wyłącznie do mnie. — Teraz ona jest tutaj, czy chcesz, żebyśmy się zapytali wprost, którego woli? Nie zadrwi z nas przecież, bo jesteśmy razem?
588— Zgadzam się — odpowiedziałem, czując cięższy jeszcze smutek w sercu.
589— I ja również — ciągnął Hoscroft dalej. — Jeżeli wybierze ciebie, przysięgam, że nawet nie spojrzę na nią. Czy przyrzekasz uczynić to samo?
590— Przyrzekam — szepnąłem cicho.
591— A więc, miss Calder — zaczął nieugiętym głosem. — Otośmy dwaj przed tobą, obaj uczciwi ludzie, przyjaciele, szczerzy w myślach i wzajemnych czynach i obaj znamy już twoją przewrotność. Ja wiem, co pani powiedziałaś wczoraj wieczór, Jock wie, co oznajmiłaś dzisiaj. Teraz niech pani mówi, tylko szczerze! Jesteśmy więc obaj przed tobą. Musisz wybrać nieodwołalnie, raz na zawsze! Jim Horscroft czy brat twój cioteczny, Jock Calder?!
592Nie myślcie, żeby okazała się zmieszana choć na jedno mgnienie.
593Przeciwnie, czarne oczy błyszczały ze szczerej radości.
594Mógłbym przysiąc wtedy, że nigdy przedtem nie czuła się z siebie tak dumna.
595Spojrzenie jej biegało między nami jak iskra wszechwładna wśród prochów, na twarz prześliczną kładły się pogodne, słoneczne promienie, biła od niej młodość, wesołość i życie, była po prostu cudna.
596Jimowi musiało zapewne wydać się to samo, bo nagle puścił jej rękę, rysy mu złagodniały, twardy wyraz znikł z oczu, a miejsce jego zastąpił niekłamany zachwyt i namiętne błyski, które paliły mnie jak ogniem.
597— Wybieraj, Edie — powtórzył łagodniej.
598— Dzieciaki jesteście — podchwyciła z pełnym politowania uśmiechem. — Duże, niemądre dzieci. Kto widział tak się kłócić! Jacku — odezwała się do mnie błagalnie — ty wiesz, ile mam do ciebie przywiązania…
599— Bądź zdrowa — rzekł Horscroft prędko.
600— Ale kocham jednego tylko Jima — kończyła Edie z niezmąconą twarzą. — Nikogo w świecie nie kocham tak bardzo, jak jego…
601I zaraz przytuliła się miłośnie i złożyła mu głowę na sercu.
602— Sam widzisz, Jocku — szepnął z radosnym błyskiem w oczach, pieszczotliwie gładząc ciemne włosy.
603 604Odwróciłem się prędko i jak pijany puściłem się w stronę West Inch, z burzą zawiedzionych uczuć w duszy, starszy o całe lata, jakby przedzierzgnięty w innego człowieka.
Rozdział piąty. Cudzoziemiec zza morza
605Nie należałem jednak do tych, którzy potrafią rozpaczać nad stłuczonym dzbankiem.
606Bo jeśli nie ma sposobu go skleić, a choćby też zdrutować, jedyną rzeczą, jaka przystoi mężczyźnie, jest — nie mówić o tym więcej.
607Wprawdzie przez całe tygodnie uczuwałem potem piekący ból w sercu, a dziś nawet jeszcze — po tylu latach i po szczęśliwym małżeństwie — skoro pomyślę o tym smutnym roku, doznaję wrażenia, jakie się uczuwa przy rozdrapywaniu niezupełnie zabliźnionej rany. Ale wtedy usiłowałem wysoko nieść głowę, przede wszystkim zaś sumiennie dotrzymywałem obietnicy danej Jimowi w pamiętny ów dzień, na lśniącym od śniegów zboczu.
608Byłem dla niej bratem, niczym innym.
609Ale kochałem ją ciągle i nieraz przychodziły na mnie takie chwile, żem zaciskał zęby ile mi starczyło siły i zmagałem się z sobą, pragnąłem okazać twarz choćby spokojną.
610Edie widziała doskonale, co się we mnie dzieje i rzekłbyś, że litowała się nade mną. Więc krążyła koło mnie, nawiązywała poufną rozmowę, ogarniała tym szczególnym, pół pieszczotliwym, trochę wyzywającym spojrzeniem i opowiadała cicho, jak często Jim bywa szorstki, jak trudno mu dogodzić i o ile szczęśliwsza czuła się w epoce, w której ja byłem dla niej dobry…
611Wiem, że nie potrafiłaby nawet inaczej przemawiać: po prostu miała to we krwi, nie mogła być inna.
612Podobne chwile przecież zdarzały się rzadko, częściej, znacznie częściej, dane mi było patrzeć na ich szczęście.
613W całej okolicy mówiono o tej pięknej parze i o małżeństwie mającym nastąpić z chwilą zdobycia przez niego dyplomu.
614Ponieważ zaś Berwick leżało daleko i narzeczeni nie mogli się widywać dłużej, co tydzień przychodził do West Inch i spędzał z nami cztery doby.
615Rodzice moi uradowani byli losem, jaki spotykał tak „niespodziewanie” Edie, ja również do ogólnego chóru usiłowałem dołączyć swą cząstkę.
616Z początku jednak panowały pomiędzy nami stosunki oziębłe.
617Nie była to już owa stara, szkolna przyjaźń, przesłoniło ją wspomnienie tego mroźnego poranka i smukła postać dziewczyny z wymownym uśmiechem… Dopiero później, później, kiedy minęła pierwsza fala bólu, uznałem w głębi duszy, że jednak postąpił uczciwie i że — w gruncie rzeczy — nie mam żadnego powodu teraz jeszcze żywić do niego urazę.
618I znowu byliśmy przyjaciółmi — a przecież do pewnych tylko, ściśle określonych, granic.
619On zaś zapomniał jej wszystkiego złego, jak nie pamiętał obelg, które rzucał jej w twarz wtedy… Myślę, że całowałby nawet ślad, jaki trzewiczki Edie czasem odciskały w błocie…
620Kiedy niekiedy wybieraliśmy się — we dwóch tylko — na bardzo dalekie spacery. O jednym z nich chcę właśnie mówić.
621Dnia tego od dawna już pozostawiliśmy za sobą zbocza okryte w świeżą zieleń strojnymi krzakami janowców, minęliśmy nawet Brampton House i okrążyli[43] ogromny klomb sosen, chroniący domek majora Elliotta od groźnych morskich wiatrów.
622WiosnaRozpoczynała się wiosna.
623A właściwie ta prawdziwa wyprzedziła kalendarzową — i tak znacznie, że już w końcu kwietnia wszystkie drzewa obsypały się młodymi liśćmi.
624Ciepło było, jakby w pogodny dzień letni.
625Toteż zdziwiliśmy się obaj niepomiernie, skoro oczom naszym ukazał się nagle kominek, z dala już krwawiący się mnóstwem rozżarzonych węgli i królujący, jak podczas najsroższej zimy, na trawniku przed drzwiami majora.
626Paliło się na nim co najmniej pół pnia sosnowego, a płomienie buchały wysoko i sięgały prawie do okien sypialni.
627Jim i ja otwieraliśmy szeroko oczy, istotnie nie mogąc uwierzyć, we śnieli[44] to czy na jawie, jednak ogarnęło nas prawdziwe osłupienie, kiedyśmy ujrzeli majora, wychodzącego z domu ze sporym garnkiem w ręku, za nim zaś jego siostrę, staruszkę, zajmującą się dotąd całym gospodarstwem, potem jeszcze dwie służące i dziwny ten orszak jął wyprawiać nad ogniem dziwaczniejsze jeszcze gesty.
628Zdawało nam się, żeśmy obaj dostali pomieszania zmysłów.
629Toż był to człowiek starszy już, zasłużony, cieszący się powagą całej okolicy i nagle przedzierzgał się w czarnoksiężnika, odprawiającego jakieś trudne do pojęcia gusła i wstrząsającego kwartą nad — w szacunku posiwiałą — głową.
630 631Major dostrzegł nas zaraz i zamaszyściej jeszcze wywijał swym garnkiem.
632— Pokój! — wołał z uniesieniem. — Wiwat! Dzieci! Pokój!
633Na dźwięk tego krótkiego wyrazu — niby za skinieniem różdżki czarodziejskiej — i my również zaczęliśmy tańczyć i śpiewać, bo odkąd tylko mogliśmy spamiętać, paliła się wojna, wojna, wojna.
634Aż wyczerpała wszystkich. Złowieszczy cień tak długo przesłaniał tę ziemię, że skoro się rozwiewał, uczuliśmy wprawdzie radość, ale przede wszystkim, i głębiej — zdziwienie.
635Trudno nawet było zupełnie uwierzyć, lecz major pośpieszył rozproszyć resztę wątpliwości.
636— Tak! Tak! Najprawdziwsza prawda! — powtarzał, zatrzymując się dla nabrania oddechu i ujmując się butnie pod boki. — Sprzymierzeni zajęli wreszcie Paryż. Boney'owi odechciało się wszystkiego, on i jego poplecznicy, szczęśliwie już przysięgli wierność Ludwikowi XVIII!
637— A cesarz? — pytałem niespokojnie. — Czy mu zapomną tego, co uczynił?
638— Podobno mają wysłać go na wyspę Elbę, stamtąd nie będzie mógł szkodzić! — objaśniał major gorączkowo. — Ale cały sztab, oficerowie! Nie wszyscy wywiną się tak małym kosztem! W okresie tych lat dwudziestu popełniono czyny, które nie zostały zapomniane, tu i ówdzie znajdą się stare rachunki. Jednakże grunt: pokój! Nieodwołalny pokój!
639I jął znowu uroczyście poruszać się wokoło ognia, z nierozłącznym garnkiem w ręku, niby kapłan starożytny, czczący wielkie święto.
640Krótkośmy[45] bawili u majora.
641Śpieszyło nam się na nasze wybrzeże, jak najprędzej podzielić się radosną wieścią, w drodze mówiliśmy o tym ciągle, a więcej jeszcze o tym, co w skutku stać się może.
642Jednak na ten temat niewieleśmy[46] mogli powiedzieć.
643Jim uprzytomniał sobie więcej, ja nic prawie, zawsze przecież[47] doszliśmy do wniosku, że wygórowane ceny na niektóre artykuły spadną, że do kraju powrócą całe zastępy naszych dzielnych zuchów, że okręty zaczną bezpiecznie krążyć po angielskich wodach, że zniszczymy wszystkie sygnały wzniesione na zagrożonym brzegu, bo odtąd już nie będzie jedynego, któregośmy się mogli lękać, wroga.
644Tak rozmawiając i gestykulując, szybko stąpaliśmy po twardym, białym piasku, od czasu do czasu rzucając rozweselone spojrzenia na Północne Morze.
645Jim szedł wyprostowany, wysoki, smukły, kwiat młodości i zdrowia, pełen śmiałych nadziei i marzeń o szczęściu, i jakże daleki od myśli, że w tej chwili właśnie dosięgał zenitu swej doli i odtąd już tylko zstępować będzie coraz niżej…
646Nad morzem unosił się leciuchny opar, gdyż pierwsze godziny ranka były bardzo mgliste i słońce nie zdołało potem rozproszyć tumanu.
647Wyglądało to, jakby ktoś rozwiesił delikatną, mleczną, przejrzystą koronkę, i chwilami nie mogliśmy oderwać oczu od tego pięknego zjawiska.
648Nagle z mgły białej wynurzył się powoli żagiel, a za nim ciemne kształty niewielkiego batu[48], który zbliżał się od strony ziemi, kołysząc się majestatycznie.
649W łodzi widniała sylwetka jednego tylko człowieka, cały zaś statek poruszał się tak niepewnie i chwiejnie, jakby płynący nie umiał się zdecydować, czy ma lądować czy też się oddalić.
650Dostrzegł nas po chwili i obecność nasza podziałała widać na bardziej stanowcze rozstrzygnięcie sprawy, gdyż niespodzianie skierował do brzegu i wkrótce spód łodzi z trzaskiem ocierał się o mokre głazy.
651Zwinął żagiel, wyskoczył i pociągnął dziób głębiej, na piasek.
652— Wielka Brytania, zdaje się? — przemówił, zwracając się do nas.
653Był więcej niż średniego wzrostu, wysoki, smukły, ale nadzwyczajnie chudy.
654Spojrzenie miał przeszywające, oczy osadzone bardzo blisko nosa długiego i zakończonego ostro, pod którym ciemniały kępy brunatnych wąsów, tak sztywnych i twardych, jak kocie.
655Odziany był starannie i nawet szykownie, w jakiś brązowy kostium z mosiężnymi guzikami, nogi jego obciągały zgrabnie długie buty, teraz spękane i pomarszczone, zapewne od dłuższego wpływu wody morskiej.
656Twarz i ręce miał tak ciemne, że z łatwością mógłby uchodzić za Hiszpana albo jakiego tam innego południowca, skoro jednak zdjął kapelusz, by nam się ukłonić, ujrzeliśmy czoło białe i niezwykle delikatne, brunatna cera była zatem spalenizną.
657Popatrzył na mnie i na Jima uważnie, badawczo, a z szarych oczu przebijał się wyraz, którego nie widziałem dotąd nigdy. Przy tym pytanie jego było wprawdzie zrozumiałe, jednak zadane tonem, w którym ukrywała się jakby pogróżka, rzekłbyś, że odpowiedź nie będzie grzecznością, ale pewnego rodzaju nakazem.
658— Czy Wielka Brytania? — powtórzył, niecierpliwie uderzając obcasem o głazy.
659— Tak — odparłem uprzejmie, a Jim wybuchnął głośnym śmiechem.
660 661— Szkocja, ale po drugiej stronie tych drzew zaczyna się ziemia angielska.
662— Doskonale! Przynajmniej wiem teraz, gdzie jestem! Mgła mnie zaskoczyła na morzu i błądziłem trzy dni bez busoli — objaśniał śpiesznie nieznajomy. — Nie spodziewałem się już ujrzeć ziemi.
663Mówił bardzo biegle po angielsku, od czasu do czasu uderzały mnie tylko dziwne zwroty w zdaniach.
664— Skądże pan jedzie? — pytał Jim zdziwiony.
665— Przedtem byłem na okręcie, który, niestety, zatonął — oznajmił obcy trochę szorstko. — Jak się nazywa to miasto?
666 667— Bardzo dobrze! Chciałbym odpocząć trochę, zanim ruszę dalej.
668Wykonał pół obrotu w stronę statku i nagle zachwiał się tak mocno, że upadłby z pewnością, gdyby nie zdążył uchwycić się dziobu.
669Przysiadł na nim ciężko, twarz powlekła mu się natychmiast ciemnopurpurową barwą, oczy błysnęły dziko jak u zwierza, potem spojrzenie zmętniało…
670— Voltigeurs de la Garde!![49] — krzyknął głosem donośnym i dźwięcznym niby granie trąby. I raz jeszcze:
671 672Zerwał kapelusz z głowy i podniósł go wysoko, potem raptownie, z podaną naprzód twarzą, zwalił się brunatną, bezkształtną plamą na białawy piasek.
673Horscroft i ja patrzyliśmy przez chwilę ze zdumieniem.
674Niespodziane przybycie tego człowieka było takie dziwne, dziwniejsze jeszcze zapytania i teraz ten nagły wypadek!
675Ochłonąwszy trochę, unieśliśmy zemdlonego i położyli[50] wygodnie na ziemi.
676I tak już pozostał nieruchomo, na ciemnych policzkach czerniły się obwisłe wąsy i nos wydatny, długi, w zbielałych wargach nie krążyła ani jedna kropla krwi czerwonej, oddech uczynił się tak słaby, że nie wiem, czyby poruszył najdrobniejszą kiść delikatnego puchu.
677— On umiera, Jimie!? — szepnąłem przerażony.
678— Umiera z pragnienia i głodu — potwierdził Horscroft, z uwagą pochylając się nad nieznajomym. — To jasne. W łodzi nie ma ani okruszyny chleba. A może znajdziemy cokolwiek w tej torbie?
679Zręcznym susem dostał się do batu i w mgnieniu oka wyciągnął skórzany, czarny worek.
680Obszerny płaszcz granatowy i owa torba były jedynymi przedmiotami znajdującymi się w łódce…
681Jim bez namysłu zepsuł zamek, otworzył i nagle oczy nasze olśniła istna powódź złota.
682Ani on, ani ja nie widzieliśmy go nigdy tyle naraz, co mówię, dziesiątej nawet cząstki.
683Zawierało chyba setki i tysiące funtów, gdyż były to suwereny angielskie, błyszczące, nowe jakby wyszły przed chwilą spod stempla.
684Niespodziewany widok owych bogactw wprawił nas na razie w rodzaj odrętwienia i mimo woli zapomnieliśmy o ich nieszczęśliwym właścicielu. Ocucił nas dopiero jęk cichy, przeciągły.
685Wargi mu zsiniały jeszcze więcej, dolna szczęka opadła i odsłoniła usta, z których błysnęły dwa rzędy zębów białych jak kły wilka.
686— Boże! On kona! — wyszeptał Jim ze współczuciem. — Prędko, Jocku, prędko! Biegnij do strumienia i przynieś mi wody w kapelusz! Prędko, mówię ci, albo nie uratuje go już żadna siła! Rozbiorę biedaka tymczasem!
687Co tchu kopnąłem się pomiędzy drzewa i w kilka sekund byłem już z powrotem, spełniwszy co do joty polecenie.
688Horscroft rozpiął mu ubranie i odsłonił wykwintną koszulę.
689Potem energicznie spryskał całe ciało wodą i troskliwie, po kilkakroć zwilżył wyschłe wargi.
690Starania jego odniosły nadspodziewanie prędko pożądany skutek, gdyż nieznajomy odetchnął głęboko, dźwignął się i z wolna jął przecierać oczy jak człowiek budzący się ze snu twardego.
691Wracał do życia, my zaś, ochłonąwszy z chwilowego przerażenia, osłupiałym wzrokiem mierzyliśmy jego pierś odkrytą.
692Widniały bowiem na niej dwa straszliwe, czerwone wgłębienia, jedno pod obojczykiem, drugie mniej więcej pośrodku prawej strony ciała.
693A skórę miał tak delikatną i białą, jak u dziecka, co tym dziwniej odbijało przy ciemnej, ogorzałej szyi i tym zdawało się bielsze przy krwawych, pomarszczonych bliznach.
694Stojąc, mogłem doskonale zauważyć, że na plecach ciemniała również taka szrama, kierunkiem odpowiadająca jednej z tych, które znaczyły piersi.
695Byłem niedoświadczony, młody, a jednak nietrudno mi przyszło odgadnąć, co za świadectwo dawały te ślady.
696Oto po dwakroć musiał otrzymać postrzał, jedna z kul przeszyła mu ciało na wylot, druga uwięzła w środku.
697Ale nieznajomy od razu się domyślił przyczyny naszego zdumienia, bo podniósł się raptownie i — chwiejąc się trochę — zapinał koszulę jakby gniewnie i obejmując mnie i Jima podejrzliwym wzrokiem.
698— Co się stało? — rzucił nam szorstkie pytanie. — Czy straciłem przytomność? W takim razie nie zważajcie na to, com mógł mówić! Czy wołałem?
699— Krzyknął pan w tej chwili, w której pan upadał — objaśniłem bez wahania.
700— Com powiedział? — pytał dalej, jakby niespokojnie.
701Powtórzyłem owe dziwne słowa, zdawało się, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia.
702Ogarnął nas badawczym, przenikającym do głębi spojrzeniem i nagle wzruszył ramionami.
703— Wyrazy te w pewnej pieśni stanowią zakończenie zwrotki — oznajmił powoli. — Ale nie to obecnie umysł mój zaprząta. Co mam począć? Nie myślałem, że do tego stopnia jestem osłabiony. Skąd braliście wodę?
704Wskazałem mu srebrzący się opodal strumień i zaczął iść w tym kierunku, chwiejąc się i potykając za każdym stąpnięciem.
705Potem legł nad brzegiem i pił tak długo, żeśmy się obawiali, iż nigdy nie skończy.
706Długa, ciemna, pomarszczona szyja wyprężała się na podobieństwo karku konia, za każdym łykiem dochodziło nas głośne mlaskanie wargami.
707Na koniec dźwignął się, odetchnął przeciągle, głęboko i otarł wąsy mankietem rękawa.
708— Lepiej mi — powiedział raźno. — Czy moglibyście użyczyć mi cokolwiek do zjedzenia?
709Szczęśliwym trafem miałem w kieszeni dwa spore kawałki maślanego placka. Nieznajomy porwał je zgłodniałym ruchem i połknął w mgnieniu oka.
710A potem wyprostował łopatki, wydął piersi i z rozkoszą przeciągnął dłonią po zapadłych bokach.
711— Winien wam jestem wiele — odezwał się z wdzięcznością. — Okazaliście się dobrzy dla obcego. Ale widzę, żeście rewidowali mój worek?
712— Myśleliśmy, że znajdziemy tam wino lub wódkę. Szukaliśmy, kiedy pan omdlał, bo na razie nic innego nie było pod ręką — tłumaczyłem zakłopotany.
713— Niewielkie to sumy — szepnął nieznajomy z nagłym zamyśleniem w oczach. — Jakby tu powiedzieć?… Trochę oszczędności… Nic prawie. Myślę jednak, że wystarczy, zanim coś sobie znajdę do roboty. Zdaje mi się, że to spokojne strony i może mógłbym tu osiąść. Trudno żądać cichszych okolic, zdrowszego klimatu, a choćby piękniejszego położenia. Daleko od miasta… Angielski gendarme nawet nie miałby tutaj co robić — dokończył półgłosem i jakby do siebie.
714— Za pozwoleniem. Nie wiemy jeszcze, kto pan jesteś, skąd przybywasz i czym[51] byłeś? — odezwał się Horscroft nieufnie.
715Spojrzałem na Jima ze szczerym zdumieniem, skądże znowu coś podobnego przyszło mu do głowy?
716Przybyły zmierzył go od stóp do czubka włosów zimnym, ukośnym wzrokiem, z miną znawcy.
717— Na honor: byłbyś przepysznym grenadierem! Pour une compagnie de flanc! — rzekł z uśmiechem, ciszej. — Co zaś do pytań, które pan zadajesz, mógłbym srodze się o nie pogniewać, gdyby chodziło o kogokolwiek innego: pan przecież ma niezaprzeczone prawo do wyjaśnień, ze względu na poprzednie, szlachetne obejście się ze mną. Nazywam się Bonawentura de Lapp. Jestem żołnierzem i z zamiłowania podróżnikiem, czcigodni panowie, i przybywam z Dunkierki, jak to możecie sprawdzić wypisane wielkimi literami z boku statku.
718— Zdawało mi się, że pan uratował się z rozbicia? — wtrąciłem prawie mimo woli.
719Ale zmieszałem się zaraz, bom spotkał niezmącone, uczciwego człowieka znamionujące, spojrzenie.
720— Tak właśnie było — objaśnił porywczo. — Ale okręt płynął z Dunkierki, a to jest jedna z jego szalup. Załoga ratowała się w wielkiej, żaglowej łodzi, statek zaś pogrążał się tak szybko w wodę, że już nie zdążyłem nic ocalić z katastrofy. Rzecz miała miejsce w poniedziałek.
721— A dziś czwartek! — zawołałem ze współczuciem. — Trzy dni pan się błąkał bez wody i żywności!?
722— W istocie, to cokolwiek długo — potwierdził bolejącym tonem. — Wprawdzie kilkakrotnie już znajdowałem się w podobnym położeniu, zawsze jednak krócej. A teraz — dodał spokojniej — może byśmy zostawili tu mój zbawczy statek i zobaczyli, czy nie mógłbym nająć mieszkania w którym z tych szarych domków, widniejących tam, na pochyłości. Co znaczy ogień, błyskający spośród tamtych sosen?
723— Rozpalono go u jednego z sąsiadów, który bił się kiedyś z Francuzami — pośpieszyłem z chętnym objaśnieniem. — Ma wyrażać radość z powodu zawartego niedawno pokoju.
724— Ach, więc posiadacie i takich!? Proszę, bił się z Francuzami — podchwycił nieznajomy trochę szorstko. — Niezmiernie się z tego cieszę, gdyż i ja, w rozlicznych przygodach, łyknąłem coś niecoś tej wojny.
725Nie wyglądał jednak na uradowanego, przeciwnie, brwi ściągnął i na chwilę przysłonił nimi swoje przenikliwe oczy.
726— Czy pan jest Francuzem? — odważyłem się w końcu zapytać.
727On tymczasem ujmował czarny worek i zarzucił na ramię swój płaszcz granatowy.
728— Jestem Alzatczykiem — wyrzekł z wolna — ci zaś, jak panowie wiecie, zaliczają się raczej do Niemców. Ja osobiście zwiedziłem przy tym tyle krajów, że w każdym czuję się prawie u siebie. Kiedyś byłem zapalonym podróżnikiem. Ale mniejsza o to. Jak pan myślisz, gdzie najniezawodniej znalazłbym mieszkanie?
729Dziś, poprzez odległość trzydziestu pięciu lat blisko, które ubiegły od owych obfitych w następstwa wydarzeń, trudno mi będzie, trudniej nawet, niż przypuszczałem, oddać wiernie wrażenie, jakie uczynił na mnie ten szczególny człowiek.
730Zdaje się, że mnie od pierwszej chwili natchnął dziwną nieufnością, a jednak wywarł zarazem jakiś niezrozumiały urok, który mimo woli napełniał przyjazną sympatią.
731W całej jego powierzchowności, we wzroku, w ułożeniu, w sposobie wysłowienia się — przebijało coś, czego wprawdzie nie umiałem nazwać, co jednak zasadniczo różniło się od wszystkiego, com widywał dotąd.
732Jim Horscroft był silnym i pięknym mężczyzną, major Elliott zasłużonym, dzielnym niegdyś, żołnierzem, a przecież obu brakło tego nieuchwytnego czegoś, co posiadał nieznajomy — żywego, dziwnie przenikającego spojrzenia, dumnego blasku w oczach, wreszcie owej szlachetnej, niedającej się nawet opisać dystynkcji.
733Przy tym — uratowaliśmy mu życie — leżał nam u nóg, siny, oddający prawie swe ostatnie tchnienie, więc jakoś trudno było nie zmięknąć wobec człowieka, któremu się oddało tego rodzaju przysługę.
734— Jeśli pan zechce pójść ze mną — odezwałem się z lekkim wahaniem — jestem prawie pewien, że mógłbym znaleźć panu jakie takie pomieszczenie na dni kilka. Potem pan się rozpatrzy i postanowi już coś stanowczego.
735Nie odrzekł mi nic, tylko zdjął kapelusz i skłonił się z niewypowiedzianą gracją. Tymczasem Jim Horscroft schwycił mnie za rękaw i nieznacznie pociągnął na stronę.
736— Oszalałeś, Jocku! — jął perswadować niezadowolonym szeptem. — Ten jegomość niezawodnie musi być awanturnikiem. Po co się będziesz mieszał w cudze sprawy? Co ci do głowy strzeliło?!
737Z natury jednak byłem najbardziej może upartym człowiekiem pod słońcem, przy tym najpewniejszym środkiem skłonienia mnie do „pójścia naprzód” było — ciągnąć w tył z całej siły.
738— Dlatego właśnie, że jest obcy, uważam za swój obowiązek czuwać nad nim — odciąłem się dosyć zgrabnie.
739— Bacz[52], żebyś nie żałował! — rzucił szorstko.
740 741— Więc jeśli cię nic nie wzrusza, mógłbyś mnie usłuchać, choćby przez wzgląd na Edie!
742— Edie doskonale może pilnować się sama!
743— Róbże zatem, jak chcesz i niech cię diabli porwą! — wybuchnął w uniesieniu najwyższego gniewu.
744I wykręciwszy się tylko na pięcie, bez pożegnania i krokiem zdradzającym wielkie wewnętrzne rozjątrzenie — puścił się w kierunku wzgórz, które osłaniały domek jego ojca.
745Ja zaś powróciłem śpiesznie do mego niespodziewanego gościa i obaj jęliśmy zstępować z wyniosłości. Po ustach nieznajomego błąkał się niezrozumiały uśmiech.
746— Zdaje mi się, żem nie zyskał uznania w oczach tego pana — powiedział wreszcie trochę ironicznie. — Odgadłem, choć z daleka, powód pańskiej sprzeczki. Żądał, aby mi nie udzielać przytułku, nieprawdaż? Cóż on sobie myśli? — ciągnął już wzburzony. — Czy nie wyobraża sobie przypadkiem, że ukradłem te pieniądze, które znajdują się w worku? Czegóż innego się lęka?!
747— Och! Nic nie wiem i wszystko mi jedno — odparłem pojednawczo. — Za to nikt obcy nie przestąpi naszego progu, komu by nie udzielono kąta do spania albo odmówiono chleba!
Rozdział szósty. Orzeł bez gniazda
748Jednakże ojciec przychylał się w tym wypadku raczej do zdania Horscrofta i bynajmniej nie okazał chętnej gotowości względem zamiarów obcego. A przede wszystkim mierzył go od stóp do głowy bezustannym, nieufnym i niezwykle badawczym spojrzeniem.
749Lecz po chwili podsunął mu półmisek śledzi zaprawionych octem, pan de Lapp objął je chciwym spojrzeniem i w kilka minut sprzątnął — dziewięć. Tu ojciec znowu nie umiał powstrzymać skrzywienia — nasze codzienne porcje ograniczały się do dwóch tylko sztuk na każdego. Nieznajomy tymczasem, z najobojętniejszą w świecie miną, obtarł wąsy i zaraz powieki jęły mu same opadać na oczy. Prawdopodobnie przez owe trzy dni nie spał wcale.
750Wkrótce też zaprowadziłem go do przeznaczonego mu pokoju. Ubożuchna to była izdebka, przecież rzucił się na łóżko z rozkosznym uśmiechem, okrył nierozłącznym płaszczem i prawie natychmiast usnął.
751Chrapał przy tym tak głośno i donośnie, iż ja — którego pokój przylegał do tego właśnie, na moje nieszczęście — nie potrzebowałem się obawiać, że mógłbym zapomnieć o gościu pod naszym dachem!
752Gdym zeszedł nazajutrz rano na dół, przekonałem się, iż byli tacy, co mnie wyprzedzili, bo nieznajomy siedział już naprzeciwko ojca przy stoliczku, stojącym przy kuchennym oknie, raz po raz pochylał się do niego i coś mówił. Pomiędzy nimi błyszczał rulon złota.
753Obecność moją ojciec zauważył dopiero po chwili i podniósł na mnie oczy, w których paliła się dziwna chciwość. Nigdy przedtem nie widziałem w nich tego wyrazu.
754Łakomym ruchem zgarnął leżące pieniądze i prędko wsunął do kieszeni.
755— Tak więc, szanowny panie — kończył zaczętą rozmowę — pokój należy do pana, rachunek zaś regulowany będzie z góry, trzeciego każdego miesiąca.
756— Otóż i mój najpierwszy przyjaciel — przerwał de Lapp wesoło, podając mi rękę z uśmiechem życzliwym wprawdzie, w którym się jednak przewijał odcień jakiejś wyższości, podobny temu, z jakim traktuje się na przykład psa, szczególniejszego ulubieńca.
757— Wypocząłem już znakomicie — ciągnął ze swobodą — i to tylko dzięki wspaniałej kolacji i jednym tchem przespanej nocy. Głód bo odejmuje człowiekowi od razu energię. No, a przy tym zimno…
758— Prawdę pan powiada — wtrącił uprzejmie ojciec — na naszym spokojnym wybrzeżu zaskoczyła mnie kiedyś burza śniegowa, trwająca trzydzieści sześć godzin. Wiem ja, co to znaczy!
759— Ja zaś widziałem śmierć głodową trzech tysięcy ludzi — odezwał się pan de Lapp, nagrzewając zziębnięte ręce przy ogniu. — Z dnia na dzień, w oczach prawie, chudli i stawali się podobniejsi raczej do małp niż do stworzeń ludzkich. Czasem przyczołgiwali się na brzeg pontonów, gdzieśmy ich oblegali, i wyli z wściekłości i męki.
760Owe dzikie krzyki z początku rozlegały się po całym mieście, po tygodniu dopiero ucichły tak bardzo, iż straże, rozstawione na brzegu, zaledwie mogły dosłyszeć coraz słabsze jęki… Oto jak głód wycieńcza…
761— I pomarli?! — krzyknąłem ze zgrozą.
762— Wytrzymywali strasznie długo. Byli to grenadierzy austriaccy z korpusu Starowitza, olbrzymi, dorodni mężczyźni, podobni wzrostem do pańskiego przyjaciela. Ale skoro się miasto poddało, nie zostało więcej nad czterystu i każdy z nas mógłby trzech ich unieść naraz, istne szkielety! Litość brała patrzeć. Ach!!! Czy zechcesz mnie pan przedstawić pani i tej młodej damie?
763To Edie z matką wchodziły do kuchni.
764Pan de Lapp nie widział ich wczoraj, a teraz z trudnością mi przyszło zachować powagę, gdyż — zamiast im się ukłonić lekkim pochyleniem głowy, jak jest we zwyczaju w Szkocji — zgiął nagle grzbiet swój, niby pstrąg chcący dać przyzwoitego susa, jedną nogę wysunął naprzód misternym śliźnięciem i położył rękę na sercu z wielce pocieszną miną.
765Poczciwa matka staruszka szeroko otworzyła oczy, sądząc zapewne, że z niej szydzi, Edie jednakże była zachwycona.
766I zaraz, z taką swobodą, jakby to dla niej stanowiło codzienną zabawkę, ujęła z wdziękiem sukni i zgrabnie oddała ukłon, ukłon tak głęboki, iż przez chwilę zdawało mi się, że straci równowagę i jak niepyszna usiądzie na środku kuchni.
767Ale gdzież tam, wyprostowała się zwinnie i lekko — niczym odskakująca, a mocno przedtem przygięta sprężyna!
768Zasiedliśmy do stołu i z apetytem spożywali słone placuszki, zalane mlekiem i rozgotowanym mięsem.
769Ten człowiek w zadziwiający sposób umiał mówić z kobietami!
770Gdybym ja lub Jim Horscroft postąpił podobnie, z pewnością obdarzono by nas nazwą głupców, a wszystkie dziewczęta szkockie naśmiałyby się do syta — tymczasem owo ułożenie tak przystawało do rodzaju tej dziwnej twarzy i dopełniało wykwintu języka, że nie tylko nic a nic nie raziło, ale zdawało się po prostu naturalne i konieczne.
771Skoro więc zwracał się do matki mojej albo Edie — a o to nie kazał się prosić — nie czynił tego nigdy bez jakiegoś charakterystycznego półukłonu i przy tym przemawiał tonem, którego samo już brzmienie nakazywało wierzyć, iż obie robią mu niezasłużony zaszczyt cierpliwym słuchaniem słów jego; a kiedy odpowiadały — twarz przystrajał w głębokie skupienie, nasuwające myśl, że wyrazy ich były nieskończenie cenne i godne zapamiętania na zawsze.
772A jednak, i pomimo wszystko, pomimo nawet owego uniżania się wobec kobiet, w głębi źrenic zachowywał ów błysk niezmąconej dumy, jakby pragnął dać do zrozumienia, że dla nich tylko stawał się tak uprzedzający i uprzejmy — w potrzebie zaś potrafi się okazać nieugięty.
773Staruszka matka topniała jak wosk pod wpływem tego miłego obejścia.
774W niespełna pół godziny wtajemniczyła go w najważniejsze szczegóły naszego dotychczasowego życia i opowiedziała o stryju swym, chirurgu z Carlisle, najcenniejszej znakomitości w rodzinie.
775Potem mówiła o śmierci mego brata, Roba, nieszczęściu, o którym nie słyszałem jej wspominającej dotąd żadnej żywej duszy — co dziwniejsza — pan de Lapp okazał się mocno wzruszony i prawie łzy miał w oczach — choć przed chwilą z zimną krwią opowiadał o zamorzeniu głodem trzech tysięcy ludzi!!
776Edie była przeważnie milcząca i tylko od czasu do czasu rzucała szybkie, ukradkowe spojrzenia na naszego gościa — on zaś patrzył na nią uważnie i jakoś badawczo.
777Po śniadaniu zaraz odszedł do swego pokoju, a wtedy ojciec wyjął z kieszeni osiem błyszczących gwinei i tryumfalnie położył na stole.
778— Co powiesz na to, Jeannie? — zagadnął z uśmiechem.
779— Cóż mam mówić! Sprzedałeś pewno dwa najpiękniejsze barany? — odparła pytająco matka.
780— Gdzie tam! To tylko miesięczna zapłata za mieszkanie i żywność „przyjaciela” Jocka! — oznajmił staruszek z dumą. — Co cztery tygodnie będziemy otrzymywać tyleż!
781 782— Dwa funty na tydzień to o wiele za dużo — wyrzekła dziwnie stanowczo. — Biedny gentleman i tak prawie cudem uratował się z rozbicia, a my chcemy jeszcze korzystać z jego nieszczęścia i każemy płacić za trochę pożywienia nieprawdopodobne sumy!
783— Ta, ta, ta! — krzyknął rozgniewany ojciec. — Powiadam ci, że może to uczynić bez żadnego dla siebie uszczerbku! Nie poczuje nawet! Przecież ma pełen worek złota! A zresztą sam ofiarował to wynagrodzenie.
784— Zobaczysz, że takie pieniądze nie przyniosą szczęścia — szepnęła z obawą kobieta.
785— Et! Pleciesz jak na mękach! Widzę, że na starość pierwszy lepszy przybłęda potrafi zawrócić ci głowę!
786— Dobrze by było, gdyby mężowie nasi odznaczali się drobną choćby cząstką jego uprzejmości — odcięła obrażona staruszka.
787Pierwszy chyba raz w życiu odważyła się ostrzej odpowiedzieć ojcu.
788Sprzeczkę przerwało wejście do kuchni de Lappa, który zaproponował mi małą przechadzkę.
789Przystałem na to chętnie i wyszliśmy na oblaną słońcem drogę. Nieznajomy chwilę postępował zamyślony, mętnym wzrokiem ścigając białe chmurki, potem coś zamigotało mu w ręku i ujrzałem maleńki krzyżyk z czerwonych kamyków, tak piękny, iż piękniejszego nie widziałem w życiu.
790— Są to rubiny — powiedział lekko wzruszonym głosem — dostałem go pod Tudelą, w Hiszpanii. Miałem dwa podobne, jeden ofiarowałem niegdyś pewnej młodziutkiej Litwince. Ten pragnąłbym dać panu, na pamiątkę dobrego serca, jakie pan wczoraj okazał. Każe pan sobie zrobić szpilkę do krawata, dobrze?
791Szczera prośba zadźwięczała w jego głosie i nie pozostawało nic innego, jak przyjąć ów dar wspaniały, przewyższający swą wartością wszystko, co dotąd posiadałem w życiu. Uścisnąłem mocno dłoń podaną.
792— Muszę policzyć jagnięta, pasące się na tamtych łąkach — odezwałem się po chwili. — Może miałby pan ochotę pójść ze mną, rozejrzałby się pan cokolwiek w okolicy?
793Zawahał się trochę, potem przecząco ruszył głową.
794— Powinienem wyprawić kilka listów i to jak najprędzej — wyrzekł z wolna. — Zabierze mi to cały ranek, zatem: do widzenia.
795Rozstaliśmy się i przez kilka godzin musiałem uganiać się po pochyłościach, ale z myślą całkowicie pochłoniętą przez wczorajsze wypadki i tajemniczą osobistość nieznajomego.
796Skąd to rozkazujące wejrzenie, skąd wyniosły i groźny wyraz siwych oczu, skąd te szlachetne maniery i wykwintne ułożenie?
797A owe przygody, o których wspominał z taką niedbałością, takim obojętnym tonem, w jakimże burzliwym istnieniu mogły się zawierać? Jakie niezwykłe musiało być jego życie!
798I dla nas okazywał się taki serdecznie uprzejmy, przemawiał z taką wyszukaną grzecznością — tak widoczne było, że pragnie ująć każdym słowem — a jednak, jednak nie umiałem, nie mogłem pozbyć się nieufności, którą mnie napełniał dziwny wyraz tych dumnych, orlich oczu.
799Prawie że uznawałem w duchu, jako Jim Horscroft miał słuszność, i chwilami wyrzucałem sobie wprowadzenie do domu ojców człowieka z nieznaną przeszłością.
800Kiedym dnia tego powrócił do domu, zastałem mego gościa tak oswojonego z otoczeniem, jakby tu się urodził i tu, nie gdzie indziej, spędził całe życie.
801Siedział w wielkim fotelu z drewnianymi poręczami, który od niepamiętnych czasów stoi przy kominku, i trzymał czarną kotkę na kolanach.
802Ręce rozstawił szeroko — otaczał je duży motek wełny, którą matka z przejęciem zwijała w kłębuszek.
803Tuż przy nich ciemniała żałobna suknia Edie, siedzącej z pochyloną głową i zaczerwienionymi od płaczu oczyma.
804— Miałaś jakie zmartwienie? — spytałem łagodnie.
805— Uchowaj Boże! — podchwycił ze współczuciem nieznajomy. — Tylko mademoiselle ma tak czułe serce, jak wszystkie prawdziwe, pełne szlachetnych porywów kobiety. Nigdy bym nie przypuścił, że do tego stopnia wzruszy ją moja opowieść: nie byłbym zaczynał, gdybym mógł przeczuć następstwa! Opowiadałem paniom o cierpieniach, na jakie narażały się wojska, zmuszone przebywać góry Guadarama w czasie uciążliwej zimy. Patrzałem na to własnymi oczyma! Potężny to grozą widok! Wicher porywał nieraz pojedynczych ludzi i niósł nad przepaścią, niekiedy nieszczęśliwi roztrzaskiwali się o twarde skały, często dosięgali tamtego brzegu otchłani, ale i wtedy zwykle kończyło się śmiercią, gdyż ścieżki były śliskie i gładkie niby tafle lodu, nigdzie o co się zatrzymać, czegoś chwycić! Całe pułki szły zwartymi szeregami, jedni z drugimi krzyżowali ręce i wtedy jako tako stawiali opór nawałnicy. Kiedyś jednak… pamiętam… dłoń pewnego artylerzysty została w mojej, ledwiem[53] zdążył ująć… Zgangrenowana była od trzech dni z powodu straszliwego mrozu…
806Słuchałem z rozwartymi szeroko ustami.
807— Wytrawni, zaprawni w bojach grenadierzy walczyli z owymi trudami z jakąś głuchą zaciętością, a i tych wreszcie ogarniała rozpacz, stygł zapał, marła chęć poświęceń. A skoro z bólu i umęczenia zostawali w tyle, chwytało ich rozżarte chłopstwo, ćwiekami przybijało do wierzei stodół, zwykle głową do ziemi i rozpalało pod nieszczęsnymi wolno podsycany ogień… Groza brała patrzeć na marną zgubę tego, słynnego z bitności, żołnierza. Za wojskiem jęły wkrótce wlec się mary owych czynionych okrucieństw i taki lęk je zdejmował na samo wspomnienie mąk nieludzkich, że potem, skoro który żadnym już wysiłkiem nie mógł zmusić się do marszu, zwalniał wprawdzie kroku z rezygnacją, lecz po to tylko, by zmówić modlitwę i oprzytomnieć trochę na jakim porzuconym siodle, albo na własnym tornistrze. Potem zaraz zdejmowali pończochy i buty, opierali podbródek na wylocie karabina, trącali cyngiel wielkim palcem lewej stopy — paff! — i było po wszystkim. Nie potrzebowali już obawiać się najgorszej choćby wojny. Och! Krwawa bo robota szła w tych niegościnnych górach!
808— Czyje to były wojska? — pytałem ciekawie.
809— Ba! Niełatwa odpowiedź, młody przyjacielu! Tyle już widziałem armii, przez tylem[54] krajów się przewinął, że sam teraz nie mogę się w owych wspomnieniach połapać. Jakie bo moje oczy oglądały wojny! I waszych Szkotów spotykałem kilkakrotnie przy robocie! Twarda piechota, ani słowa. Tylko, sądząc po nich, myślałem dotąd, że u was tu wszyscy noszą… jakże to się nazywa… spódnice?
810— To są kilty, używane wyłącznie w północnej, górzystej części Szkocji — objaśniłem, uśmiechając się pomimo woli.
811— Ach, więc w górach — powtórzył zamyślony. — Ale oto dostrzegam przed domem jakiegoś człowieka. Może to ten, który miał podjąć się odstawienia mych listów na pocztę, jak mi to obiecał pański ojciec?
812— Właśnie. Jest to chłopiec dzierżawcy Whiteheada. Czy pan życzy sobie, żebym mu osobiście doręczył te listy? — spytałem, widząc, że wyjmuje z bocznej kieszeni surduta kilka zaadresowanych kopert.
813— Odgadłeś, młody przyjacielu — odparł z wesołym uśmiechem. — Myślę, że z rąk twoich nierównie większą będą miały wagę i zostaną doręczone pewniej, a pragnąłbym móc liczyć na to.
814I oddał mi je pełnym zaufania ruchem.
815Bezzwłocznie wyszedłem do sieni i tu wzrok mój upadł nagle na adres listu, który się znajdował na wierzchu.
816Widniało na nim pięknym, wyraźnym pismem:
817
Niewiele umiałem po francusku, zawsze jednak dosyć, żeby to zrozumieć.
818„Do Jego Królewskiej Mości, króla szwedzkiego, w Sztokholmie…”
819Jakiż to zbłąkany orzeł spoczywał w ubogiej chacie moich ojców?
Rozdział siódmy. Wieża sygnałowa w Corriemuir
820Byłoby zbyt uciążliwe dla mnie, a myślę, że i was znudziłoby prędko, gdybym jął tu opowiadać dzień po dniu bieg naszego spokojnego życia, odkąd ów nieznajomy znalazł się pod naszym dachem — albo też, w jaki sposób pozyskał wkrótce przychylność nas wszystkich.
821Z kobietami wprawdzie od pierwszej chwili nie przedstawiało to żadnych trudności, jakim jednakże cudem tak prędko udobruchał i rozbroił ojca — to już chyba pozostanie dla mnie na zawsze zagadką. Bo rzecz nie należała bynajmniej do łatwych.
822Przekonał do siebie nawet i Jima Horscrofta!
823Co prawda, w stosunku do niego byliśmy tylko niby duże, a mało rozgarnięte dzieci, gdyż on zwiedził pół świata i widział chyba wszystko, co może być godne poznania, skoro więc zagawędził się na dole którego wieczora, przenosił nas zwykle w strony niezmiernie dalekie od cichej kuchni i wiejskiej, pochylonej chaty, bo w gwar obozów, na pola bitew, na świetne, błyskotliwe dwory, do wszelkich cudów świata.
824Horscroft odnosił się do niego z początku nieufnie i w sposób trochę szorstki, ale pan de Lapp swym taktem i niezwykłą łatwością obejścia zwycięsko wyszedł z owego niemego pojedynku i tak potrafił nakłonić ku sobie to serce, iż odtąd najulubieńszą czynnością Jima było przysuwać krzesło do jego fotela i z ręką Edie w swoich dłoniach — z rozgorączkowanym wzrokiem słuchać zajmujących, jakby z tysiąca i jednej nocy opowieści z ust mu nieledwie chwytać, dziwnym haszyszem przepojone, słowa…
825Nie będę tutaj szczegółowo opowiadał, ale dziś jeszcze, po tylu, tylu latach, mógłbym wykazać z najściślejszą dokładnością, jak tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, takim czy innym słowem, tym czy owym postępkiem urabiał nas niejako wedle własnych planów, oczarowywał, oślepiał, pociągał…
826Każdy ruch tego człowieka niestartą głoską wyrył mi się w sercu.
827Jednym z najpierwszych czynów było ofiarowanie ojcu batu, w którym przybył, z tym tylko warunkiem, że będzie mu wolno odebrać go w razie koniecznej potrzeby.
828Tego roku śledzie akurat przepływały bardzo blisko brzegu, że zaś stryj jeszcze przed śmiercią przysłał nam kiedyś piękny zapas sieci, więc szczodry dar de Lappa przysporzył ojcu dobrych kilkanaście funtów.
829Czasem nieznajomy puszczał się w łodzi sam jeden i nieraz miałem sposobność widzieć, jak posuwał się z wolna wzdłuż brzegów, co chwila zanurzając długą tykę i co kilka łokci rzucając w wodę kamyk, owiązany sznurkiem.
830Nic a nic nie rozumiałem tej manipulacji, aż do dnia, w którym nieznajomy rzecz całą wyłuszczył mi z własnej ochoty.
831— Niezmiernie lubię badać wszystko, co ma jakikolwiek związek z techniką wojenną — odezwał się kiedyś, skorośmy wyszli na spacer. — Toteż nigdy nie opuszczam najdrobniejszej sposobności. Tutaj zaś znalazłem obfite pole do rozmaitych, ciekawych dociekań. Przyszło mi na myśl, na przykład, czy komendantowi korpusu jakiejś armii bardzo byłoby trudno lądować na tym piaszczystym brzegu?
832— Szczególniej gdyby przeszkadzał wiatr wschodni — zauważyłem naiwnie.
833— Otóż właśnie, w razie wschodniego wiatru — powtórzył z tryumfem — czy gruntowano tu kiedy?
834 835— Linia angielskich okrętów wojennych musiałaby trzymać się na pełnym morzu — ciągnął de Lapp z niezwykłym jakimś ożywieniem. — Jednakże przy brzegu dosyć jest głęboko, żeby czterdziestodziałowa fregata mogła się zbliżyć na odległość strzału. Na żaglowe łodzie spuścić tyralierów, umieścić ich za łańcuchem tych piaszczystych wzgórz, wesprzeć nowym posiłkiem, potem innym jeszcze, a z fregat, ponad ich głowami, niechaj się posypie deszcz kartaczy. Tak stać by się mogło, tak stałoby się z pewnością!
836Szorstkie, kocie wąsy zjeżyły mu się więcej jeszcze, we wzroku zapaliły się gorące błyski, rojenia unosiły go stanowczo w kraje zbyt wybujałej fantazji.
837— Pan zapomina, że nasi żołnierze znajdowaliby się od razu na brzegu! — przerwałem oburzony.
838— Ta, ta, ta! — krzyknął gniewnie, zły, że przerywam mu kunsztowne plany. — Walka, Odwaga, Żołnierz, Patriota, Zwycięstwo, Nauka, GłupotaW bitwie muszą być przeciwnicy. A teraz: rozumujmy. Ilu postawilibyście ludzi? Dwadzieścia, no, powiedzmy, trzydzieści tysięcy! W tym zaledwie kilka tylko pułków regularnego żołnierza, bo reszta! Nowozaciężni, mieszczanie, dzierżawcy wiejscy, może nawet nieumiejący obchodzić się z bronią! Jakże to nazywacie takich? Ochotnicy, prawda? — kończył lekceważąco.
839— Dzielni, odważni ludzie! — poprawiłem z naciskiem.
840— O tak, bardzo odważni i dzielni, tylko skończeni głupcy! — rzucił zirytowany. — Nic a nic nie znasz się na tym, więc się nie unoś, drogi przyjacielu. Stopień ich głupoty trudno by nawet było zmierzyć najwspanialszym termometrem. Zresztą nie mówię tu specjalnie o nich, lecz o wszystkich wojskach składających się z rekrutów i innych niedoświadczonych ludzi. Tacy, przede wszystkim, jak ognia lękają się okazania cienia choćby strachu, zwykle też nie przedsiębiorą najelementarniejszych ostrożności. Widziałem to nieraz. Kiedyś, w Hiszpanii, pewien batalion rekrutów atakował dziesięciodziałową baterię: trzeba było widzieć, jak szli naprzód śmiało, tak śmiało, że z miejsca, w którym stałem, ślad ich przejścia wyglądał… jakże to się nazywa po angielsku?… wyglądał jakby ciastko z poziomkami… Cóż zostało z „odważnego” batalionu? Potem drugi odkomenderowano do owego szturmu. Ruszyli z miejsca przepisanym krokiem, krzycząc i wywijając karabinami z niepowszednią butą, co jednak pomogą krzyki przeciwko kartaczom? Wkrótce drugi batalion zaścielał zbocze niby krwawe maki. Wtedy dopiero runęli piesi strzelcy gwardyjscy, starzy, wytrawni żołnierze. Rozkazano im zdobyć baterię. I trzeba ich było widzieć, jak szli cicho, nie kolumnami, nie w szeregach: sprawnie, umiejętnie. Ciemna linia z rzadka rozsypanych tyralierów, boki otoczone przez plutony zapasowe, dziesięć minut, jak wiek długich, i baterie sterczały jak dawniej, tylko już zmuszone do milczenia, wśród nich nieliczne trupy artylerzystów hiszpańskich… Z naszych nikt nie był zabity. Wojny i sztuki wojowania trzeba się tak samo uczyć, jak hodowania owiec, młody przyjacielu!
841— Et! — odparłem, cokolwiek porywczo. — Gdybyśmy umieścili trzydzieści tysięcy ludzi na którym z tych zboczy, z pewnością przyszłoby do tego, żebyście jedyny ratunek widzieli w statkach, osłaniających wam tyły!
842— Na zboczach? — powtórzył de Lapp z przeciągłym akcentem, szybkim spojrzeniem ogarniając skały. — Tak, gdyby wasz dowódca znał się naprawdę na rzeczy, oparłby lewe skrzydło o folwark w West Inch, środkowe bataliony umieściłby w Corriemuir, a prawe tam, koło domku waszego doktora, otoczone gęstą linią tyralierów. Przy tym kawaleria musiałaby tak umiejętnie manewrować, żeby przeciąć nam pochód już z chwilą formowania kolumn na wybrzeżu. Niechże nam jednak pozwolą rozwinąć szeregi, potrafimy poradzić sobie z resztą! Najsłabszą stroną terenu jest tamten oto wąwóz: w mgnieniu oka wymiótłbym go armatami i zapełnił swoją kawalerią. Potem piechota runęłaby w zwartych szeregach, i rozniosłaby to skrzydło. Gdzieżby wtedy byli wasi ochotnicy, Jocku? — zapytał z przekąsem.
843— Ścigaliby pańskich ludzi, depcząc boleśnie po piętach! — odciąłem się, zupełnie serio.
844I nagle obaj wybuchnęliśmy serdecznym śmiechem — w ten sposób kończyły się zwykle wszystkie podobne rozmowy.
845Czasem, skoro tak dowodził, byłem najszczerzej przekonany, iż żartuje, kiedy indziej nie tak łatwo mogłem to przypuścić i wtedy nieokreślony jakiś niepokój wpełzał mi do duszy.
846Pamiętam doskonale, jak pewnego letniego wieczora, kiedy kobiety spać poszły, a w kuchni zostaliśmy się my tylko, czterej mężczyźni, nieznajomy jął nagle mówić o Szkocji i stosunkach łączących ją z Anglią.
847— Dawniej, przed laty, mieliście własnego króla i prawa wasze stanowiono w Edynburgu — odezwał się obojętnie, jakby od niechcenia. — Czy teraz nie ogarnia was niekiedy rozpacz, nienawiść może, na myśl, że obecnie wszystko pochodzi z Londynu?
848Jim odjął od ust nierozłączną fajkę.
849— My to przecież narzuciliśmy monarchę Anglii — oparł z wolna — jeśli więc kto, to oni właśnie powinni czuć się pognębieni.
850Panu de Lapp obcy najwidoczniej był ten szczegół, gdyż na chwilę zaległo milczenie.
851— Jednakże wszystkie prawa z Londynu dziś biorą początek — powtórzył w zamyśleniu — bądź co bądź, dla was nie może to być korzystne.
852— Naturalnie, że nie jest — podchwycił mój ojciec. — I dobrze by się stało, gdyby przywrócono nam parlament w Edynburgu, cóż jednak robić, tyle mam kłopotu ze swymi stadami, że nawet ochoty braknie myśleć o tym wszystkim.
853— Bo też do młodych należy obowiązek zastanawiania się nad tego rodzaju sprawami — zauważył nieznajomy, zwracając się do nas. — Uciśnioną ojczyznę młodzież powinna pomścić i ratować.
854— Pan ma poniekąd słuszność — rzekł Horscroft półgłosem — nieraz człowiekowi przychodzi do głowy, że jednak rdzenni Anglicy zbyt są czasem chciwi, jeśli już mowa o przywilejach i prawach.
855— Doprawdy? — przerwał de Lapp z dziwnym błyskiem w oczach. — Skoro więc inni również podzielają wasz sposób zapatrywania, że zaś tak jest, wiem z pewnością, dlaczegóż byśmy nie mieli zorganizować tu żądnych pomszczenia się pułków i pomaszerować na Londyn; na ową urągającą waszym tradycjom stolicę?!
856— Zapewne, zapewne, wspaniała kampania — wtrąciłem z uśmiechem — ale któż by nas prowadził?
857Wyprostował się dumnie, złożył ukłon i rękę zabawnym ruchem przycisnął do serca.
858— Ja, jeżelibyście panowie mi raczyli uczynić ten zaszczyt — powiedział z chłodną powagą.
859Roześmieliśmy się wszyscy, więc po chwili zaczął śmiać się także, jednak w głębi duszy najmocniej byłem przekonany, że mu się nie śniło żartować.
860Trapiły mnie także jego lata, których ani ja, ani Horscroft nie umieliśmy określić nawet w przybliżeniu.
861Czasem wydawał nam się człowiekiem starszym, z doskonale zakonserwowaną powierzchownością, czasem zaś, przeciwnie, młodzieńcem o zniszczonej twarzy.
862Ciemne, szorstkie, ostrzyżone krótko włosy nie zdradzały najmniejszej siwizny, nad czołem przechodziły w czub obfity i starannie utrzymany, z którym mu było niezmiernie do twarzy.
863Za to skórę okrywała sieć drobniutkich zmarszczek, które uwydatniała jeszcze brązowa, opalona cera, czymże więc innym był, jeżeli nie starcem? A temu znów kłam zadawała zdumiewająca ruchliwość i zręczność, lekkość kroku, smukłość postaci i ciało jędrne i niby stal sprężyste — przeczyły dni spędzane w górach lub na morzu z wiosłem.
864Wszystko zatem zważywszy, orzekliśmy, iż może mieć lat czterdzieści do czterdziestu pięciu, choć znowu srodze nas niepokoiła okoliczność, w jaki sposób mógł tyle widzieć w tak krótkim stosunkowo życiu?
865Aż dnia pewnego zgadało się coś o latach, klimacie i długowieczności i wtedy spotkała nas nieoczekiwana niespodzianka.
866Oznajmiłem właśnie, że niedawno skończyło mi się lat dwadzieścia, Jim miał dwadzieścia siedem.
867— Więc jestem z was najstarszy — zauważył pan de Lapp spokojnie.
868Parsknęliśmy głośnym śmiechem — toż podług naszych obliczeń mógłby być moim ojcem!
869— Jednak nie o wiele — ciągnął, marszcząc brwi z lekkim niezadowoleniem — skończyłem dwadzieścia dziewięć w grudniu.
870Oświadczenie owo, więcej może niż najbarwniejsze dotychczasowe jego opowieści, przyczyniło się do zrozumienia, jak niezwykłym i pełnym przygód musiało być to dziwne życie.
871Dostrzegł nasze zdumienie i uśmiechnął się z kolei pobłażliwie.
872— Używałem ja życia — szepnął ciszej. — Nie marnowałem dni i wypełniałem noce: miałem zaledwie lat czternaście, kiedym sam jeden dowodził kompanią w bitwie, w której przyjmowało udział pięć narodów. W dwudziestym roku pewnemu królowi mówiłem do ucha rzeczy, które mu wysysały wszystką krew z policzków. Przyczyniłem się do odbudowania jednego królestwa i byłem z tych, co zmienili innego króla na potężnym tronie w roku, w którym doszedłem do pełnoletności[55]… Pędziłem pracowicie życie.
873I oto wszystko, cośmy się mogli dowiedzieć z bogatej przeszłości tego tajemniczego człowieka.
874Bo skoro dopraszaliśmy się obszerniejszych, więcej ciekawych szczegółów — trząsł tylko w milczeniu głową albo uśmiechał się dziwnie.
875Niekiedy znów przychodziło nam na myśl, że jednak może to być tylko zręczny kłamca, bo skądże by człowiekowi, który tyle miał ongi znaczenia i wpływów, chciało się pędzić nudne, monotonne życie w hrabstwie Berwick?
876Kiedy indziej znowu zaszło coś, co okazało nam dowodnie, że przeszłość jego skrywała tajemnicze i niezrozumiałe czyny.
877Pamiętacie zapewne, iż jednym z naszych najbliższych sąsiadów był stary major, wsławiony podczas hiszpańskiej kampanii, ten sam, który na cześć pokoju odprawiał dzikie harce nad ogniem z siostrą staruszką i dwiema leciwymi służącymi.
878Otóż zaraz w początkach lata wyjechał do Londynu w sprawach żołdu i jakiegoś odszkodowania za otrzymaną dawniej ranę, jednocześnie zaś z nadzieją ponownego dostania się do czynnej służby i bawił długo, prawie do końca jesieni.
879Odwiedził nas niezwłocznie po swoim powrocie i oczy jego po raz pierwszy wtedy spoczęły na panu de Lappie.
880Nigdy chyba przedtem, ani potem, nie widziałem twarzy ludzkiej wyrażającej tak bezdenne osłupienie!
881Patrzył i patrzył, i obejmował jego postać przeciągłym spojrzeniem, płynęły minuty, a on jeszcze nie wyrzekł żadnego słowa, które by nam objaśniło powód owego zdziwienia.
882Gość nasz również przyglądał się uporczywie panu majorowi, trudno jednak odgadnąć było, czy także go poznaje.
883— Nie wiem, kto pan jesteś — zaczął w końcu — ale pan przypatruje mi się, jak gdyby znał rzeczywiście?
884— Widziałem już raz pana — powiedział major stanowczo.
885 886 887 888— W wiosce Astorga, w roku 18…
889Nieznajomy drgnął silnie i utopił w majorze swój wzrok przenikliwy.
890— Mon Dieu, mon Dieu — szepnął po chwili — co za dziwny zbieg okoliczności! Pan jesteś owym parlamentarzem angielskim, nieprawdaż? Tak, teraz już pamiętam. Pozwoli pan, że mu w cztery oczy rzeknę małe słówko.
891Odeszli na stronę i rozmawiali po francusku przynajmniej przez kwadrans, twarz nieznajomego przyoblekła przy tym wyraz niezwykłej powagi, coś tłumaczył żarliwie, o coś pytał, niecierpliwie potrząsając ręką, major zaś od czasu do czasu potakiwał tylko siwiejącą głową.
892Zdaje się, że zgodzili się wreszcie na jedno, bo major silnie uścisnął podaną mu rękę, potem rzekł kilkakrotnie: Parole d'honneur[56], potem jeszcze: Fortune de la guerre[57], wyrazy, które zrozumiałem doskonale, gdyż u Birwhistle'a niezmiernie dbali o rozwój w naukach…
893Wkrótce zaś nie uszło mym oczom, że major nie ośmielał się na żadne poufałości, ani też zwykłe traktowanie naszego tajemniczego gościa, rzeczy, któreśmy[58] czynili teraz ze swobodą — że przemawiając do niego, lekko schylał głowę i na każdym kroku starał się mu okazać oznaki pełnego czci szacunku.
894Nieraz próbowałem wyciągnąć coś na ów temat z majora, lecz trzymał się ostro i zawsze odchodziłem z jednakowym kwitkiem.
895Horscroft całe owe lato spędził z nami, jesienią dopiero jął zbierać się do Edynburga, na zimowy semestr, obiecując sobie pracować gorliwie, tak, by móc otrzymać dyplom już na wiosnę. Na święta Bożego Narodzenia miał do nas przyjechać.
896Pomiędzy nim i Edie odbyło się więc serdeczne, uroczyste pożegnanie.
897Mieli się pobrać z chwilą, w której Jimowi wolno będzie leczyć.
898Nie widziałem nigdy mężczyzny okazującego kobiecie więcej niż on przywiązania, ubóstwiał po prostu narzeczoną — Edie ze swej strony przywiązała się do niego także — na swój sposób — i rzeczywiście, trudno by jej było znaleźć piękniejszego i bardziej pociągającego człowieka, choćby nawet zeszła całą Szkocję.
899A jednak, skoro tylko Jim poruszał kwestię bliskiego małżeństwa, na ustach Edie nikł uśmiech i ustępował miejsca brzydkiemu skrzywieniu, ja zaś, jako doświadczony, czytałem wtedy z jej twarzy jak z otwartej księgi. Oto myślała sobie, iż wszystkie śmiałe rojenia ustąpić muszą nieugiętym następstwom pierwszego, zbyt pochopnego kroku, że każą się jej wyrzec dumnej przyszłości, mitry czy korony, że zostanie żoną skromnego wiejskiego lekarza. Wszystko jednak zważywszy, nie miała innego wyboru, bądź co bądź, Jim lepszą ode mnie był partią, skłaniała się zatem do Jima…
900Wprawdzie Opatrzność zesłała jej także de Lappa, ten jednak pochodził z klasy o tyle wyższej nad nasz mizerny stan chłopski — sądząc choćby z zachowania się pana majora — iż nie ośmieliłaby się z pewnością zwrócić w jego stronę oczu.
901W owych czasach trudno mi było określić, czy i o ile zajmował Edie ten szczególny człowiek.
902Bo skoro Jim bawił u nas, poświęcała mu naprawdę wszystkie prawie chwile, nie zwracając na tamtego najmniejszej uwagi.
903Kiedy go zaś nie było, i potem, gdy wyjechał, spotykali się z de Lappem dosyć często i z przejęciem przysłuchiwała się wytwornej jego mowie.
904A jednak kilkakrotnie odzywała się o nim tak, jakby się jej nie podobał, tymczasem, skoro zdarzyło się, że nie zszedł na wieczerzę — posępniała i traciła zwykły swój, pogodny humor.
905Żadne z nas nie lubiło tak z nim namiętnie rozmawiać, żadne nie potrafiłoby zadawać tak kunsztownych pytań.
906Kazała sobie opisywać strój królowych, ich ruchy, uczesanie, wygląd, dywany, po których stąpały, pragnęła wiedzieć, czy noszą szpilki we włosach, ile piór na kapeluszu, aż dziwiłem się w końcu, skąd mu się brała cierpliwość odpowiadać na to wszystko i jak mógł zauważyć te wszystkie szczegóły!
907Każde jej pytanie zaspokajał z pełnym wyrozumienia uśmiechem. I tak barwnie opowiadał te błahostki, tak widać po nim było, że chce ją rozśmieszyć i zabawić, iż nieraz mimo woli pytałem się w duchu, jakim to cudem się dzieje, że ciągle jest taka sztywna, czemu okazuje mu twarz tak bardzo różną od tej, którą miała choćby dla nas.
908Minęło lato, jesień, potem upłynął pokaźny szmat zimy, a my ciągle wiedliśmy spokojne i względnie szczęśliwe życie.
909 910Wielki cesarz ciągle przebywał na Elbie i rozpacz żarła mu nielitościwe serce, a zebrani w Wiedniu ambasadorowie ciągle jeszcze kłócili się o sposób podzielenia pomiędzy siebie tej dumnej, lwiej skóry, teraz, kiedy mu jarzmo włożyli na szyję i zmusili do stłumienia groźnych dla siebie pomruków.
911My zaś, w naszym zapadłym kątku Europy, cali pochłonięci byliśmy przez drobiazgowe, drobne, a jednak niezbędne czynności, przez starania koło owiec, częste wyprawy na targ do Berwick z bydłem, wreszcie przez wieczorne pogawędki przy ogniu, podsycanym ciągle świeżym torfem.
912I nie przychodziło nam nawet do głowy, że czyny tych wysokich i potężnych dygnitarzy mogą mieć jakikolwiek wpływ na nasze losy.
913Co zaś do wojny, zgodnie przecież przyznawali wszyscy, że skoro cień złowieszczy znad głów naszych rozwiał się już na zawsze i jeśli przy tym Sprzymierzeni nie pokłócą się przypadkiem z sobą, tedy może minąć pięćdziesiąt lat i nawet więcej, zanim w Europie zabrzmi jeden choćby wystrzał.
914W tym także mniej więcej czasie zdarzył się wypadek, który w tej chwili ostrymi liniami rysuje się w mojej pamięci. Zdaje się, że to zaszło przed końcem lutego i chcę go tu opowiedzieć, zanim ruszymy dalej.
915Wiecie zapewne, jak wyglądały pograniczne wieże alarmowe?
916Były to olbrzymie, ze złomów budowane stołby[59], rozsypane w pewnej między sobą odległości wzdłuż linii dzielącej prowincje i tak obmyślane, by dawać mogły schronienie i opiekę tamecznym[60] mieszkańcom przeciwko maruderom i bandytom.
917Kiedy Percy ze swoimi ludźmi zapuszczał się głębiej w pogranicze, wszyscy ściągali z trzodami na podwórzec wieży, zamykano ciężką bramę i natychmiast zażegano chrust, przygotowany od dawna na szczycie.
918Był to umówiony sygnał, na który miały odpowiadać wszystkie inne wieże.
919I migotliwe płomyki rozwijały się prędko w długi szereg, dosięgały zboczy Lammermuir, niosły nowinę do Pentlandu, potem do Edynburga. Tak oto bywało w owych odległych czasach. Bo teraz wszystkie te starożytne wieżyce waliły się już w gruzy i sterczały ostrymi kantatami rozsypujących się murów, martwe, opuszczone, ciche. Milczenie rozdzierał tylko chwilami krzyk ptactwa, z upodobaniem gnieżdżącego się wśród ruin.
920W szkolnych i dziecinnych latach niezmiernie lubiłem włóczyć się tam całymi nieraz godzinami, a w wieży spod Corriemuir zebrałem nawet sporą liczbę rzadkich jajeczek do mojego zbioru.
921Aż teraz kiedyś oto ojciec wyprawił mnie do Armstrongów z Laidlaw z jakimś pilnym poleceniem. Folwark ich znajdował się dwie mile od Ayton — po dziś dzień zamieszkiwany jeszcze przez ową zacną rodzinę.
922Cały czas szedłem szparko i koło piątej, na krótko przed zachodem słońca, wracałem już na powrót wąską ścieżyną wijącą się wśród ogołoconych teraz z zieloności wzgórz — przede mną zaczynały się już rysować zębate mury West Inch — trochę na lewo ciemniały potężne ruiny strażnicy.
923Potoki czerwonego światła, jakie wysyłały horyzontalne już promienie słońca, oblewały martwe złomy żywą, jaskrawą barwą, w dali, za krwistą plamą wieży majaczyło ciemnozielonawe morze, szedł od niego jakiś szept dziwny, kojący… Była cudna przedwieczorna chwila.
924Wytężałem oczy, chcąc zabrać w duszę więcej tych usypiających blasków i nagle, w jednym z wyłomów w murze, dostrzegłem ciemną sylwetkę człowieka.
925Zatrzymałem się prawie bezwiednie, zdziwiony niepomiernie tym odkryciem, co bowiem mogła mieć do czynienia istota ludzka o tej właśnie porze — przecież to był luty, więc ani gniazd, ani ptaków.
926Stanowczo było to coś niezwykłego i natychmiast postanowiłem wyświetlić podejrzaną sprawę.
927Odłożyłem więc na bok zmęczenie i śpiesznym krokiem skierowałem się ku opuszczonej wieży.
928Trawa zarastała obficie całą potrzebną do przebycia przestrzeń, toteż zbliżałem się prawie bez szmeru i wkrótce dosięgłem dużego wyłomu, który niegdyś stanowił główne wejście.
929Rzuciłem ukradkowe spojrzenie do środka.
930Wewnątrz, tuż przy murze majaczyła smukła sylwetka de Lappa, pilnie coś śledzącego ciągle tym samym otworem.
931Zwrócony był do mnie profilem.
932Nie ulegało wątpliwości, że dotąd nie widział mnie wcale, gdyż patrzył bez przerwy w kierunku West Inch.
933Postąpiłem krok naprzód, pod stopami mymi zatrzeszczały obficie rozesłane po dziedzińcu gruzy… Nieznajomy drgnął nagle, odwrócił się błyskawicznym ruchem i utopił we mnie wzrok palący.
934Nie należał jednak do tych, których coś nieprzewidzianego mogłoby niespodzianie zaskoczyć lub zmieszać. Wyraz dumnych rysów nie zmienił się ani na jotę, owa twarz zagadkowa równie dobrze mogła wyrażać w tej chwili, że czekał mnie tu od roku, jak i to, że niepożądaną mu była ta właśnie obecność. A przecież w orlich oczach paliło się coś, co mi mówiło, że dałby z pewnością wiele, żeby pozbyć się mnie jak najprędzej.
935— Hallo! — wyrzekłem, nie ukrywając bynajmniej zdziwienia. — A pan co tutaj robi?
936— Mógłbym zapytać o to samo — odparł gniewnie.
937— Przyszedłem tu tylko dlatego, żem dojrzał pana w wyłomie.
938— Ja zaś po to, by rozejrzeć się w tych wspaniałych ruinach — zaczął mówić prędko i jakby wzburzony. — Wiesz pan i sam zresztą mogłeś już niejednokrotnie zauważyć, że niezmiernie interesuje mnie wszystko, co ma jakikolwiek związek z rzeczami wojskowymi, tego rodzaju wieżyce są oczywiście z ich liczby. A teraz poczekaj tu na mnie chwilkę, drogi przyjacielu.
939Silnym ruchem ujął wystającą krawędź muru, zawisł w otworze i znikł z moich oczu.
940Ale ciekawość moja zbyt już była zaostrzona, by mógł ją oszukać tak łatwo.
941Przechyliłem się także i usiłowałem dostrzec, co on robi.
942Stał tuż przy baszcie, szczelnie przyciśnięty do szarego muru i poruszał gorączkowo ręką. Wyglądało to na jakiś tajemniczy sygnał.
943— Co pan robi?! — wykrzyknąłem ze zdumieniem.
944I pędem wybiegłem z dziedzińca, chcąc jak najprędzej stanąć przy nim i zobaczyć, komu daje te dziwaczne znaki.
945— Zanadto pozwalasz sobie, mój panie! — wybuchnął cudzoziemiec zirytowanym głosem. — Nie przypuszczałem, że ośmielisz się zajść tak daleko. Każdy gentleman ma prawo postępować, jak mu się podoba, nie radziłbym więc panu trudnić się szpiegostwem. I jeśli nadal mamy zostać przyjaciółmi, to tylko pod warunkiem, że każdy z nas ma zapewnioną całkowitą swobodę swych kroków.
946— Nie lubię tych tajemnic — odpowiedziałem szorstko — a ręczę, że nie podobałyby się z pewnością i ojcu.
947— Ojciec pański może kiedy zechce rozmówić się ze mną, zresztą nie ma tu żadnych sekretów — oznajmił suchym, groźbę kryjącym tonem — wszystkie lęgną się w zbyt bujnej wyobraźni pana! Ach! Irytują mnie tylko te głupstwa!
948Odwrócił się pogardliwie i, nie kiwnąwszy nawet głową, wzburzonym krokiem puścił się w stronę West Inch.
949Po chwili namysłu udałem się za nim, w przyzwoitej jednak odległości. Cały mój poprzedni humor pierzchnął gdzieś daleko, w duszy zaś coraz jaśniej rysowało się dziwne przeczucie, że oto knuje się coś niedobrego, nie miałem tylko najmniejszych choćby wskazówek, coby to mianowicie być mogło.
950I ani się spostrzegłem, kiedy przeniosłem się myślą do dnia pojawienia się tego człowieka, długiego wśród nas pobytu i mnóstwa szczegółów, które pojedyncze i luźne nie stanowiły wprawdzie nic podejrzanego, a jednak związane w pewien ciągły łańcuch nabierały cech istotnie tajemniczych i niejasnych.
951Kogo on oczekiwał w sygnałowej wieży?
952Czyżby był szpiegiem lub może miał wspólnika trudniącego się szpiegostwem, a te ruiny byłyżby[61] miejscem ich schadzek?
953 954Cóż by mógł szpiegować w spokojnym hrabstwie Berwick?
955Zresztą, major Elliott znał go przecież bliżej i o powodach pobytu w West Inch musiał być poinformowany dokładnie — czyżby siwa głowa zasłużonego żołnierza schylała się przed tym nieznajomym z takim niezwykłym szacunkiem, gdyby znajdował w tym cośkolwiek niejasnego?
956Wtem z boku usłyszałem głośne pozdrowienie. Spojrzałem szybko w tym kierunku i na najbliższej pochyłości ujrzałem właśnie majora, powoli spuszczającego się w dolinę. Pies, NiebezpieczeństwoNa smyczy prowadził ulubionego buldoga, Boundera.
957Nie cierpieliśmy go wszyscy, gdyż zwierzę było złe, złośliwe i na sumieniu miało już niejednego pokaleczonego człowieka — jednak stary żołnierz darzył go niezmiennym przywiązaniem i nie ruszał się z domu bez ukochanego ulubieńca, na nalegania sąsiadów zakładając mu jedynie mocny, skórzany rzemień i obrożę.
958Nagle major chorą swą nogą zawadził o gałąź janowca i zachwiał się mocno, a odzyskując równowagę, wypuścił smycz z ręki i prawie natychmiast przeklęte zwierzę pomknęło naprzód, błyskawicznie zbiegając w dolinę.
959Ciarki mi przeszły po grzbiecie i każdy chyba zrozumie, że położenie moje nie należało wcale do najzabawniejszych, gdyż w pobliżu nie było nie tylko kamienia lub kija, ale nawet najnędzniejszego patyka.
960Major przywoływał go wprawdzie rozpaczliwym krzykiem, zdaje się jednak, iż głos ten jątrzył tylko na próżno buldoga, ponieważ biegł coraz prędzej. Na szczęście znałem jego imię i „ośmielałem się” żywić nadzieję, że to wywalczy względy należne starej znajomości.
961I kiedy już rzucał się na mnie, ze zjeżoną sierścią, krwią zaszłymi oczyma i pianą na brzydkim pysku, krzyknąłem całą siłą płuc młodych i zdrowych.
962 963Co wywołało tyle upragniony skutek, gdyż przesadził mnie potężnym susem i skoczył jak szalony w kierunku idącego spokojnie de Lappa.
964Uszu cudzoziemca dosięgnął tymczasem cały ten niezwykły hałas, gdyż odwrócił się nagle, ogarnął nas bystrym spojrzeniem, i zaraz, zrozumiawszy niby, o co chodzi, szedł dalej, założywszy w tył ręce i nie przyśpieszywszy wcale kroku.
965Uczyniło mi się gorąco — pies nie znał go wcale.
966Jąłem biec zatem tak prędko, jak tylko mi na to pozwalały nogi, chciałem przywołać zwierzę, a choćby tylko ostrzec tego, który zdawał się nie pojmować całej grozy chwili. Do dnia dzisiejszego nie rozumiem, co się potem stało. Buldog gotował się właśnie do skoku, gdy nagle spostrzegł dziwne ruchy, jakie pan de Lapp czynił wielkim i ostatnim palcem… I zaraz wściekłość znikła niby za dotknięciem laski czarnoksięskiej, pies zakręcił radośnie króciutkim ogonem i łasząc się, przypadł mu do nóg, pieszczotliwie opierając łapę o jego kolano…
967— To pański pies, majorze? — spytał od niechcenia, gdy stary żołnierz zbliżył się, kulejąc i sapiąc mocno. — Śliczne zwierzę, prześliczne, co za rasa!
968Major nie mógł zrazu odpowiedzieć, milcząc ocierał pot z czoła i oddychał ciężko. Nic dziwnego, całą tę przestrzeń przebył pędem!
969— Obawiałem się, żeby panu nie zrobił co złego — wymówił wreszcie urywanym głosem.
970— Ha, ha, ha! Wolne żarty, drogi panie! — zaprzeczył nieznajomy z uśmiechem. — Piękne, łagodne zwierzę. Ogromnie lubię psy rasowe i ogromnie się cieszę z dzisiejszego spotkania, majorze, gdyż ten oto młody człowiek, któremu, między innymi, winien jestem wiele, ma niezmierną ochotę ogłosić mnie za szpiega. Czy nie odgadłem, Jocku? — dodał złośliwie, zwracając się do mnie.
971Tak mnie przeraziły te niespodziewane słowa i nagły zwrot w rozmowie, iż głosu nie mogłem dobyć z gardła. Podobno zaczerwieniłem się jak burak i spuściłem oczy. Wyobrażam sobie, jaką musiałem mieć minę!
972— Pan mnie znasz, majorze — ciągnął de Lapp nielitościwym tonem — mam więc nadzieję, że mu powiesz, jako[62] rzecz sama w sobie jest zupełnie niemożliwa?
973— Tak, Jocku. Absolutnie i zupełnie! — powtórzył stary żołnierz z oburzeniem.
974— Dziękuję — rzekł cudzoziemiec chłodno. — Powinieneś pan był wyrządzić mi tę przysługę. Co tam u pana słychać? Kolano pewnie ma się lepiej, myślę, że wkrótce wrócisz pan do ukochanego pułku?
975— Czuję się dosyć dobrze — odparł z wdzięcznością major — wątpię jednak, czy kiedykolwiek będę jeszcze pułkownikiem, chyba że znów wybuchnie jaka wojna, a zdaje się, iż to nie nastąpi za mojego życia.
976— Istotnie pan wierzy w swe słowa? — zagadnął de Lapp ze zwykłym, charakterystycznym półuśmiechem. Ha, zobaczymy. Nous verrons, nous verrons[63], kochany przyjacielu.
977Zdjął kapelusz, obrócił się na pięcie i zakręcił w stronę naszego folwarku.
978Pan Elliott stał długo jeszcze niby wkuty w ziemię i ścigał niknącą sylwetkę zamyślonym wzrokiem.
979A potem spytał, co było powodem, że wziąłem go za szpiega.
980Opowiedziałem dokładnie wszystko, czegom[64] był świadkiem w ruinach, na tym jednak skończyła się rozmowa, gdyż major nic nie odrzekł, w niczym mnie nie objaśnił, potrząsnął tylko głową i przy tym miał wyraz człowieka, którego coś trapi, kogoś, co nie może się pozbyć jakiejś dręczącej zagadki.
Rozdział ósmy. Pojawienie się cuttera
981Od czasu owego zajścia w wieży alarmowej stosunek mój z nieznajomym zmienił się o wiele.
982Nie umiałem pozbyć się myśli, że usiłuje ukryć przede mną jakąś tajemnicę, a raczej, że osobistość jego sama jest już zagadką, jak nieznana i ciągle jednakowo niedostępna była cała urozmaicona przeszłość.
983Jeśli zaś, wypadkiem, uchylał się przed nami rąbek tej zasłony, to zwykle po to jedynie, by ukazać jakiś obraz krwawy, posępny, straszliwy.
984Sam widok jego ciała już napełniał trwogą.
985Ciało, Wojna, Zwierzęta, ŚmierćKiedyś, pamiętam, w upalny dzień letni, kąpaliśmy się razem i wtedy zauważyłem po raz pierwszy, że cały pokryty jest bliznami. Nie licząc siedmiu czy ośmiu kres bardzo głębokich, miał boki rozorane mnóstwem mniejszych, prawie jednakowych śladów, na prawej łydce widniała czerwona szrama i brakło kawałka ciała.
986Uśmiał się serdecznie, dostrzegłszy moje zdumienie.
987— Kozacy to, kozacy! — rzekł wreszcie, dotykając białawych brzegów blizny. — Boki znów urządził mi tak pięknie wybuch jaszczyka z prochem. Szkaradna to historia, kiedy czujesz armaty jadące ci po grzbiecie! Bo kawaleria to nic jeszcze. Koń, żeby tam biegł najprędzej, zawsze patrzy, gdzie stawia kopyta. Przeleciało po mnie tysiąc pięciuset kirasjerów i huzarów rosyjskich pod Orodnem, a przecież nie wyrządzili mi najgorszej krzywdy. Najokropniejsze są armaty!
988— A łydka? — pytałem niecierpliwie.
989— Ba! Głupstwo! Tylko ząbki wilka — objaśnił, krzywiąc się z lekka. — Nie uwierzyłbyś, młody przyjacielu, jak to się zabawnie stało. Leżałem oto z koniem, obaj pokiereszowani, on na śmierć, ja z kośćmi pogruchotanymi przez armaty… A było zimno… brr… piekielnie zimno! Ziemia twardsza od żelaza, żywej duszy, która by mogła zająć się rannymi. Nieszczęśliwi czołgali się w mękach okropnych do kamieni, gruzów, do drzew wreszcie przydrożnych, myśląc, że znajdą jakie takie schronienie przed zimnem, i marzli jeden po drugim, a wyglądali z daleka jak żywi, bo tak marli, jak ich pochwyciło… Ja również czułem, że kostnieję. Co począć? Z wysiłkiem ująłem szablę i powoli rozprułem brzuch memu koniowi. Potem wykrajałem stamtąd, co się dało, na rękach wpełzłem do środka i szczelnie zakryłem się skórą, zostawiając tylko maleńki otwór na przypływ świeżego powietrza. Sapristi, jakże tam było gorąco! Cóż jednak! W żaden sposób nie mogłem pomieścić się cały, stopy i część nóg, po kolana, musiały zostać na mrozie. Nic to jeszcze: zasnąłem potem, trochę z bólu, trochę ze zmęczenia, tymczasem zaś pojawiły się wilki i zaczęły pożerać trupy ludzkie i ścierwo ubitych koni. Oczywiście nie omieszkały i mnie trochę nadwyrężyć. Odtąd jednak co noc czuwałem z pistoletami w ręku i nie pozwoliłem im więcej próbować tego przysmaku. W ten sposób przepędziłem dziesięć dni, i nie mógłbym powiedzieć, że były najgorsze w życiu.
990— Dziesięć dni! — wykrzyknąłem z osłupieniem. — A czymże się pan żywił?!
991— Koniną — oznajmił z zimną krwią cudzoziemiec. — Był dla mnie zarazem mieszkaniem i… jakże tam?… wiktem. Tylko, rzecz prosta, że ból i rany nie odjęły mi całkowicie rozsądku, więc pokornie spożywałem nogi, nie tykając ciała. Wokoło mnie walały się dziesiątki trupów, przy każdym błyszczała manierka, miałem zatem wszystko, czegom[65] mógł zapragnąć! Jedenastego dnia przybył, wysłany na zwiady, patrol lekkiej kawalerii i cała przygoda skończyła się nadspodziewanie dobrze.
992I tak, poprzez rozmowy, zawiązywane przypadkiem i które nie były na tyle ważne, by je przytaczać — w luźnym z całością związku — czyniło się w umysłach naszych światło, darła się zasłona rzucona na osobę i przeszłość tego dziwnego człowieka. A wkrótce miał nadejść dzień, w którym zgłębiliśmy wszystko — co właśnie pragnę tutaj opowiedzieć.
993Zima była wyjątkowo ponura i smutna, dopiero w drugiej połowie marca zaczęły się pojawiać oznaki bliskiej wiosny, coraz znamienniejsze i częstsze, i w ostatnim tygodniu tego miesiąca zawitały do nas ciepłe, południowe wiatry, a słońce jęło grzać mocniej.
994Siódmego spodziewaliśmy się powrotu Jima z Edynburga, gdyż jakkolwiek decydujące posiedzenie ciała profesorskiego miało odbyć się kilka dni wcześniej, liczyliśmy, że egzamin, odebranie dyplomu i tym podobne formalności zabiorą mu około tygodnia.
995Szóstego marca — jak dziś pamiętam ten dzień straszny — przechadzałem się z Edie po cichym wybrzeżu i pomimo wszystko, pomimo całej goryczy wiążącej się z imieniem najdawniejszego przyjaciela, nie mogłem w tej chwili mówić o czym innym, nie umiałem nagiąć myśli do żadnej rzeczy, która by nie odnosiła się do tego upragnionego przez Jima dyplomu i nie dotyczyła go choćby pośrednio. Bądź co bądź był to jedyny człowiek, który posiadał moją — kiedyś wyłączną, teraz jeszcze silną — przyjaźń.
996Edie milczała prawie ciągle — co stanowiło u niej objaw bardzo rzadki — jednakże słów moich słuchała bez zwykłego skrzywienia, powiedziałbym nawet — z uśmiechem.
997— Biedny, biedny Jim — szepnęła nagle z współczuciem i jakby do siebie. — Poczciwe biedaczysko.
998— A jeśli egzaminy poszły mu pomyślnie — ciągnąłem, nie zwracając uwagi na ów niezrozumiały wykrzyknik — wynajmie zaraz mieszkanie, na drzwiach umieści lśniącą, doktorską tabliczkę, my zaś utracimy naszą Edie…
999Umyślnie przybierałem ton cokolwiek żartobliwy i usiłowałem o tym niedalekim fakcie odzywać się z całą swobodą, przecież wyrazy więzły mi co chwila w gardle i ogarniało mnie, niczym się niedające powściągnąć, wzruszenie.
1000— Biedny ten Jim — wyrzekła znów Edie cichutko.
1001Widziałem doskonale, że łzy miała w oczach.
1002— I biedny Jack — dodała ciszej jeszcze, serdecznie ujmując mnie za rękę.
1003Przez jedno krótkie mgnienie szliśmy bliziutko przy sobie, jak dawniej, krew gorącą falą nabiegała mi do piersi…
1004— Biedny, bo i tobie chodziło kiedyś o mnie, prawda Jacku? — mówiło dziewczę dziwnie zdławionym głosem.
1005Zdało mi się nagle, że chyba się nie zmogę, chyba porwę tę dziewczynę i ucieknę z nią na koniec świata, i nikogo jej nie pozwolę kochać, tylko siebie!
1006Sekund kilka — jak wiek długich.
1007— Patrz, jaki śliczny statek! — odezwała się już spokojniej.
1008Oprzytomniałem i mimo woli spojrzałem w wskazanym kierunku. Na morzu istotnie kołysał się zgrabny cutter, o trzydziestu mniej więcej tonach objętości. Sądząc po smukłych masztach i budowie przodu, mógłby współzawodniczyć w szybkości z niejednym wielkim okrętem.
1009Płynął z południa, a w promieniach zniżającego się powoli słońca srebrem lśniły trójkątne żagle, rozpięte na przednim i środkowym maszcie, lecz nie upłynęło nawet pół minuty, skoro wszystkie zwinęły się nagle, na podobieństwo mewy, składającej śnieżne swoje skrzydła, i zaraz z masztu na przodzie statku jęła się spuszczać kotwica, a woda bryznęła w górę białą pianą.
1010Przystawał nie dalej jak ćwierć mili angielskiej od brzegu, kto wie, czy nie bliżej, gdyż na pokładzie z tyłu statku rozróżnialiśmy doskonale wysokiego wzrostu mężczyznę w rodzaju szłyka[66] na głowie, który z lunetą w ręku przyglądał się uważnie okolicznym zboczom.
1011— Co on tu robi? — zagadnęła mnie Edie po chwili.
1012— Są to prawdopodobnie jacyś bogaci Anglicy z Londynu — odparłem dosyć stanowczo.
1013Dziś z uśmiechem politowania wspominam owo określenie, wówczas jednak objaśnialiśmy w ten sposób wszystko, cokolwiek niezrozumiałego zachodziło w pogranicznych hrabstwach.
1014Z godzinę chyba podziwialiśmy wykwintny statek, potem zaś, ponieważ słońce miało właśnie ukryć się za chmury, a powietrze stawało się zimne i ostre, okrążyliśmy wzgórza półkolem i wracaliśmy śpiesznie w kierunku West Inch.
1015Główne wejście na folwark wiodło przez duży ogród, tak jednakże zaniedbany, iż rzadko kto przechodził tamtędy, stąd furtka żelazna w murze zwykle prawie zamknięta była na zasuwkę.
1016Przy tej to furtce spędziłem ongi noc bezsenną — wówczas, kiedy gorzały sygnały i kiedyśmy mieli szczęście rozmawiać z Walterem Scottem jadącym z Edynburga.
1017Na prawo od wejścia i właśnie w owym opuszczonym sadzie wznosi się rodzaj kamiennego kopca, który podobno postawiła kiedyś babka, matka mojego rodzica[67].
1018Złożyły się na niego głazy wypolerowane gładko przez wody strumienia, złotawy piasek, żwir błyszczący, wreszcie piękne muszle morskie, lśniące tęczą barw wśród mchów zielonych i delikatnych paproci wychylających się spośród kamieni niby puszyste, koronkowe kity.
1019List, Kobieta, Mężczyzna, Obyczaje, ObcyMinęliśmy już furtkę i zapuściliśmy się krętą ścieżką, która biegła tuż koło owego kopczyka. Wzrok mój upadł nań przypadkiem i na płaskim, najwyżej leżącym kamieniu dostrzegłem sporą, na dwoje rozłupaną drzazgę, której ramiona obejmowały jakiś biały papier.
1020Schyliłem się prędko, pragnąc przekonać się, co to, lecz uprzedziła mnie Edie i odtrącając lekko, chwyciła kartkę i błyskawicznym ruchem ukryła w kieszeni.
1021— To dla mnie — szepnęła, oblewając się mocnym rumieńcem.
1022Ja zaś uczułem, że krew wszystka ucieka mi z serca, i zagłębiłem w jej źrenicach oczy, których wyraz zgasił pogodę w jej twarzy. Pobladła.
1023— Od kogo, Edie? — zapytałem głucho.
1024Ściągnęła brwi mocno, lecz nie odpowiedziała ani słowa.
1025— Od kogo, dziewczyno?! — powtórzyłem, całą mocą tłumiąc jeszcze gniew wzbierający mi w duszy. — Czyżby to być mogło, że oszukujesz Jima, jak przedtem zadrwiłaś ze mnie?
1026— Jesteś brutal! — przerwała z ogniem w oczach. — Radzę ci nie wtrącać się do tego, co do ciebie nie należy.
1027— Owa kartka pochodzić może od jednego tylko człowieka! — mówiłem dalej, urywanym głosem. — Tylko od jednego. Od de Lappa.
1028 1029— A gdybyś miał słuszność? — wycedziła sucho.
1030Zimna krew tej istoty w takiej, w takiej chwili, odbierała mi przytomność i przyprawiła po prostu o jakiś szał gniewu.
1031— Przyznajesz się! — wybuchnąłem, postępując krok naprzód. — Więc naprawdę nie masz już żadnego wstydu?!
1032Cofnęła się z godnością i zmierzyła mnie dziwnym spojrzeniem.
1033— Czemuż to nie wolno mi otrzymywać listów od tego właśnie gentlemana? — odparła zimnym jak stal głosem.
1034 1035 1036— Ponieważ to obcy, Francuz może, cudzoziemiec!! — krzyknąłem już prawie z rozpaczą.
1037— Mylisz się — wyrzekła z wolna. — To mąż mój przede wszystkim.
Rozdział dziewiąty. Co zaszło w West Inch
1038Do grobu nie zapomnę tej straszliwej chwili. Nieraz przedtem słyszałem ludzi utrzymujących, iż cios jakiś gwałtowny a nagły mocen[68] jest ogłuszyć nerwy i stępić wrażliwość na wszystko, co nie jest tym bólem.
1039Ze mną stało się inaczej, przeciwnie nawet, bo wzrok, słuch i myśli zyskały tylko na jasności.
1040Pamiętam, że oczy moje upadły właśnie na bryłę marmuru wielkości ręki mężczyzny, okoloną wieńcem szarych, spiczastych kamyków, i z całym skupieniem podziwiałem różnokolorowe, po niej się wijące żyłki…
1041A jednak twarz musiała przybrać jakiś nieznany przedtem wyraz, bo nagle Edie wydała krzyk stłumiony i pędem uciekła w stronę drzwi, spoza których kładło się na ścieżce żółtawe, migotliwe światło.
1042Chwilę bezmyślnym wzrokiem ścigałem jej postać, potem jak szalony puściłem się w kierunku domu i jąłem stukać w okno jej pokoju na wpół nieprzytomnie. Tam przecież schroniła się niezawodnie.
1043Przez szyby dojrzałem wkrótce białe czoło, brwi ciemne, wiśniowe usta…
1044— Odejdź stąd, odejdź, czy słyszysz? — odezwała się na koniec gorączkowo. — Nie chcę twoich wyrzutów! Nie pozwalam ci tak mówić! Nie otworzę okna! Odejdź, słyszysz?
1045Nie przestawałem stukać coraz głośniej.
1046— Muszę cię o coś zapytać — rzuciłem przez ściśnięte zęby.
1047— Co takiego? — podchwyciła, uchylając z nieufnością okna. — Wiedz, że jedna wymówka, a zamknę i nie otworzę więcej!
1048— Czy naprawdę jesteś mężatką, Edie? — zacząłem z drżeniem, czekając słów jej jak wyroku.
1049— Tak — szepnęła poważnie, a mnie najcięższy kamień spadł z serca, lecz miejsce jego zajął ból głuchy, stępiony…
1050 1051— Ojciec Brenman, zakonnik, w kaplicy rzymskokatolickiej w Berwick.
1052 1053— On życzył sobie, żeby akt odbył się w kościele katolickim.
1054 1055 1056W tejże chwili przypomniałem sobie, że dnia tego Edie jeździła do Berwick, a cudzoziemiec znikł także, uprzedziwszy, iż wybiera się na dłuższy spacer w góry…
1057— A… a… Jim? — odważyłem się teraz zapytać.
1058 1059— Złamiesz mu serce i zrujnujesz przyszłość — wyrzekłem surowo.
1060— On mi przebaczy — powtórzyła, blednąc.
1061— Chyba nie znasz Jima?! Prędzej zabije twojego de Lappa! Och! Edie — skarżyłem się z bólem — jak mogłaś przyczynić nam tyle wstydu i tyle cierpienia?
1062— Wymówki?! — rzuciła gniewnie, z łuną krwi na cudnej twarzy.
1063I natychmiast okno zamknęło się z trzaskiem.
1064Czekałem, aż się uspokoi, i stukałem znowu, gdyż o wiele rzeczy musiałem ją jeszcze zapytać, ale nie chciała zbliżyć się do okna, nie chciała odpowiadać, chwilami zdawało mi się, że słyszę płacz jej, podobny do jęku…
1065Wyczerpało mnie to wreszcie, a że przy tym ściemniło się zupełnie, więc ociężałym krokiem skierowałem się ku domowi, gdym nagle usłyszał skrzypnięcie ogrodowej furtki.
1066Na ścieżce zamajaczyła smukła sylwetka de Lappa.
1067Szedł prędko, zwrócony bokiem do mnie i przez chwilę myślałem, że wraca obłąkany lub nietrzeźwy.
1068Posuwał się dziwnym, rytmicznym, z jakiegoś obcego mi tańca zapożyczonym krokiem. Przy tym raz po raz trzaskał w palce, a źrenice mu gorzały niby dwa błędne ogniki.
1069— Voltigeurs! — wybiegło mu z ust cichym krzykiem. — Voltigeurs de la Garde!
1070Te same słowa, które wymówił wtedy, na wybrzeżu…
1071 1072— En avant! En avant![69]
1073Ostry świst przeszył powietrze — to cudzoziemiec wykonywał jakieś energiczne ruchy laską.
1074Nagle stanął. Dostrzegł mnie przy murze i odgadł widać, że byłem świadkiem jego słów i zachowania, gdyż lekki przymus odbił mu się w twarzy.
1075— Ach! To ty, młody przyjacielu! — odezwał się wreszcie. — Nie przypuszczałem, że zastanę tutaj kogokolwiek. W doskonałym jestem dziś usposobieniu! Dawno się nie czułem równie znakomicie.
1076— Ja zaś przysiągłbym, że jutro, skoro powróci Jim Horscroft, na pewno nie będzie panu tak wesoło! — wybuchnąłem szorstko.
1077— Więc przyjeżdża jutro? — ciągnął z tym samym spokojem. — Proszę, proszę, dlaczegóż by to jednak miało wpłynąć na mój humor?!
1078— Dla tej prostej przyczyny, iż zabije tego, kto wydarł mu szczęście.
1079— Doprawdy? Widzę, żeś pan zgłębił już tajemnicę naszego małżeństwa — odparł cudzoziemiec chłodno. — Edie musiała się przyznać? Trudno więc! Horscroft uczyni, co zechce.
1080— Pięknie pan nam odpłacił za życzliwość i schronienie! — rzuciłem z bezsilnym oburzeniem.
1081 1082— Drogi chłopcze — zaczął miękko. — Myślę, że jest przeciwnie, i że wywdzięczyłem się wam, jak mogłem najlepiej. Sam chyba widzisz niedostatki waszego cichego życia i rozumiesz, że Edie stworzona była do innych przeznaczeń. A przez małżeństwo ze mną wchodzi do możnej i zacnej rodziny. Gdzież tu powód do wyrzutów? Teraz musimy się rozstać, gdyż muszę dziś jeszcze napisać kilkanaście listów, co zaś do reszty, to możemy jutro, kiedy Horscroft już będzie, powrócić do całej tej sprawy raz jeszcze.
1083Skinął mi głową i skierował się ku drzwiom mieszkania.
1084— Ach! Więc to dlatego pan zachowywał się tak dziwnie w sygnałowej wieży! — wykrzyknąłem nagle, olśniony niespodzianym światłem.
1085— Widzę, Jocku, że stajesz się istotnie zabójczo domyślny! — przerwał z szyderczym uśmiechem.
1086W chwilę później dobiegło mnie skrzypnięcie drzwi jego pokoju i zgrzyt klucza, dwukrotnie obróconego w zamku.
1087Byłem pewny, iż po tym, co zaszło, nie zobaczymy się tego dnia więcej, nie upłynął jednak i kwadrans, kiedy ukazał się na progu kuchni, gdzie jak zwykle dotrzymywałem towarzystwa mym rodzicom.
1088— Pani — rzekł, zbliżając się do matki i kładąc rękę na sercu owym dziwnym, charakterystycznym ruchem — byłem dotąd przedmiotem wielkiej dobroci pani, o której na zawsze zachowam wspomnienie. Myślałem już, że nigdy nie będę czuł się tak szczęśliwy, jakim stałem się tutaj, pod dachem pani, w tej cichej, spokojnej okolicy. Proszę bardzo, niech pani zechce przyjąć teraz małą ode mnie pamiątkę. I pan, szanowny panie — zwrócił się z kolei do ojca — nie odmówi mi także przyjęcia podarku, który chciałbym mieć zaszczyt panu ofiarować?
1089Złożył na stole dwie spore paczki, obwinięte w biały papier, potem oddał matce trzy inne ukłony i śpiesznie wyszedł z kuchni.
1090Staruszka drżącymi palcami rozwinęła pierwsze zawiniątko i oczom naszym ukazała się prześliczna, złota broszka, z wielkim, zielonym kamieniem, otoczonym sześcioma mniejszymi, przejrzystymi i siejącymi całą tęczę blasków.
1091Aż dotąd nie widzieliśmy nic równie wspaniałego i żadne z nas nie umiało nawet nazwać tych przepychów, dopiero znacznie później, w Berwick, powiedziano nam, że duży kamień jest szmaragdem, a małe brylantami, całość zaś o wiele przewyższa swą wartością sumę, którą byśmy otrzymali ze sprzedaży wszystkich jednorocznych jagniąt.
1092Poczciwa matka staruszka umarła już niezmiernie dawno, ale przepyszna brosza błyszczy zawsze przy sukni najstarszej mojej córki, ilekroć się wybiera na bal czy wizytę, a skoro na nią spojrzę, zaraz mi pod powiekami majaczą przenikliwe, bystre oczy, nos śpiczasty, arystokratyczne rysy i kocie wąsy złowrogiego gościa z folwarku w West Inch.
1093Ojcu przypadł w udziale złoty zegarek z podwójną kopertą i trzeba było widzieć, z jaką dumą kładł go na wklęsłości dłoni i pochylał się, wstrzymując oddech, by posłuchać regularnego tykania.
1094Nie umiałbym powiedzieć, które z dwojga rodziców było więcej zachwycone i cały wieczór z uniesieniem mówili o szlachetnym cudzoziemcu, jego rzadkiej dobroci i pańskiej hojności.
1095 1096— Dał wam jeszcze coś innego — ozwałem się w końcu posępnie, nie umiejąc hamować się dłużej.
1097— Cóż takiego? — pochwycił ojciec z ciekawością.
1098— Męża dla Edie — szepnąłem, do krwi przygryzając usta.
1099Z początku nie chcieli wierzyć, gotowi przypuszczać raczej, że ja to postradałem zmysły, skoro jednak odsłoniłem całą prawdę i trudno było się łudzić, zamiast gniewu ujrzałem w twarzach ich, niestety, dumę i radowali się tak szczerze, jakbym oznajmił im, że Edie poślubiła szlachcica, pana naszej szkockiej ziemi.
1100Przy tym Jim Horscroft słynął jako sławny zabijaka i najmocniejsza głowa w okolicy, syn doktora — mówiono — dobry i do pitki, i do bitki — z tej przyczyny staruszkowie krzywili się trochę na niego jako na przyszłego zięcia, matka zaś niejednokrotnie powtarzała Edie, że nie będzie szczęśliwa w tym małżeństwie.
1101Czyżby przeczuła moją bolesną tajemnicę i po matczynemu chciała zło naprawić, czy też Edie istotnie nie była stworzona ani dla mnie, ani dla Horscrofta, i żaden nie umiałby zaspokoić jej pragnień i urzeczywistnić swoich?
1102 1103Tymczasem pan de Lapp — o ile oczywiście mogli o nim coś pewnego wiedzieć — należał do sfer wyższych o wiele od naszej, dobrze wychowany, delikatny, spokojny, przy tym w możności zapewnienia sobie i żonie dostatniego bytu, może zbytków?
1104Wprawdzie rzecz trzymana była w tajemnicy, i to jednak nie zaniepokoiło mych rodziców, gdyż potajemne małżeństwa były zjawiskiem pospolitym w Szkocji, a ponieważ kilkanaście wyrazów wystarczyło, by z kobiety i mężczyzny uczynić małżeństwo, nikt nigdy nie mógł wiele tu zarzucić.
1105Staruszkowie nie kryli więc zadowolenia i nie wiem, czy ucieszyliby się więcej, gdyby im nagle zmniejszono tenutę dzierżawną, a ja wróciłem do swego kątka z podwójnie zranionym sercem, raz — bolała mnie bezpowrotna utrata dziewczyny, którą do szaleństwa mogłem był[70] pokochać i kochałem dotąd, jakby nietykalną świętość — po wtóre — nie umiałem się opędzić myślom o rozpaczy Jima, tak zdawało się, bliskiego tego raju, utraconego już teraz na zawsze, ani też uczuciu, że jednak nakarmiono go tu niewdzięcznością i podeptano lekkomyślnie prawa — wiedziałem zaś, że nie należy do ludzi przyjmujących z pokorą, co im los przyniesie…
1106Więc stanie się coś okropnego, co mianowicie, gdybyż można przeczuć!…
Rozdział dziesiąty. Cień wraca
1107Nazajutrz rano podniosłem się z głową ciążącą jak ołów, gdyż pewien byłem, że Jim zjawi się tu wkrótce i dzień ów stanie się dniem wielkich smutków.
1108Co jednak przyniesie to pogodnie zapowiadające się słońce, jakie zmiany zajdą w doli każdego z osobna? To było więcej, niż śmiałem odgadywać w najposępniejszych i najgłębszych chwilach bólu.
1109Pozwólcie mi, że opowiadać będę tak, jak się stawało.
1110Więc przede wszystkim — zerwałem się przed wschodem słońca dlatego, iż rozpoczynał się okres przybywania jagniąt i obaj z ojcem mieliśmy z tym mnóstwo pracy.
1111 1112Ucieczka, Kobieta, MężczyznaWyszedłem na korytarz i nagle zimny powiew musnął mnie po twarzy: drzwi od sieni były na rozcież otwarte. Płynęło przez nie różowawo-popielate światło jutrzni, w głębi, w ogrodzie ciemniała uchylona furtka.
1113Objąłem dom szybkim spojrzeniem.
1114Drzwi od pokoju Edie i sypialni cudzoziemca również nie były zamknięte.
1115I wtedy, niby mgnieniem błyskawicy, zrozumiałem wszystko, zrozumiałem, co znaczyły owe wczorajsze podarki. To było pożegnanie.
1116 1117On i — ona. Uchyliłem drzwi jej dziewczęcego pokoiku i przystanąłem na progu. Jak mogła, jak mogła! W tej chwili miałem dla niej w sercu tylko gorycz.
1118Dla obcego, dla cudzoziemca opuściła nas wszystkich bez jednego cieplejszego słówka, bez serdeczniejszego choćby uściśnienia ręki!
1119 1120Trwożyłem się na myśl samą, co zajdzie, gdy stanie oko w oko z Jimem. Teraz, zdawało mi się, że chciał niejako uniknąć owego spotkania i rzecz, pomimo wszystko, miała pozory podłości.
1121Czułem się upokorzony, w piersiach wił się ból piekący, w duszy wzbierał gniew głuchy, tym tęższy może, że bezsilny.
1122Zapragnąłem nagle orzeźwić się chłodnym powietrzem i słowa nie mówiąc ojcu o smutnym odkryciu — wybiegłem ku owczarniom, ruchem uspokajać rozpaloną głowę.
1123Dosięgłem wkrótce Corriemuir i tam, ze wzgórz, niespodzianie ujrzałem raz jeszcze wiotką postać Edie. Stała na wybrzeżu, przy niej rysowała się nienawistna sylwetka de Lappa. Wszystka krew spłynęła mi do serca…
1124Zgrabny cutter kołysał się spokojnie na szafirowo-szmaragdowych falach, wtem od jednego z boków oderwała się ciemna plama dużej, żaglowej łodzi i wartko płynęła do brzegu.
1125Nie mogłem wykonać żadnego ruchu, zmartwiałymi oczyma wpijałem się tylko w jej postać.
1126W ręku trzymała szal czerwony i poruszała nim rytmicznie, z wolna. Zapewne musiał to być umówiony sygnał.
1127Potem wsiedli oboje do łodzi, która jęła[71] zawracać w kierunku okrętu.
1128Okręt, PorwanieDotarli wreszcie, spuszczono drabinkę, podróżni weszli na pokład…
1129Później kotwica podniosła się z posępnym chrzęstem, statek zakołysał się mocniej i zaczął oddalać się na pełne morze.
1130Na pokładzie migotała ciągle czerwona plama szala Edie, de Lapp stał przy naszej drogiej dziewczynie i trzymał jej ręce…
1131Teraz i oni mnie dostrzegli — sylwetka moja ostro musiała się odcinać na jasnym tle nieba.
1132Oboje przyjaźnie potrząsnęli ręką, potem Edie kilkakrotnie wionęła chusteczką; ale przestali wkrótce, gdyż nie otrzymali ode mnie żadnej odpowiedzi.
1133Skrzyżowałem ręce i stałem tak, wyprostowany dumnie, palącym wzrokiem ścigając statek, który porywał mi podstępem wszystko, co kochałem, z zapamiętaniem powtarzając sobie, że już jej nie ma, że jej nigdy więcej nie zobaczę, że nawet oto cutter staje się tylko białą, kwadratową plamą, a teraz ginie w mgłach porannych.
1134Śniadanie było już na stole, kiedy wróciłem do domu — siedliśmy do niego jak dawniej — we troje — tylko bez żadnego apetytu i z chmarą odmiennych uczuć w duszy.
1135Rodzice już przedtem domyślili się wszystkiego — ojciec starał się okazać spokój, a nawet chłodną obojętność, matka tylko nie mogła znaleźć dla Edie dość twardych wyrazów.
1136Wprawdzie nigdy nie było głębszego między nimi przywiązania, a choćby nawet szczerej życzliwości, w ostatnich zaś czasach stosunek oziębiał się prawie z dniem każdym.
1137List, Syn, Ojciec, Matka, Nauka, Obyczaje— List tylko zostawił — przypomniał sobie niespodzianie ojciec, ręką wskazując stoliczek i na nim papier złożony w kilkoro. — Znalazłem go w jego pokoju. Może nam przeczytasz?
1138Poczciwi moi rodzice, jakkolwiek płynnie czytali duże, wyraźne druki, nigdy jakoś nie mogli uporać się z gładszym odcyfrowywaniem „pisanego” i teraz więc nawet nie otworzyli koperty.
1139Adres wypełniony był tym samym pięknym, czytelnym pismem i brzmiał jak następuje:
1140
List zaś przechowuję dziś jeszcze i oto, co w tej chwili przepisuję z pożółkłych, zaplamionych kartek:
1141Nie spodziewałem się opuścić was tak niespodzianie i nagle, rzecz zależała jednak od innej niż moja woli.
Obowiązek i honor powołują mnie w szeregi dawnych towarzyszy.
Słowa moje zrozumiecie lepiej, zanim niewiele jeszcze dni upłynie.
Zabieram z sobą Edie, ponieważ się zgodziła zostać moją żoną — kto wie, czy w przyszłych, spokojniejszych czasach nie ujrzycie nas kiedy w West Inch.
Tymczasem przyjmijcie choć zapewnienie mojej życzliwości i zechciejcie wierzyć, że nigdy nie zapomnę tych cichych miesięcy, jakie przebyłem pod waszym gościnnym dachem, wtedy gdy pozostawał mi zaledwie tydzień życia, gdybym wpadł w moc Sprzymierzonych. Może zaświta dzień, w którym i to także się wyjaśni.
Pułkownik Woltyżerów Gwardii i adiutant Jego Cesarskiej Mości, Cesarza Napoleona”.
Głos mój stał się chrapliwy i syczący, gdy wymawiałem nienawistne, pod nazwiskiem cudzoziemca umieszczone słowa.
1142Wiedziałem wprawdzie i domyśliłem się dawno, że ten, któremu u nas przyrzekłem schronienie, musiał być jednym z owych nieustraszonych, o których tyle słyszeliśmy wszyscy i którzy krwią własną torowali sobie drogę do wszystkich stolic Europy, z wyjątkiem jednej tylko — naszej. Londyn ostał się przed ich zaborczym objęciem. Ale nie odgadłbym nigdy, przenigdy, iż człowiek przebywający pod naszym dachem jest adiutantem owego tytanicznego cesarza — pułkownikiem jego Gwardii.
1143— Więc nie nazywa się de Lapp, tylko de Lissac — rzekłem twardo. — A pułkownik, czy inny dygnitarz, niech się cieszy, że będzie daleko, zanim Jim przyjedzie z Edynburga… Stało się — szepnąłem zdławionym głosem, rzuciwszy mimowolne spojrzenie w okno i dostrzegłszy znajomą, barczystą sylwetkę — ot i oczekiwany. Już otworzył furtkę.
1144Zerwałem się gorączkowo i wybiegłem na spotkanie.
1145W duszy zmagały się tysiące uczuć i dałbym wiele, żeby móc cofnąć tę chwilę, móc zawrócić go do Edynburga.
1146Jim szedł zdyszany, wielkimi krokami i z dala już potrząsał zwitkiem papieru, który trzymał w ręku.
1147Przez mózg mi przemknęło, że to zapewne list od Edie i że wie zatem wszystko.
1148Kiedy się jednak zbliżył, stwierdziłem, że papier był duży, żółtawy i sztywny i szeleścił za każdym dotknięciem, a oczy Jima błyszczały radością jak dwa jasne światła.
1149— Wiwat, Jocku! — zakrzyknął, skręciwszy w aleję, wiodącą już przed próg mieszkania. — Gdzie jest Edie?! Gdzie Edie?
1150— Czy zaszło co nowego, przyjacielu? — przerwałem, nie wiedząc, jak zacząć.
1151— Gdzie Edie? — powtórzył niecierpliwie.
1152— Co to za papier? — pytałem z bijącym sercem.
1153— Dyplom! Dyplom, Jocku! Mogę leczyć, odkąd zechcę! Doskonale poszło! Ale przede wszystkim chcę go pokazać Edie.
1154— Co mógłbyś uczynić najlepszego, to już nie myśleć o niej — zacząłem drżącym głosem.
1155Twarz mu się nagle zmieniła, pobladł i chyba nie zdarzyło mi się więcej widzieć człowieka, na którym by większe wrażenie wywarły tylko ludzkie słowa.
1156— Co?… Co chcesz przez to powiedzieć? — wyszeptał po chwili z wysiłkiem.
1157Z rąk wymknął mu się drogocenny papier i wiatr natychmiast uniósł go przez ogrodzenie, zakręcił po piaszczystej drodze i rzucił o krzak ciernistego janowca, gdzie uwiązł i jął się szamotać — Horscroft nie obejrzał się nawet.
1158Oczyma wżerał się w moje, jakby chciał mnie przewiercić aż do dna, spod powiek sypały się straszne, nieprzytomne jakieś błyski.
1159— Ona niegodna ciebie — wyrzekłem wreszcie, spuszczając wzrok ku ziemi, gdyż nie mogłem znieść już tego dzikiego spojrzenia.
1160Palce jego wpiły się w moje ramię.
1161— Coś ty uczynił? — ozwał się chrapliwie. — Co to za okrutne żarty? Gdzie jest Edie?
1162— Odjechała z Francuzem, który mieszkał u nas — rzuciłem jednym tchem, z rozpaczą.
1163Od rana myślałem, jak mu to powiedzieć, w jakie słowa przyoblec tę straszną wiadomość, żeby choć trochę złagodzić cios nieunikniony — zawsze jednak byłem w tych rzeczach niezręczny i teraz więc nie umiałem wywiązać się lepiej.
1164Jęk głuchy, mimowolny wybiegł z jego warg zbielałych, zwiesił głowę na piersi, potem znów spojrzał na mnie.
1165Nie zapomnę tego wzroku! Oczy jego były na mnie, a przecież czułem, że mnie nie widzi — takie obłędne, bólem oszalałe oczy.
1166Minęło kilka minut, potem zacisnął palce kurczowym, mechanicznym ruchem, potem mu na skronie wystąpiły sine żyły…
1167Nagle zaczerpnął tchu, uczynił ruch, jakby przełykał coś z trudnością, i jął mówić dziwnym, chrapliwym, przyduszonym głosem:
1168 1169— Dziś przed samym świtem — objaśniłem cicho.
1170 1171 1172Oparł się o słupy ganku, jakby miał za chwilę upaść. Ani kropli krwi nie było w jego twarzy.
1173— Nic nie zostawiła dla mnie? — pytał dalej, głucho.
1174— Powiedziała, że jej przebaczysz.
1175— Niechże Bóg potępi moją duszę, jeśli to kiedykolwiek uczynię — rzekł ponuro. — Dokąd wyjechali?
1176— O ile domyślać się możemy: do Francji.
1177 1178— Nie. Prawdziwe nazwisko jego brzmi: Lissac. Jest pułkownikiem w gwardii cesarza Napoleona — odparłem niespokojnie.
1179— Ach! Tak! Więc prawdopodobnie zamieszka w Paryżu. W Paryżu — powtórzył ze strasznym uśmiechem.
1180— Spokoju, Jimie! — krzyknąłem, widząc, że jeszcze więcej blednie. — Ojcze, ojcze, brandy przynieś, prędzej!
1181Kolana się pod nim gięły, ale znów nabrał silnym oddechem powietrza i przychodził do siebie, kiedy staruszek nadbiegał z dużą butlą wódki.
1182— Zabierzcie to — szepnął Jim niedosłyszalnym głosem.
1183— Jeden łyk, panie Horscroft — prosił z troskliwością ojciec — jeden łyk tylko, a wrócą dawne siły.
1184Jim porwał flaszkę i cisnął daleko, na drogę.
1185— Zapewne, doskonały trunek dla tych, co pragną zapomnieć! — rzucił twardo. — Ale ja muszę pamiętać.
1186— Boże Wszechmocny, przebacz mu te grzeszne słowa — powiedział mój ojciec z mocą.
1187— A również i to, że o mały włos nie rozbił głowy oficerowi piechoty Jego Królewskiej Mości — dobiegł nas gniewny głos starego majora i pan Elliott ukazał się za ogrodzeniem. — Z ochotą byłbym wypił lampkę wina po rannej przechadzce — ciągnął wzburzony dalej — ale dostać butelką po uchu! Po tylu latach wiernej służby?! Cóż to się tutaj stało, że stoicie jakby grabarze na… que diable[72]… na pogrzebie?!
1188Przystąpiłem szybko do rozgniewanego staruszka i półgłosem powiadomiłem go o naszych smutkach. Jim nawet nie ruszył się z miejsca, plecami podparł mocniej słupy ganku i trwał w martwym zapamiętaniu, z brwią ściągniętą i twarzą ziemistą jak popiół.
1189Major niezmiernie lubił Jima, z uwielbieniem odzywał się zawsze o dobroci i piękności Edie, teraz więc, skoro dowiedział się wszystkiego, oburzenie nie miało prawie granic.
1190— Nie zawiodło mnie zatem przeczucie — ozwał się wreszcie. — Od czasu tego zajścia w sygnałowej wieży ciągle jakoś obawiałem się podobnych rzeczy i nie miałem już chwilki spokoju. Już po tym postępku od razu poznałbym Francuza! Ci nie mogą przejść obojętnie koło przystojnej kobiety. Ten przynajmniej poślubił i to jest zawsze pociecha. Cóż robić. Na świecie ciągle kołaczą się smutki. Wy swoje będziecie zmuszeni odłożyć na stronę — mówił dalej, a głos jego stał się nagle poważny i dziwnie wzruszony — bo nad całą Europą znowu rozgorzała rewolucja i prawdopodobnie na karki nasze spadnie nowych dwadzieścia lat wojny!
1191— Co pan mówi? — przerwałem zdumiony.
1192— Napoleon umknął z Elby! — wybuchnął z uniesieniem stary żołnierz. — Oczywiście zbiegły się do niego wszystkie dawne wojska, a król Ludwik musiał ratować się spieszną ucieczką. Wiadomości te przywieziono do Berwick dziś rano.
1193— Wielki Boże! — krzyknął ojciec z prawdziwą rozpaczą. — Więc te krwawe dzieje rozpoczną się znowu?! Wieczna wojna?!
1194— Tak, panie — oznajmił major uroczyście. — Myśleliśmy, że Cień ów znikł znad naszych głów na zawsze, a oto ukazał się znowu. Wellington otrzymał już rozkaz opuszczenia Wiednia i udania się do Niderlandów. Przypuszczają, że cesarz tam przede wszystkim skieruje swe siły. Zły wiatr powiał nad naszą ziemią, wiatr, który nie wróży nic dobrego. Ja zaś otrzymałem przed chwilą zawiadomienie, iż odkomenderowano mnie do 71. pułku w randze starszego majora.
1195Ostatnie słowa wymówił z widoczną dumą, ja zaś uścisnąłem serdecznie dłoń poczciwego żołnierza, bom wiedział, jak go kosztowała dotychczasowa rola inwalidy, ciężaru społeczeństwa.
1196— W jak najkrótszym więc czasie muszę odjechać do pułku, a tam, po tamtej stronie morza, będziemy za miesiąc, kto wie, może w Paryżu za drugi…
1197— Na miłość Boską, majorze, zabierz mnie pan z sobą! — jęknął nagle Horscroft. — Z ochotą poniosę karabin, jeśli pan mnie poprowadzi na spotkanie tego… potępieńca!
1198— Mój chłopcze — rzekł major ze współczuciem — będę dumny, jeśli zechcesz iść pod moje rozkazy. Naturalnie, że de Lissac nie odstąpi od Napoleona!
1199— Pan wie jego nazwisko[73]? — podchwyciłem z naiwnym zdumieniem.
1200— To jeden z najlepszych oficerów wojsk francuskich — objaśnił Elliott ze szczerym uznaniem. — Człowiek znający się na tych rzeczach rozumie, co znaczy tego rodzaju pochwała. Podobno chciano go w swoim czasie mianować marszałkiem, wolał jednak zostać przy boku cesarza. Miałem sposobność widzieć go na dwa dni przed zajściami w Korunii[74], kiedy wysłano mnie w roli parlamentarza z poleceniem omówienia sprawy naszych rannych. Był wówczas w towarzystwie Soulta. Tutaj poznałem go natychmiast.
1201— I ja poznam go natychmiast — powtórzył Horscroft twardo, z błędnym spojrzeniem i nieugiętą zaciętością w głosie.
1202Ja tymczasem oczyma duszy ujrzałem nagle swoje przyszłe, niedalekie życie, samotne, monotonne i bezpożyteczne, zakopane w tych milczących piaskach, nawet bez towarzystwa starego wojaka, nawet bez przyjaźni Jima. A oni będą szli szparko na spotkanie wroga, będą się narażać na każdą wściekłość nawałnicy.
1203I powziąłem postanowienie szybsze niż olśniewający zygzak błyskawicy.
1204— Jadę z wami, majorze — oznajmiłem stanowczo.
1205— Jocku! — dobiegł mnie bolesny szept ojca.
1206Alem[75] nie słyszał tego, a Jim objął mnie nagle mocnym, braterskim uściskiem.
1207Z oczu majora sypały się iskry, z tryumfem wyrzucił laskę w powietrze.
1208— Mam dwóch rekrutów! — zawołał radośnie. — Na schwał chłopy, takich trzeba by nam więcej! A więc, przyjaciele, chwili nie ma do stracenia. Przygotujcie się do drogi, bo ruszymy wieczornym dyliżansem.
1209Ot, co przyniósł jeden dzień tylko, jeden dzień nie dłuższy wcale od innych, a ileż to lat nieraz upłynie bez żadnej w życiu człowieka zmiany, bez zajść gwałtowniejszych, bez wstrząśnień, bez bólów. A ten króciutki okres czasu tyle zażegł smutków!
1210Dwadzieścia cztery godziny podobne do innych, a jednak: De Lissac odpłynął i zabrał nam Edie. Napoleon oswobodzony z Elby. Wybuch europejskiej wojny. Jim Horscroft utracił wszystko, co mogło wiązać go z życiem, szczęście, narzeczoną, ja — widok choćby kochanej dziewczyny, a teraz obaj gorączkowo gotowaliśmy się do odjazdu, obaj szliśmy bić się z Francuzami…
1211Dzień cały minął niby sen jakiś niejasny i ciężki, aż do chwili, w której z węzełkiem na plecach kierowałem się ku Ayton, by zdążyć na dyliżans i na zakręcie drogi raz jeszcze rzuciłem spojrzenie za siebie, na szary dom moich rodziców i dwie ciemniejące na progu sylwetki.
1212Matka kryła twarz w fałdy swego szetlandzkiego szala, ojciec poruszał wielkim, pasterskim kijem, i trząsł raz po raz ręką, jakby chciał dodać mi odwagi w przededniu nieznanej, może posępnej, przyszłości.
Rozdział jedenasty. Tłum narodów
1213Literat, SłowoZbliżam się teraz do punktu mego opowiadania, którego samo już wspomnienie tłumi dech w piersiach i budzi coś niby rodzaj lęku — obawę — czy podołam tak bardzo trudnemu przedsięwzięciu. Chwilami zaczynam już wątpić, czy wybrnę, gdyż, skoro piszę, lubię rzecz opowiadać bez pośpiechu — a wszystko we właściwym miejscu i niewzruszonym chronologicznym porządku, podobnym temu, jaki króluje wśród owiec prowadzonych przez wytrawnego owczarka.
1214Tak mogło dziać się w West Inch. Rzeka, Los, Literat, SłowoAle teraz, gdy staję na progu życia szerszego, gdy opisywać mam bieg wypadków, które przeniosły nas w odmienne światy, niby źdźbła słomy, leniwie poruszające się w rowie, do chwili, kiedy porwie je prąd wielkiej rzeki i skręci w wiry z szaloną szybkością — trudno mi niezmiernie rozwijać rzecz w miarę, jak się odbywała i pierwszorzędne w dziejach ludzkości zdarzenia ująć w proste formy mego nieudolnego języka. Przyczyny, skutki i nieuniknione następstwa tych lat niezatartych każdy snadnie znaleźć może na kartach historii, wszystko to zatem zostawiam na stronie i mówić będę jedynie o tym, com słyszał własnymi uszami, o tym, na co patrzyły moje tylko oczy.
1215Pułk, do którego odkomenderowano majora, był 71. pułkiem lekkiej piechoty, złożonej z Highlanderów (górali szkockich), odzianych w czerwone mundury i tartanowe spodnie w barwne, różnokolorowe kraty. Punktem zbornym służby czynnej naznaczono Glasgow.
1216Tam też udawaliśmy się we trzech dyliżansem.
1217Major był niezwykle podniecony i z uniesieniem opowiadał nam tysiączne anegdoty o Księciu i o Półwyspie Iberyjskim, których jednak ja tylko naprawdę słuchałem, gdyż Jim wcisnął się w kątek pojazdu, skrzyżował ręce, przyciął usta i siedział milczący, ponury, bez ruchu. Przysiągłbym, że wszystkie jego myśli oplatały się około cudzoziemca i że w duchu zabijał go co chwila, coraz wymyślniejszą, okrutniejszą śmiercią.
1218Odgadywałem to po złych, posępnych błyskach oczu i po kurczowym zaciskaniu palców.
1219We mnie był za to chaos i spośród mnóstwa splątanych uczuć nie umiałem wydobyć na jaw prawdy i nieodwołalnie rozstrzygnąć, czy zadowolił mnie ten obrót rzeczy, czym[76] może postąpił fałszywie — zawsze bo[77] ognisko rodzinne pozostaje rodzinnym ogniskiem i jakkolwiekby źle przy nim było, jakkolwiek szersze życie hartuje i uszlachetnia, zawszeć to ciężko myśleć, iż więcej niż pół Szkocji rozpościera się między tobą i matką i że każda chwila usuwa cię dalej i dalej…
1220 1221Tu major powiódł nas z tryumfem do komendy, przed którą wartował żołnierz z pękiem wstążek przy czapce i trzema galonami na ramieniu. Na widok Jima ukazał w uśmiechu wszystkie zęby i okrążył go po trzykroć, chcąc się zapewne napatrzeć do woli, i tak (co najmniej) uroczyście — jakby to chodziło o zamek w Carlisle.
1222Potem przybliżył się do mnie, pomacał moje boki, spróbował muskułów i równie rad był, jak przy oglądaniu Jima.
1223— Ot, czego nam trzeba, majorze! — odezwał się w końcu z radością. — Akurat czego trzeba! Z tysiącem podobnych zuchów moglibyśmy stawić dzielny opór najlepszym żołnierzom Boneya[78]!
1224— Jakże tam idzie? — zagadnął pan Elliott ciekawie. — Jak z musztrą?
1225— Litość bierze patrzeć — odparł rozmowny wartownik. — Siła czasu i wiele pracy upłynie, żeby tam uszło od biedy. Najprzedniejszych zabrali nam do Ameryki, a tu sami prawie rekruci, milicja.
1226— Tak, tak — przytwierdził major z głębokim westchnieniem. — A pójdziemy na spotkanie wytrawnym, starym żołnierzom. Jeśli będziecie potrzebować wskazówek moich czy innej pomocy — dodał, zwracając się do nas — przyjdziecie do mnie, na kwaterę.
1227Skinął przyjaźnie głową i oddalił się sprężystym krokiem.
1228Zaczynaliśmy z Jimem rozumieć, że major, który jest zarazem twoim pułkownikiem, to osobistość zasadniczo różna od majora-sąsiada i prawie przyjaciela ze wsi.
1229Niech i tak będzie, ale po co was nudzę tym wszystkim?
1230Zużyłbym sporą ilość najlepszych piór gęsich, gdybym zaczął opowiadać, jak poczynaliśmy sobie z Jimem z chwilą przyjazdu do Glasgow, jak poznaliśmy oficerów, zwierzchników, starszych, towarzyszy i jak każdy w odmienny prawie sposób zawierał z nami znajomość.
1231Wkrótce nadeszła wieść pewna, że ambasadorowie obradujący dotąd w Wiedniu i ciągle zajęci krajaniem Europy, jakby to było zwykłe udo baranie, lotem błyskawic rozbiegli się do swoich krajów i wszystko, co zawierały — konie, żywność, amunicja, ludzie — wszystko ruszało na Francję.
1232Z drugiej znów strony opowiadano sobie o ściąganiu wojsk nieprzeliczonych do Paryża, o gorączkowym zbrojeniu się i generalnych cesarskich przeglądach słynnej na całą Europę armii.
1233Potem gruchnęła wiadomość, że Wellington już w Niderlandach i że nam lub Prusakom wypadnie przetrzymać pierwsze uderzenia gromu.
1234Rząd nasz, jak tylko mógł najśpieszniej, ładował wojsko na okręty.
1235Wszystkie porty na wschodnim wybrzeżu zawalone były armatami, natłoczone końmi, amunicją.
1236Trzeciego czerwca i my otrzymaliśmy rozkaz wymarszu.
1237Tegoż jeszcze wieczora wsadzono nas w Leith na okręty i nazajutrz o zmierzchu przybyliśmy do Ostendy.
1238Pierwszy to raz w życiu noga moja stąpiła[79] na cudzoziemską ziemię.
1239I nie tylko ja, gdyż większość moich towarzyszy składała się z młodych, nowozaciężnych żołnierzy.
1240Zdaje mi się, że jeszcze widzę te ciemnoszafirowe wody, lekko sfałdowaną linię powrotnych bałwanów morskich, rozbijających się o skały, wydłużone, żółtawe wybrzeże i dziwaczne jakieś młyny z poruszającymi się bez końca ramionami, których na lekarstwo daremnie szukałbyś we Szkocji.
1241Miasto było czyste i utrzymane nadzwyczaj starannie, jak może żadne ze szkockich, ale nie znalazłbyś tam ani mocnego, angielskiego piwa (ale), ani doskonałych, owsianych placuszków.
1242Wojska udały się stamtąd do Bruges, a potem jeszcze do Gandawy, gdzie pułk nasz połączył się z 52. i 95. pułkiem i teraz już stanowiliśmy pełną brygadę.
1243Gandawa uczyniła na mnie bardzo podniosłe wrażenie, pokrywa ją coś niby tajemnicza pleśń minionych wieków, imponują dzwonnice i potężne kamienne budowle i gmachy.
1244A jednak we wszystkich owych miastach, w których zdarzyło się nam gościć, nie zauważyłem ani jednego kościoła tak pięknego, jak nasze, choćby na przykład w Glasgow.
1245Z Gandawy obróciliśmy pochód na Ath, niewielką wioseczkę położoną nad brzegiem rzeki, a raczej wąskiej strugi ochrzczonej mianem rzeczki Dender.
1246Żołnierz, PrzywódcaTutaj rozbiliśmy namioty, gdyż czas był słoneczny i piękny i cała brygada od rana do nocy niezmordowanie ćwiczyła się na okolicznych polach.
1247Dowodził nami generał Adams, pułkownikiem mianowano Raynella, co jednak budziło jakąś lwią prawie odwagę, to myśl, iż wodzem naczelnym był Książę[80], którego samo już imię zdawało się zaklętym dźwiękiem bojowej pobudki.
1248Przebywał obecnie w stolicy Belgii z główną armią, wiedzieliśmy przecież, że w razie najmniejszego niebezpieczeństwa, czy choćby tylko powikłań — posłyszelibyśmy niezawodnie głos jego nad sobą. To napełniało całkowitą, zupełną otuchą.
1249Tysiące nowych uczuć zrywało się w duszy.
1250Pogarda, NaródAż dotąd nie widziałem na przykład nigdy takiej ogromnej ilości Anglików i przyznać muszę, iż patrząc na nich — mimo woli doznawałem pewnego rodzaju niechętnej pogardy, która zresztą jest podobno dość pospolitym zjawiskiem wśród ludzi zamieszkujących jakiekolwiek pogranicza. Ja zaś czułem się przede wszystkim i pomimo wszystko Szkotem. Nic a nic jednakże nie mógłbym zarzucić dwóm tamtym pułkom przydzielonym do naszej brygady, gdyż na całym chyba świecie nie znalazłbym lepszych kolegów i bardziej oddanych towarzyszy.
1251Rzeczywista liczba żołnierzy w pułku 52. wynosiła tysiąc ludzi i liczyła wielu starych żołnierzy z czasów walk hiszpańskich.
1252Pułk 95. składał się z karabinierów odzianych w zielone mundury, zamiast czerwonych, jak nasze.
1253Przy najbliższej sposobności zwrócił moją uwagę odmienny, a trafny sposób, w jaki używali broni, mianowicie — kulę — owijali przed użyciem zatłuszczoną szmatką i przybijali rodzajem dwugłowego młotka — strzały ich niosły daleko, a od naszych były bez porównania celniejsze.
1254Całą tę część Belgii zajmowały wówczas wojska wyłącznie angielskie, gdyż oprócz piechoty w okolicach Enghien stała nasza Gwardia, niedaleko zaś od nas znajdowały się liczne pułki kawalerii.
1255Wellintgon był zmuszony rozwinąć na wybrzeżu wszystkie swoje siły, ponieważ Boney bezpiecznie krył się pod gęstą osłoną pogranicznych fortec i nikt nie mógł przewidzieć, z której strony zwali się na nas owa groźna, śmiercionośna chmura…
1256W każdym razie należało przypuszczać, iż wtargnie tędy, gdzie będziemy się najmniej spodziewać.
1257Po pierwsze, mógł wsunąć się pomiędzy nas i morze i odgrodzić w ten sposób od Anglii — po wtóre — nic na pozór nie przeszkadzało mu niebezpiecznym klinem wbić się między armie angielskie i pruskie. Na szczęście Książę nasz równie jak tamten okazywał się przebiegły — gromadził wkoło siebie kawalerię, a lekką jazdę i piechotę rozrzucił po Belgii niby niezmierną jakąś pajęczynę i przy tym czynił to tak mądrze, że gdyby jeden chociaż Francuz przestąpił granicę, mogliśmy bardzo szybko skupić potrzebne siły w każdym zagrożonym punkcie.
1258Mnie osobiście działo się w Ath doskonale, ludzie tamtejsi są poczciwi i pełni prostoty.
1259Do końca życia na przykład nie zapomnę dobroci Bois, pewnego dzierżawcy, na którego polach rozkazano nam stanąć obozem.
1260W chwilach wolnych od ćwiczeń wznieśliśmy mu przez wdzięczność drewnianą stodołę, a ja i Jeb Seaton, najlepszy kolega, Zapach, Pamięćnieraz z własnej ochoty rozwieszaliśmy jego bieliznę na sznurach, a zapach wilgotnego płótna w dziwny jakiś sposób przenosił nas myślą do opuszczonego kraju i wzgardzonej ciszy domowego progu. Przypominał tak dotykalnie i mocno, jak oto woń perfum lub ulubionego kwiatu przywodzi na pamięć obecność osoby kochanej.
1261Nieraz wybiegam myślą do tej szczęsnej wioski i pytam w duchu, czy żyje jeszcze poczciwy dzierżawca i jego najzacniejsza żona. Ale to prawie niemożliwe, bo wtedy, w owych odległych czasach, znajdowali się już na schyłku dojrzałego wieku, właściwie na progu starości.
1262Przemiana, Krzywda, ZemstaJim zachodził czasem do nich ze mną i siadłszy zwykle gdzieś w kącie przestronnej kuchni flamandzkiej — puszczał zajadle kłęby dymu z ulubionej fajki — tylko że był to Jim zupełnie różny od dawnego.
1263Zawsze, w najmłodszych nawet latach, bywał szorstki, nieraz przykry i twardy — teraz zniknęło to bez śladu. Nieszczęście spopieliło mu duszę, zmieniło w głaz, w zastygły, martwy kamień. Od owego ranka w West Inch nie widziałem już uśmiechu na wyschłych, pobladłych ustach przyjaciela.
1264Odzywał się niechętnie, rzadko. Wszystkie jego myśli, wszystkie władze duszy skupiały się wokoło pragnienia zemsty, pragnienia śmierci de Lissaca, tego, który wydarł mu Edie, jedyne wymarzone, jedyne pożądane szczęście.
1265Wzrok, ZemstaCałe godziny przepędzał skulony we dwoje, z czołem podpartym rękoma, z brwią ściągniętą i nieruchomym, półbłędnym spojrzeniem, w którym paliły się złowrogie błyski. Straszne były te oczy. Pragnienie krwi i pomsty wyzierało z nich niby jakaś upiorna a okropna mara.
1266Milczenie i niechęć, wstręt nawet do koleżeńskiego życia przyczyniły się w znacznej mierze do tego, iż przez czas niejaki stał się przedmiotem żartów i złośliwych figlów towarzyszy, skoro jednak ci ostatni zapoznali się ze szkocką jego pięścią, zostawili go odtąd w spokoju. Słynne muskuły i tym razem zapewniły mu powszechny „głęboki” szacunek.
1267Ale wróćmy do rzeczy. W owych czasach kazano nam zrywać się tak wcześnie, że zwykle cała brygada stawała pod bronią, zanim jeszcze słońce wysłało pierwsze swoje brzaski.
1268Pewnego ranka — było to — pamiętam — szesnastego czerwca — formowaliśmy właśnie szeregi, a generał Adams ruszył konno wydać jakiś rozkaz Raynellowi. Obaj zatrzymali się od miejsca, w którym stałem, mniej więcej w odległości strzału i nagle utkwili wzrok w kierunku gościńca wiodącego do Brukseli.
1269Żaden z nas nie ośmielił się odwrócić głowy i tylko cały pułk wytężył również spojrzenia w tę stronę, i wszyscy dostrzegliśmy po chwili oficera w barwach adiutanta głównodowodzącego generała, pędzącego jak wicher na siwojabłkowitym koniu. Po drodze szedł odgłos kopyt i szczęk stali.
1270Pochylał głowę na kark koński i raz po raz śmigał zwierzę tręzlą[81]. Rzekłbyś, iż życie jego zależy od szybkości biegu.
1271— Patrz — ozwał się generał do pana Raynella — bez wątpienia zaszło coś ważnego. Cóż pułkownik na to?
1272Puścili konie stępa i obaj ruszyli na spotkanie — nie upłynęło chyba ćwierć minuty, kiedy generał rozrywał podaną depeszę.
1273Koperta nie zdążyła jeszcze paść na ziemię, a on już wykonał pół obrotu i wzniósłszy otrzymany papier w górę, śmignął nim niby szablą.
1274— Złamać szeregi! — skomenderował grzmiąco. — Przegląd generalny i wymarsz za pół godziny!
1275Zakotłowało się wśród wyciągniętych w sznur żołnierzy, szmer coraz głośniejszy poszedł po szeregach — wkrótce z ust do ust podawano sobie świeżo przywiezione wieści.
1276Po kilku minutach wiedzieliśmy wszystko: Napoleon wczoraj przekroczył granicę, zmusił do cofnięcia się wojska Prusaków i śmiało zapuścił się w głąb kraju. Obecnie znajdował się na wschód od naszego obozu i wiódł pod sobą sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierza.
1277Rozkazano nam zebrać rzeczy, zjeść śniadanie i stawać w szeregach.
1278W niecałą godzinę później byliśmy już w drodze, śpiesznym marszem opuszczając cichą wioskę Ath i rzeczułkę Dender z żalem i na zawsze.
1279Istotnie nie było chwili do stracenia, gdyż Prusacy nie dawali teraz znaku życia i wódz nasz mógł jedynie domyślać się prawdopodobnego dalszego przebiegu wypadków. Że wyruszył z Brukseli na pierwszą wieść niepokojącą, jak czujny brytan z legowiska, to stawało się wyłączną zasługą genialnego rozumu Księcia, jednak i pomimo tego trudno było spodziewać się, iż zdążymy jeszcze na odsiecz Prusakom.
1280Ranek był upalny, jasny, brygada nasza, niby wąż barwny, posuwała się szerokim gościńcem belgijskim i co chwila ginęła w obłokach szarawego pyłu, który wbijał się w niebo i przesłaniał nam drogę niby dymy nieprzyjacielskich baterii.
1281Upał stał się wkrótce straszny i nie potrzebuję tu chyba zapewniać, że błogosławiliśmy ręce, które wysadziły szosę gęstymi sznurami przepysznych topoli — cień ich cenniejszy był dla nas niż najsmakowitsze trunki.
1282Po obu stronach gościńca zalegały starannie uprawione pola, tu i ówdzie przecięte siną wstęgą drogi, jedna z nich biegła blisko i prawie równolegle z naszą, druga w bok trochę, mniej więcej w odległości dobrej mili angielskiej.
1283Bliższą dążyła kolumna piechoty.
1284Od czasu do czasu mierzyliśmy się rozjaśnionym wzrokiem i przyśpieszali[82] kroku. Prędzej, prędzej na wroga…
1285Otaczał ich tak gęsty tuman żółtawego kurzu, że chwilami jedynie mogliśmy rozróżnić srebrzyste lufy karabinów, czapy z niedźwiedziej skóry, to znów dostrzegaliśmy ramiona i głowy jadących konno oficerów, sztandary wreszcie, wesoło igrające z wiatrem.
1286Bez trudu poznaliśmy brygadę Gwardii, jednakże nie umieliśmy określić — którą, gdyż współcześnie z nami aż dwie odbywały kampanię.
1287W dali, na bocznej drodze, majaczyła również zwarta chmura pyłu, która chwilami rzedła i odsłaniała nieskończony sznur niebieskich błysków przesuwających się niby lśniące paciorki różańca.
1288Lekki powiew wiatru niósł ku nam odgłosy muzyki tak silnej, donośnej i dźwięcznej, że nic podobnego nie słyszałem w życiu.
1289I nie domyśliłbym się, coby to takiego było, gdyby nie nasi kaprale i sierżanci, wszystko starzy, wytrawni żołnierze, którzy zwiedzili już dotąd pół świata i teraz dzielili się z młodszymi doświadczeniem. Jeden z nich postępował tuż przy mnie, z halabardą w ręku i okazywał się niewyczerpany w objaśnieniach i opisach, nieprzebrany w radach. Więc nie żałował wyrazów i teraz.
1290— To ciężka jazda — tłumaczył z przejęciem. — Czy dostrzegacie ten podwójny odblask? Pochodzi z szyszaków, przyłbic i z pancerzy. Są to królewscy, tak zwana Służba Dworska: Enniskillens. Słyszycie granie kotłów i cymbałów? A wiedzcie, że ciężka jazda francuska trochę byłaby za twarda dla nas. Wszystko wyborni żołnierze, pułki gęsto okryte, dziesięciu przypada na jednego! Toteż koniecznie trzeba mierzyć w głowę albo w konia. Zapamiętajcie to sobie, bo nuż wypadnie i z tymi się spotkać. Inaczej biada! Cięcie szablą przez wątrobę i możesz iść na łono Mahometa! Cyt, cyt. Słuchajcie. Tam gdzieś od wschodu zaczyna się inna muzyka.
1291Nie skończył jeszcze, kiedy rozległ się stępiony, głuchy huk dalekiej kanonady. Działa grzmiały…
1292Po polach szedł chrapliwy, złowrogi, przytłumiony odgłos.
1293Rzekłbyś, ryk jakiegoś dzikiego, okrutnego zwierza, sczerwienionego krwią, żądnego ciągle nowych ofiar, żyjącego tylko życiem coraz innych istnień ludzkich.
1294Szmer niepokoju podniósł się w szeregach i prawie jednocześnie ozwał się poważny, energiczny rozkaz:
1295 1296Mimo woli odwróciłem głowę i ujrzałem kompanie ariergardy[83], śpiesznie łamiące szeregi i rozstępujące się na boki drogi, po chwili ukazało się w oddali sześć, dwójkami sprzęgniętych, rumaków pędzących pełnym galopem. Rzuciły się w oswobodzoną przestrzeń. Za nimi czerniło się dwunastokalibrowe działo, z łoskotem podskakujące po bruku gościńca.
1297Potem zjawiło się drugie, trzecie, dziesiąte, potem dwadzieścia cztery i przeleciały koło nas z ogromnym hałasem i hukiem. Na armatach i jaszczykach siedzieli żołnierze w granatowych uniformach, niby ciemne plamy na żelaznych grzbietach dział, woźnice palili z bata i obrzucali się tysiącem przekleństw, grzywy końskie wiatr rozwiewał, cebrzyki i wyciory od armat co chwila zderzały się z głośnym, metalicznym chrzęstem.
1298Powietrze napełniło się krzykiem i donośnym dźwięczeniem łańcuchów.
1299Z rowów przydrożnych podniosły się stłumione brzęki.
1300Artylerzyści odpowiedzieli im niezrozumiałym krzykiem, potem przemknął koło nas szarawy obłok i przez chwilę pogrążył nas w ciemności.
1301Teraz kompanie się zwarły i postępowaliśmy znowu jak przedtem, tylko ów huk w oddali stawał się potężniejszy, wyraźny i groźny.
1302Żołnierz, Śmierć bohaterska— Trzy baterie — objaśnił nas sierżant. — Bull i Weber Smith: doskonała marka. Te ostatnie to dziewiątki. Tam, przed nami, musi ich być więcej i nawet groźniejszych, bo dostrzegam tu ślady wyżłobione przez jedno tylko dziewięciokalibrowe działo; wszystkie pozostałe wycisnęły dwunastki. Jeśli któremu z was zależy na lekkiej śmierci, niechaj śmiało idzie pod dwunastkę: dziewiątka najczęściej okaleczy i poszarpie, tymczasem dwunastka przetnie cię na dwoje niby kucharka marchew.
1303Żołnierz, Śmiech, ŚmierćI bez końca opowiadał o wszelkich okropnościach wojny, o strasznych ranach, zadawanych przez specjalnie ku temu służące naboje, o tych, które sam widział i tak w kółko. A mnie słowa jego krew mroziły w żyłach.
1304Nie tylko mnie zresztą. Mógłbyś z całej siły trzeć kredą twarze towarzyszy, a nie wiem, czy stałyby się bielsze. Bo bladość okryła policzki słuchaczy.
1305— Tak. Tak. Nie bójcie się, robaczki — ciągnął sierżant z okrutnym spokojem. — Ręczę, że będzie wam gorzej, gdy poczujecie porządny ładunek kartaczy we wnętrznościach!
1306Mimo woli uczyniło mi się zimno, lecz zauważyłem w tejże chwili, że kilku starszych żołnierzy uśmiecha się dziwnie i zaraz nieznośny ciężar spadł mi z piersi. Już wiedziałem, że krotochwilny sierżant chce tylko ubawić się kosztem naszego przestrachu.
1307Zacząłem śmiać się także, młodsi koledzy poszli za moim przykładem, a jednak w gruncie rzeczy wesołość nasza nie była, nie mogła być szczera. Toż zbliżaliśmy się wielkimi krokami ku bitwie i kogóż z nas nie dręczył niepokój o jutro?
1308A słońce wzbiło się nad głowami wysoko i dopiekało strasznie, wkrótce też zarządzono postój w miejscowości noszącej miano Hal.
1309Znaleźliśmy tam starą, opuszczoną pompę i pompując niezmordowanie, dobraliśmy się na koniec do wody. Jeden z pierwszych napełniłem kaszkiet ożywczym, chłodnym płynem. Najpiękniejszy dzban szkockiego ale nie smakował mi tak bosko, jak ta mętna trochę woda.
1310Przed nami bez końca ciągnęły armaty, potem przeszła husaria Viviana: trzy pułki dumnie jadące na skarogniadych, prześlicznych wierzchowcach.
1311 1312Tymczasem w dali grzmiały armaty głośniej, coraz głośniej, prawie nieprzerwanym hukiem, mnie zaś poczynały grać nerwy i we wspomnieniach wstawała jak żywa ta chwila, taka, zdaje się, niedawna, gdym[84] z kochaną dziewczyną przy boku podziwiał walkę handlowego statku z korsarzami.
1313A grzmot szedł tak potężny, iż zdawało się prawie, że biją się tuż, po drugiej stronie najbliższego lasku, dopiero sierżant rozwiał nasze wątpliwości.
1314— Bitwa jest o dwanaście, piętnaście może mil angielskich — oznajmił stanowczo. — Za to ręczę. Generał musi zresztą wiedzieć, że tam obejdą się bez nas, gdyż w przeciwnym razie nie popasalibyśmy w Hal. Możecie wierzyć staremu, robaki.
1315I rzeczywiście mówił prawdę, bo wkrótce podjechał ku nam pułkownik i wydał rozkaz stawiania broni w kozły i rozłożenia biwaków.
1316Cały dzień spędziliśmy w owej dolinie, spokojnie przyglądając się przeciągającej kawalerii, artylerii, piechocie nawet — szli Anglicy, Hanowerczycy, Holendrzy.
1317Diabelska muzyka trwała prawie do wieczora, niekiedy wybuchała potężnym akordem, to znów cichła, stawała się niewyraźnym, stłumionym pomrukiem, do złudzenia naśladującym odgłosy kończącej się burzy.
1318Około ósmej wieczorem umilkła niespodzianie i nie odezwała się więcej.
1319A nas jęła trawić okrutna niepewność i chęć jak najprędszego dowiedzenia się, co zaszło tam, za ciemnym borem — tak głęboko jednak tkwiło w każdym przekonanie, że co uczyni Książę, będzie uczynione dobrze, iż po trochu ogarniał nas spokój i ufność.
1320Brygada nasza spędziła w Hal cały następny ranek. Dopiero około południa przypadł do generała książęcy ordynans i wtedy zarządzono pochód. Wkrótce przecież zatrzymaliśmy się powtórnie w lichej wioseczce — Braine, jeśli mnie pamięć nie myli.
1321Burza, Woda, ŻywiołyCzas był już najwyższy, gdyż prawie jednocześnie rozszalała się straszliwa nawałnica, z upustów niebieskich lunęły potoki zimnej wody i srożyły się póty, póki pól i gościńców nie zmieniły w istne bagna i jeziora.
1322Rzuciliśmy się do stodół, szukając jakiego takiego schronienia przed ulewą i w jednej z nich znaleźliśmy dwóch zbłąkanych żołnierzy, starszy należał do pułku noszących kilty górali szkockich — młodszy pochodził z legii niemieckiej i obaj podzielili się z nami wieściami, które były tak posępne, jak zachmurzone niebiosy.
1323Boney — opowiadali — zbił wczoraj Prusaków, potem wystąpili nasi i z trudnością dotrzymywali mu pola. Jednak podobno zwyciężyli w końcu.
1324Słowa moje wydawać się wam będą jak stara, znana, niepotrzebnie na światło dzienne wywleczona bajka i nikt z was po prostu nie jest w stanie wyobrazić sobie rozdrażnienia, w jakie wprawiły nas te niespodziane wiadomości. Krew jęła grać zapalczywszym, inni zaczęli się tłoczyć przez otwarte wrota, uczynił się tłok, gorąco, hałas.
1325Potrącano się, bito, przepychano siłą — po to, by pochwycić choć jedno słowo z tego, co mówili, a potem tych oblegano z kolei, kazano powtarzać sobie przed chwilą zasłyszane wieści — i znów niecierpliwili się dalsi…
1326Chwilami wybuchały oklaski i śmiechy, niekiedy złorzeczenia, przekleństwa i groźby. I słuchano z przejęciem, jak pułk 44. wytrzymał atak kawalerii, jak Holendrzy i Belgowie sromotnie zmykali z pola bitwy, jak Czarna Gwardia pozwoliła złamać czworobok ułanom, a potem przypuściła do nich rzeź okrutną. Ale ułani walczyli tak mężnie, że miast[85] ulec, w puch rozbili pułk 69. i unieśli jeden ze sztandarów.
1327Książę cofał się przecież pomimo zwycięstwa, chodziło mu bowiem o zachowanie łączności z ustępującą armią pruską.
1328Mówiono, że pragnie obrać odpowiedniejsze pole do przyszłych zapasów i prawdopodobnie wielka bitwa rozegra się w tym właśnie miejscu, gdzie generał Adams rozłożył się teraz obozem.
1329A wkrótce przekonaliśmy się, ile w tych pogłoskach było prawdy. Pamiętam, rozjaśniło się pod wieczór i komu sił stało, wstępował na pobliskie wzgórza, skąd widać było całą okolicę.
1330Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się zielone łąki i płowe, szumiące zboża.
1331Wielkie, pełne kłosy zaczynały właśnie żółknąć, przepyszne żyta sięgały ramienia średniego wzrostu mężczyzny.
1332Trudno sobie wyobrazić krajobraz spokojniejszy, cichszy i bardziej spokojny.
1333Gdziekolwiek wybiegło się wzrokiem — wszędzie napotkałeś łagodnie falujące wzgórza, pokryte złotym, kornie chylącym się zbożem, tu i ówdzie zieleniały ciemne gromady topoli, z których znów strzelały dzwonnice wioskowych kościołków. Wszędzie dobrobyt, spokój, wszędzie uroczyste, wieczorne milczenie, rzekłbyś, ziemia gotuje się do snu świętego. Nie, nieprawda. Bo oto spojrzyj ku wschodowi. Czernieje tam, niby ślad śmignięcia batem, długa, nieskończona pręga, poruszająca się na podobieństwo splotów jakiegoś potwornego węża — długi sznur sylwetek krasnych jak maki, niebieskich, to znów zielonych jak morze, wreszcie czarnych jak najczarniejszy węgiel, zbliżających się bez przerwy, ciągle, przez równinę, zasypujących gościńce i drogi. Aż jeden koniec owego potwornego cielska znalazł się tak niedaleko, iż mogliby usłyszeć nasze krzyki, jak rozróżnialiśmy doskonale żołnierzy, składających broń w kozły, na lewo od nas, na przyległym wzgórzu — a drugi ginął w lasach i niepodobna było dojrzeć końca.
1334Potem, na innych drogach, ukazały się szeregi dwójkami posprzęganych koni, które z wysiłkiem ciągnęły złowrogo błyszczące armaty — tuż przy nich snuły się ciemne postaci żołnierzy, chylących się co chwila i co chwila dźwigających koła z gęstego, lepkiego błota.
1335I szedł pułk za pułkiem, brygada za brygadą i kolejno, sprawnie zajmowały wyznaczone pozycje na wzgórzach, a zanim słońce zaszło, stanęło na nich w bojowym szyku więcej niż sześćdziesiąt tysięcy wyborowego wojska i zamknęło Napoleonowi drogę do Brukseli.
1336Tymczasem deszcz zaczął padać z dawną siłą i my, spod 77. — bez namysłu schroniliśmy się z powrotem do zbawczej stodoły. I stamtąd żałowaliśmy pobożnie reszty towarzyszy, którzy, radzi nieradzi, zmuszeni byli pozostać na wichrze i błocie i w spokoju ducha znosić wściekłość nawałnicy, aż do pierwszych brzasków wschodzącego słońca.
Rozdział dwunasty. Cień na ziemi
1337Ale i rankiem jeszcze siąpił drobny, gęsty, przenikliwy deszczyk, a wiatr mokry i lodowaty napędzał nowe, brunatne chmury.
1338Dnia tego otworzyłem oczy z dziwnym, pierwszy raz w życiu doświadczanym, uczuciem. Myślałem oto, że dziś, za chwilę, wezmę udział w prawdziwej, strasznej może, bitwie. I po mózgu roiły mi się krwawe, pełne trupów i jęku obrazy. Żaden z nas jednak nie przeczuwał nawet tego, co miało nastąpić.
1339Było jeszcze szaro, gdyśmy się zerwali i czym prędzej pchnęli drzwi stodoły. Tu słuch nasz uderzyła przede wszystkim muzyka tak cudna, żem nie kosztował piękniejszej. Płynęła gdzieś ze spowitej w sinawe mgły dali.
1340Z innych stodół i z całej wioski zbiegali się żołnierze i wszyscy słuchali z łaknącym podziwem. A tony szły słodkie, spokojne i smutne. Sierżant zaczął śmiać się wreszcie z naszego zachwytu.
1341— To francuska kapela — oznajmił trochę drwiąco. — Spróbujcie no wejść wyżej, a ujrzycie, czego wielu z was już może więcej nie zobaczy.
1342 1343Po chwili wdarliśmy się na szczyt wzgórza. Muzyka płynęła ciągle. Chciwym spojrzeniem ogarnęliśmy w mgłach stojące zbocza.
1344U stóp wyniosłości i o pół karabinowego strzału wznosił się zgrabny folwarczek, otoczony murem, spoza którego wychylały się zielone, owocowe drzewa, ciemniały równymi rzędami dachówki budynków, całe obejście nęciło dobrobytem i czystością.
1345Ale sad opasywał szereg żołnierzy w czerwonych mundurach i wysokich, futrzanych czapkach, pracujących niezmordowanie nad wierceniem otworów w murze i barykadowaniem bramy.
1346— To lekkie kompanie Gwardii — objaśnił nierozłączny sierżant z miną znawcy. — Do ostatniego tchu bronić się tu będą, zobaczycie. Nie poddadzą się, póki jeden choćby potrafi ruszyć palcem. Spójrzcie no tam jeszcze. To ognie francuskich biwaków.
1347Poszliśmy za kierunkiem jego ręki, w przeciwną stronę doliny, ku zniżającym się wzgórzom i dostrzegliśmy tysiące żółtawych światełek, nad którymi wznosiły się czarne pióropusze dymów i leniwie wzbijały się w mgliste przestworza.
1348Na przeciwległym zboczu tej doliny ciemniał drugi folwarczek i właśnie podziwialiśmy jego zalotne zarysy, gdy wtem na niedalekim wzgórku pojawiła się gromadka jeźdźców i jęła przyglądać się nam niezwykle badawczo.
1349Tyły owego szczupłego orszaku stanowiło dwunastu huzarów, czoło — pięciu ludzi, z których trzech w pełnym uzbrojeniu i hełmach na głowie, czwartemu z czapki powiewała szkarłatna, piękna kita, ostatni wyróżniał się dziwnym, płaskim kapeluszem.
1350— Wielki Boże! — wykrzyknął nagle sierżant. — To on, to Boney, mógłbym założyć się o żołd miesięczny! Patrzcie, ten, na siwym koniu.
1351Na dźwięk tych wyrazów o mało oczy nie wyszły mi z orbit. Więc to on? Więc to jest człowiek, który nad całą Europą rozwiesił te posępne cienie, co pogrążyły w ciemnościach narody prawie na ćwierćwiecze, cienie, które dosięgły nawet naszego cichego folwarku, wydarły nam Edie, a mnie i Jima rzuciły w obce kraje na niepewną przyszłość i śmiertelną walkę?!
1352O ilem[86] mógł wnioskować z odległości — trochę był przysadkowaty[87], niski, o kwadratowych, potężnych ramionach.
1353Szeroko wyginał łokcie i co chwila podnosił do oczu perspektywę.
1354Patrzyłem na niego ciągle, nie umiejąc oderwać wzroku od krępej sylwetki, gdy uszu moich dobiegł niespodzianie ciężki, urywany oddech.
1355Mimo woli obejrzałem się za siebie i spotkałem źrenice Jima żarzące się jak dwa czerwone węgle.
1356Twarz prędko przysunął do mojej.
1357— To on — szepnął zdławionym głosem.
1358— Tak. To Bonaparte — odparłem poważnie.
1359— Ach! Cicho! De Lapp, mówię, czy de Lissac, jeśli ten szatan nie ma jeszcze innego nazwiska — przerwał mi z wybuchem. — On, on — powtórzył, zaciskając zęby.
1360Spojrzałem raz jeszcze i — poznałem także.
1361Ten, u którego czapki chwiała się szkarłatna kita…
1362Prawda. Te same spadziste ramiona, to samo dumne pochylenie głowy. Teraz mógłbym przysiąc.
1363Potem przystąpiłem do Jima, objąłem go mocno ramieniem i milcząc zajrzałem w biedne, bólem oszalałe oczy. Pierś mu dyszała ciężko i krew grała w żyłach — lękałem się, by nie popełnił jakiegoś niedarowanego głupstwa.
1364Wtem zdało nam się, że Bonaparte pochyla się w siodle, mówi coś do adiutanta…
1365Potem cała gromadka wykonała z wolna pół obrotu i wkrótce znikła pośród wzgórz, a prawie w tejże chwili z baterii, umieszczonej na najdalszym zboczu, rozległ się wystrzał armatni, wzbił się w niebo obłoczek białawego dymu.
1366Nie ucichł jeszcze, kiedy w naszym obozie zagrano pobudkę.
1367Co tchu kopnęliśmy się na dół i jęliśmy gorączkowo formować szeregi.
1368A wzdłuż linii wojsk naszych nieprzerwanym hukiem rozgrzmiały strzały i wszyscyśmy[88] myśleli, że to zaczyna się bitwa, dopóki inni nie objaśnili nam, że w ten sposób kanonierzy czyszczą swoje działa.
1369Istotnie należało się obawiać, czy podsypki i lonty nie zwilgotniały podczas tej burzliwej nocy.
1370Z miejsca, w którym stałem, roztaczał się widok tak wspaniały, iż by go ujrzeć, warto było przepłynąć nieskończone morza.
1371Całe zbocze pokrywały czerwone i niebieskie czworoboki, i ciągnęły się aż ku jakiejś niewielkiej wioseczce, odległej od nas prawie o dwie mile.
1372A w szeregach naszych powtarzano cicho, że za wiele tych niebieskich mundurów, nie dosyć czerwonych — toż Belgowie nie dalej jak wczoraj jeszcze dali dowód, iż mają cokolwiek za „miękkie” serca do krwawych zapasów. A przecież stało ich teraz dwadzieścia tysięcy!
1373Co więcej — nasze własne wojska składały się przeważnie z żołnierzy, z milicji i nowozaciężnych rekrutów, gdyż kwiat zaprawnych w boju pułków i bohaterów z czasu walk hiszpańskich znajdował się obecnie na okrętach, wśród niepewnych fal niezmierzonego Oceanu i żółwim krokiem wlókł się z powrotem, po zażegnaniu jakiegoś bezsensownego zatargu z amerykańskimi krewniakami.
1374Mieliśmy tylko niedźwiedzie czapy gwardzistów, pod postacią dwóch potężnych brygad — barwne mundury Highlanderów, błękit legii niemieckich, w czerwień przybrane liniowe wojska brygady Packa, brygady Kempta, wreszcie w sznur wydłużony rozsypane zielone sylwetki karabinierów, wysuniętych na czoło sprzymierzonych armii.
1375Każdy z nas wiedział, że to są ludzie zdecydowani na wszystko i gotowi na bohaterską walkę bez względu na niebezpieczeństwa, że przewodzi im człowiek posiadający w genialnym stopniu zdolność wyzyskiwania najgorszych pozycji.
1376Od strony Francuzów płynęły tylko mgły milczące i szły złotawe mrugania biwakowych ogni — tu i ówdzie na pochyłości czerniły się gromadki jeźdźców. Nagle zagrzmiały trąby i w mgnieniu oka napełniły dolinę rozgłośnym, nieulękłym graniem.
1377W tej samej prawie chwili spoza wzgórz wystąpiła niewidzialna dotąd armia i jęła spuszczać się na przeciwległe zbocza, szły nieskończonym szeregiem brygady, szły niezmierną lawą dywizje, aż zalały całą falującą przestrzeń — gdzie okiem sięgnąć niebieściły się wrogie mundury i migotały zimne błyski stali.
1378I płynęły, płynęły, ciągle, spokojnie, bez przerwy — zdawało się, że nigdy im nie będzie końca, że sekunda jeszcze, a bez strzału zawładną równiną. A nasze wojska przyglądały się owej nawale w milczeniu, niektórzy wsparli się o karabiny, inni kurzyli fajeczki — wszyscy słuchali słów starych, zaprawnych w walkach z Francją żołnierzy.
1379Wreszcie piechota uformowała wielkie, długie plamy i teraz pojawiły się armaty, które jęto śpiesznie zaciągać wzdłuż zboczy.
1380Mimo woli trzeba było podziwiać tę szybkość, bateria wyrosła jak za skinieniem różdżki czarodziejskiej.
1381Potem uroczystym truchtem wyłoniła się zza wzgórz kawaleria — najmniej trzydzieści pułków, zakutych w stal, w pancerze, hełmy, u których powiewały pióra, w szable lśniące złowrogą, zimną bielą, w piki. Aż pojaśniało od sztandarów i chorągwi.
1382Błysnęli świetnością uzbrojenia i sprawnością ruchów i zajęli skrzydła i tyły swej armii.
1383— Ot, zuchy! — zakrzyknął z mimowolnym podziwem stary sierżant. — Trzeba ich widzieć w robocie! Diabeł by nie poradził. A spójrzcie no ku tym środkowym pułkom, w wielkich shako. Nie, nie tutaj, w tył od tamtego folwarku! To Gwardia. Jest ich dwadzieścia tysięcy, robaczki, dwadzieścia tysięcy najprzedniejszych ludzi, wściekłych jak szatany, którzy całe życie się biją, od dzieciństwa prawie, od czasu kiedy niewiele co więksi byli niż moje kamasze. Przeciwko dwóm trzech ich staje, dwa działa przeciwko jednemu. Panie odpuść! Wy, rekruci, jeśli wam się przyjdzie spotkać, pożałujecie ciepłego kąta w domu, wpierw[89] nim który natrze!
1384Nie ma co mówić! Dodał nam odwagi! Że jednak brał udział we wszystkich dawniejszych kampaniach i bitwach, począwszy od hiszpańskiej Korunii, że miał medal i siedem zaszczytnych odznaczeń, więc przysługiwało mu niezaprzeczone prawo plecenia co ślina na język przyniesie.
1385Kiedy armia francuska stanęła już w bojowym szyku, trochę dalej niż odległość armatniego strzału, spośród nich wyłoniła się gromadka jeźdźców kapiących od srebra, złota i purpury i jęła przebiegać pomiędzy pułkami, a w ślad ich przejścia zrywały się pełne uniesienia krzyki, wyciągały się ramiona, podnosiły ręce — wojsko z zapałem słuchało słów uwielbianego wodza.
1386 1387I dwie armaty stanęły twarz w twarz w straszliwej, niczym niezmąconej ciszy.
1388Widok był potężny i często wstaje w mych wspomnieniach.
1389Nagle, tuż przed nami, zakołysały się szeregi na pozór trwożnym i bezładnym ruchem.
1390Jedna z kolumn oderwała się od wielkiej plamy niebieskich mundurów i miarowym, sprężystym krokiem skierowała się ku folwarczkowi leżącemu u stóp angielskich pozycji.
1391Nie uczyniła jednak pięćdziesięciu kroków, kiedy z umieszczonych po lewej stronie baterii rozległ się wystrzał armatni.
1392Bitwa pod Waterloo[90] rozpoczęła się w tej samej chwili.
1393Nie do mnie należy opowiadać tu historię tej, jedynej może w swym rodzaju, bitwy — i zresztą, dałbym może wiele, żeby łaskawe bogi nie plątały mnie w dzieje owej niesłychanej rzezi — tymczasem los przekorny zagnał trzy nasze spokojne istnienia, pędzące dotąd cichy żywot na szkockim wybrzeżu, w morze krwi i jęków i zmusił przyjąć w niej udział na równi z cesarzami i królami świata.
1394Jeżeli przy tym uczciwie mam wyjawić prawdę, to więcej o Waterloo wyczytałem w książkach, niż widziałem wtedy na własne, ślepotą przecież niedotknięte, oczy.
1395Bo i com mógł zresztą widzieć w zwartym szeregu towarzyszy i cały w dymie pochodzącym z lufy mego karabinu.
1396Z rozmów innych i z ust mądrzejszych ludzi dowiedziałem się, że ciężka jazda angielska przypuściła szarżę i rozbiła linię słynnych kirasjerów, że w proch ją potem starto i przestała istnieć.
1397Z tego również źródła powziąłem wiadomość o bohaterskich atakach, nieustraszonej odwadze Packa i Kempfa i ucieczce Belgów.
1398Osobiście mógłbym tylko opisać to, co dostrzegaliśmy w krótkich przerwach strzelaniny i w chwilach, kiedy dym poczynał rzednąć — i co po namyśle gotuję się tu opowiedzieć.
1399Wyznaczono nam pozycję nieco na lewo od linii bojowej i pozostawiono na razie w rezerwie, gdyż Książę lękał się, że Bonaparte zechce usiłować wedrzeć się z tej strony i niespodzianie zająć tyły. Odkomenderowano więc tutaj trzy pułki, prócz tego Hanowerczyków i inną jeszcze brygadę angielską i rozkazano być w pogotowiu na najmniejszy alarm.
1400Opodal stały jeszcze dwie brygady lekkiej kawalerii. Francuzi tymczasem atakowali wyłącznie fronty sprzymierzonych armii, więc słońce wzbiło się wysoko, a myśmy jeszcze trwali w tej samej pozycji.
1401Bateria, która pierwsza rozpoczęła ogień, grzmiała po lewej stronie naszych pułków prawie bezustannie.
1402Niemiecka pracowała niezmordowanie po prawej.
1403Toteż tonęliśmy w tumanach dymu, jednak nie na tyle, żeby pozostać niewidzialni dla artylerii francuskiej, umieszczonej wprost naszych pozycji — i około dwudziestu kul armatnich z ostrym świstem przeszyło wkrótce powietrze i upadło w sam środek szeregów.
1404Warczenie jednej z nich posłyszałem nagle tuż około ucha i bezwiednym prawie ruchem pochyliłem głowę, jak człowiek pragnący dać nurka, a jednocześnie sierżant uderzył mnie końcem swojej halabardy.
1405— Nie bądź no taki delikatny — zaczął z gniewem. — Nie bój się, i tak schylisz się, kiedy cię trafią!
1406Inna z kul zmieniła pięciu naraz żołnierzy w jedną krwawą masę, a potem nieruchomo przypadła do ziemi, niby ohydny, sczerwieniony football.
1407Inna jeszcze ubiła konia pułkowego adiutanta — z tępym, głuchym zgrzytem, podobnym do świstu kamienia ciśniętego w błoto. Przeszyła lędźwie biednego zwierzęcia i rzuciła o ziemię jak rozgniecioną porzeczkę.
1408Trzy następne upadły dalej, cokolwiek na prawo, a zamieszanie i bolesne jęki oznajmiły nam zaraz, że i tym razem upatrzyły kilka ofiar.
1409— James, straciłeś doskonałe bydlę — odezwał się ze współczuciem major Reed do adiutanta, którego spodnie i buty ociekały krwią gorącą.
1410— Pięćdziesiąt liwrów dałem za niego w Glasgow — odparł poszkodowany z westchnieniem. — Mniejsza zresztą o zwierzę. Ale czy nie uważałbyś, majorze, iż byłoby dobrze kazać lec pokotem ludziom? Armaty najwidoczniej skierowano na naszą pozycję?
1411— Nie — syknął niechętnie pierwszy. — To rekruci, Jamesie. Potrzeba im próby.
1412— I tak doświadczą za wiele, może nawet zanim słońce zajdzie — przerwał gorąco adiutant.
1413Zanosiło się na sprzeczkę, z której bylibyśmy zapewne wyszli nie najlepiej. Od surowości majora obroniła nas przecież niespodziana interwencja pułkownika Raynella. Spostrzegł właśnie, iż pułk 52. i karabinierzy z rozkazu dowódców kładą się na ziemi i skomenderował, żeby natychmiast uczynić to samo. Nie potrzebuję zapewniać, że każdy z nas przysięgał mu w tej chwili niezachwianą wdzięczność i że odtąd z ulgą i pewnego rodzaju złośliwą radością śledziliśmy pociski nieszkodliwie przelatujące o kilka stóp ponad naszymi grzbietami.
1414A przecież i wtedy jeszcze nie byliśmy bardzo bezpieczni — toć co chwila rozlegał się złowrogi łoskot, co chwila bryzgały odłamki stali i krople krwi czerwonej, a potem zrywały się okropne jęki i ponury odgłos przedśmiertnego darcia nogami o ziemię — co oznajmiały nam o ciężkich, nieustannych stratach.
1415Zaczął padać deszcz drobny, przenikliwy, chłodny.
1416Teraz wilgoć nie pozwalała dymom wzbijać się wysoko, więc wlokły się szarymi smugami przy ziemi, co znów utrudniało ogarnięcie wzrokiem całej bitwy i prawie nie wiedzielibyśmy, co się dzieje, gdyby nie ciągły huk armat, który mówił nam, że na całej linii wrzeć musiała zaciekła, rozpaczliwa walka.
1417Czterysta armat waliło bez przerwy, z czterystu armat szedł grzmot nieustanny, trwogą śmiertelną rozdzierał wnętrzności, ogień zażegał w piersiach.
1418Zgrzyt, świsty, odgłosy strzałów i jęki plątały się w coraz straszliwszy, skłębiony, przeraźliwy chaos, który w duszach uczestników rył niestarte piętno i potem, potem — przy lada sposobności — wybuchać miał krwawym wspomnieniem.
1419Na wprost naszego pułku, na łagodnej pochyłości wzgórza, lśniło potworne działo, tak zdawało się bliskie, że tylko sięgnąć ręką. Uwijała się przy nim gromadka artylerzystów, których sylwetki odcinały się wyraźnie na szarym tle zboczy.
1420Odziani w obcisłe spodnie, w wielkich kapeluszach, zdobnych w sztywne kity — poruszali się sprawnie i prędko, wyciory migały w niestrudzonych rękach i raz po raz zakładali świeży nabój do armaty, raz po raz rozlegał się huk głośniejszy od innych — nie ustawali w pracy.
1421Było ich czternastu, gdym spojrzał w kierunku działa po raz pierwszy.
1422A potem choć owa liczba zmalała do czterech — cztery sylwetki uwijały się niby w gorączce — niezmordowaniej i gorliwiej niż przedtem.
1423U stóp naszych, w dolinie, leżał folwarczek Hougoumont.
1424Od świtu prawie wrzała tam zacięta walka — bramy, płoty i okna stały w kłębach dymu, rozrywanych co chwila czerwonawym błyskiem strzałów — i szedł stamtąd huk ogłuszający, jęki i prawie nieludzkie wycie. W godzinę śmierci nie zapomnę tego strasznego widoku, tych mąk zadawanych braciom przez współbraci.
1425Na wpół spalony dom czerniał zgorzelizną niby świeżymi ranami, setki kul piętrzyło się w drzwiach, w oknach, w murze — wejście oblegało dziesięć tysięcy żołnierza, a czterystu gwardzistów po bohatersku odpierało napad! Do wieczora została ich ledwie połowa, lecz ani jeden Francuz nie pokalał progu.
1426 1427Życie nie obchodziło ich w tej chwili więcej niż błoto, w którym brodzili po kostki.
1428Jeden z nich — zda się prawie, że widzę go jeszcze — wysoki mężczyzna o zdrowej, ogorzałej cerze — korzystając z nagłego przycichnięcia strzelaniny — ruszył ku bocznym drzwiom domu, podpierając się wprawdzie laską i kulejąc mocno, ale z odważnie podniesionym czołem — i jął szturmować do forteczki z całej siły, wołając na swoich, by szli za nim.
1429I stał tam może z pięć minut, nieustraszony, pod gradem kul, które na nowo sypnęły się z okien, aż z pułku tyralierów brunszwickich, broniących się w sadzie, padł strzał, który roztrzaskał mu głowę.
1430Ale za tym nadciągali wnet inni, mniejsze lub większe kupy odważniejszych, po dwóch wreszcie, po czterech — wszyscy odważnie i z taką śmiałością, jakby śladem ich gotowała się tu przybyć cała armia.
1431I trwaliśmy tak od rana, pochłaniając tylko wzrokiem tę śmiertelną, u stóp naszych rozgrywającą się bitwę — Książę jednak zauważył wkrótce, że nic nie grozi prawemu skrzydłu sprzymierzonych armii i postanowił rzucić nas także w wir walki.
1432Francuzi zmienili taktykę. Teraz szerokim półkolem otaczali folwark i prażąc go ciągłym ogniem — posuwali się naprzód, z wolna występując poza linię strzałów.
1433Chwila i tyralierzy francuscy zniknęli już w gęstym, zielonym zbożu, w dole, tuż przy naszym pułku…
1434I stamtąd usiłowali wziąć na cel kanonierów, usiłowali tak celnie, że trzy działa umilkły wraz na lewym wzgórzu, u stóp armat zaczerniły sylwetki poległych na stanowisku…
1435Nic jednak nie uszło żbiczego wzroku Księcia.
1436 1437Ujrzeliśmy twarz ukochaną, zniszczoną trudami wojny, ciemne włosy, nos zakrzywiony, długi, błysły wielkie kokardy kapelusza… Ogarnął nas przenikliwym a bystrym spojrzeniem…
1438Otaczało go ze dwunastu może oficerów, tak rozbawionych i strojnych, jakby jechali, nie przymierzając, polować na lisy, nie wiedząc, że ani jeden nie ujrzy jutrzejszego słońca…
1439— Ciężka sprawa, generale! — odezwał się, zwalniając biegu.
1440— Bardzo ciężka, Ekscelencjo — odparł poważnie Adams.
1441— Ale możemy ich powstrzymać! Cóż znowu! Mieliżbyśmy[91] pozwolić, żeby garść tyralierów obezwładniła nam całą baterię!? Wyrugujcież[92] mi ich, generale, z tej pozycji!!
1442Po raz pierwszy w życiu uczułem dziwny jakiś dreszcz charakterystyczny, który niby iskrą przebiega ciało, skoro za chwilę ma się wziąć udział w bitwie. Krew zagrała.
1443Aż dotąd nie czyniliśmy nic przecie, prócz leżenia na ziemi i z zamkniętymi oczyma przyjmowania śmierci — z pokorą, bez ruchu, pod groźbą najsurowszej kary — a to jest chyba najcięższym wysiłkiem.
1444Teraz nadchodziła kolej czynów i szliśmy ze śpiewaniem prawie, z gotowością.
1445Brygada zerwała się z ziemi i jęła formować długą, w czwórki wyciągniętą linię. Potem zaczęliśmy się spuszczać z góry…
1446A wtedy tamci rozbiegli się niby stado spłoszonych przepiórek i gnali przed siebie, na oślep, z pochylonym naprzód grzbietem, wlokąc po ziemi ciężkie karabiny, padając, zrywając się, krzycząc…
1447Połowa zdążyła uciec, ale drugą ogarnęliśmy już bez litości, a najpierw oficera, który był bardzo tęgi i nie mógł biec tak prędko…
1448Rob Stewart, towarzysz z prawej strony, utopił bagnet w jego grzbiecie, nieszczęsny wydał dziki, straszny okrzyk… Wzdrygnąłem się pomimo woli.
1449Rozkazano nie dawać pardonu, więc walczyliśmy na bagnety, uderzali[93] kolbą…
1450Walka, ŻołnierzKrew ogniem trawiącym zalewała żyły — i trudno nam się nawet było dziwić — toż oni, tamci, od rana strzelali do nas niby do zajęcy — sami bezpieczni, bo niewidzialni prawie w gęstym zbożu.
1451Jak nieprzytomni rzuciliśmy się w zielonawe łany, kłując, mordując, bijąc, na oślep zadając straszne, śmiercionośne razy, aż minęliśmy zboże, potem sine pasy dymu… Nagle błysnęła purpura i złoto i ujrzeliśmy przed sobą olbrzymi pierścień wojsk francuskich: całą armię nieprzyjacielską, od której dzieliły nas tylko łąki i szara wstęga wąskiej, polnej drogi.
1452Wydaliśmy donośny okrzyk, krew zagrała goręcej, w oczach zamajaczyły bagnety, atak i zwycięstwo — i każdy rwał się naprzód, bo nadchodziła chwila, w której traci się już świadomość i poczucie samoobrony własnej, chwila, która staje się rodzajem haszyszu dla żołnierza, a napięcie jej stanowi o losach wybuchającej w tym momencie bitwy.
1453Ale książę czuwał ciągle, choć z daleka, a teraz przebiegł na spienionym koniu i rzucił krótki rozkaz naszemu dowódcy.
1454Zaraz też na front wysunęło się konno kilku oficerów, zamigotały szable — rozkazano się zatrzymać.
1455Zewsząd ozwały się przenikliwe głosy trąbki.
1456Po szeregach poszły przekleństwa i komendy spoconych sierżantów — nieszczędzących nam szturchańców i nawet ukłuć halabardą — potem jęliśmy się z wolna cofać.
1457I w mgnieniu oka, w czasie z pewnością krótszym, niż zajmuje mi teraz napisanie owych kilkunastu wierszy, brygada nasza złamała się na trzy niewielkie, regularne czworoboki, zjeżone lasem bagnetów en échelon[94], co każdemu z nich pozwalało strzelać niejako w poprzek frontu następnego.
1458Ten zwrot był jedynym ratunkiem wobec grożącego nam niebezpieczeństwa, ratunkiem tak skutecznym, że — jakkolwiek nowicjusz — poznałem się na nim od razu.
1459Z prawej strony wznosiło się niskie, łagodnie falujące wzgórze.
1460Stamtąd, z przeciwległego i zakrytego przed wzrokiem naszym zbocza, szedł dziwny, trochę przytłumiony pomruk — do złudzenia naśladujący szum bałwanów na wybrzeżu w Berwick, wtedy szczególniej, gdy wieje wiatr wschodni.
1461Aż ziemia drżała od tego zgłuszonego szmeru, który przepełniał powietrze, rósł, wzmagał się, zbliżał…
1462— Śmiało! Siedemdziesiąty pierwszy! Na miły Bóg, śmiało! — rozległ się nagle głos naszego pułkownika.
1463Spojrzeliśmy po sobie ze zdumieniem — toć przed nami roztaczała się tylko szmaragdowa pochyłość pagórka, usiana gwiazdami rumianków i nieznanym mi, złotawym kwieciem.
1464Wtem u szczytu wzgórza błysnęło osiemset miedzianych kasków…
1465Przy każdym chwiała się długa, okazała kita, spod każdego wyjrzała twarz groźna, spalona i czarna i runęli ku nam, mocno pochylając się na karki, lotem błyskawic pędzących, rumaków. Przez jedno mgnienie oślepiały nas jeno[95] kirysy, migały szable, chwiały się barwiste kity, potem ujrzeliśmy rozdęte i czerwone chrapy końskie, chwytające z trudnością powietrze, zaczerniły się kopyta…
1466Jeszcze kilka sekund, jak wiek długich.
1467A później zniżyła się linia naszych karabinów i kule zderzyły się z miedzią kirysów, z dźwiękiem podobnym jęczeniu gradu obijającego się o szyby.
1468Dawałem raz po raz ognia i broń nabijałem bez wytchnienia, a skoro dym opadał — zapuszczałem w dal szybkie spojrzenie. Nic jednak nie mogłem dojrzeć, prócz dziwnego, wąskiego kształtu, który poruszał się ciągle wśród dymu kurczowym jakimś i niezrozumiałym ruchem.
1469Potem zagrała trąbka i oznajmiła zaprzestanie ognia.
1470Mocniejszy, gwałtowny powiew wiatru odgarnął nagle dymy przesłaniające widnokrąg i mogliśmy teraz objąć wzrokiem całą przestrzeń.
1471Sądząc z zażartości i wściekłości bitwy — myślałem, że z nacierającego pułku nie ocaliła się nawet połowa, tymczasem — czy dlatego, że osłaniały ich pyszne kirysy, czy z powodu niedoświadczenia naszego i zbytniej gorączki, czy mierzyliśmy może trochę za wysoko — strzały nie sprawiły oczekiwanego rezultatu.
1472Na ziemi leżało zaledwie ze trzydzieści koni, trzy z nich tuż koło siebie i nie dalej ode mnie niż o dziesięć jardów; jeden spoczywał na grzbiecie — nogi w przedśmiertnych drgawkach rwały kurczowo powietrze, najbliższa musiała właśnie być owym, poruszającym się prędko przedmiotem, który wśród dymu nabrał owych cech dziwnych i niewytłumaczonych kształtów.
1473Około dziesięciu trupów czerniło się bezkształtną, krwawą plamą i tyluż może rannych, którzy pół siedząc, pół leżąc w miękkiej, sczerwienionej trawie — jęczeli przeciągle, głucho — jeden z nich tylko raz po raz powtarzał głośny, dumny okrzyk:
1474— Vive l'Empereur![96]
1475Żołnierz, Śmierć, MorderstwoInny, który najwidoczniej otrzymał postrzał w biodro, ogromny, o ciemnym zaroście mężczyzna — pobladłymi usty chwytał przesiąkłe słodkawą wonią powietrze i oburącz obejmował trupa swojego wierzchowca.
1476Nagle porwał karabin i z równie zimną krwią, jakby szło o zwykłe strzelanie do celu — zmierzył i kula ugodziła Angusa Myresa, którego rozdzielało ze mną dwóch tylko żołnierzy. Biedaczysko zwalił się ciężko jak kłoda — z czoła trysnęła rubinowa nitka…
1477Ranny błyskawicznym ruchem sięgnął po drugi, leżący opodal karabin — zanim jednak zdążył go pochwycić — nadbiegł z czoła grenadierów gruby Hodgson i utopił mu bagnet w gardle. Żal mnie zdjął mimo woli — taki był rosły mężczyzna!
1478Wracam jednak do bitwy. Myśleliśmy więc oto, że kirasjerzy, korzystając z dobroczynnych osłon dymu, ratowali się zręczną ucieczką, ale nie należeli do tych, którym to przychodzi łatwo!
1479Konie, przerażone kulami i dymem, zboczyły jednakże z drogi, i stąd pułk otarł się tylko o krawędź naszego czworoboku, pomknął dalej i wpadł pod ogień dwóch drugich. Co począć?
1480Przebiegli linię strzałów i choć szlak ich przejścia znaczyły gęsto ciała zabitych i rannych, co koń wyskoczy rwali do niedalekiego muru i przedostali się przez ogrodzenie. Wojna, ŻołnierzStał tam pułk Hanowerczyków, z którym uczynili to, co my byśmy zrobili z nimi, gdyby los zrządził inaczej.
1481Rozbili go w proch w oka mgnieniu.
1482Straszny był widok opasłych Niemców rozbiegających się po sadzie, jak stado strwożonego ptactwa, na każdego godziło kilku naraz kirasjerów, którzy co chwila wznosili się na siodle, by ciężkim swym, wielkim szablom nadać większy rozmach, i mordowali bez litości.
1483Z nieszczęsnego pułku ocalało może zaledwie stu ludzi.
1484A zwycięska kawaleria w cwał puściła konie i zatoczywszy ogromne półkole, wracali tą samą drogą, wznosząc wysoko aż po rękojeść zakrwawione szable i z okrzykami tryumfu na ustach.
1485Szukali zaczepki, chcąc najwidoczniej zmusić nas do pierwszych strzałów — ale pułkownik zbyt dobrym i doświadczonym był żołnierzem.
1486Wiedział, że z takiej odległości nie mogliśmy im uczynić nic tak bardzo złego, a runęliby z pewnością ławą, zanim zdążylibyśmy nabić broń powtórnie.
1487Trzech jeźdźców oderwało się z tylnych szeregów i pędem przebiegło z prawej strony czworoboku…
1488Ale staliśmy jak mur niewzruszeni — złamać nieznacznie choćby szyk bojowy znaczyło pożegnać się z życiem — w mgnieniu oka pułk cały jechałby po naszych karkach!
1489Trwaliśmy więc bez ruchu, było jednak coraz ciężej, gdyż o kilkaset jardów od nas, i także pod osłoną wzgórz, zaciągano pośpiesznie dwanaście dział, wprawdzie mniejszego kalibru, ale zakrytych tak dobrze przed wzrokiem, że artylerzystom nie groziło najmniejsze niebezpieczeństwo, a czworobok nasz pozostawał jak przedtem odkryty…
1490Bateria nagle przemówiła i odtąd wyrzucała kule, które literalnie pogrążały się w sam środek szeregów — tir plongeant[97] nazywają podobno taki rodzaj strzałów — jeden z artylerzystów skoczył potem na szczyt wzgórza i zatknął w mokrej ziemi rohatynę[98], mającą ułatwić celowanie towarzyszom. Stało się to na oczach całej naszej, zdumionej nieprawdopodobnym zuchwalstwem brygady.
1491Żaden z nas nie wystrzelił — każdemu się zdało, że wyręczy go z pewnością najbliższy towarzysz…
1492Ale trudno to było ścierpieć. Chorąży Samson, najmłodszy z podoficerów naszego pułku, wybiegł nagle z czworoboku, wdarł się na wierzchołek błyskawicą i już, już dosięgał rohatyny, gdy na pochyłości jak spod ziemi wyrosła sylwetka ułana i na podobieństwo szczupaka godzącego w niedomyślającego się nawet podstępu węgorza, utopił mu lancę w grzbiecie. A cios był tak straszny, iż nie tylko ostrze, lecz i drzewce wyszło przodem, pomiędzy drugim i trzecim guzikiem munduru…
1493— Helu! Helu moja! — krzyknął nieszczęśliwy i runął twarzą na ziemię, a prawie jednocześnie mordercę zasypał grad kul, żądnych pomszczenia śmierci towarzysza, i ułan powalił się także, nie wypuszczając jednak lancy z kurczowo zaciśniętych dłoni. Skonał u nóg ofiary. Śmierć połączyła ich straszliwym węzłem.
1494Bateria odpowiedziała nam gorętszym ogniem, zaraz też krew jęła bluzgać, mgłą czerwoną przesłoniła oczy…
1495Czworobok może być doskonałą formą do skutecznego odpierania ataków kawalerii — ale co innego kule armatnie, granaty i tym podobne okrucieństwa! Co chwila teraz świst złowrogi przeszywał powietrze i szerzył wśród bezbronnie stojących krwawe spustoszenie. Uszy napełniły się wkrótce głuchym odgłosem charakterystycznego chrzęstu, jaki czyni żelazo pogrążające się w ciele człowieka, mundury, twarze, ręce plamiła coraz częściej krew mrących kolegów…
1496Minęło dziesięć nieskończonych minut, potem rozkazano nam się cofnąć o sto kroków w prawo — na dawnym jednak miejscu został drugi, na wieki milczący czworobok — stu dwudziestu żołnierzy i siedmiu oficerów ciemną, nieruchomą plamą znaczyło poprzednią pozycję…
1497Tamci nie dali i teraz jeszcze za wygraną.
1498Nie wyszło i pół pacierza, gdy na najwyższej wyniosłości wzgórza zamajaczył pułk kawalerii, tym razem ułanów, i pędem puścił się ku nam po łagodnie falującym zboczu.
1499Żołnierz, Walka, Morderstwo, Śmierć, Zemsta, MaszynaZ radością prawie słuchaliśmy tętentu kopyt — znaczyło to przede wszystkim, że bateria na chwilę zaprzestanie ognia, że potykać się będziemy czoło w czoło. Teraz dopiero miała zawrzeć bitwa — bo przedtem była tylko rzeź straszliwa!
1500I po bohatersku jęliśmy odpierać napad, jeno[99] krew już krążyła wolniej, jeno mierzyliśmy chłodniej — zobojętniali na śmierć własną i cudzą, co od rana szalała na tych okropnych polach.
1501Strzelało się niby uważnie, a przecież bez świadomości istotnego czynu; zabijało się, nie myśląc, że to ludzie, mechanicznie, miarowo, bezwiednie.
1502Całą istotą owładało dziwne jakieś uczucie, coś niby chęć pomszczenia na kimkolwiek wszystkiego, co się wycierpiało, odwetu za wszystkie krzywdy — a potem mniejsza nawet o życie!
1503I naprawdę mściliśmy dawniejsze straty — ułani nie mieli kirysów[100] — po pierwszej naszej salwie legło ich od razu więcej niż siedemdziesięciu.
1504Kto wie, czy napełniałoby nas równe upojenie, gdybyśmy wtedy mogli ujrzeć siedemdziesiąt matek płaczących nad zwłokami synów, ale podczas bitwy człowiek staje się tylko zwierzęciem, które morduje innych dla podobnych powodów, jak dwa zagryzające się na śmierć tygrysy.
1505Tutaj pułkownikowi przyszła myśl genialna.
1506Obliczył, że odparta kawaleria przez kilka minut przebiegać będzie pod ogniem własnych armat, które z konieczności zatem milczeć muszą — rozkazał sformować się powtórnie i błyskawicznym marszem cofnąć się w pobliskie zagłębienie, rodzaj obronnej doliny, gdzie byliśmy już bezpieczni i mogliśmy żartować z najgroźniejszych armat.
1507Odetchnęliśmy trochę, a wielki czas było odpocząć — pułk stopniał przez kilkanaście minut niby lód na słońcu. Innym działo się jeszcze gorzej.
1508Przed chwilą oto Holendrzy i Belgowie w liczbie piętnastu tysięcy rzucili się sromotnie[101] do ucieczki, łamiąc kunsztowną linię wojsk angielskich, w której zaraz poczyniły się puste wyłomy. Kawaleria nieprzyjacielska już posuwała się ku nim zwartą, zatrważającą ławą.
1509Nie koniec na tym. Armaty francuskie przewyższały nasze wartością, liczbą i doskonałą obsługą, nasza ciężka jazda poniosła już poważne straty — jednym słowem, rzeczy zaczynały przybierać wcale niewesoły obrót.
1510Żołnierz, UcieczkaZ drugiej znów strony, folwarczek Hougoumont, jakkolwiek przedstawiający teraz tylko kupę dymiących i skrwawionych zgliszczy, pozostał w naszych rękach. Ani jeden pułk angielski nie ustąpił jeszcze z placu boju, ani jeden nie okrył się hańbą ucieczki.
1511Jednak — nie widzę powodu, dla którego miałbym taić całą prawdę — tu i ówdzie, wśród ustępujących szybko niebieskich mundurów, błyskały plamy czerwonych… Ale w szeregach zbiegłych znajdowała się młódź tylko sama lub podli, jakich wszędzie przecież pełno.
1512Powtarzam raz jeszcze: ani jeden pułk nasz nie opuścił pola, ani jeden się nie poddał.
1513Całe prawe skrzydło w tej chwili nie przyjmowało prawie udziału w czynnej walce — Prusacy to ruszali z kolei do ataku, choć wówczas nikt z nas nie wiedział o tym.
1514Napoleon rzucił ku nim dwadzieścia tysięcy żołnierza i usiłował zmusić do odwrotu.
1515Siły aż dotąd też same prawie były, co i z rana.
1516Wszystko to przecież objawiało się dla nas ciemne i niezrozumiałe.
1517Potem znów przyszedł inny, pamiętny moment bitwy — kawaleria francuska zaczęła następować taką niezmierzoną ławą, że przesłoniła nam środek i lewe skrzydło armii i zaczynaliśmy wierzyć, że wszystko stracone, bo oto zostaje jedna już nasza brygada…
1518Więc zacinaliśmy zęby i obiecywali[102] drogo sprzedać życie.
1519Była godzina czwarta, piąta może po południu — nie mieliśmy nic do jedzenia, większość pościła od wczoraj wieczorem.
1520Na domiar wszystkiego deszcz wzmógł się i wkrótce przemoczył nas do nitki. Padał wprawdzie od rana i nie ustawał w swej niezmordowanej pracy — ale w ciągu ostatnich kilku godzin byliśmy w takich opałach, że po prostu nikt nie miał czasu uskarżać się na głód lub niepogodę, pomyśleć choćby o tym! Teraz za to dolegały coraz dokuczliwiej.
1521Żeby zagłuszyć — jęliśmy spoglądać wkoło siebie, zaciskać pasy, trzeć zziębnięte dłonie, pytać o towarzyszy: kto zabity, kto zdołał ujść z życiem?
1522Po chwili dostrzegłem Jima i zaraz poweselało mi w duszy — jeszcze nie straciłem przyjaciela. Stał w bok trochę, na prawo, cały czarny od prochu i wspierał się niedbale o karabin.
1523Zauważył mnie także i krzyknął, czym nie ranny.
1524— Wszystko dobrze! — odrzekłem donośnie.
1525— Po kiego nas tu zagnano! — syknął ciszej, a ponury wyraz wrócił mu na czoło. — Od rana polujemy na jakąś niewidzialną czy urojoną zwierzynę! Ale nie koniec na szczęście! I na Bóg! Pochwycę jego ścierwo albo on zabierze moje!!
1526Potężniej niż zwykle zmagał się ze swoją męką, żyły na skroniach wystąpiły mu niby ciemne, fioletowe pręgi, w oczach się pojawił dawny, błędny wyraz… Przez głowę mi przemknęło, że może oszalał.
1527Wzrok jego chwilami nie miał w sobie nic ludzkiego.
1528Od dawna — zawsze — należał do tych, którzy głęboko odczuwają drobne nawet nieraz rzeczy, a odkąd Edie go zdradziła, nie wiem, czy był kiedykolwiek zupełnie przytomny.
1529 1530Bo w tejże chwili staliśmy się świadkami dwóch prawdziwych pojedynków, które podobno zachodziły często w starożytnych bitwach, zwykle przed gromadnym wyruszeniem do ataku, zanim jeszcze starły się obydwa wojska.
1531Jakoś, pamiętam, rozkazano nam lec w dość głębokiej fosie, gdy nagle na najbliższą pochyłość wbiegło w pełnym galopie dwóch jeźdźców.
1532W pierwszym poznaliśmy dragona angielskiego — głowę pochylił na kark koński, aż twarz nikła w obfitej grzywie wierzchowca.
1533Za nim pędził kirasjer francuski na rosłej, gniadej klaczy, siwy już, ale olbrzymiego wzrostu żołnierz.
1534Poleciały za nimi urągania i gniewne okrzyki brygady — wszystkim zdało się hańbą, żeby Anglik tak sromotnie zmykał przed Francuzem — lecz wkrótce podjechali bliżej i wtedy pojęliśmy wszystko.
1535Dragon był bezbronny, broń upuścił czy zgubił, a tamten nacierał tak szybko widocznie dlatego, by uniemożliwić mu zaopatrzenie się w inną.
1536 1537Wreszcie Anglika podrażniły naigrawania towarzyszy i postanowił przyjąć jakąkolwiek walkę.
1538Oczy jego upadły na lancę porzuconą przy zwłokach jakiegoś Francuza.
1539Ściągnął cugle koniowi, wypuścił kirasjera naprzód, potem zeskoczył na ziemię, broń chwycił błyskawicznym ruchem i za chwilę był już na siodle.
1540Ale miał do czynienia z doświadczonym lisem. Francuz spadł teraz na niego jak jastrząb.
1541Dragon odbił uderzenie lancą, ale zwinęła mu się w ręku, a w tejże chwili tamten ciął go straszliwie w łopatkę.
1542Wszystko zaszło w jednym, krótkim mgnieniu…
1543Kirasjer wypuścił teraz konia stępią i odjechał, potrząsając zwycięsko szablą — towarzyszyły mu pogróżki i przekleństwa całego 71. pułku.
1544Pojedynek skończył się tryumfem tamtych, ale wkrótce nadejść miał czas pomsty.
1545Nieprzyjaciel wypuścił znowu tyralierów i zbliżali się ku nam szybko potężną, wyciągniętą linią, ostrzeliwając jednak więcej baterię prawego skrzydła niż stojące nieruchomo pułki angielskiej piechoty. Z brygady naszej oderwały się też wkrótce dwie kompanie i śmiało przecięły im drogę.
1546A w tejże chwili po polach poszedł wzmożony, suchy, charakterystyczny odgłos — chrzęst i ostre zgrzyty karabinów, którymi posługiwano się ze stron obydwóch.
1547Na czele tyralierów francuskich postępował oficer niezwykłego wzrostu, ogorzały, chudy, płaszcz przerzucony niedbale przez ramię, chwiał się przy każdym kroku i za plecami rozpościerał się ciemnawą plamą.
1548Pojedynek, HonorOdległość pomiędzy obu wojskami topniała coraz prędzej. Nagle Francuzi stanęli, z szeregów wysunęła się smukła sylwetka i sprężystym krokiem jęła zbliżać się ku naszym. Zatrzymał się, mniej więcej na połowie drogi, wyprostował się dumnie, głowę w tył odrzucił i prawie natychmiast przybrał postawę klasycznego zapaśnika.
1549Zda mi się, że widzę go dziś jeszcze — nieruchomy, wspaniały posąg z lekko przymkniętymi powiekami i szyderczym uśmiechem na ustach.
1550Nie upłynęło kilka sekund, kiedy podoficer karabinierów, wysoki, dorodny młodzian, wystąpił także naprzód, pędem przebył dzielącą go od Francuza przestrzeń i rzucił się nań, uzbrojony tylko w ów rodzaj zakrzywionej szabli, którą noszą ich pułki.
1551Francuz od niejakiego czasu biegł także, teraz więc zderzyli się niby dwa rozwścieczone a groźne buhaje.
1552Wstrząśnienie było tak gwałtowne, że obaj upadli na ziemię, Francuz w oka mgnieniu znalazł się pod spodem.
1553Podoficer strzaskał klingę swej szabli tuż przy rękojeści i broń przeciwnika utkwiła mu w lewym ramieniu, a jednak potrafił szczątkami stali zadać cios śmiertelny i przy nim zostało zwycięstwo.
1554Przymknąłem oczy, bom był pewien, że tyralierzy rozszarpią go lub zgoła rozniosą na szablach, mszcząc śmierć swego wodza, ale ani jeden wystrzał nie zagrzmiał z ich szeregów, skoro zaś podniosłem powoli powieki, ujrzałem młodzieńca o kilka tylko kroków od własnego pułku, z odłamkami stali w krwawiącym ramieniu, i z własną, na wpół strzaskaną szablą w kurczowo zaciśniętym ręku.
Rozdział trzynasty. Koniec nawałnicy
1555Walka, ŻołnierzWśród tylu dziwnych nieraz, postronnych zjawisk zachodzących w bitwie, w szeregu walk zaciekłych, następujących po sobie z zawrotną szybkością — jak wtedy, najdziwniejszym chyba było oddziaływanie ich na towarzyszy.
1556Dla niektórych objawiała się codzienną niby strawą — mijała bez wywołania zmian najmniejszych w twarzy, bez komentarzy, uwag — rzekłbyś, że wiedzą, kiedy padnie która kula.
1557Inni odmawiali modlitwy od pierwszych grzmotów armatnich aż do końca bitwy — coraz żarliwiej, goręcej, coraz beznadziejniej — inni jeszcze klęli, a przekleństwa sypały się takim niestrudzonym i urozmaiconym gradem, że nieprzywykłemu włosy mogłyby stawać na głowie.
1558Z lewej na przykład strony miałem towarzysza — Mike Threadingham nazywał się, pamiętam — który nie ustawał w opowiadaniu o jakiejś ciotce swojej, Sarze, starej pannie, co ufundowała przytułek dla dzieci zaginionych marynarzy i obróciła na ten cel cały swój majątek, wszystkie pieniądze należące się „najświęciej” siostrzeńcowi.
1559Opisywał przebieg owej sprawy z najdrobniejszymi niemal szczegółami i znów zaczynał od początku.
1560A po skończonej bitwie przysięgał się na wszystkie istniejące możliwe świętości, że nawet „pary z gęby” nie puścił od rana…
1561Co do mnie — nie wiem, czym co mówił, czy może milczałem — pamiętam tylko, że umysł mój, pamięć rzeczy drogich, myśli — jaśniejsze i wyrazistsze były niż kiedykolwiek przedtem w życiu — i że w oczach miałem bez przerwy rodziców staruszków, samotnych teraz na wyludnionym folwarku, to cudną Edie i jej przepaściste szyderczo-wabiące źrenice — to znów de Lissaca kocie wąsy i dumne spojrzenie — żem myślał o wszystkim, co ostatnimi czasy przeżyłem w West Inch, a co zagnało nas na jednostajne równiny Belgii i rzuciło w krwiożerczą paszczę dwustu pięćdziesięciu armat.
1562A huk nie ustawiał od świtu i mącił myśli, ogłuszał, krew lodem ścinał w żyłach, rósł, potężniał, przycichał, potem wybuchał znowu, stokroć przeraźliwszy i groźniejszy.
1563Nagle uczyniła się straszliwa cisza.
1564Ale to była tylko chwilowa przerwa w grozie srożącej się burzy.
1565Czuje się wtedy prawie dotykalnie, że nie upłynie kilkadziesiąt sekund, gdy grzmot rozgrzmi ze wzmożoną siłą.
1566Wprawdzie o dwie mile od głównego terenu walki, na krańcach samych sprzymierzonych armii, Prusacy przebojem torowali sobie drogę i niezmordowanie parli naprzód i stamtąd szedł jeszcze głuchy huk działowy, nikł jednak prawie po poprzednim, nieprawdopodobnym zamęcie i zgiełku.
1567Wszystkie inne baterie francuskie milczały, z naszej zatem strony również zaprzestano ognia.
1568Dym jął opadać z wolna i wkrótce obie armie stały czoło w czoło.
1569Nasze pozycje przedstawiały widok istotnie straszliwy! Tam, gdzie z rana barwiły się legie niemieckie, teraz z rzadka tylko kraśniały czerwone plamy mundurów, oblane morzem zieleni pagórków, gdy tymczasem olbrzymie cielsko wojsk francuskich zdawało się równie nietknięte i liczne jak przedtem.
1570A jednak wiele tysięcy ludzi musiało zginąć w tej walce!
1571Z szeregów ich rozbrzmiał teraz szalony okrzyk tryumfu, a potem otworzono znów ogień działowy i w mgnieniu oka poszedł grzmot tak straszny, że poprzedni, choć potężny, nie mógł nawet się porównać. Upajali się bliskim, ostatecznym, niezawodnym na pozór, zwycięstwem.
1572Huk był dwa razy silniejszy — baterie znajdowały się dwa razy bliżej…
1573Ustawione inaczej, dosięgały najruchliwszych nawet czworoboków, ziały śmiercionośnym ogniem, w przerwach między jedną a drugą snuły się niezliczone pułki kawalerii, gotowe bronić w razie jakiegoś ataku, odważne i zdecydowane na wszystko.
1574I skoro piekielny ów hałas wżarł się w nasze uszy i całą świadomość owładnął niemilknącym zgiełkiem, wszyscy — jak jeden mąż, aż do najmłodszego dobosza — pojęli jego znaczenie i doniosłość chwili.
1575Napoleon czynił oto ostatni, straszliwy wysiłek, ażeby nas zmiażdżyć.
1576Ale dnia zostawało nie więcej już niż dwie godziny — jeśli więc potrafilibyśmy opierać się do zmroku — jutro bitwa przybrać może pomyślniejszy dla nas obrót.
1577A wyczerpani przez głód, deszcz ciągły i straszne zmęczenie, upadli, lub upadający na ciele i duchu — modliliśmy się już tylko o siłę do nabijania broni, do strzelania czy walki na broń białą, aż dotąd, dopóki choć jeden pozostanie żywy.
1578Kanonada armatnia nie czyniła nam jednak teraz wielkiej szkody, gdyż leżeliśmy w fosie pokotem, a gdyby kawalerii francuskiej zachciało się pokusić znowu o nasze placówki, mogliśmy sformować się w pół mgnienia oka i zjeżyć niezdobyty las bagnetów.
1579Wtem spośród grania armat wzbił się odgłos czystszy, ostrzejszy i jędrny, miarowy, obezwładniający prawie swoim regularnym dźwiękiem…
1580— Le pas de charge![103] — szepnął po francusku za nami oficer. — Och, tym razem będą kończyć! Niewątpliwy atak!
1581Mówił jeszcze, kiedy zaszło znów coś niezwykłego.
1582Jeździec w mundurze oficera huzarów jak wicher zbliżał się z francuskiej strony — koń gniady rwał, jakby miał skrzydła.
1583— Vive le Roi! Vive le Roi![104] — zakrzyknął nagle grzmiącym głosem.
1584Ach, więc dezerter. Bo my to przecież byliśmy królewscy, a tamci prowadzili wygnańca-cesarza.
1585— The Guard come! The Guard come![105] — rozległo się znów po angielsku i pomknął dalej niby strzała.
1586W parę sekund znikł wśród wzgórz — jak liść uniesiony huraganem.
1587A prawie w tej samej chwili przypadł do nas książęcy adiutant, zdyszany i z twarzą tak czerwoną, jakby szlag właśnie go trafił.
1588— Poruczono wam zatrzymać ich albo zginiemy! — rzucił generałowi takim grzmiącym głosem, że echo zadźwięczało po szeregach.
1589— Czy zaszło co nowego? — pytał Adams ciszej.
1590— Z sześciu pułków ciężkiej jazdy zostały tylko dwa szwadrony — odparł oficer krótko.
1591I zaśmiał się nagle ostrym, urywanym śmiechem, jak człowiek, którego nerwy zbyt długo były w naprężeniu.
1592— Może pan masz chęć wziąć udział w ataku? Proszę, racz uważać się za kogoś z naszych — rzekł niespodzianie generał, z takim spokojem, jakby ofiarowywał mu szklankę herbaty.
1593— Z największą radością — oświadczył przybyły, zdejmując na znak podziękowania kapelusz.
1594W chwilę później trzem naszym pułkom rozkazano zacisnąć szeregi i cała brygada ruszyła sprawnie naprzód, przebyła fosy, w których przedtem przytajone były nasze czworoboki i jęła zbliżać się ku wrażej[106] armii.
1595Trudno było dojrzeć cośkolwiek przed sobą.
1596Poprzez zwarte chmury dymu błyskały tylko czerwone płomienie, buchające raz po raz z paszczy armat i majaczyły czarne, ruchliwe sylwetki, schylające się, czyszczące, to znów nabijające, i ślące śmiertelne pociski — usmolone od stóp do głów niby diabły i całą duszą oddane swojej diabelskiej czynności.
1597A spośród huku dział i owego zmieszanego zgiełku odrywał się coraz potężniej odgłos tysięcy stóp sprężystym, równym krokiem przemierzających ziemię, coraz donośniej szło echo komend i rozkazów.
1598Potem z mgły szarej zaczęła wynurzać się szeroka, ciemna wstęga, potem zszarzała więcej, potem się stała jak atrament czarna, kształty naszym oczom zabłysły jaskrawo i wkrótce rozpoznaliśmy olbrzymie cielsko wojska, wyciągnięte w długą kolumnę i w stu żołnierzy frontu. I sunęło śpiesznym marszem, w wysokich, włochatych czapkach, na których lśniły miedziane, połyskliwe znaczki, milczące, niezliczone, groźne.
1599A za stu pierwszymi postępowało stu drugich, dziesiątych, setnych i prawie na oczach rozwijały się nieskończone szeregi i wynurzały z dymu coraz dalsze pierścienie złowrogiego węża.
1600Zdawało się, że ten pochód opłynie nas, zgniecie, zaleje, że nigdy nie będzie mu końca.
1601Na czele szli rozsypani z rzadka tyralierzy, za tymi dobosze, a potem zwarte ławy wojska, poruszające się miarowym, zgodnym krokiem, na skrzydłach barwiły się gromadki oficerów, błyszczały niebieskawe klingi szabel… Kiedy niekiedy padały gromkie rozkazy, rozlegały się słowa zachęty.
1602Na froncie uwijało się może ze dwunastu jeźdźców, wydających co chwila jakiś wspólny okrzyk — jeden z nich wyrzucił nagle shako[107] w górę, pochwycił na koniec szabli, wzniósł wysoko i jechał dumnie, niby ze sztandarem.
1603Niczyje wojska nie stawały chyba tak mężnie, jak w owym dniu straszliwym odważni Francuzi.
1604Aż krew goręcej grała w żyłach patrzeć. Bo w miarę zbliżania się, zachodzili na wyloty własnych armat i odtąd nie tylko nie mogli liczyć na ich pomoc, lecz jeszcze narażali się na niechybny ogień dwóch naszych baterii.
1605I w samej rzeczy narychtowano[108] umiejętnie działa, a potem huknęły strzały i co chwila już bryzgały w czerń owych wężowych splotów, a ślad ich znaczyły ogniste, krwawe smugi.
1606Francuzi zaś byli tak blisko i podchodzili tak zwartymi szeregami, że każdy wystrzał zabierał całe ich dziesiątki, a przecież szli w paszczę śmierci z nieulękłym czołem, kiedy niekiedy ścieśniając szeregi, i parli ciągle naprzód z zapamiętaniem, z ogniem — ławą. Szał ogarniał na ich widok.
1607 1608Wierzę, że gdybyśmy ich przyjęli w poprzedniej pozycji — gwardia cesarska zgniotłaby nas po prostu jak muchy, bo cóż poradzi z taką okrutną masą kolumna złamana tylko w czwórki?
1609Ale w tej właśnie chwili Colburne, pułkownik 52. pułku, rozwinął swoje lewe skrzydło i przeciął drogę nadchodzącym wojskom.
1610 1611Odległość między nami wynosiła teraz nie więcej niż czterdzieści kroków i jęliśmy się sobie przypatrywać w straszliwym milczeniu.
1612Nie wiem dlaczego, od dzieciństwa wyobrażałem sobie zawsze, że Francuzi koniecznie muszą być małego wzrostu.
1613Tymczasem w stojącej wówczas na czele kompanii nie znalazłby ani jednego żołnierza, który nie byłby w stanie unieść mnie z ziemi jak piórko — a wysokie, włochate czapy jeszcze im przydawały wzrostu. Bezwiednie budzili grozę.
1614Rzekłbyś olbrzymy zahartowane na trudy, o stwardniałej skórze, groźnych, nieustraszonych oczach i nastrzępionych wąsach — gwardia, owa słynna gwardia, co nie strzymała[109] tygodnia bez walki przez długie, długie lata.
1615I kiedym stał w pogotowiu, z palcem na cynglu i natężonym słuchem, rychłoli[110] zabrzmi rozkaz dania ognia — wzrok mój padł nagle na owego oficera, które swe shako dzierżył wysoko, na szabli.
1616Poznałem go w mgnieniu oka. Był to Bonawentura de Lissac.
1617 1618Bo wydał dziki okrzyk i jak szalony rzucił się ku stojącym kolumnom francuskim.
1619I cała brygada runęła za przykładem owego prawie — odruchu, prędzej niżby myśl przebiegła — żołnierze, oficerowie, pułkownicy — i splotła się z pierwszymi szeregami w śmiertelnym uścisku. Na skrzydła uderzyły dwa inne, bratnie pułki.
1620Czekaliśmy właśnie rozkazu i wszyscy myśleli, że został wydany, lecz daję tu najuroczystsze swe słowo honoru, że Jim Horscroft i tylko Jim Horscroft sprowadził tę szaloną szarżę.
1621Bóg jeden wie tylko, co działo się przez pierwsze kilka minut!
1622Żołnierz, Morderstwo, TrupPamiętam, żem lufę karabinu przyłożył do munduru jakiegoś gwardzisty, żem pociągnął za cyngiel, a przecież zabity nie upadł, podtrzymywany skłębioną masą towarzyszy, jeno na błękitnym suknie pojawiła się okropna plama i buchnął z niej białawy dymek, jakby zażegła się ogniem…
1623Potem odrzucono mnie pomiędzy dwóch Francuzów, którzy mnie ścisnęli tak mocno, żem nie mógł ruszyć nawet bronią.
1624Jeden z nich, potwornie brzydki, z ogromnym, rozpłaszczonym nosem, chwycił mnie zaraz za gardło i zdało mi się, że oto nadchodzi ostatnia godzina.
1625— Rendez-vous, coquin[111] — szepnął chrapliwym głosem.
1626Ale w tejże chwili wydał krzyk straszny i zwinął się we dwoje — któryś z naszych bagnetem rozpruł mu wnętrzności.
1627Strzały umilkły prawie po pierwszym ataku, odgłos ich zastąpiły suche zgrzyty kolb o milczące ze wściekłością działa, przejmujące, urywane krzyki konających i suche rozkazy dowódców.
1628Minęło znowu kilkanaście minut.
1629Nagle Francuzi jęli cofać się — niechętnie, opieszale, z wolna — aleć[112] ustępowali z pewnością!
1630Wszystkie cierpienia, całą mękę, jaką przeżyliśmy od rana, wynagradzał teraz rozkoszny dreszcz, przebiegający ciało na samą myśl, że te niezwyciężone wojska mogą za chwilę się ugiąć!
1631Przede mną majaczyła ogromna sylwetka gwardzisty o surowych, ostrych rysach i czarnych, dzikich oczach, który nabijał, strzelał i znowu zakładał ładunki z takim spokojem, jakby nie znajdował się w bitwie, a wpośród najniewinniejszych manewrów.
1632Mierzył z uwagą i rozglądał się po każdym strzale, wybierał samych starszych, oficerów…
1633Nie zapomnę, jak niespodzianie przyszło mi do głowy, że spełniłbym czyn poczciwy, gdybym zabił człowieka, który morduje innych bez zmrużenia oczu.
1634Jak wicher rzuciłem się na niego i ugodziłem bagnetem.
1635A tamten dźwignął się jeszcze z okropnym uśmiechem i wypalił mi w twarz.
1636Na szczęście kula zraniła mi tylko policzek, ale ślad krwawy pozostał i nie ustąpi już do śmierci.
1637Gwardzista tymczasem zachwiał się i upadł, pociągając mnie za sobą, a za mną zwaliło się jeszcze dwóch innych żołnierzy i myślałem, że tym razem nie wydobędę się spod wału trupów.
1638Alem podniósł się wreszcie i przetarłszy oślepione prochem oczy, ujrzałem jeszcze pogrom dumnej niedawno kolumny, która łamała się teraz na małe gromadki, co tchu zmykające ku swoim, inne zaś drogo sprzedawały życie i czyniły nadludzkie, daremne wysiłki, by sprostać strasznemu parciu angielskiej brygady.
1639W policzku paliło mnie, niby rozpalonym do czerwoności żelazem, ale pozostawały przecież inne, zdrowe członki.
1640Więc przesadziłem skłębiony zwał ludzki i bez namysłu biegłem do swojego pułku, na zwykłe stanowisko w prawym skrzydle.
1641Prawie jednocześnie zarysowała się przede mną znana postać majora Elliotta, któremu ubito konia, lecz nie zdołano odebrać otuchy i żwawo kręcił się wpośród żołnierzy, kulejąc trochę, ale niestrudzony i rześki jak zawsze.
1642Spostrzegł mnie z daleka i kiwnął przyjaźnie głową, za dużośmy[113] jednak mieli do spełnienia, by móc trochę porozmawiać.
1643Brygada nasza posuwała się teraz niestrudzenie naprzód, po niejakim czasie pojawił się przy nas generał i jął rozpatrywać uważnie pozycje angielskie.
1644— Nie zyskaliśmy pola — wyrzekł wreszcie — lecz nie ustąpiliśmy także i piędzi[114].
1645— Książę Wellington odniósł wielkie, niezwykłe zwycięstwo! — potwierdził adiutant uroczystym głosem.
1646A potem dodał, jakby nie umiał dłużej powściągnąć swych uczuć:
1647— Gdybyż tylko tamten przeklęty potwór zechciał znowu się przybliżyć!!
1648Głośny śmiech powitał te, z głębi serca wydobyte, słowa.
1649Wnet jednak wrócił spokój, bo nadchodziła chwila, w której najniewprawniejsze oko, ogarniające teren owej wiekopomnej bitwy, poznałoby, na czyją stronę schyliło się zwycięstwo.
1650Wprawdzie kolumny i szwadrony trwające od rana w niezwyciężonych czworobokach jęły łamać się gdzieniegdzie, a w wielu ciemniały smutne, puste luki, wprawdzie zamiast czół, osłoniętych silną linią tyralierów, posiadały tyły obficie upstrzone sylwetkami opieszałych i niechętnych — ale za to jechaliśmy po karkach Gwardii, która topniała jak śnieg pod straszliwym, gorącym podmuchem i choć zdołała nas wprowadzić pod dwanaście armat, zdążyliśmy je zdobyć, zanim uczyniły nam najmniejszą szkodę. Nie zapomnę nigdy upojenia, jakie nas ogarnęło wówczas, ani widoku młodszego podoficera, następnego w godności po tym, którego zgładził ułan, kreślącego z zapałem na jednym z owych dział nieprzyjacielskich tryumfalną cyfrę: 72 — białą kredą…
1651Prawie jednocześnie po polach poszło głośne „hurra” wszystkich wojsk angielskich i runęły naraz w dół ze wzgórz, barwistą wstęgą zalały dolinę i jęły ostatecznie gnębić na wpół już obezwładnionego wroga.
1652Wkrótce nadjechały z łoskotem armaty, potem przyskoczyła lekka kawaleria — a raczej resztki same owych świetnych rano pułków — i walczyła teraz z brygadą naszą o palmę pierwszeństwa.
1653 1654Posuwaliśmy się ciągle naprzód, a nikt nam nie stawiał oporu, aż przyszedł czas, że cała armia zajęła dumnie wszystkie stanowiska — rano jeszcze własność wojsk francuskich.
1655Zdobyliśmy wszystkie armaty, roznieśli w puch piechotę, której niedobitki rozbiegły się po okolicy — i tylko nie w naszej było mocy pognębić podobnież słynną kawalerię, bo ona jedna zachowała przytomność do końca, ona jedna opuściła Waterloo, nie łamiąc szeregów.
1656I wreszcie — właśnie gdy noc nieprzenikniona zaczęła rozpościerać się nad ziemią — wyczerpani, upadający ze znużenia i głodu, żołnierze angielscy, przekazali dalsze czynności Prusakom i jęli ustawiać broń w kozły na ziemi czerwoną krwią zdobytej.
1657Ot, wszystko, com widział, wszystko, co mogę o bitwie pod Waterloo powiedzieć.
1658Dodam tylko, że tegoż wieczora pochłonąłem dwufuntowy[115] placek owsiany i spory dzbanek czerwonego wina.
1659A potem jeszcze musiałem dłubać nową dziurkę w rzemyku mego skórzanego pasa, który ścisnął mnie niby obręcz żelazna baryłkę…
1660Aż w końcu ułożyłem się do snu na słomie, w której zdążyło się zagrzebać pół kompanii.
1661I w kilka sekund później spałem snem ołowianym.
Rozdział czternasty. Żniwo śmierci
1662Dzień wstawał i właśnie pierwsze szare brzaski nieśmiało przenikały przez długie, wąskie szpary ścian naszej stodoły, kiedy wstrząśnięto mnie mocno za ramię.
1663 1664Rozespana mózgownica nasuwała mi straszne obrazy i w jednej chwili wyobraziłem sobie, że to atak kirasjerów, porwałem najbliższą, opartą o mur halabardę i tu otrzeźwiło mnie zimne dotknięcie gładkiego żelaza. Wokoło szarzały niezliczone sylwetki śpiących towarzyszy.
1665Przetarłem prędko oczy i któż opisze moje zdumienie, gdym[116] w stojącej tuż przy mnie postaci poznał czcigodną osobę majora Elliotta.
1666Miał niezwykle poważny wyraz twarzy — nieco opodal majaczyło dwóch sierżantów, trzymających grube ołówki i długie, papierowe wstęgi.
1667— Wstawaj, chłopcze — rzekł półszeptem, tym dawnym, dobrym, przyjacielskim tonem.
1668— Jestem, panie — bełkotałem, niezupełnie jeszcze wytrzeźwiony.
1669— Pójdziesz ze mną. Czuję względem was ciężkie obowiązki, ja to przecież przyczyniłem się do porzucenia rodzinnych, szkockich progów — mówił major dalej dziwnie surowo i smutno — i brak otóż: braknie nam Jima Horscrofta!
1670Wszystka krew ściekła mi do serca. Toż wśród zmęczenia, głodu i w ciągłym wirze szalonych ataków do cna zapomniałem o najlepszym przyjacielu. Nie widziałem go od chwili, gdy sam jeden rzucił się na gwardię i pociągnął za sobą pułk cały.
1671— Sporządzam właśnie wykaz poległych ze strony angielskiej — objaśniał, nie patrząc na mnie, starzec — gdybyś zechciał mi towarzyszyć, wyrządziłbyś mi prawdziwą przysługę.
1672Umilkł i już bez słowa wyszliśmy za drzwi stodoły, tuż koło nas dwóch nachmurzonych sierżantów…
1673Wojna, Śmierć, Śmierć bohaterska, Ciało, Krew, Kondycja ludzkaOch! Straszny to był widok! Tak straszny, że odżywa pomimo tylu lat ubiegłych, tak straszny, że chciałbym go przyodziać w jak najskąpsze słowa!
1674Straszliwą jest sama w sobie bitwa, ale w chłodzie i w ciszy poranku, bez podniecających dźwięków trąb i bębnów — znika zapał, gasną płomienne glorie, a rozpościera się tylko coś niby olbrzymia, wielka, niezmierzona rzeźnia — krwią przesiąkła ziemia i na niej niezliczone plamy pomiażdżone, ćwiartowane, okaleczałe ciała ludzkie. Rzekłbyś, że człowiek oto podaje dzieło Boże na urągowisko.
1675A ze szczegółów różnych, z ciał poległych odczytywać można było każdy poszczególny przebieg bitwy — tu czerniły się zwłoki mężnie ginącej piechoty, tworząc martwe, pełne grozy czworoboki, tam w nieładzie okropnym ciała kawalerzystów, którzy do pierwszych przypuszczali atak, dalej jeszcze, na pochyłości, majaczyły sylwetki zabitych kanonierów i okaleczone, milczące paszcze armat…
1676Owa wspaniała kolumna gwardii szeroki szlak trupów usłała poprzez pole bitwy.
1677Coś niby ślad przejścia ślimaka. A u jego czoła olbrzymi zwał niebieskich uniformów splątanych z czerwonymi, jakby bławatki i maki — w miejscu, gdzie zaszedł ten szalony atak, w chwili gdy tamci zaczęli się cofać.
1678Na wstępie ujrzałem martwe ciało Jima.
1679Leżał nieruchomy i cichy, zastygłą twarzą patrzył w niebo…
1680Wszystkie namiętności, wszystkie smutki i cierpienia uleciały już z niej bezpowrotnie.
1681I tylko królował wyraz, który pamiętałem tak dobrze, wyraz ze szkolnych jeszcze czasów.
1682Krzyk rozpaczy i żalu wydarł mi się z piersi, kiedym dostrzegł te drogie zwłoki, skoro jednak wzrok mój upadł na poważną głowę umarłego, kiedy wyczytałem na niej szczęście w śmierci, jakiegom[117] nie spodziewał się ujrzeć za życia — ból mimo woli złagodniał i przycichł. Uczułem, że mu tak lepiej.
1683Dwa bagnety francuskie tkwiły w jego piersiach.
1684I skonać musiał natychmiast, bez cierpień może, bo z dziwnym uśmiechem na pobladłych wargach.
1685Przy pomocy majora uniosłem lekko głowę przyjaciela, nasłuchując ze drżeniem oddechu, gdy tuż przy mnie rozległ się głos dobrze znany…
1686Spośród mnóstwa poległych gwardzistów wychylała się twarz de Lissaca, wspartego z widocznym wysiłkiem na łokciu…
1687Resztę ciała okrywał nierozłączny płaszcz błękitny, kapelusz z czerwonym pióropuszem walał się obok, na ziemi.
1688Był strasznie blady i wielkie, sine półkola podkrążały mu oczy, ale zresztą pozostał ten prawie, co dawniej. Ten sam ostry, zakrzywiony nos zgłodniałego, drapieżnego ptaka, te same szorstkie wąsy i krótko ostrzyżone, kunsztownie ułożone włosy…
1689Powieki zawsze wprawdzie na wpół przykrywały oczy, lecz teraz opadły prawie zupełnie i spod rzęs z trudnością się dostrzegało błyszczące źrenice.
1690— Jock!? To ty, Jocku? — wyszeptał ze zdumieniem. — Nie spodziewałem się, co prawda, ciebie tu zobaczyć! A jednak mogłem się tego domyślić, ujrzawszy nierozłącznego Jima — rzekł do siebie ciszej i jakby niezadowolony.
1691— Pan właśnie na nas ściągnąłeś to wszystko — powiedziałem z żalem.
1692— Et! — syknął rozgniewany. — Głupstwa! Losy nasze są ułożone z góry. W Hiszpanii jeszcze nauczyłem się wierzyć w Przeznaczenie. I przeznaczenie zsyła mi ciebie dziś rano.
1693— Na pana spada krew tego człowieka — wyrzekłem nagle, ostrożnie dotykając ramienia zabitego przyjaciela.
1694— A moja na niego — odparł z wolna. — Kwita z nami.
1695Uchylił róg płaszcza i z przerażeniem dostrzegłem czarny strumyk krwi na wpół zakrzepłej, a sączącej się bez przerwy z boku.
1696— Trzynasta z kolei rana i… ostatnia — objaśnił z bladym uśmiechem. — Trzynastka podobno przynosi nieszczęście. Czy nie macie czego do picia, choćby kilka kropel?
1697Major podał mu trochę brandy z wodą.
1698Ranny jął pić powoli, chciwie.
1699Oczy mu się niespodzianie ożywiły, na policzki wystąpiły ciemne, ceglaste plamy.
1700— Horscroft mnie tak urządził — zaczął, usiłując nadać mowie zwykły, żartobliwy odcień. — W zgiełku bitwy usłyszałem nazwisko swoje wyszeptane dziwnie ponurym głosem i natychmiast uczułem lufę karabinu na mundurze… Ludzie moi zakłuli go w tej samej chwili bagnetami… Co robić? Edie warta była śmierci. Ty, Jocku, za kilka tygodni będziesz z pewnością w Paryżu i przyrzekniesz mi, że ją zobaczysz. Pójdziesz na ulicę de Miromesnil pod numer 11, gdzieśmy obecnie mieszkali. Tylko oględnie powiedz jej smutną wiadomość… Nie wyobrazisz sobie, jak bardzo mnie kochała! Powiedz jej także, że wszystko, co posiadam… znajduje się w dwóch czarnych skrzynkach, że… Antoni ma klucze. Nie zapomnisz?…
1701 1702— Jakże się miewa szanowna twoja matka? Czy w dobrym zdrowiu? A czcigodny ojciec? Oświadcz im głębokie uszanowanie od dawnego gościa.
1703I w takiej chwili, już na progu śmierci, wykonał jeszcze ów charakterystyczny ukłon ręką, gdy wspomniał o pozdrowieniach dla matki.
1704— Rana pańska nie jest tak ciężka może, jak się zdaje — odważyłem się teraz odezwać. — Mógłbym tu sprowadzić chirurga naszego pułku?
1705— Dziękuję ci, poczciwy chłopcze — szepnął z wysileniem — ale ostatnie lat piętnaście nie darmo spędziłem na zadawaniu i otrzymywaniu ran najrozmaitszych, żebym się nie umiał poznać na śmiertelnych. Nie żałuję nawet życia… Dla naszego „małego” wszystko już skończone, więc wolę odejść w ciszę śmierci na czele wiernych woltyżerów… niż żyć na wygnaniu i u wrogów żebrać łaski. Zresztą… Sprzymierzeni i tak by mnie rozstrzelali, unikam więc upokorzenia.
1706— Sprzymierzeni, szlachetny panie, nie dopuściliby się nigdy podobnie dzikiego i barbarzyńskiego czynu! — przerwał mu z ogniem major.
1707— Bo nie wiesz szczegółów, majorze — odparł de Lissac cicho. — Czy myślisz, że uciekałbym do Szkocji i zmieniał nazwisko, gdybym potrzebował się obawiać tych tylko, co panoszyli się wtedy w Paryżu? Drogo ceniłem życie, bom wierzył, że mały kapral powróci… Teraz… teraz mogę spokojnie umierać, wiem, że nigdy nie stanie już na czele wojska… A czyniłem rzeczy, których się nie darowuje. Ja to — szeptał coraz ciszej, gorączkowo — ja komenderowałem oddziałem, który rozstrzelał księcia d'Enghien[118]… ja to… Boże! Boże! Edie… moja najdroższa!…
1708Trup, WrógWzniósł ręce w górę, palce mu zadrgały i zaraz zacisnęły się kurczowo.
1709Potem opadły ciężko, a głowa pochyliła się na piersi.
1710Siwowłosy sierżant ułożył równo jego ciało, drugi rozpostarł na nim płaszcz błękitny… I odeszliśmy, pozostawiając na stratowanym polu zwłoki dwóch ludzi, którym Przeznaczenie tak dziwnie poplątało życie, a teraz łączyło w śmierci.
1711I leżeli spokojni, cisi i tak blisko, że ręka Szkota dotykała prawie dłoni nienawistnego Francuza — na przesiąkłym krwią zboczu, tuż koło tak pięknego wczoraj jeszcze Hougoumontu.
1712Dziś śmierć tu królowała, ruiny i zgliszcza.
Rozdział piętnasty. Jak się wszystko to skończyło
1713Zbliżam się oto ku końcowi opisywanych przez siebie wypadków i napełnia mnie to szczerym zadowoleniem, gdyż rozpoczynając owo opowiadanie z dni minionych, zabierałem się do niego ze spokojem, łudząc się, że znalazłem pożyteczne i miłe zajęcie na długie wieczory letnie. Ale nie obliczyłem się z siłami. Wspomnienia, Cierpienie, DuszaMusiałem tylko rozranić dawne, na wpół uśpione bóle, dawne na wpół zapomniane cierpienia i dusza mi teraz krwawi, jak skóra nieumiejętnie ostrzyżonej owcy.
1714Jeśli więc szczęśliwie dobiję do portu, postanawiam do końca życia nie tknąć niewdzięcznego pióra. Z początku oto klei się wszystko samo, tak gładko, jakbyś zstępował w łożysko łagodnie toczącego swe wody strumienia, a potem — ani się spostrzeżesz, kiedy noga się zapadnie w jakąś dziurę i masz diable kaftan! Morduj się, zanim się wygrzebiesz!
1715Kończę. Wykopaliśmy dół ogromny i legło w nim czterystu trzydziestu jeden żołnierzy z cesarskiej Gwardii i naszej lekkiej piechoty, a z nimi złożone zostały śmiertelne szczątki Jima i Bonawentury de Lissaca.
1716Krew, Śmierć bohaterska, ZiarnoAch, gdybyż można było siać krew bohaterów, jak rzuca się ziarno, jakie dumne wstawałyby plony!
1717A potem opuściliśmy straszne pola na zawsze i brygada nasz skierowała się ku granicom Francji. Stamtąd mieliśmy ciągnąć na Paryż.
1718Wróg, Plotka, Nienawiść, PrawdaPrzez owe wszystkie lata — począwszy od bardzo wczesnego dzieciństwa — przyzwyczajano mnie patrzeć na Francuzów jak na złych do gruntu ludzi; ponieważ zaś słyszałem o nich jedynie z okazji bitew i rozlicznych pogromów na lądzie i morzu, nic dziwnego, że mniemanie owo zapuściło korzenie głęboko i skłonny byłem przypisywać im najgorsze rzeczy.
1719Kto wie, czy tamtym nie opowiadano podobnych okropności o nas, skoro naród angielski oceniali mniej więcej tak samo?
1720Ale kiedy dostaliśmy się do ich kraju, kiedyśmy ujrzeli śliczne, czyściutkie folwarki i poczciwych wieśniaków, pochłoniętych całkowicie pracą w polu, kobiety robiące pończochy przed domem, na polu, przy drogach, staruszki w szerokich, białych czepcach, gromiące małe dzieci za brak uprzejmości — życie ich wydało nam się tak pogodne i pełne prostoty, że ja osobiście na przykład zaczynałem nie rozumieć, czemu i za co nienawidziliśmy tych dobrych ludzi?
1721Przywódca, Lud, WrógI przyszedłem[119] do wniosku, że w rzeczywistości istotnym i jedynym przedmiotem nienawiści był tylko człowiek, który nimi władał, a teraz przecie lud swój już opuszczał, cień jego złowrogi znikał znad umęczonego kraju i z nim zniknąć powinny wrogie, dotychczasowe uczucia, zawitać przyjaźń i pokój.
1722Prawie nie odczuwaliśmy trudów pochodu, bo droga szła przez kraj tak piękny, jakiego dotąd nie widziałem w życiu. Aż w końcu dotarliśmy do stołecznego miasta.
1723Wodzowie nasi przygotowani byli stoczyć walną bitwę, co zdawało się prawdopodobniejszym jeszcze ze względu na olbrzymią ludność — gdyby — podobno stawał jeden człowiek na dwudziestu — już utworzyliby pokaźną armię. Ale obawy okazały się na szczęście płonne. Tym razem uznano widocznie szkodliwość zasady poświęcania tysięcy głów za jedną a szaloną.
1724Dotychczasowemu panu dawano tym do zrozumienia, że odtąd na siebie tylko może liczyć.
1725Zresztą, podług najświeższych, trwożnych jeszcze i niepewnych wieści, sam dobrowolnie oddał się w ręce Anglików.
1726Zatem bramy Paryża na oścież przed nami otwarto, co mnie osobiście uradowało w szczególniejszy sposób, gdyż przedtem jeszcze modliłem się żarliwie w duchu, by bitwa pod Waterloo była ostatnią, w której przyjmowałem udział…
1727Jednak w Paryżu znajdowało się podówczas mnóstwo ludzi szczerze przywiązanych do Boneya i do jego sprawy.
1728Nic tak bardzo dziwnego, jeśli wspomnieć sławę, w jaką przyoblekł dumną koronę francuską, jeśli pamiętać, że nigdy nie rozkazał wojskom iść tam, gdzie by zabrakło jego płomiennego słowa lub zwycięskiego geniuszu.
1729I mogę zapewnić, że ci ostatni przyjmowali nas „cokolwiek” kwaśno.
1730Brygada Adamsa pierwsza wkroczyła do miasta.
1731Minęliśmy most Neuilly, którego nazwę łatwiej napisać, niż wyrzec nieprzyzwyczajonemu do podobnych wyłamywań językowi, potem przeszliśmy przez park bardzo piękny, ochrzczony mianem Bois de Boulogne, a stamtąd dotarliśmy do Champs-Elysées, gdzie kazano nam rozłożyć biwaki.
1732Ulice Paryża napełniły się takim mnóstwem Prusaków i Anglików, że całe miasto przybrało wygląd jakby wielkiego obozu.
1733Ja zaś uzyskałem pozwolenie wyjścia z Robem Stewartem z tej samej kompanii — bo nie pozwalano zapuszczać się w głąb miasta inaczej jak dwójkami — udałem się na ulicę Miromesnil.
1734Towarzysz mój pozostał w przedpokoju, a ja po kilku chwilach dziwnie trwożnego czekania znalazłem się w obecności kuzynki Edie, tej samej dawnej Edie, która zaraz zatopiła w źrenicach moich wzrok, słodki, szyderczy trochę, a wabiący…
1735Przez parę sekund patrzyła, jakby mnie nie poznawała, nagle podbiegła i zarzuciła mi ręce na szyję.
1736— Jacku, mój drogi Jacku! — zabrzmiało mi dawną muzyką. — Jakiś ty piękny w czerwonym mundurze!
1737— Tak, tym razem zostałem żołnierzem naprawdę — odparłem trochę szorstko, gdyż zdało mi się, że poprzez cudne kształty tej wdzięcznej postaci dostrzegam inną, zwróconą zastygłym spojrzeniem w niebo, tę, którą zabrało krwawe pole bitwy, tę, która została wśród zielonych wzgórz Belgii.
1738— Kto by temu uwierzył? — szepnęła przeciągle. — I czymże jesteś? Generałem? Pułkownikiem?
1739— Prostym żołnierzem — wycedziłem z wolna i dawny ból ukłuł mnie w serce.
1740— Jak to? Nie należysz chyba do pospolitaków, którzy dźwigają karabin? — badała z chłodnym zdziwieniem.
1741 1742— Ach, tak. Nic ciekawego zatem — wyrzekła półgłosem i jakby do siebie, cofając się pośpiesznie na kanapkę.
1743Pokój umeblowany był wspaniale, cały obciągnięty jedwabiami, aksamitem, pełen kosztownych, lśniących jak słońce przedmiotów, onieśmielał i przytłaczał przepychem tak bardzo, że zaledwie miałem odwagę przysiąść gdzieś na brzeżku krzesła, ja, ubogi żołnierz i brat stryjeczny pani owych bogactw.
1744Edie usiadła z wyszukanym ruchem i wtedy zauważyłem, że jest w żałobnym stroju. Donieśli jej już zatem o śmierci małżonka.
1745Śmierć, Żałoba, Kobieta, Los, Kondycja ludzka— Lżej mi, że wiesz o wszystkim — zacząłem po chwili niepewnym trochę głosem — gdyż nie potrafiłem nigdy z oględnością udzielać złych wieści. — Powiedział… że to, co znajduje się w dwóch czarnych skrzynkach, należy odtąd do ciebie i że Antoni ma klucze.
1746— Dziękuję, Jacku — przerwała z pośpiechem. — Dziękuję ci, żeś podjął się przynieść mi ostatnie polecenie. O wypadku dowiedziałam się przed ośmiu dniami. Byłam jakiś czas prawie obłąkana, zupełnie obłąkana. Całe życie nie zdejmę żałoby, choć w czarnym kolorze wyglądam jak istne straszydło. Nigdy, nigdy nie zapomnę. Wstąpię może do klasztoru i chciałabym przyoblec zasłonę, która wdowią krepą rozdzieliłaby mnie z marnym światem…
1747— Przepraszam jaśnie panią — przerwał niespodzianie lokaj, wsuwając z szacunkiem głowę — hrabia de Beton pragnie panią widzieć.
1748— Ot i masz, Jacku! — rzekła, podnosząc się gwałtownie i oblewając pąsowym rumieńcem. — Rzecz jest bardzo ważna. Przykro mi, że musimy przerwać tę miłą rozmowę, ale przyjdziesz jeszcze kiedy, prawda? Tak, do widzenia! Prawdziwe zmartwienie! Ach! — wykrzyknęła półgłosem, widząc, że zmierzam ku wyjściu. — Czy nie byłoby ci wszystko jedno wysunąć się schodami służbowymi? Dziękuję ci raz jeszcze, mój stary, kochany Jacku — ciągnęła serdeczniej, pragnąc zapewne osłodzić pigułkę. — Ty zawsze byłeś dla mnie dobry, zawsze czyniłeś to tylko, co chciałam…
1749Stała — skąpana w słońcu, z ust rozchylonych bielały śliczne ząbki, spojrzenie płonęło dziwnym blaskiem, wabiło i nęciło, rzekłbyś, że obiecuje ci morza upojeń, cudne ciało pieściły złote słoneczne smugi — sama cudniejsza niż rozkosz.
1750 1751Taką pamiętać będę do końca dni swoich — ponętną, żywą, pełną blasków. Była mi jak kropla srebra.
1752Połączyłem się z towarzyszem i razem wyszliśmy przed bramę. Tu stał prześliczny zaprzęg ciągniony przez dwa rasowe konie i tu odgadłem powód swego niedawnego poniżenia. Nie chciała, by przyjaciele jej z wielkiego świata dowiedzieli się o istnieniu takich nieznaczących, choć uczciwych ludzi, z jakimi żyła w dzieciństwie…
1753Ani słóweczkiem nie zagadnęła mnie o Jima, przez prostą grzeczność nie spytała o ojca czy matkę, którzy ongi okazali jej przecież tyle przychylności.
1754Przysiągłem sobie wtedy, że widzę ją po raz ostatni.
1755Taka po prostu była i inną być nie mogła, jak na przykład królik nie potrafiłby nigdy utrzymać w spokoju ogonka — a jednak świadomość tego przyczyniła mi dużo głębokiego bólu.
1756W dziewięć miesięcy później doszła nas wieść, że poślubiła hrabiego de Beton, a w rok czy dwa zmarła przy urodzeniu się dziecka.
1757Wróćmy jednak do rzeczy. Nasze trudy dobiegły oto do ostatecznego końca.
1758Cień złowrogi rozsnuwał się znad Europy i miał nie zwisnąć nigdy już nad naszą ziemią, nigdy więcej nie przesłonić spokojnych folwarków i cichych, zadumanych wiosek, nigdy nie zawlekać kirem istnień, które mogły być takie szczęśliwe…
1759Żołnierz, ObyczajeWykupiłem uwolnienie z wojska i wróciłem do Corriemuir, do płaczących z radości rodziców. Ojciec zmarł jakoś niedługo — objąłem po nim cały folwark.
1760A potem ożeniłem się z Lucią Deane z Berwick i wychowaliśmy siedmioro dzieci, a wszystkie chcą być mądrzejsze od własnego ojca i nie zaniedbują niczego, byle mu to czarno na białym wykazać.
1761Bo wśród cichych, trochę monotonnych i niezakłóconych żadnym ważniejszym wypadkiem dni, jakie płyną od chwili powrotu, jednakowych jak wieczorny różaniec płonących latarni — trudno mi przekonać moją czupurną młodzież, że i tu mogło się życie toczyć niezwykłą koleją, że w czasach, kiedy kochaliśmy się z Jimem w pięknej zalotnicy i kiedy cudzoziemiec o kocich wąsach i dumnym spojrzeniu przywędrował z tamtej strony morza — działy się naprawdę wielkie, groźne, wiekopomne rzeczy.
Przypisy
Berwick a. Berwick-upon-Tweed — miasto w hrabstwie Northumberland w płn. Anglii, na pograniczu ze Szkocją, przy ujściu rzeki Tweed. [przypis edytorski]
Corriemuir — miejscowość na jednej z wysp Orkadów (Orkney Islands), archipelagu usytuowanego na płn. od wybrzeży Szkocji, na granicy Morza Północnego i Oceanu Atlantyckiego. [przypis edytorski]
Tweed — jedna z gł. rzek w płd. Szkocji, w końcowym odcinku stanowiąca granicę między Szkocją a Anglią. [przypis edytorski]
biliśmy się z Francuzami, a wódz, który im przewodził, był człowiekiem, co natchnął nas (…) trwogą (…), ale także i szczerym, głębokim podziwem — chodzi o Napoleona Bonaparte. [przypis edytorski]
nasz mały jednooki i bezręki unicestwił i zniszczył ich flotę — chodzi o Horatio Nelsona (1758–1805), brytyjskiego admirała, który dwukrotnie pokonał flotę Francji. [przypis edytorski]
strzemienny — zwyczajowa nazwa wypijanego w momencie wyjazdu kieliszka alkoholu (wódki najczęściej); nazwa pochodzi od strzemienia, w którym osoba wyjeżdżająca miała już trzymać nogę, tuż przed spięciem konia ostrogami i ruszeniem w drogę. [przypis edytorski]
Edynburg (ang. Edinburgh, gael. Dùn Éideann) — stolica Szkocji (od 1437 r.), obecnie miasto w Wielkiej Brytanii (od zjednoczenia Szkocji z Anglią w 1707 r.). [przypis edytorski]
Scott, Walter (1771–1832) — szkocki poeta i autor powieści historycznych (m.in. Ivanhoe, Rob Roy), sławiący urodę Szkocji, bardzo popularny w swojej epoce. [przypis edytorski]
powinien byłem (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika (inaczej: powinienem był), a przy tym forma czasu zaprzeszłego, wyrażającego czynność, stan itp. uprzedni w stosunku do czynności a. stanu wyrażonego czasem przeszłym prostym; znaczenie: powinienem uprzednio, wcześniej (coś zrobić). [przypis edytorski]
jakiśmy mieli (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: jaki mieliśmy. [przypis edytorski]
którymiśmy go otaczali (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: którymi go otaczaliśmy. [przypis edytorski]
heksametr — najstarsze znane metrum europejskiej poezji epickiej; heksametrem napisane są greckie epopeje Iliada i Odyseja Homera. [przypis edytorski]
spondej — w poezji stopa metryczna złożona z dwóch sylab długich (w wierszach iloczasowych) lub akcentowanych. [przypis edytorski]
daktyl — w poezji stopa metryczna (w metryce iloczasowej) składająca się z trzech sylab: jednej długiej i dwóch krótkich; nazwa pochodzi stąd, że grecki wyraz dáktylos (stgr. δάκτυλος, dosł. palec) ma właśnie taki układ sylab. [przypis edytorski]
Charta Magna, Ustawa Kardynalna, Karta Swobód — dokumenty stanowiące kamienie milowe prawodawstwa i ustroju państwowego w Anglii. [przypis edytorski]
janowiec — rodzaj roślin należący do rodziny bobowatych, do najbardziej znanych odmian należy janowiec barwierski; niskopienny krzew występujący wśród suchych zarośli, w lasach w miejscach dostępnych dla słońca, na słonecznych wzgórzach, kwitnący od czerwca do sierpnia, o intensywnie żółtych kwiatach motylkowych. [przypis edytorski]
dyliżans (z fr. diligence: pośpiech, z łac. diligentia: dokładność, skwapliwość) — kołowy pojazd konny używany od poł. XVI w. do poł. XIX w. do przewozu pasażerów i przesyłek pocztowych na stałych trasach obsługiwanych według ustalonego rozkładu jazdy; jako dyliżanse używano dużych, zamkniętych pojazdów o wagonach mieszczących do kilkunastu osób, z tyłu i na dachu umieszczano przesyłki oraz bagaże, z przodu, na tzw. na koźle siedział woźnica kierujący powozem oraz konduktor kontrolujący opłaty itp. [przypis edytorski]
spokojniem (…) czekał (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: spokojnie czekałem. [przypis edytorski]
mitenki a. mitynki (z fr.) — rękawiczki bez palców lub kryjące palce tylko do połowy; używane przez kobiety od XVIII w., często ozdobne, z delikatnych materiałów, koronki, wyszywane itp., sięgające do nadgarstka lub dalej, do łokcia. [przypis edytorski]
którym znał (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: który znałem. [przypis edytorski]
minęliśmy (…) i okrążyli (daw.) — konstrukcja, w której końcówka fleksyjna pierwszego czasownika ma zastosowanie również dla kolejnego (kolejnych); dziś: minęliśmy i okrążyliśmy. [przypis edytorski]
we śnieli to (daw.) — konstrukcja z partykułą -li; znaczenie: czy to we śnie (jest, dzieje się). [przypis edytorski]
krótkośmy bawili (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: krótko bawiliśmy. [przypis edytorski]
niewieleśmy mogli (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: niewiele mogliśmy. [przypis edytorski]
bat — tu: rodzaj łodzi żaglowej; duża, uzbrojona łódź używana do prac pomocniczych od XVI do XIX w. [przypis edytorski]
unieśliśmy (…) i położyli (daw.) — konstrukcja, w której końcówka fleksyjna pierwszego czasownika ma zastosowanie również dla kolejnego (kolejnych); dziś: unieśliśmy i położyliśmy. [przypis edytorski]
być czym (daw.) — wykonywać zawód, pełnić funkcję itp.; czym byłeś: czym się zajmowałeś. [przypis edytorski]
ledwiem zdążył (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: ledwie zdążyłem. [przypis edytorski]
przez tylem krajów się przewinął (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: przez tyle krajów się przewinąłem. [przypis edytorski]
w roku, w którym doszedłem do pełnoletności — dawniej pełnoletność osiągało się kończąc 21 lat. [przypis edytorski]
któreśmy czynili (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: które czyniliśmy. [przypis edytorski]
stołb a. stołp — średniowieczna wieża obronna o znacznej wysokości (30–50 m) i grubości murów (3–5 m), zbudowana na planie koła, owalu, prostokąta a. wieloboku, niezamieszkiwana podczas pokoju. [przypis edytorski]
byłyżby — konstrukcja z partykułą -że-, skróconą do -ż-; znaczenie: czy byłyby, czyżby były. [przypis edytorski]
czegom był (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: czego byłem. [przypis edytorski]
czegom mógł zapragnąć (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: czego mogłem zapragnąć. [przypis edytorski]
mogłem był (daw.) — forma czasu zaprzeszłego, wyrażającego czynność, stan itp. uprzedni w stosunku do czynności a. stanu wyrażonego czasem przeszłym prostym; znaczenie: mogłem wcześniej, mogłem uprzednio. [przypis edytorski]
Korunia, właśc. A Coruña (hiszp. La Coruña) — miasto w płn.-zach. Hiszpanii, w regionie autonomicznym Galicja, nad Oceanem Atlantyckim. [przypis edytorski]
alem nie słyszał (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: ale nie słyszałem. [przypis edytorski]
czym (…) postąpił (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: czy postąpiłem. [przypis edytorski]
Książę — Arthur Wellesley, 1. książę Wellington (1769–1852); wywodzący się ze zubożałej anglo-irlandzkiej szlachty o nazwisku Wesley (późn. Wellesley) brytyjski arystokrata, wojskowy i polityk; tytuł księcia uzyskał za udział w kampaniach przeciw armii napoleońskiej. [przypis edytorski]
mierzyliśmy się (…) i przyśpieszali (daw.) — konstrukcja, w której końcówka fleksyjna pierwszego czasownika ma zastosowanie również dla kolejnego (kolejnych); dziś: mierzyliśmy się i przyspieszaliśmy. [przypis edytorski]
gdym (…) podziwiał (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: gdy podziwiałem. [przypis edytorski]
o ilem mógł (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: o ile mogłem. [przypis edytorski]
przysadkowaty (daw.) — dziś: przysadzisty; nieproporcjonalnie gruby w stosunku do wysokości lub wzrostu. [przypis edytorski]
wszyscyśmy myśleli (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: wszyscy myśleliśmy [przypis edytorski]
bitwa pod Waterloo — stoczona w dniu 18 czerwca 1815 roku bitwa Napoleona Bonaparte. Cesarz Francuzów, uprzednio przebywający na wygnaniu na Elbie, powrócił i objął rządy na okres 100 dni (tzw. 100 dni Napoleona); na czele 100-tysięcznej armii ruszył w kierunku Brukseli, na spotkanie nierozwiązanych jeszcze armii VI koalicji antynapoleońskiej: angielskiej armii Wellingtona i pruskiej Blüchera. Początkowo stoczył dwie zwycięskie bitwy 16 czerwca pod Quatre Bras i Ligny, zanim doszło do walnego starcia pod Waterloo (w Brabancji, na terenie Belgii). W wyniku poniesionej klęski armia francuska przestała istnieć, zaś Napoleon musiał ponownie abdykować w dniu 22 czerwca 1815 r. [przypis edytorski]
mieliżbyśmy pozwolić (daw.) — konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że-, skróconą do -ż-; znaczenie: czy mielibyśmy, czyżbyśmy mieli. [przypis edytorski]
wyrugujcież (daw.) — konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że, skróconą do -ż; znaczenie: koniecznie wyrugujecie (tj. usuńcie, wyeliminujcie). [przypis edytorski]
walczyliśmy (…), uderzali (daw.) — konstrukcja, w której końcówka fleksyjna pierwszego czasownika ma zastosowanie również dla kolejnego (kolejnych); dziś: walczyliśmy, uderzaliśmy. [przypis edytorski]
zacinaliśmy zęby i obiecywali (daw.) — konstrukcja w której końcówka fleksyjna pierwszego czasownika ma zastosowanie również dla kolejnego (kolejnych); dziś: zacinaliśmy zęby i obiecywaliśmy. [przypis edytorski]
czako — rodzaj czapki, nakrycia głowy (tu: w zapisie fonetycznym wymowy francuskiej: shako). [przypis edytorski]
rychłoli zabrzmi (daw.) — konstrukcja z partykułą wzmacniającą -li; znaczenie: czy rychło zabrzmi, czy wkrótce zagrzmi. [przypis edytorski]
aleć (daw.) — konstrukcja z partykułą wzmacniającą -ci, skróconą do -ć; znaczenie: ale przecież, ale jednak. [przypis edytorski]
piędź — daw. miara długości, określana przez odległość między opuszkiem kciuka i małego palca rozwartej dłoni; równa ok. 20 cm. [przypis edytorski]
gdym (…) poznał (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: gdy poznałem. [przypis edytorski]
jakiegom nie spodziewał się ujrzeć (daw.) — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: jakiego nie spodziewałem się ujrzeć. [przypis edytorski]
książę d'Enghien, właśc. Ludwik de Burbon (1772–1804) — książę z rodu Kondeuszy, po zgilotynowaniu w 1792 r. króla Ludwika XVI i śmierci jego małoletniego syna w 1795 r. stał się kandydatem do tronu Francji, a nawet przez część rojalistów został ogłoszony królem francuskim pod imieniem Ludwika XVII. Samo jego istnienie zostało uznane za polityczne zagrożenie dla porewolucyjnej władzy we Francji, dlatego z rozkazu Napoleona (choć za namową ministra spraw zagranicznych Talleyranda) książę d'Enghien został porwany z Badenii (zachowującej neutralność), fałszywie oskarżony o chęć restauracji Burbonów i po krótkim procesie rozstrzelany 21 marca 1804 w fosie zamku Vincennes, gdzie też spoczęły jego zwłoki. Wydarzenie to wywołało wstrząs wśród elit politycznych Europy. [przypis edytorski]