Potrzebujemy Twojej pomocy!

Na stałe wspiera nas 457 czytelników i czytelniczek.

Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 500 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?

Szacowany czas do końca: -
Leo Lipski, Dzień i noc

Leo Lipski

Dzień i noc

Uwaga, tekst zawiera wulgaryzmy.

Spis treści

    Dzień i noc
  1. Waadi
  2. Powrót
  1. Choroba: 1 2
  2. Kobieta: 1 2 3
  3. Lekarz: 1 2 3 4
  4. Miłość: 1
  5. Muzyka: 1
  6. Śmierć: 1
  7. Więzienie: 1
  8. Więzień: 1 2
  9. Woda: 1
  10. Wspomnienia: 1
  11. Zima: 1 2

Uwspółcześnienia

Ortografia:

Zmieniono zapis wielką literą: Pierwsze wrażenie: Papużki w klatkach > Pierwsze wrażenie: papużki w klatkach; Wytworzyła się warstwa ochronna: Otępienie > Wytworzyła się warstwa ochronna: otępienie.

Rozwinięto skróty: Griszka Nr 2 > Griszka numer dwa; Dr > doktor; itd. > i tak dalej; pozostawiony skrót w numerze budynku zapisano małą literą: barak techników nr 226.

Ujednolicono zapis liczb odnoszących się do wieku postaci, czasu, temperatury, stosując wszędzie zapis słowny, np.: 20-letnia > dwudziestoletnia; ma 22 lata > ma dwadzieścia dwa lata; 15 minut > piętnaście minut; Już jest 9-ta > Już jest dziewiąta; 40 stopni > czterdzieści stopni; 41° do 42° > czterdzieści jeden do czterdziestu dwóch stopni;

Konsekwentnie zapisano słownie wszystkie liczebniki oprócz zapisu godzin z minutami oraz numeru budynku i numeru punktu poza dialogiem (barak techników nr 226; punkt 126), np.: 50 rubli > pięćdziesiąt rubli; próbowano 700 > próbowano siedmiuset; słyszę tylko 76 > słyszę tylko siedemdziesięciu sześciu; 70 tysięcy ludzi > siedemdziesiąt tysięcy ludzi; 300, 400 opatrunków > Trzysta, czterysta opatrunków; 58-my paragraf > pięćdziesiąty ósmy paragraf; 2-go > drugiego; 2-gim > drugim;

Inne zmiany pisowni: asseptyna > aseptyna; lek-pom > lekpom; spec-kolona > speckolona; Fied'ia > Fiedia; mołod'iec > mołodiec; Mendelsohn > Mendelssohn; Dégas > Degas; 9,30 (godzina) > 9.30; N. K. W. D > NKWD; Ze Ka > ze-ka (literowane ros. з/к); przeciw-tyfusowych > przeciwtyfusowych; nie częste > nieczęste; nie dużo > niedużo; Gdyby nie było zadymki, to bym > Gdyby nie było zadymki, tobym; czarno-zielonkawe > czarnozielonkawe;

Uwspółcześniono interpunkcję, w szczególności:

usunięto przecinki przed „jak” niewprowadzającym zdania podrzędnego, np.: Znieruchomiałem[,] jak owad;

usunięto przecinki przed „ani” oraz „albo”: nie śmie być wszy[,] ani pluskiew; kartkami z Lenina, kamieniami[,] albo w ogóle nie;

usunięto przecinki oddzielające podmiot od orzeczenia, np.: Onuce[,] to wspaniałe odkrycie;

usunięto przecinek oddzielający wyraz określający od określanego: pana[,] starannie ubranego

usunięto przecinek rozdzielający połączenie spójników: nie spałem, mimo[,] że Pietia

usunięto przecinki po wielokropkach: tyłek… bo… bo…

wstawiono przecinki przed zdaniami podrzędnymi, np.: płaczą, gdy wychodzą na robotę; dwie turbiny szły, ale tego nie było słychać; daję znak, że widzę;

wstawiono przecinki, żeby oddzielić imiesłowowe równoważniki zdań, np.: Plątając się tam, można zarobić na chleb;

wstawiono przecinek przez powtórzeniami, np: I że, i że; Jeszcze jeden i jeszcze, i jeszcze;

wtrącenia oddzielono obustronnymi przecinkami, np.: Ty, bratku, masz zdaje się zapalenie płuc > Ty, bratku, masz, zdaje się, zapalenie płuc;

zamieniono myślnik na przecinek: No — no > No, no;

przytoczenia w partiach narracyjnych ujęto w cudzysłowy, zamiast poprzedzać je myślnikiem, np.: Jak powie: Nie, to tak jakby inny powiedział: – Tak > Jak powie „nie”, to tak jakby inny powiedział „tak”; Mówię: — Zaczekaj. Ale Wania już. > Mówię: „Zaczekaj”. Ale Wania już.; Myślę: — Dobrze, że nie muszę tam być. Ale ona mówi > Myślę: „Dobrze, że nie muszę tam być”. Ale ona mówi; na którym jest napisane 12 ton > na którym jest napisane: „12 ton”; podobnie ujęto w nawiasy wyrazy dźwiękonaśladowcze wewnątrz zdań, np: Robi zzzz i zatrzymuje się > Robi „zzzz” i zatrzymuje się.

Zmieniono interpunkcję: Cofanie się, potem: Naprzód. > Cofanie się, potem: „Naprzód!”.; mówił mu Aleksander. > mówił mu Aleksander: [zamiana kropki na dwukropek]; Dokąd? Za ścianę. > Dokąd? Za ścianę? [zamiana kropki na pytajnik]

Uwspółcześniono interpunkcję, dla jednoznaczności jednocześnie zamieniając przecinek na średnik: Emil bredził Céline'a: „Porzuci się (…) ziemi…”, oddając kał bez przerwy umierało dwunastu ludzi > Emil bredził Céline'a: „Porzuci się (…) ziemi…”; oddając kał, bez przerwy umierało dwunastu ludzi

Pominięto wyróżnienie kursywą słowa „homo”.

Połączono akapity: A następnym razem tylko milicja ci pomoże! Achmatow! [//] — Pamiętaj!

Podzielono na dwa akapity: — Po niemiecku. Znam też francuski. Rozmawiamy po niemiecku. > — Po niemiecku. Znam też francuski. // Rozmawiamy po niemiecku.

Poprawiono błędy źródła: nas ziemią > nad ziemią; opatruki > opatrunki; Ewindencyjny > Ewidencyjny; A jaki to jest płaszcz, > A jaki to jest płaszcz?; odychała > oddychała; falowały i gotowały miłość i śmierć > falowały i gotowały się miłość i śmierć;

Leo LipskiDzień i noc(Opowiadania)

Dzień i noc

(Na otwarcie kanału Wołga-Don)

„…Niech będzie pochwalony obywatel Jezus Chrystus”.

(Z listu górnika polskiego we Francji do konsulatu w X.)

1

Zostawcie mnie wszyscy w spokoju. Razem z waszymi obłąkaniami i wściekliznami. WspomnieniaPozwólcie mi nachylić głowę, pomału, jak nad strumieniem, który płynie. On odbije mój zmienny obraz wraz z majakami sprzed wielu lat. Pozwólcie mi go na chwilę zobaczyć.

2

Więc nie zbudowaliśmy Wołgostroju[1]. W każdym razie nie nasza to wina, że na wiosnę, wraz z tajaniem lodów, rozleciał się i odpłynął betonowy port. Nie my budowaliśmy go. Naprawdę. Ale za to męczyliśmy się bardzo. Zwłaszcza w zimie.

3

W latrynach paliły się stuświecowe żarówki, ale one nie grzały. Rano w czasie pobudki było jeszcze ciemno. I niewiarygodnie zimno poza barakiem. Wyjść głodnym na mróz to jest straszna próba. I nieodzianym. To wszystko już znacie i z tego będziecie zaraz rzygać. Ale zaczekajcie.

4

Przypominam sobie, przed wojną, prowadzili policjanci człowieka i bili go po pysku. Nie mogłem od tego wzroku oderwać. A za nimi szedł tłumek. I ja musiałem patrzeć. Może wy też znajdziecie coś takiego, na co będziecie musieli patrzeć.

5

Byłem pomocnikiem lekarza i dostawałem czasem pensję: pięćdziesiąt rubli. To nie było mało. Kończyłem dyżur nocny. Telefonowałem do karceru, że za piętnaście minut przyjdę. Kuchnie nie miały telefonu. Nie mogłem telefonować, że przyjdę żreć, niby próbować, czy dobre. Blakła zmora, że któraś z kobiet w nocy zechce rodzić. Ja o tym pojęcia nie miałem. Mówił Grisza:

6

— Ty tylko tam pójdziesz. One same między sobą.

7

Wiedziałem, co one same, między sobą, ale to było co innego.

8

Elektrownia żarzyła się białym światłem. Uzbecy mówili: „Faro”.

9

To znaczyło „Faraon”. I bali się. Obwieszona spawaczami wyglądała z daleka jak brylant. Już dwie turbiny szły, ale tego nie było słychać. Stuświecowe żarówki, przyrządy elektryczne w kuchni. Podnosiły się powoli mgły i Ona, czworokątna, olbrzymia, bez okien, jednym ramieniem obejmująca Wołgę, unosiła się w górę i opadała, wśród błysków elektrospawaczy. Uzbecy mruczeli:

10

— Faro.

11

Mówili po tym tak cicho, że można to było wziąć za złudzenie:

12

— On.

13

Szliśmy z leśnego obozu. Sześćdziesiąt kilometrów dziennie. Poprzez zmęczenie ciężkie, miażdżące, przebijała ciekawość. Bezustanny, zbliżający się grzmot. Złudzenie ze zmęczenia? Weszliśmy do miasta, gdzie należało krzyczeć, gdy się coś miało do powiedzenia. Mieszkańcy byli przyzwyczajeni. Porozumiewali się na migi. Pracowali w niewidocznej, podziemnej fabryce motorów do samolotów. W każdej chwili próbowano siedmiuset. Pani żywotów.

14

Dwukrotny sygnał świetlny. Pod kuchnią awantura. Trzy zupy na ziemi. Gwar jak w ulu przed wylotem. Na mojej pryczy siedzi mały krawiec z K. Patrzy w jeden punkt i mówi coś do siebie. Grisza jest chory. Przyjdzie dopiero po południu, gdy będzie więcej pracy. Nie będę spał w dzień ani w nocy. Z wielu powodów. Trzy sygnały świetlne. ZimaMały krawiec siedzi na pryczy. Boi się zimna. Najdzielniejsi płaczą, gdy wychodzą na robotę. Łzy nie kapią. Zamarzają zaraz. Ten mały nigdy. Ale boi się wyjść. Dopiero brygadier musi go wyganiać. Niektórzy jeszcze śpią, mimo że chodzą. Przedłużają sen do wyjścia. To nic wam nie pomoże, braciszkowie, ja wiem. Obudzi was wiatr znad Wołgi, z którym mówiłem w nocy. Obudzicie się ze szronem na rzęsach. Biada tym, co nie jedzą zupy.

15

I pięć minut na karcer. Bieg kilometrowy. Nastawienie wewnętrzne. Tak, jakby się we mnie coś kurczyło. Twardniało i uczulało się.

16

Pytam. Stan: siedemdziesięciu sześciu ludzi. Widziałem ich, z wyjątkami, wczoraj, przedwczoraj i tak dalej. Na korytarzu stoją szeregiem, pod ścianą, na spocznij. Naczelnik karceru:

17

— Zobaczycie.

18

— Gdzie?

19

— W celi.

20

Potakuję.

21

W ciągu piętnastu minut mam zobaczyć, jak jest ze zdrowiem tych ludzi. Miesiąc w speckolonie[2] to rok obozu. Tak mówią. I trzeba uważać, żeby nie wpaść. To nie jest takie proste, kiedy wszyscy cherlają[3]. Jestem napięty. I nagle spada na mnie przeraźliwy spokój.Lekarz Nie słyszę, co mówi dalej naczelnik, rusza tylko wargami jak ryba, widzę i słyszę tylko siedemdziesięciu sześciu, tylko.

22

— No co, dzieci? Mówcie.

23

Zaczynam pierwszą twarz, chłopska, znośnie blada;

24

druga: — nie, naciągacz;

25

trzecia, pierwsza woła: — gorączka, biorę za puls — nie, równocześnie widzę podniesione spodnie szóstej, flegmona[4]: — wystąp;

26

czwarta, piąta, siódma;

27

siódma: — jak ja cię bracie dostanę;

28

ósma;

29

pierwsza histerycznie: — gorączka, pakuję termometr;

30

dziewiąta;

31

siódma mówi — ja mam tylko trzy dni;

32

dziesiąta, jedenasta, dwunasta, trzynasta, czternasta;

33

piętnasta — nóż, uśmiecham się czarująco, pomaga, nie zawsze;

34

pierwsza robi podejrzane ruchy termometrem, daję znak, że widzę;

35

szesnasta;

36

siedemnasta, przekonywujące, goły tyłek, skrzepły strumyczek krwi, znany hemoroidnik;

37

osiemnasta, dziewiętnasta;

38

dwudziesta, zostawić, chłopak biały, puls 130: — wystąpić;

39

nagle siedemnasta, obróć się, pokaż pysk, więcej nie trzeba, pokaż gardło, krwotok, tbc[5], żołądek, nie wiem, dlaczego pokazałeś tyłek… bo… bo… telefon do szpitala, położyć się;

40

dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga;

41

dwudziesta trzecia: noga otwarta w bardzo nietypowym miejscu, musiał całą noc trzeć, wystąp;

42

pierwsza, biorę termometr, normalna;

43

dwudziesta czwarta;

44

dwudziesta piąta, złodziej moskiewski, nigdy mi się nie podobał, nic nie mówi, podgorączkowy rano, wystąpić, NO, WY…;

45

siedemnasta, całą noc z krwotokiem, a może nie, zmyliła mnie świeża krew;

46

dwudziesta szósta, dwudziesta siódma, dwudziesta dziewiąta;

47

trzydziesta, trzydziesta pierwsza: zgarbiony, symulacja, połóż się, twardość brzucha, lepiej nie, wystąp;

48

trzydziesta druga, trzydziesta trzecia;

49

trzydziesta czwarta, milczy, ale pelagra[6], krańcowe opuszczenie się, nie może symulować tego, już czas… wystąp;

50

z lekkim niepokojem patrzę, ilu jest już zwolnionych;

51

trzydziesta piąta, trzydziesta szósta;

52

trzydziesta siódma: brzuch, jęczy, połóż się, macam brzuch, twardy, stosuje trick, łechtnięcie, brzuch miękki, uśmiechnął się typ, dziś idzie;

53

trzydziesta ósma, trzydziesta dziewiąta;

54

uważać, uważać;

55

czterdziesta, czterdziesta pierwsza;

56

czterdziesta druga: olbrzymi, rzuca się na mnie, gryzie podeszwę, kaftan, prawdopodobnie symulant, podnoszę się;

57

czterdziesta trzecia;

58

czterdziesta czwarta: mijam nieruchome źrenice, jeszcze raz, nieruchome, zakrywam, odkrywam, nieruchome, wystąp;

59

czterdziesta piąta, czterdziesta szósta;

60

czterdziesta siódma: opuchnięte nogi jak ciasto, wyżej też, wystąp…

61

W końcu dojechałem do siedemdziesiątej czwartej.

62

O jednym wiedziałem, że leży.

63

— A drugi?

64

Siedzi na dolnej pryczy. Członek przybity grubym gwoździem do nar[7]. Wcale nie udaje, że boli. Krwi nie ma. Idę do telefonu.

65

— Grisza, będziesz musiał wstać. Do karceru. Jeden gość przybił sobie tego do nar.

66

Podpisuję. Ci, których zwolniłem, idą do lekarza pod konwojem. Tamten w kaftanie na psychiatryczny. Elektryczno-dębowe drzwi otwierają się. W tej chwili cztery sygnały świetlne. Do pracy.

67

Jeszcze dziesięć minut. Zwalam się na śnieg. Całe zmęczenie skoczyło na mnie jak pies i przygniotło mnie. Teraz jestem całkiem bezsilny, wypluty. Oni by chcieli, żebym zwolnił cały obóz, siedemdziesiąt tysięcy ludzi. Chcieliby mnie dostać do speckolony. Nie. Chcieliby, aby każdy z osobna był jakimś cudem zwolniony. Przynajmniej na dziś. Nie troszczą się o resztę. Podnoszę się ze śniegu. Tutaj jest nienaruszony, błyszczący jak jedwab. O sto metrów dalej są już druty kolczaste i wyżki[8]. Słychać z daleka orkiestrę. Orkiestra gra. Na takim zimnie. No, no. Poprawiam kitel, robię kilometr i jeszcze pół.

68

WięzieńDefilada. Na podium stoję ja, jako przedstawiciel sanczaści[9], zastępca komendanta obozu, ktoś z rachunkowości, czy ja wiem, jak się to nazywa. Orkiestra gra u szerokiego wejścia. Kolumny formują się czwórkami. Jest siódma godzina. Wzniesienie dla orkiestry jest oświetlone. Zaczyna się.

69

ZimaOd Wani pożyczam walonki[10], żeby nie marznąć w nogi. To trwa, przemarsz trzydziestu tysięcy ludzi. Idą, idą. Stachanowcy[11], łamagi, spryciarze, symulanci. Formują się jeszcze w mroku, wypełzają w jaskrawe światło orkiestry, potem giną w tumanie. Zaczyna sypać śnieg. Fufajki[12] podarte, buty z opon, łapcie. Krzyki formujących. Wołania. Naczelnicy brygad. Cofanie się, potem: „Naprzód!”. Palce owinięte szmatami. I tak zgrabieją, braciszkowie. Mam policzek zmarznięty. Czterdzieści stopni. Wiatr i śnieg. Ten policzek od strony Wołgi. Trę. Im leją się łzy. Tym najdzielniejszym z wyjątkiem małego krawca. Idą pod wiatr, tworzy się im lód na twarzy, szron na powiekach; oddychają.

70

Nie potrzeba bojców[13]. Wokoło jest wielkie kolisko wyżek i drutów. Kilkadziesiąt kilometrów. Nie uciekną, bo dokąd? Choćby znali Rosję jak własne palce, to i tak nie. Jest to tak oczywiste, że nawet nie próbują. Chyba wariaci. Nawet kierownik żarcia szpitala. Ma poza obozem ładne tysiączki. Chodzi jak baryń[14]. Ale on też nie.

71

Odrywa się od brygady jakaś twarz i prosto do mnie. Ja mam jeszcze w tej ostatniej minucie prawo łaski. Ci, którzy w nocy zachorowali, mieli czas. Ci, którzy w czasie wyjścia — Wania. Ci, którzy w ostatnim momencie — ja. Twarz zakryta, owinięta po oczy, tylko oczy błyszczą. Staje. Nic nie mówi. Oczy błyszczą. Biorę za rękę. Puls niewyczuwalny na mrozie. Widzę młode czoło, żółte, Chińczyk? Odchylam dolne powieki: żółtaczka? W końcu łapię. Drobna niteczka szamoce się pod skórą, szybko, zanika, szybko. Zostawić. Siada na podium, nogi zwisają.

72

— U kogo byłeś wczoraj?

73

— Aleksander Aleksandrowicz — odpowiada cicho.

74

Tymczasem mój krawiec przeszedł. Aleksander mówi do mnie przed rozpoczęciem przyjęcia:

75

— Ja zwalniam tylko co drugiego, jak jest chory. Nie mogę więcej.

76

— To obciążacie szpital.

77

— Niech oni się martwią.

78

Chory opowiada mi, że mówił mu Aleksander:

79

— Ty, bratku, masz, zdaje się, zapalenie płuc. Ale cóż robić? Poprzedni miał złamaną nogę. Przyjdź jutro.

80

I zapisuje kamforę, środek wykrztuśny. Wtedy ja do tego chorego:

81

— Idź do Olgi Pietrownej.

82

Olga to jest dwudziestoletnia smarkula. Ona tu jest naczelnikiem. Ale.

83

Defilada. Znów stachanowcy. Jeśli mieli walonki, przehandlowali na jedzenie, mają onuce[15]. Onuce to wspaniałe odkrycie.

84

Gdy szedłem z brygadami rąbać drzewo w leśnym obozie, ratowały mnie onuce. Osiem kilometrów w jedną stronę. Przez dwa miesiące nie widziałem, jak wygląda prycza, na której śpię. Wychodziłem przed świtem, wracałem w nocy. Po omacku. Pomału przychodziły piły, siekiery, miseczki, lampki. Było wtedy lato i tyle borówek. Na grzybach się nie znałem. Zdarzały się maliny. Dopóki nie nadeszły piły, miałem spokój. Wybierałem sobie polanę w lesie i kładłem się na ziemię. Rzucałem liście do strumyka. Tak uroczo. Zapominało się. Świerszcze. Bzyki unoszące się nad ziemią. Potem ciemniejący las. Hubka. Rozpalałem ognisko i przypiekałem chleb. Zaczęły przychodzić piły. I siekiery. Zaczęły się krzyki, wołania.

85

Przechodzi jedna brygada Uzbeków. Wymierają masami. Na gruźlicę w różnych postaciach. Całe osiedle inwalidów w naszym obozie. Plątając się tam, można zarobić na chleb. Sami homo[16]. Ooo, salute[17], Dżafer. Nie płacz. Nie gniewam się. Z tobą to było. Bandażowałem ci wrzód i ty mnie pocałowałeś. I chciałeś. Przeszli, utonęli w zadymce. Orkiestra gra. Nie wiem jak, przecież palce.

86

Elektrownia szarzeje. Czasem niknie w śniegu. Ciągle nowe kolumny. Już nie widać ludzi, tylko śnieg i poruszającą się masę. Jest mi zimno, zimno. Myśli mi zamarzają. Stoję, stoję. I stoję. Nowe kolumny. I jeszcze. Idą prosto na mnie, idą przeze mnie. Widzę tylko ich nieogolone wklęsłe twarze. Próbuję ich zatrzymać. Ale oni nie spostrzegają mnie. Idą tak, jakby mnie nie było. Widzę ich, jak umierają.

87

Zamknęły się olbrzymie wrota. Uciekam do kuchni. Do pierwszej z brzegu. Przez pięć minut nie mogę odtajać. Kapie ze mnie. Potem kosztuję i kosztuję. To też należy do moich obowiązków. Kosztuję pierwszy kocioł, drugi, stachanowski, czwarty. Podpisuję, że się zgadza ze wzorami wystawionymi w witrynie. Potem druga kuchnia, czwarta, w piątej oglądam tylko.

88

Raz mi dali tu pudełko konserw. Myśleli, że jestem pies, że będę bruździł. Ale już od tego czasu nic nie dali, bo nie jestem pies. Niedołęga jestem. Tylko dają trochę chleba, czasem. A nuż, myślą? Tymczasem idę się golić.

89

Fryzjer jest dobrze zaopatrzony. Poznaję rzeczy, które są od nas. Wazelina, środki dezynfekcyjne. U fryzjera jest dziesięć krzeseł. Czysto wymalowane. Białe chałaty[18]. Flakoniki, z których pachnie. Lustra. Naśladuje, stara się. Dla mnie jest woda kolońska, dobre mydło.

90

Każdy może iść do fryzjera. Tylko nie wielu ma na to siły, ochotę. Inwalidzi, którzy by tu ciągle siedzieli, bo jest przyjemnie, mają wyznaczone godziny, zresztą nieczęste. Więc odprężenie zupełne. Tacy sami tu pracują, jak na wolności. Gaduły. Tam, na wolności, golą przeważnie kobiety, a tu nie. Więc gadają. A że on przyjdzie, bo ma czyrak na tyłku. Przyjąć oddzielnie. Szef mówi, że potrzebuje dla lepszych gości lanoliny[19]. Zwłaszcza dla naczelnika policji obozowej. Były prokurator moskiewski. Mam dziś z nim spotkanie. Nie lubię go. A że czterech nurków zostało przygniecionych do siatek i że ich próbowali ratować trzy dni, ale w końcu dali spokój. Musieliby zatrzymać elektrownię. Potem, że przyszły nowe maszyny do odmrażania ziemi, ale ich jeszcze nie wyładowano. Stoją na torach i rdzewieją. Aha, bo nie ma do nich przewodów czy tam czegoś. Że teraz będą przywozili betonowe kafle do wykładania kanału. I że, i że.

91

Próbuję trochę spać. Ale budzi mnie woda kolońska. Biegnę do ambulatorium. O 9.30 przyjęcia. Sekretarz jest przy pracy. Nazywa się Buehler i mówi po niemiecku. Naturalnie pięćdziesiąty ósmy paragraf[20], jest młody, porusza się z dziwnym wdziękiem ciężko chorych na serce. Ma ładne dłonie. Pytam o Griszę. Jest u naczelniczki, dwudziestoletniej smarkuli. Referuje sprawę tego przybitego członka.

92

Grisza to jest czterdziestoletni człowiek z kołchozu[21]. Zdefraudował coś. Skazali go na trzy lata. Powrócił, znów zdefraudował. Skazali na pięć lat. Tu, w obozie, nauczył się felczerstwa. Zresztą podczas wojny był sanitariuszem. Dużo wie. Na łysinę to najlepiej zgolić głowę, a potem smarować jodyną. Podobno skutkuje.

93

Więc z tym członkiem. Wychodzi Olga Pietrowna, za nią Grisza. Olga ma niebieskie, skośne oczy, nieładny nos. Zgrabna. Miłe łydki i kolana. Uśmiechem całą bandę trzyma za pysk. Siedemdziesiąt tysięcy. Jest taktowna i opanowana. Dobiera dobrze ludzi. Stanowcza i mądra. I przy tym dobra. Jak powie „nie”, to tak jakby inny powiedział „tak”.

94

Nie było mi się łatwo dostać do ambulatorium. Musiałem mieć zatwierdzenie naczelnika obozu. Nie wiadomo dlaczego, spodobałem się jej. Wiedziałem, że będę przyjęty. Poddawała mnie z uśmieszkiem egzaminowi. Gapiła się na mnie, wpatrywała, nie spuszczała oczu, ukośnych, niebieskich. Siedziała w skórzanym fotelu, ja na krześle. Oddzielało nas biurko. No i to, że ona była „wolna”. Dawkowanie pantoponu[22]. Objawy zapalenia płuc i tak dalej. A potem z małym przejściem:

95

— Zagwizdaj[23] jakieś wasze szlagiery. — Znieruchomiałem jak owad. — No, zagwizdaj, nie bój się, ściany są izolowane.

96

Zagwizdałem jej Chłopców z Albatrosa[24], Błękitne niebo[25]. Gwizdałem może piętnaście minut.

97

— A umiesz tańczyć?

98

— Nie.

99

— Dlaczego?

100

Zrobiłem się dla niej trochę nieinteresujący, ale uśmiechnęła się i powiedziała:

101

— No, teraz możesz pracować.

102

Podała mi rękę. Jak dobrze to dziś pamiętam. Co robisz po tylu latach, Olgo?

103

Teraz byłem na prawach wyjątkowych. Nawet naczelnik obozu nie mógł mnie usunąć łatwo.

104

Zapomniałem, że ona już weszła, a za nią Grisza. Grisza prycha, kaszle, ma czerwoną twarz. Więc ja zaczerwieniłem się, że oni idą do tego członka. Myślę: „Dobrze, że nie muszę tam być”. Ale ona mówi:

105

— Może ty pójdziesz. Ty byłeś w karcerze? No to dobrze. Pójdziemy.

106

Ona jest w walonkach, przyjemnie ubrana. Idziemy w stronę śniegu, który jest jak jedwab. Ona pyta:

107

— Czy to prawda, że zwolniłeś pijanego?

108

— Prawda. Ale on był z milicji. Zastępca naczelnika.

109

— Powinieneś bardzo uważać.

110

— Jak mam uważać?

111

— Słuchaj, ty nie jesteś u nas długo. Sowiecki człowiek wie, nawet w obozie, jak się zachować. A ty nie. Chcesz pracować w szpitalu?

112

— Chcę, tylko…

113

— Ja wiem. Tylko nie będziesz mógł… Tak?

114

— Tak.

115

— No to zostań w ambulatorium. Tylko nie rób idiotyzmów. Dobrze, że o tym pijanym opowiedział mi Fiedia.

116

Dmie znad Wołgi.

117

— Czy to prawda, że wolna siostra Natasza ma się ku jakiemuś ze-ka[26]?

118

— Prawda. Wszyscy o tym mówią. Że to odbywa się na stole w ambulatorium. Na bardzo niewygodnym…

119

— Dość. Mówmy o czymś innym. Będę musiała zwolnić Buehlera.

120

— Dlaczego?

121

— Rozkaz z góry, że wszyscy z pięćdziesiątego ósmego… Bardzo go lubiłam. Dość.

122

Popatrzyłem na nią. Dziewczyna z liceum w szkolnym płaszczu. Granatowy z futerkiem na brzegach. Z kołnierzem barankowym. Tylko na głowie skórzana czapka na uszy. Skośne, niebieskie oczy.

123

— Aha, asenizatorzy[27] sprawują się dobrze? Podczas twoich dyżurów?

124

— Dobrze. Teraz jest… — nie wiedziałem, jak po rosyjsku powiedzieć „kał” — zamarznięty i tylko trzeba go odrąbywać.

125

— „Gówno”, chciałeś powiedzieć.

126

— Tak.

127

— Ja nie mam czasu chodzić do latryn. Polegam na tobie. A baraki sto trzydzieści dwa, sto trzydzieści trzy zostały wygazowane?

128

— Tak. Inwalidzi musieli się skupić.

129

— Naturalnie, że musieli. Chodzą przynajmniej porządnie do łaźni?

130

— Niektórym w zimie się nie chce. Uzbecy marzną strasznie.

131

— Niech marzną, ale muszą. Powiesz dziennemu dyżurnemu.

132

— Oni dostają po łaźni często zapalenia płuc.

133

— Niech dostają. U mnie nie śmie być wszy ani pluskiew.

134

Inwalidzi, którzy nago marzną w łaźni. Czekają na ubranie w dezynfekcji. Czuła, że mam jakieś zastrzeżenia.

135

— Czy ty myślisz, że mnie nikt nie pilnuje? I tak powinno być. Ja mówię tak z tobą, bo ty jesteś zachodni.

136

Podeszliśmy pod wrota karceru, które się elektrycznie otworzyły. Naczelnik:

137

— Melduję, że Achmatow odmówił pójścia do pracy i przybił sobie…

138

Ona machnęła ręką:

139

— Prowadźcie.

140

Ponura cela, oświetlona żarówką. Z judaszem. Ten Achmatow — brodaty chłop. Potężny i chudy.

141

— No, Achmatow, co ty wyczyniasz?

142

Achmatow milczy, kiwa głową jak wahadłem. Porusza grdyką. To nie jest kanciarz, ooo, nie.

143

— Achmatow, obywatelka naczelniczka…

144

Olga przerywa karcerowemu. Widać, że Achmatow jest jeszcze nieprzytomny z myślenia. Że myślał całą noc. I jeszcze wiele innych. I przybił sobie. Groźbami nic się nie wskóra. Dałby się posiekać. Mruga oczami. Ona wskakuje na pryczę, na drugie piętro. Siada obok niego. Mówi karcerowemu:

145

— Wyjdź!

146

Po tym bierze do ręki jego olbrzymią głowę. Przestaje nią kiwać, jest zbudzony. Patrzy na nią nieprzytomnie. Ona mówi:

147

— Jak ci nie wstyd?

148

On zakrywa członek ręką.

149

— Za co tu siedzisz?

150

— Pajdkę chleba skradłem. Nie chciałem wyjść do pracy.

151

— No, wyciągnij ten gwóźdź.

152

On wie, że jak wyciągnie, to wszystko się zacznie od początku. Ona, zgadując myśli, pyta:

153

— Na jak długo?

154

— Trzy lata. Kułak[28], kułak.

155

— Jak długo siedzisz?

156

— Dwa lata.

157

— Durniu, za rok wyjdziesz.

158

Ale w nim jest chłopski upór. Ona dodaje:

159

— Ja sama wyciągnę.

160

On chwyta prycze w dłonie i zaczyna ryczeć. Nie z bólu. Prycza trzaska pod jego rękami. Ryczy jak bawół. Ona tymczasem wyciąga gwóźdź. Patrzy, jak bardzo zranione jest miejsce. Potem zeskakuje z pryczy. Do mnie:

161

— Zrób opatrunek.

162

On dalej ryczy, aż karcer się trzęsie. Ile miesięcy jego powolnego buntu poszło na marne. I bezcelowego w gruncie rzeczy. Olga woła:

163

— Achmatow! Milcz!

164

Achmatow pierwszy raz patrzy na nią przytomnie. Spojrzenie jego mięknie. Zaczyna płakać bezgłośnie. Ona mówi:

165

— A następnym razem tylko milicja ci pomoże! Achmatow! Pamiętaj!

166

I wychodzi z celi. Nie, wraca.

167

— Zajodynuj mi…

168

Pokazuje trzy palce głęboko zranione. On postarał się, aby gwóźdź był dobrze wbity. Zrobiłem opatrunek i wychodzę. Ona mówi do karcerowego:

169

— Ja już sama z milicją…

170

Potem wychodzimy na śnieg. Marszczy dziecinnie czoło:

171

— Przynieś mu sulfamidy[29].

172

Interesują ją nadal asenizatorzy. Czy dostają mleko? Nawet nurkowie nie dostają mleka. Jest stado krów w naszym miasteczku-obozie. Elektrownię znów pokryły mgły. Już jest dziewiąta. O 9.30 przyjęcia, dla zwolnionych i nocnych brygad. Przechodzimy koło baraku stachanowców. Złudzenie? Gramofon. I Scherzo Mendelssohna[30] z Flierem[31]. Postanowiłem tu wrócić, jak będę miał czas. Ale nie miałem go nigdy. Więc nie dowiedziałem się, czy to była halucynacja. Znów zadymka, ale taka, że się nie widzi na dwa metry. Wróciła do ambulatorium jak lalka: czerwone od mrozu policzki, biała skóra, usta nieprawdopodobnie purpurowe. Wróciła do gabinetu, w którym mnie egzaminowała i poprosiła Buehlera. Na drugi dzień już go nie było. Został przeniesiony do wszystkich z pięćdziesiątego ósmego, których wysłano na etap[32].

173

Mamy pięciu internistów i jednego wenerologa. Dentysta jest też. Wania, Pietia i dwóch innych przygotowują opatrunki. Ja i Griszka numer dwa przygotowujemy lekarstwa. Dentysta służy przeważnie do robienia złotych zębów na przodzie. Jest taka moda, która przyszła z Moskwy. I dostojnicy łagrowi[33] dają sobie robić złote zęby. Na przykład kierownik od żarcia szpitala. Przychodzi kobieta z dzieckiem, aby dać jej watę. Przychodzi od fryzjera, aby mu dać wazeliny. I trochę spirytusu, który jest tak potrzebny. Denaturatu, naturalnie. Przychodzi lekpom[34] ze szpitala, aby mu dać kodeiny[35]. Narkotyzuje się i jest bardzo sympatyczny. Robi małe operacje sam. Nawet nieskomplikowaną ślepą kiszkę. Po trzech dniach chory już chodzi. Wtem posłaniec od Olgi, żebym przyszedł. Grzebie się w jakichś statystykach. Mówi, nie podnosząc głowy:

174

— Był telefon z punktu sto dwadzieścia sześć. Coś się stało, tam gdzie pracują Polacy. Najlepiej będzie, jeśli ty pójdziesz.

175

Znałem punkt 126. Tam była sympatyczna, ciepła chatynka i lekpom, który częstował zawsze herbatą. I czasem chlebem.

176

— Ale szybko — dodaje Olga.

177

Chleb dostawał za zwolnienie od przychodzących na robotę. Miał prawo. Więc biegnę do punktu 126, który był po drugiej stronie Wołgi. Tam, gdzie kopano kanał i miały być śluzy. Daleka droga. Ciągle szyny kolejowe, rozplatające się jak dłonie. Potem traktor. Ciągnie olbrzymie drzewo. Potem znów szyny. Dużo szyn. Z wagonami. Biegnę i myślę, że nie zdążę dziś do naczelnika obozu. Będę musiał znów czekać tydzień, a każdy dzień jest tu napięty. Wreszcie jestem nad brzegiem Wołgi. Tu kursuje kolejka linowa, która przewozi ziemię. Spieszę się, więc proszę lekpoma tutejszego, aby mi zorganizował kolejkę. Z hukiem wlatują wagoniki do hali. Przewracają je. Wysypują ziemię. Ja mam też jechać takim. Wsadzają mnie. Rrrrr. Gwałtowne szarpnięcie. Wszystko maleje jak przy jeździe samolotem. W końcu znajduję się nad Wołgą. Wagoniki jadą szybko. Nie są obliczone na ludzi. Przy tym kołyszą się. Trzymam się ścian i poręczy. W górze jest wiatr. Nie oddałem walonek Wani. Przejeżdżam nad elektrownią, wysoko. Gdyby nie było zadymki, tobym się napatrzył. Jestem otulony mgłą. Wtem wagonik staje. To może trwać godziny, jak jest poważna naprawa. Wiszę pośrodku Wołgi. Chcę robić gimnastykę, ale wagonik jest za mały. Można w nim jechać w pozycji embrionalnej. Tylko. Na górze jest wiatr. Zamarznę. Trę sobie policzki. I uszy. I nos. Nareszcie rusza. Tak gwałtownie, że o mało nie spadłem. Robi „zzzz” i zatrzymuje się w hali. Nie mogę wysiąść. Muszą mi pomóc. Jestem trochę nieprzytomny. Prowadzą mnie do punktu 126. Przed punktem widzę, co się dzieje.

178

Nie dostali łopat. I rydli. Rozpalili ogień. Z przodu jest zbyt gorąco, a z tyłu za zimno. Skakali jak małpy. Duże ognisko. Jest zimniej i zimniej. Chciałoby się wejść do ognia. Mój krawiec to zrobił. Najpierw zaczął tańczyć wokoło ogniska. Potem wszedł. I zapaliło się na nim ubranie. On dalej tańczył. Płonąc. Elektrownia była nierealna, nakreślona ołówkiem. Tańczył na tle elektrowni swój ognisty taniec. Mały krawiec z miasteczka. Potem lano na niego wodę. Potem zamarzł, jak żona Lota. Nie mógł wykonać ruchu. Ale był ogień. W lodowej skorupie, w ogniu, niczym święty. Spacerował. A cała brygada dostała bzika i wokół niego. Tańczyli taniec. Bum-bum, jak Murzyni. Wchodzę do ogniska i cap za krawca. Przysmoliło mnie trochę. Krawiec, który nigdy nie płakał. Teraz nie płacze też. Ma skupioną minę, jakby szukał czegoś w ognisku. 126. Dostaję czaj[36], mój krawiec je śnieg. To lepiej niektórym zaspakaja pragnienie. Wani zbabrałem walonki węglem i ziemią. Polecam go opiece lekpoma 126 i wracam. Niech sobie poleży biedaczek. Tu jest ciepło. A brygada tańczy dalej wokół ognia. Znów wsiadam do wagonika, do kolejki linowej i wlatuję z gwizdem do hali. Wypadam z wagonika jak ziemia. Leżę. Jestem bardzo śpiący i chciałbym tak leżeć. Ale mnie podnoszą. Widziałem maszyny do odmrażania ziemi. Jest 9.30. Muszę spać. Widziałem kobiety na robocie. Kuchcą. Jest trochę jaśniej. Elektrownia jest wyrysowana pastelą. Pani życia. Kanał nie będzie gotowy przed wiosną. I olbrzymie betonowe kafle. Zajmują cały wagon, na którym jest napisane: „12 ton”. Nikt tego nie podniesie. Chyba amerykańskie dźwigi. Idę, kiwając się, do ambulatorium. Idę zdać sprawozdanie Oldze. Ale już telefonowali i nie potrzeba. Olga mnie zwalnia na dwie godziny. Do baraku. Tam generał mówi o Niemcach. Jest chory. Wokół niego wielu ludzi zwolnionych z pracy. Nie ukrywa swej nienawiści do tej Rosji. Ma „Prawdę”[37]. Nie wiadomo skąd. Naturalnie pięćdziesiąty ósmy. Ufa Niemcom. Cała nadzieja w nich. Chodzi na chirurgiczny. Robi strategiczne plany. Od razu usypiam. Mam się dziś zobaczyć z wieloma ludźmi. Przez sen myślę, że generała tu już jutro nie będzie.

179

W obozie ludzie spotykają się jak meteory. Ludzie mieszani jak piasek. Jest. Jutro nie ma. I w obozie jest swobodniej niż na swobodzie. Trochę swobodniej. Nie musi się tak uważać. A ile lat się siedzi, to prawie nieważne. Dla nas to tylko ważne. Dla nas — Europejczyków.

180

Za pół godziny wstaję. Muszę. Złażę z mojego drugiego piętra i przemywam oczy wodą. W baraku jest dość ciepło. Zbudowany z desek, między które nasypuje się piasku lub ziemi. Ciepły i ciemny, co się kojarzy. Zresztą pali się żarówka, która mówi o elektrowni. Staram się wyglądać możliwie. Idę do kobiecego baraku. Myję zęby mydłem. Włosy mi trochę odrosły. Mam polski szynel[38]. Wkładam go. Odchylam nauszniki. Z walonek Wani, okazuje się, można zeskrobać sadzę. I niosę prezent: błękit metylowy[39], który farbuje na piękny, niebieski kolor.

181

Kobiety do dwóch miesięcy mogą karmić dziecko. Potem idą do roboty. I w czasie ciąży mają pewne ulgi. Niektóre starają się być w ciąży. Niektóre trują się jodyną. Niektóre wywołują chininą[40] poronienie. Skakaniem, diabli wiedzą czym. Ta, którą mam odwiedzić, poroniła. Baraki żeńskie są otoczone wysokim drutem kolczastym. Wartownik przepuszcza bez trudności.

182

Wchodzę do baraku. Pierwsze wrażenie: papużki w klatkach. Są oddzielone kocami. Mają prycze trzypiętrowe. I co za konkurs barw, wycinanek. Jak drzewko. Wielkie wciągnięcie oddechu. Inny świat. Życie nieprzeczuwalne tuż obok. Tylu kolorów dawno nie widziałem. Każda ma małą witrynę. Z papieru, ze szmat kolorowych. Jest tak ciepło, że kręcą się nie bardzo ubrane. Tego bardzo dawno nie czułem, kobiecego świata.

183

Nie umiem jakoś żyć wśród mężczyzn. Na ogół nie mam znajomych. Najlepiej rozmawia się z kobietami. Z każdej da się wydobyć jakąś historię. Choćby była najgłupsza. A tu nagle sami, sami mężczyźni. I dotykają. Wytworzyła się warstwa ochronna: otępienie.

184

Ta, którą miałem odwiedzić:

185

— Natasza, Natasza.

186

Natasza wychyla się z jednej z klatek na drugim piętrze i pyta:

187

— Co?

188

Ma na sobie zieloną kombinezkę[41]. Więcej nic. Jest jeszcze osłabiona. Schodzi pomału i uśmiecha się.

189

Była w ambulatorium pomywaczką i z nią Wania. W maleńkim pokoiku, w nocy. W pokoiku, w którym mogło stać tylko łóżko. Nic więcej.

190

Więc ona schodzi ostrożnie. Jak dawno nie widziałem ramion i ud kobiet? Nie, to nie jest pożądanie. Tylko, tylko… Już wiem. Uchwyciłem zachwianą równowagę. Renoir[42]. Degas[43].

191

Ona ma dwadzieścia dwa lata, chłopięce włosy i zdziwione usta. Podaję prezent. Właściwie nie wiem, po co przyszedłem.

192

— Wania kazał cię pozdrowić. I odwiedzić. I prosił spytać, czy go jeszcze lubisz.

193

— Lubienie… Serca nikt nie zmieni. Mnie dobrze bez niego. Za to dziękuję. Czy ty wiesz, że mamy dostać nowe koszule? Będzie taka błękitna…

194

— Mnie pożyczysz na szalik, dobrze? — Wysunęła się jakaś głowa z klitki. Całkiem młoda.

195

— Wania będzie się bardzo martwił. Co mam mu powiedzieć?

196

— Że… że skończyło się samo.

197

— Nie chcesz wrócić do nas?

198

— Nie… Robota była dobra… Ale nie. Bo wszystko zaczęłoby się od nowa. Nie, zresztą ja będę pracować w kuchni.

199

Tkwił za tym jeden szewc z Polski. Szewc to była figura. Dwieście kilometrów jeżdżono do niego.

200

— A więc?

201

Nie chciało mi się wychodzić.

202

— Zostań jeszcze.

203

KobietaRóżowe światło. Wycinanki w oknach. I kobiety, przeglądające się w szybach. I kobiety, myjące się w balii. Wysuwają się głowy z papierowych zasłon, z rolet przeźroczystych, żółtych (atebryna[44]), niebieskich (błękit metylowy), zielonych (brylant gruen[45]) i czerwonych, które jest trudno zdobyć (czerwona aseptyna[46]). I wstążki. Jak na jarmarku. Tylko kobiety. Myją się. Przebierają. Oczekują kochanków, kochanków możnych, którzy je zwalniają od pracy. Zamykam oczy. Pomału otwieram. Jestem chłonny jak gąbka. Wszystkimi porami — wchłaniam.

204

— A jaki to jest płaszcz?

205

— Szynel polski.

206

— Dowiozłeś go tu.

207

— Dowiozłem.

208

Wywołuje zawsze zainteresowanie.

209

— No, dzieci, muszę już iść.

210

Wyszedłem. Dałem pajdkę chleba wartownikowi. Był inwalidą i Kałmukiem. Miał inne zainteresowania. Nie kobiety. Wracałem przez szary świat. Pozbawiony koloru i wpadnięty. Starałem się nie myśleć o papużkach.


211

Wróciłem na przerwę. Grisza z gorączką. Bandaże porozrzucane. Nieład. Pusto. Tylko telepie się stara Aleksiewna Pietrowna[47]. Lekarka. Grisza jest chłopek-roztropek. Siadam obok niego. Leży na tapczanie, gdzie leżą chorzy.

212

— No i jak?

213

— Jak się nażrę, to mi będzie lepiej. Idź do kucharza dziewiątego, tego z jednym okiem, i powiesz mu, że ja, Grisza, leżę chory. I ty się przy tym pożywisz. Idź, mołodiec[48]. A jak nie, to tu zdechnę. Tylko żarcie pomaga.

214

Kuchnia dziewiąta jest blisko. Wchodzę i szukam szefa. Jest. Świdruje mnie jednym okiem. Tracę rezonans[49]. Jeszcze bardziej świdruje. Mówię mu:

215

— Griszka chory…

216

— Co?

217

Udaje, że głuchy. To mu sprawia przyjemność. Podchodzę bliżej:

218

— Griszka chory…

219

— Coś tu tak, ale nie tak.

220

Jeszcze się bardziej zmieszałem.

221

— Coś tu tak, ale nie…

222

Podniósł swoją białą myckę i odkrył łysinę ogromnych rozmiarów, z myszką. Potem usiadł i ukazuje to wnętrze, to górę swojej dłoni. Wyraża w ten sposób wątpliwość. Ja po raz trzeci:

223

— Griszka chory, może jakieś jadło.

224

Odsunął mnie od siebie.

225

— Przecież nie jestem głuchy. Słyszałem. Słyszałem. A to się coś wykombinuje.

226

I dał mi puszkę z mięsem. I makaron kazał zagrzać.

227

— Na. Griszce polepszenia.

228

Robi kiks.

229

Patelnia z makaronem o średnicy metra. Puszkę czuję w kieszeni. Makaron tłusty, przyrumieniony. Griszkę poderwało. Lancetem otwiera puszkę. I całą patelnię. Mruczy jak niedźwiedź. Kicha. Kaszle. I dalej mruczy. Jak dotarł do połowy patelni, to zamyślił się:

230

— Tak to, tak.

231

I ze smutkiem w oczach zaczął dalej. To oznaczało, że dla mnie nic nie zostanie. W sterylizatorze ugotowałem ziemniaki. Okrasiłem tranem. Sól mam zawsze przy sobie. I jadłem. Grisza spojrzał na mnie i wykrztusił:

232

— No, przecież.

233

Skończył jeść i musiałem nosić patelnię z powrotem. Griszka odwrócił się do ściany i śpi. Sanitariusze sprzątają. Myją podłogi. Podnoszą bandaże z ziemi. Zamykają pudełka. Zakorkowują flaszki. Jeden, patrząc na mnie, pije ferrum pomatum[50].

234

— Dobre, słodkie jak wino — mówi.

235

Grisza nagle odwraca się, spogląda jednym okiem, potem buch, śpi.

236

— Dość, mordo — mówię.

237

Przestał, popatrzył na mnie:

238

— Ja na woli[51] elektrotechnik — powiada.

239

Szoruje podłogę.

240

— Ja na woli elek…

241

— To co z tego?

242

Wybucha śmiechem.

243

— Zgadnij, na ile mnie zasądzili? Zgadnij. Za dwa i pół metra drutu. A ja jeszcze dołożyłem swojego metra.

244

Poza tym przewraca gałami.

245

— Wiesz, ile ja metrów nakradłem?

246

Oblicza, oblicza.

247

— Trzy kilometry, może cztery. Sam nie wiem.

248

I szoruje podłogę.

249

LekarzZaczynam pomału przygotowywać bandaże, mikstury. Na różnej wielkości gazy kładę stereotypowe maści. To się robi tysiącami. Przychodzi Pietia. Robi to samo, co ja. Potem Wania. Przygotowuje lewatywę, probówki do opadania krwi, sterylizuje strzykawki. Na morfologię. Analiza moczu. Schodzą się lekarze. Cztery kobiety. Zaczyna być gwarno. Lekarze wypisują zlecenia na skrawkach papieru. Potem chory przychodzi do mnie. Ja mu robię to i owo. Nauczyłem się robić opatrunki szybko i żeby nie spadły. Trzysta, czterysta opatrunków w ciągu wieczora. To jest coś. Wania robi byle jak. Podłogi wyszorowane. Wszyscy w białych kitlach. Jak toreadorzy. Tam, w poczekalni, szum, gwałt, kłótnie, bójki. Grisza śpi.

250

— No — mówię — wstawaj do roboty.

251

Olga przechodzi przez poczekalnię. Poczekalnia uspakaja się, jak morze. Potem znów pryska do góry. Idę do Anny-lekarza, aby zwolnić jednego. Aby go posłać do szpitala, że niby ma świerzb.

252

— Dobrze — powiada.

253

Jest to mała i młoda. Skończyła przed miesiącem akademię medyczną. Niedużo umie. Jest pełna najlepszych chęci. Ma śliczne walonki.

254

— Już na mnie czas — mówię.

255

Wracam. Olga wchodzi do nas.

256

— Wszystko w porządku?

257

— Tak, tak. Otwierać drzwi.

258

Wpada hurma. Jak byki. Grisza:

259

— Tylko z kartkami, tylko z kartkami.

260

Teraz zaczyna się robota błyskawiczna. Bandaże na pachwinę. Adonis vernalis[52]. Środek rtęciowy na opuchliznę. Digitalis[53] tylko leżącym. (Ci, co twierdzą, że leżą). Różne rozmiary bandaży. Ung. Hydr. Prec. Albi[54]. Zamiast jodyny brylant gruen. Czasem sulfa[55]. Rzadko szpital. Odmrożenia. Gnijące palce, nosy. Lewatywa. Zastrzyk arsenu. „No, spuszczaj spodnie”. Zanim tamten, robię dwa opatrunki. Sanitariusze gotują strzykawki. Uwaga, zastrzyk dożylny. Na szczęście ma żyłę. Trafiam z łatwością. Opatrunek-czapka. Z bandaży. Cuchną ciała. Pot. Lewatywa znów. Ten myśli, że to się bierze doustnie. „Spuszczaj spodnie”. Patrzy na mnie zdziwiony. Nie wie, co mu chcę zrobić. Równocześnie robię opatrunek łokcia. Łokieć i kolano. Żeby się trzymało. Przez cały dzień pracy. Tego z lewatywą muszę uczyć pozycji na boku, kolana zgięte. Opadanie krwi. Nakręcam zegar. Wbiega kobieta i ryczy. Trzyma się za brzuch. Z nią Wania. Dalej ryczy. Robię bandaż stopy. Najczęściej otarcia. Dalej ryczy. Wania pantopon. Mówię: „Zaczekaj”. Ale Wania już. Bizmut na biegunkę. Nic nie pomaga. Poznaję pismo Anny-lekarza. Ta, która ma posłać na wagary. Daję do picia rivanol[56]. Ferrum pomatum. Ulubiony napój chorych i zdrowych. Po starych bandażach się już chodzi. Coraz to bardziej czuć ropą. Wyciągam z karbunkułu[57] czop. Parametritis[58]. Odsyłam do wenerologa. Pod koniec jest się zaczadzonym. Karbunkuł duży jak dłoń. Potem jodynuję. Podskakuje do góry, syka. Za to robię bardzo ładny opatrunek na tyłku. Załatwiony. Tymczasem coraz mniej widać, coraz bardziej czuć. Grisza wymiotuje. Kurza ślepota. Dajemy dużo witamin z jodeł[59]. Tak trzy, cztery, pięć godzin.

261

W międzyczasie widzę pana, starannie ubranego. Czeka. Chce czopki i chce, abym go odwiedził. Jeszcze dziś. Barak techników nr 226. Mówi inaczej po rosyjsku. Prawdopodobnie lepiej. Żegna się.

262

— Mam nadzieję, że jeszcze dziś poczęstuję pana herbatą. Zapewniam, że jest dobra.

263

Zabiera swój wyjątkowo porządny kociołek. Kłania się. To rzecz niezwykła. Zakrywa go znów tyłek proszący. Zapamiętuję pana. Zwykle poznaję ludzi po częściach ciała. LekarzZapalają światło. Czuję, że moje ręce robią skomplikowane ruchy. Precyzyjne nawet. Ambulatorium jest pełne oparów, smrodu. Chciałoby się położyć na bandażach i usnąć. Byle spać. Nie ma się nawet siły do krostowatych, opuchłych, śmierdzących. Do porwanych i żółtych. Jeszcze jeden i jeszcze, i jeszcze. W końcu Wania zamyka drzwi i mówi:

264

— Dość.

265

Grisza natychmiast kładzie się na kozetkę. Mówię:

266

— Posuń się.

267

Leżę i myślę. O tym, jak to było w obozie leśnym. Było bez porównania ciężej niż tu. A jednak. Chodzili pod latrynę zbierać główki od śledzia. I ssali je. Do szpitalika nie można było wejść. Tak cuchnęło sześciu chorych na flegmonę. Nie było sulfy. Byli beczkowaci, coraz bardziej puchły kończyny. Przypominało elephantiasis[60]. A jednak. Zwłaszcza jesienią. Wpadłem do jamy w lesie na bagniskach. Psy mnie odszukały. Nie mogłem złapać kierunku. Tonąłem w błocie. Potem przyszły mrozy. Zrywałem owoce dzikich róż. Były słodkie. Bałem się, że zapomnę, jak się nazywam. Zapisałem sobie na korze brzozowej. Poprzednio spytałem kilku znajomych: „Jak się nazywam?”. Ich odpowiedzi były zgodne. Z wyjątkiem jednej. Korę nosiłem przy sobie. Ludzie pili słoną wodę litrami. Puchli i byli zwolnieni. Ale umierali często. Na ostre zapalenie nerek. Już, już wstaję. Idę do baraku techników. Pan mieszka na drugim piętrze. Zauważa mnie.

268

— Zaraz proszę. Nie mogę pana przyjąć. Muszę włożyć czarne ubranie.

269

I zmienia szare ubranie, związane sznurkami, na czarne. To czarne jest bardzo stare. Pan ma lat sześćdziesiąt i jest w jego zachowaniu jakaś inność. Przedstawia się:

270

— Jestem Igor Aleksandrowicz Jasienin.

271

Potem zaprasza mnie na górną pryczę. Przygotował keksy z serem. Biegnie po gorącą wodę. Zaparza czaj. Grzebie w kieszeniach czarnego ubrania (które okazuje się smokingiem) i wyjmuje małą fotografię:

272

— Oto moja mamusia.

273

— Gdzie mieszka?

274

— W Leningradzie.

275

— Czy żyje?…

276

Przestraszona twarz, że mogłaby nie żyć.

277

— Żyje, żyje, chwalić Boga.

278

Nagłe przejście:

279

— Ja nie miałem kobiety w swoim życiu. Czytałem Śmierć w Wenecji[61]. To ostatnia książka, jaką mogłem dostać. Wasili ze szpitala zdradził mnie. Pamiętam… pamiętam, gdy byliśmy razem w łaźni. On ma takie ładne ciało. Wtedy nie był lekpomem. Dopiero potem, gdy ja prosiłem za niego. Inteligentny chłopak. Ma maturę.

280

— W jakim języku czytał pan…

281

— Po niemiecku. Znam też francuski.

282

Rozmawiamy po niemiecku.

283

— Co pan tu robi?

284

— Dostaję kocioł szpitalny, uprawiam w lecie ogródek. Poza tym nic. Ale teraz ma się zmienić naczelnik obozu. Przyjdą ciężkie czasy. Bo on mnie nie zna.

285

Milczenie.

286

— Słuchaj, chłopcze… Czy… czy nie znalazłby się chętny? Może ty? — Zaprzeczyłem głową.

287

— A inni?

288

— Spróbuję.

289

— Bardzo proszę. Ja nie miałem w życiu kobiety.

290

Zaczął opowiadać o przyjęciach z poprzedniej wojny u księżnej Czerkaskiej… I tam grał na fortepianie mały chłopak, syn księżnej.

291

— To on zdaje się występował w Polsce…

292

— Tak??

293

Zamyślił się.

294

— No, ja muszę iść — powiedziałem. — Mam dziś dyżur nocny. Aha, czy uważa pan za możliwe zdeformowanie stosunków w Rosji?

295

Namyślił się.

296

— Nie.

297

Pauza.

298

— Nie, nie. Wiem, o co panu chodzi. Tak jak Kafka[62]. Nie wyobrażam sobie. To jest kraj wymyślony. Można deformować tylko to, co istnieje. Wymyślonego nie da się deformować.

299

— A pan istnieje?

300

— Z punktu widzenia teorii poznania — nie. Z punktu widzenia „zdrowego rozsądku” — mało, zaledwie zarys cienia. Ci wszyscy ludzie — zrobił gest ręką — nie zdają sobie sprawy z tego, jak mało istnieją…

301

Milczenie.

302

— A o co chodzi?

303

— Jak wyjdę kiedyś na wolność…

304

Machnął ręką.

305

— Opowiem panu zdarzenie. Pracowałem na północy, przy statystykach. Odbierałem telefony: że taki a taki odcinek kolei został zrobiony. Układałem raporty i na podstawie tych raportów wysyłano zaopatrzenia. Pewnego razu komisja z Moskwy. Oglądali obozy. Okazało się, że od roku w dwudziestu punktach nic się nie robi, że w ogóle nie ma żadnej kolei, że jest tylko tundra, a w tundrze obozy z ludźmi, którzy od roku śpią…

306

— Ja muszę naprawdę iść.

307

— W takim razie dobrej nocy. Proszę pamiętać o mojej prośbie.

308

Zlazłem z pryczy. Na pierwszym piętrze siedział człowiek, któremu Igor Aleksandrowicz, przechyliwszy się, powiedział: „Dobry wieczór, inżynierze”.

309

Wyszedłem z baraku.


310

Wieczór. Znów wiatr znad Wołgi, który uspokoi się nazajutrz. W różnych kierunkach biegną ludzie. Nie widać twarzy. Kulą się. Bronią się przed mrozem. Jak bezbronni są. Trą sobie w biegu nos, policzki. Zatykają się szmatami. Tylko oczy, aby nie upaść.

311

Im bardziej zbliża się pora wyjścia na pracę, tym bardziej jesteś sam. Potem zamknięty z własnym losem. Oczy w oczy. Idziesz jak w szklanej kuli. Nikt, jeśli upadniesz, nie pomoże wstać. Ty drugiemu też nie. Nie masz zbędnych sił. Ani niezbędnych.

312

Wstępuję do latryny. Tu parują żywi. Starają się nie odmrozić tyłka. Ale nie zawsze to się udaje. Szewcy pracują dzień i noc. Krawcy też. Czarnopracujący[63] stoją na apelu. Czwórkami. Nie zgadza się. Stoją dwie godziny. W końcu wynoszą chorego, który upadł w latrynie. Inwalidzi sprzedają pomarańcze. Za pajdkę chleba. Uzbecy. Dostają paczki. Wszyscy chodzą szybko. Z jednego baraku w drugi. Jak najszybciej. Robią postoje. Brygada idzie się kąpać. Rezygnuję ze spotkania z naczelnikiem policji. Ma własny pokój i sprowadza kobiety. Mam mu dać cywilne spodnie. Jeszcze z Polski. Rezygnuję z naczelnika łagru. Baraki się zataczają. Widzę jaskrawe światło ambulatorium. Mam dyżur nocny.

313

Grisza śpi, Wania śpi, Pietia śpi. Ja też usnę na kwadrans. Sanitariusze sprzątają, jedzą witaminy. Nie zwracam uwagi. Olga poszła do domu. Jeszcze dziś siedzi Buehler. Wenerolog przyjmuje jeszcze kobiety. LekarzZasypiam przerywanym snem. Przychodzi jeden, ma temperaturę. Zwalniam. Przedtem muszę zapisać do księgi. Dodaję parę kresek, żeby lepiej wypadło. Przychodzi drugi. Temperatura. Trzeci, czwarty, dwudziesty, sześćdziesiąty pierwszy — wszyscy mają niewielką temperaturę. W końcu rozbieram jednego do naga. Pcham termometry, gdzie popadnie: w usta, pod pachę, w odbyt. Czasem symulują. Lokalne zapalenie w ustach i mają temperaturę. Albo w odbycie. Albo pod pachą. Oglądam te miejsca. Mają znajomych w szpitalu: zastrzyk mleka. Rana, która cuchnie naftą. Niegojąca się. Stu sześćdziesięciu siedmiu chorych zwolniłem. Jeszcze nigdy. Zbliża się ósma. Zamykam. Tylko nagłe wypadki. Moja księga idzie do Buehlera. Po pół godzinie wraca. Spokój. O jedenastej budzą się Wania, Grisza, Pietia. Sanitariusze poszli spać.

314

Wania przeciąga się i mówi:

315

— Może by my się czego napili? Pietia?

316

— A czego?

317

— Denaturatu, naturalnie. Ale go będzie trzeba troszki przesączyć.

318

— Sącz.

319

— Już idę.

320

I leży.

321

— Ale na ząb coś położyć, to także warto.

322

— Warto.

323

— Więc?…

324

— Grisza, marsz do kuchni.

325

— Ja mam gorączkę.

326

— Symulujesz bracie, zdaje ci się tylko. Marsz. A ty, Pietia, zabierz się do sączenia. Tylko trzeba będzie zrobić pięć sączków. A zresztą ja mogę pić niesączony.

327

Cisza.

328

Wrzeszczy:

329

— Ja wam sukinsynom zęby powybijam, powieszę…

330

Teraz nie należało żartować. Pietia zabrał się do sączków. Grisza — do kuchni.

331

— A ty — ty do mnie chodź.

332

Niby ja. Zupełnie zmieniając barwę głosu, prawie pieszczotliwie:

333

— Co z Natią?

334

— A nic. Kazała ci się kłaniać. Powiedziała, że więcej tu nie przyjdzie.

335

Chwila ciszy. Zupełnej ciszy. Mówię:

336

— Masz walonki.

337

— Nie będą mi potrzebne. A płaszcz, ten twój granatowy, pożyczysz mi?

338

— Tak.

339

— Tak.

340

— No, to dobrze.

341

Zamknął oczy. Udaje, że śpi. Minuta, dwie, trzy. W końcu:

342

— No to kurwa.

343

I już nie udaje. Patrzy w powałę[64]. W milczeniu Pietia cedzi denaturat. Przez pięć sączków. Czas się wlecze. Wraca Grisza:

344

— Będzie za pół godziny.

345

Spirytus kapie, kapie. Nikt nic nie mówi. Wania patrzy w powałę. Grisza kładzie się na podłodze. Ja też. Pod głową fufajki. Grisza wstaje, wychodzi do kuchni. Spirytus kapie. Wania patrzy w powałę. Jakby czegoś szukał. Wania:

346

— Ile tego będzie?

347

Z drugiego pokoju:

348

— Jakie trzy litry.

349

I znów cisza. Wchodzi Grisza. Niesie kartoflane łatki[65] i konserwę mięsną. Zrywamy się wszyscy. Trącamy się. Jemy z patelni. Popijamy spirytusem. Trzeba umieć pić spirytus. To jest łatwo. Przed wypiciem robi się wdech. Wania pije, że aż strach. Z szklanki. I żre. My też żremy. Wania, zwracając się do mnie:

350

— Jaka szkoda, żeś ty Żyd.

351

Żre dalej.

352

— Aleksiej nie-Żyd, a drań, Stepan nie-Żyd, a do d..y, Sieroża nie-Żyd, a drań, Kossowski nie-Żyd, a drań, tylu, tylu jest drani.

353

Żre dalej. Wania, z pijacką czułością:

354

— A ty jesteś Żyd, Żyd, pomyśleć tylko, o Boże…

355

Kiwa głową i wzdycha. Pietia ośmiela się, pod wódką:

356

— Ja raz wykończyłem jednego parcha[66]

357

— Milczeć. On jest przecież trochę Żyd. Zresztą, to mnie nie obchodzi. Pożyczasz mi granatowy płaszcz?

358

— Tak, już mówiłem.

359

— Idę do babskiego.

360

— Zamknięty w nocy — mówi Grisza.

361

— Nic nie szkodzi, przelezę przez druty.

362

— Druty bardzo wysokie.

363

— Przelezę. Zresztą, co wam do tego?

364

Żre dalej, popija spirytusem. Wania.

365

— Dajcie bracia eteru, nie z waleriany, czyściuteńkiego eteru.

366

Grisza wstaje, podaje dużą flaszkę. Wania z lubością wącha. Potem pije. Wstaje nagle.

367

— Czy dobrze chodzę?

368

— Dobrze. Ale milicja ani chybi cię zamknie.

369

— Ja wdziewam granatowy płaszcz i idę. Idę wprost na druty.

370

Grisza ukradkiem pokazuje, że Wania zwariował. Wania pod nosem:

371

— Pomówię, pomówię, uhołubię.

372

Uśmiech się wałęsa po jego szerokiej twarzy. Wdziewa mój płaszcz. Ostatnie słowo:

373

— …uhołubię.

374

Znika. Teraz ja:

375

— No, marsz spać, dzieci.


376

Godzina druga, trzecia, czwarta. O czwartej wchodzi Olga, naczelny lekarz okręgu, dwóch ludzi z NKWD[67].

377

Olga do mnie:

378

— Ilu zwolniłeś ludzi?

379

— Sto sześćdziesiąt siedem.

380

— Nie wiedziałeś o szczepieniach przeciwtyfusowych?

381

— Nie.

382

Olga mówi coś do ludzi z NKWD. Jeden z nich:

383

— Pójdźmy przecież.

384

I musiałem z nimi łazić po wszystkich barakach, gdzie znajdowali się zwolnieni. Olga zabrała termometry. Chorzy mieli teraz o wiele wyższą temperaturę. To mnie uratowało. I Olgę też. Ten drugi, milczący, bełkotał coś o sabotażu. Potem weszli do gabinetu Olgi. Przysłali po spirytus. Pomyślałem: „Już dobrze”.

385

Naczelny lekarz okręgu powiedział:

386

— Gorączka po szczepieniach nie jest chorobą. I nie masz prawa zwalniać.

387

Wyszedł. Olga już nie poszła spać. Boczyła się na mnie. Musiałem obudzić Pietię, żeby dyżurował za mnie. W końcu zagwizdałem jej, w gabinecie izolowanym, szlagiery, wybijając rytm dłonią, palcami. Wtedy przestała się boczyć. Powiedziała:

388

— O mało mnie nie zamknęli. I mieliby słuszność. I dostałabym pięćdziesiąty ósmy. Byłoby za ciebie. A teraz się wynoś.

389

Położyła się na biurku i usnęła. Ja za to nie spałem, mimo że Pietia. Leżałem na podłodze, tak jak Wania, z szeroko otwartymi oczami. I myślałem. O tym, również, jakbym odwiedzał Olgę w kobiecej części obozu. Że Wania tam poszedł na druty. I tak dalej.


390

Wani nie znalazłem podczas wizyty w karcerze. Może gdzieś po pijanemu usnął. Może go Natia przytuliła. Może wstąpił do nieba, ponieważ tak mało istniał.

391

Defilada w ciemności. Jakiś przewód się zepsuł. Widać tylko zarysy idących. Wznoszą się, im dalej od bramy. Elektrownia żarzy się. Ma wszystkie cechy boskości. Nawet utopiła pięćdziesiąt tysięcy ludzi, gdy zerwała się tama. Módl się za nami! Przebacz nam, jako i my nie przebaczamy naszym winowajcom! Tuż obok jest godzina śmierci naszej. Huuu!

Waadi

Dla Bibika

392

Zagęszczenie śmierci w kraju, który zamieszkuję, jest nieprawdopodobne. Ludzie, sami żywi, promieniują swoimi zmarłymi. Ludzie, nosiciele śmierci, jak kamyki rzucone na wodę, rysują koła rozchodzące się, wpadające na siebie… Ja też jestem takim człowiekiem. Jasne, że moja opowieść jest śmiertelna.

393

Chcę opowiedzieć o dalekim miejscu w Uzbekistanie, gdzie królował pułkownik K. na wysokim pagórku, na kurwiej górce, jak mówiono. Ta górka miała sprawiedliwą nazwę: nie bójcie się. Chcę też powiedzieć o dolinie wapiennej. Na dnie pełzła jadowita rzeczka, z której przynoszono wodę.

394

Przeszedłem tyfus i biegunkę, której nie dawano nazwy. Profilaktycznie. Wszyscy mieli biegunkę. Nawet najpiękniejsze dziewczęta. Sprawdzało się to mimo woli w latrynie. Zależnie od talentu erotycznego podcierały się kartkami z Lenina, kamieniami albo w ogóle nie. Chwiałem się z osłabienia. Ale unikałem słońca, bo było gorsze niż dżuma. Wznosiło się jak jastrząb w miarę wzrastania lata. Pięło się coraz wyżej. Sępy krążyły nad miasteczkiem.

395

Wyrosła mi czarna duża broda. Zobaczyłem ją w zupie.

396

— Wyglądam jak beduin — powiedziałem do sanitariuszki. Była ze Lwowa. Tam beduin znaczy Żyd. Zmieszała się.

397

W tym czasie Emil, którym później opiekowałem się trochę, zgłosił się do lekarza. Robił krwią, więc odesłano go do szpitala. Tam czekał dwie godziny. Ewidencyjny od trupów, przy świetle księżyca, zapisał go i dał Andrzejowi skierowanie. Ewidencyjny od trupów poszedł spać, bo był pijany. A może nie był. Sanitariusz Andrzej zaprowadził go, świecąc lampą, do jednej z sal meczetu. Powiedział do kilku splątanych ciał:

398

— No, rozsunąć się.

399

Ktoś zawołał:

400

— Dokąd? Za ścianę?

401

— Stoi człowiek. Musi leżeć. Musi być miejsce. Kładź się pan. Oni się już rozsuną.

402

Emil, który miał wątpliwości:

403

— Ale tu nie ma chorych na tyfus, co?

404

Andrzej, który miał do czynienia z wieloma bredzącymi, mruknął:

405

— Naturalnie, że nie.

406

Jedno ciało na podłodze ucieszyło się:

407

— Właśnie, że tak. Sam tyfus, idiota.

408

— Panie, ja mam sraczkę, żaden tyfus.

409

— Kładź się pan.

410

Popatrzył jeszcze raz na kartkę:

411

— Naturalnie, że tyfus.

412

— Ja się nie kładę. Zarażę się.

413

— Kładź się pan.

414

Emil szturchnął Andrzeja i wybiegł na podwórze.

415

W tej chwili zobaczyłem kogoś biegnącego w koszuli sięgającej do pępka. Nie poznałem go. Za nim trzech sanitariuszy. Wszystko to pod niebem wygiętym jak szklany dzwon.


416

W ten sposób Emil został u nas. Niebo było rozpalone do białości. Kwiaty z ognia chwiały się na białej ziemi, popękanej jak wargi w gorączce. Kał zaczynał się powoli gotować w cynowych nocnikach.

417

ChorobaEmil spał. Czterdziestu dwu ludzi leżało na ziemi, tak że nie wszyscy mogli równocześnie leżeć na plecach.

418

Ich pot parował. Ich bulgotania, jęczenia, charczenia i chrapania. Ich ręce mieszały się. Oddechy też. Sanitariusz Andrzej nie podnosił nawet głowy, gdy ktoś wołał:

419

— Basen!

420

W półśnie myślał:

421

— Niech srają, niech utoną w gównie, niech zdechną, niech się to wszystko razem zapadnie.

422

I oni srali pod siebie, a kał wysychał szybko: zjadały go muchy.

423

Emil spał. Siódmy dzień gorączki: czterdzieści jeden do czterdziestu dwóch stopni. Mówiłem z doktorem Wilczkiem. Ten powiedział:

424

— Panie, co pan sobie myśli? Egzantemy[68] nie ma. Próba Weila[69] minus. Malaria minus. Brucellosa[70]? Zresztą, jak się tu robi analizy. Dziś umarł dwudziesty szósty lekarz.

425

I odszedł z nowym podręcznikiem chorób tropikalnych. Na głowie Emila ktoś trzymał rękę. To dusiło — więc powiedział:

426

— Staszek, jak nie weźmiesz ręki…

427

Po kwadransie:

428

— Staszek, weź rękę.

429

Ja leżałem z drugiej strony. Powiedziałem: „Staszek nie żyje” i zdjąłem rękę. Zawołałem Andrzeja. Potrwało to trochę, zanim go zabrali. Emil usnął. Bełkotał. Po chwili obudziłem go:

430

— Zupa!

431

— Mam ją gdzieś. Daj spać.

432

— Już szósty dzień nic nie jesz, zdechniesz.

433

— Zdechnę.

434

— Nie wolno ci.

435

Milczenie.

436

— Daj mi.

437

Karmiłem go. Zjadł pięć łyżek.

438

— Dosyć, zwymiotuję.

439

W południe przyszła Ewa. Była brązowa, wychudzona, upudrowana. Prawie że ładna, ubrana starannie. Był jej wdzięczny, że wygląda trochę podobnie do siebie.

440

Była jego dziewczyną. Ale to nie jest proste.

441

Ona uważała, że kocha Pawła, który był oficerem. Do niego wchodziło się przez okno, po drabinie. Leżał luźniej i umierał na gruźlicę. A spała z Jareckim, kwatermistrzem.

442

Żony sowieckie były wygodne dla żołnierzy. Starały się być koło nich. Jak który zachorował, to przynosiły mu, co mogły. Wpijały się w nich, żeby tylko nie umarli. Wtedy zazwyczaj przestawały być rodziną wojskową i cały wyjazd z Rosji nie był pewien. Ewa postanowiła wyjechać z Rosji.

443

— Przyniosłam ci wino. Czerwone.

444

— Czy mam dużą brodę? Skąd wzięłaś wino?

445

— Spałam z Jareckim.

446

Jej oczy były zupełnie puste.

447

— Muszę już iść.

448

— Do Pawła?

449

— Tak.

450

Poszła.


451

KobietaKobiety potrzebują za wszelką, ale to za wszelką cenę czułości. Zobaczyłem to dokładnie dopiero teraz. Zachowują się jak koty. Gdy nie są głaskane — opuszczają ogony. Miauczą potem. Wreszcie zaczynają się ocierać o stołek. Ten stołek ożywia się czasem. Mogłyby bez tego umrzeć. Dla Ewy był stołkiem Jarecki. Stołkiem, na którym stał cukier, wino i tłuszcz.

452

Poza tym spółkowały dla zapomnienia się. Nie „zapomnienia”. One usiłowały zgubić się. (Mężczyźni nie umieli tego). Nie należy ich surowo sądzić. One odgradzały się przez spółkowanie. I odradzały. To jest bardzo dziwne.

453

Więc Ewa poszła do Pawła. Gdy wchodziła na drabinkę, miała zagubioną, napiętą twarz. I przynosiła mu tu swoje siły, na to miejsce z pewnością straszne. Czy potrafiłaby to robić, gdyby spędzała inaczej noce?

454

Podciągnęła się i skupiła, jak do skoku. Jej „dzień dobry” było pogodne.

455

Wąskokościsty delikatny chłopiec. Trochę dziecinny, trochę bardzo stary. Biały. Nie golił się, bo nie miał czego. Ogromne fioletowe oczy. Nos wąski i chrapy drgające. Dziecko skazane od urodzenia. Uśmiechnął się. Więcej nie mógł.

456

KobietaOna przyniosła mu siebie całą, nieuszkodzoną, nienapiętnowaną. Ofiarowała mu siebie z uśmiechem, jak na tacy. Z całą swobodą, z zaprzeczeniem rzeczywistości. Jakimś kobiecym sposobem oderwała się od tego, co otacza. Przyniosła mu siebie, świeżą jeszcze i pachnącą. Powiedziała „dzień dobry” i usiadła na kocu. Chłopiec i dziewczyna na wycieczce. Potrafiła być gdzie indziej, podczas gdy była z nim.

457

Wszystko leżało zmiażdżone słońcem. Szpital urządzony w meczecie, kolorowe kolumny rzeźbione w drzewie, mozaika oślepiająca, chorzy na tyfus, na biegunkę. A na dole sączące się powoli waadi[71].

458

Muchy pokrywały leżących — jak aksamitny dywan. Gdy ktoś ruszył nogą, podnosiły się z szumem maszyn, z szumem dziesięciu tysięcy trzmieli i opadały. One też spółkowały. Na łyżkach, w czasie jedzenia, w uszach, w oczodołach, wchodziły do ust. Były zwariowane, rozpustne i bezczelne. Królowały na ekskrementach. Doktor Wilczek mawiał, gdy siadały na kimś tak gęsto, że nie można było go poznać:

459

— Stawiają diagnozę lepiej od nas. Moribundus[72]. Czują rozkład o dwa dni wcześniej.

460

Prorocy w turbanach, o białych brodach, jechali przez słońce jak widma.

461

Choroba, WodaNiewiarygodnie chudzi, chorzy na dezynterię[73], marzyli w groźne południe o cienistych latrynach, o spokoju, aby leżeć i spać w klozetach, aby nie trzeba było tam pełzać pięćdziesiąt razy dziennie, aby nie bolała kiszka stolcowa, aby spacerowały wokół nich duże, piękne skarabeusze, czarnozielonkawe żuki gnojne, toczące przed sobą, jak lwy w cyrku, kule kału. I mieli jeszcze jedno pragnienie, straszne pragnienie: pragnienie wody, która była zakazana.

462

Potajemnie, gdy przynoszono ją z waadi, czołgali się do niej, w dzień i w nocy, obłąkani, przylepieni do wiader jak pijawki, pili czystą, brudną, pili trzy, cztery, pięć litrów. Nie zważali na żadne argumenty. Odciągano ich przemocą, bito, czepiali się kościstymi rękami, przenoszono wiadra, odnajdywali je. Na parę godzin przed śmiercią, na czworakach, z opuchłymi nogami, brzuchami, w strasznym pożądaniu marzyli o wodzie, pełzali do niej, śnili, aby była chłodna i przeźroczysta.


463

Mijało południe, w którym ludzie chodzili jak muchy w syropie. Wieczorem wynoszono trupy w niebieskich siennikach. Ewidencyjny od trupów opowiadał doktorowi Wilczkowi z przejęciem, jak pewna wdowa po kapitanie chciała jeszcze raz ujrzeć twarz nieboszczyka męża, a okazało się, że z siennika wygląda Żyd z siwą brodą.

464

Ale lekarz machnął ręką i poszedł do dyżurki. Był bardzo zmęczony, nie spał trzy noce.

465

Słońce zaczęło opadać, ukazała się wyschnięta sadzawka na środku podwórza. Ewidencyjny był zdenerwowany. Chciał iść do miasteczka, załatwić potrzeby seksualne, upić się winem. Czekał, aż chory, z którego zostały same oczy, umrze, aby zanotować stan dzisiejszy i kazać go zabrać. Po raz drugi wchodził do sali i pytał sanitariusza Andrzeja:

466

— Zwłoki gotowe?

467

Sanitariusz Andrzej spotykał wzrok tego, na którego czekano, i odpowiadał:

468

— Nie.

469

Więc za piętnaście minut znów:

470

— Zwłoki gotowe, do ciężkiej cholery?

471

— Nie.

472

— Niech to szlag trafi. Idę.

473

I poszedł. Na oddziale chorych na tyfus ktoś zaczął szczekać. Słońce zachodziło, niebo było połyskliwe, teatralny księżyc wisiał na niebie. Osły płakały z daleka.

474

Niektóre siostry, na ogół ładne, robiły się na wyjście. Niektóre mieszkały w meczecie. Myły się. Wszystkie robiły toilette intime[74]. Nigdy nie wiadomo, co noc może przynieść. Szorowały się jak koty, z dziwnymi zapatrzeniami. Atak mycia, chwila nieobecności, wolne, nieprzytomne lizanie się, potem nagłe olśnienie. Długo się zastanawiały w bezruchu. Rozplatały papiloty. Ubierały się. Pokazywały sobie nawzajem w małych lusterkach sińce.

475

Robiły się na wszelki wypadek i robiły się na określony wypadek. Potem przepływały jak okręty ku wyjściu.


476

W tym czasie Ewa zapukała do dyżurki. Pukała, pukała, aż weszła. Doktora Wilczka trzeba było wyciągnąć ze snu jak z studni. Usiadł i był ledwo przytomny.

477

— Doktorze, doktorze.

478

Trochę przerażony, miał przykre sny.

479

— Czy on umrze?

480

— Kto, kto taki?

481

Jeszcze nie poznał Ewy. W końcu zorientował się, że chodzi o Pawła.

482

— On? On już umiera.

483

Śmierć, MiłośćPostanowiła, że będzie umierał przy niej, żeby się nie bał, wtulony w nią. Będzie mu opowiadała bajki. Nie takie, że wyzdrowieje i jak to będzie. Tylko — jak małym dzieciom. Od trzech dni miał krwotok. Był prawie przeźroczysty. To się tak mówi, ale niewiarygodne, jak skóra może być przeźroczysta. Najpierw krwotok zaczął się gwałtownie przez usta, potem nauczył się połykać krew. Zawsze można się jeszcze czegoś nauczyć.

484

Opowiadała mu bajkę O Promyku Księżyca, O Dobrym Siewcy, W jego sercu śpiewał skowronek[75]. On nie mógł mówić, gdy pytała „opowiadać dalej?” — kiwał dłonią, że tak. I jeszcze, jeszcze.

485

W końcu leżał na jej prawej ręce, lewą głaskała go, czuła jego oddech na policzku. Śmierdział trochę. Była bardzo spokojna. To wykraczało daleko poza granicę tego, co wzrusza.

486

Umierał w czasie nocy miękkiej jak wata, żuki o metalicznych, lśniących grzbietach toczyły bez przerwy kule kału, syte wszy poruszały się sennie, szakale odgrzebywały trupy i krzyczały, osły bardzo płakały. Emil bredził Céline'a[76]: „Porzuci się wszędzie poronione płody szczęścia, żeby śmierdziały po kątach ziemi…”; oddając kał, bez przerwy umierało dwunastu ludzi, którzy miauczeli jak koty; ich głos nie był więcej głosem człowieka. Trzynastym był Paweł.

487

Jedną ręką ściskał dłoń Ewy, drugą skrobał poduszkę, jak ona w czasie orgazmu. O godzinie jedenastej zaczął drgać gwałtownie, pięć minut potem zaczął śpiewać. Był to śpiew przesycony dygotaniem, o nieokreślonej tonacji, podobny do ksztuszenia się Arabów i do śpiewu szakali.

488

O pierwszej przyszedł doktor Wilczek.

489

— Chce pani, abyśmy mu wpakowali kamforę i glukozę? Mógłby tak śpiewać ze trzy dni.

490

Ewa odpowiedziała:

491

— Nie.

492

Myślała o świcie, w którym nie widziała dla niego już miejsca, i chciała, aby ta chwila nie skończyła się nigdy. Układała sobie swoje życie w skupieniu, uwadze, a jednocześnie wstawała w niej rozpacz. Chory, który leżał obok, podmacywał ją trochę i ona tego nie czuła; a może zresztą czuła.

493

O czwartej nad ranem oddech jego zahaczył się o coś, jego śpiew ustał, szczęka opadła. Zobaczyła błyszczące w księżycu zęby i uśmiech — grymas lubieżny, i on leżał już tam, leżał po drugiej stronie, wtulony w nią, prawie usta w usta.

Powrót

494

WięzienieWięzienie było przed wojną klasztorem. W podłodze była dziura i do niej należało się załatwiać. Z dziury wyłaziły szczury i łaziły po mnie, gdy spałem. Dostojne i lśniące.

495

Na ścianie napisy wyżłobione przez różnych ludzi:

496

„Moja żona żyje z Tłustym”,

497

„Bug 6 XII 39”,

498

„Ja siedziałem tu 7 miesięcy i onanizowałem się 2 razy”,

499

„Koniec”,

500

i inne rzeczy. Poza tym był narysowany zadek i różne części ciała ludzkiego. Wilgoć spływała z ścian. Zgadzało się to zupełnie z książkami, które czytałem, mając lat trzynaście.

501

Leżeliśmy na szerokiej pryczy i było zimno. Handlarz świń, złodziej o bardzo ładnych rękach i człowiek posądzony o morderstwo wtulali się w siebie, podkurczając nogi, przykrywali się wspólnie. Ja wstydziłem się i nie mogłem: nie mogłem korzystać z ciepła, jakie dawali, bo byli mężczyznami. To był naturalnie nonsens, ale męczyłem się.

502

Pewnego razu, gdy spałem, handlarz świń przykrył mnie swoim paltem i przysunął się do mnie. Rano powiedział:

503

— Nie bądź pan kretynem.

504

WięzieńPotem, kiedy miałem spać, przytulałem się do chudego studenta chorego na Basedowa[77], do kieszonkowca, który bardzo ładnie śpiewał idiotyczne piosenki, i w ogóle do wielu ludzi, którzy śmierdzieli, sapali, cmokali we śnie, jak gdyby ssali smoczek, gwizdali, pocili się i mruczeli. Ich wszy przechodziły na mnie, moje na nich. Ratowało mnie ciepło ludzkie: sam byłem chudy i anemiczny — dawałem mało ciepła. Nawet to mnie nie przejęło, gdy pewnej nocy jubiler-gruźlik próbował uważać mnie za swoją żonę. Zresztą zdarzało to się rzadko, bo byliśmy zbyt wygłodzeni.

505

Rano, gdy wstawaliśmy, handlarz świń odbywał po celi dłuższy spacer, a potem przemawiał:

506

— Proszę panów, ja wychodzę z domu przy ulicy Długiej, z tego czerwonego, na rogu, i idę sobie spacerkiem prawą stroną, i oglądam sobie wystawy, aż do Prostej, i auta, proszę panów, jadą i trąbią, i psy latają, a ja, proszę panów, wchodzę do tego fryzjera N., mimo że wcale nie mam takiej brody. Potem woda kolońska, potem idę do klozetu miejskiego naprzeciwko, tam jest taka miła staruszka, i załatwiam się czyściutko, a potem… potem idę jeść.

507

Przemowa była długa i dokładna. Słuchaliśmy jej bardzo uważnie; zwłaszcza jadłospisu. Kieszonkowiec zawsze wolał — zamiast bułki z szynką — jajecznicę na słoninie. Jubiler nie używał wody kolońskiej.

508

Pewnego dnia, a był to dzień bardzo zwykły i niespodziewany, wyszedłem z ogoloną głową, dużą brodą, ale odwszony, na ulicę, i nikt mnie nie pilnował. Powietrze zaczęło mnie dusić, psy biegały, samochody jeździły tam i z powrotem. Mój wzrok był przylepiony do ruszających się rzeczy. I tak zacząłem pomału, z niedowierzaniem, chodzić.

509

Potem odnalazłem Ewę.

510

Wprowadziliśmy się, w podstępny sposób, do pewnego pokoju, którego właścicielka wyjechała wprawdzie, ale mogła wkrótce wrócić. Było tam jeszcze zimniej niż w więzieniu, rozklekotane pianino, jeden tapczan, dwa słoiki konfitur i pierzyna. MuzykaWśród nut, które leżały koło pianina, znalazłem pieśni Schuberta[78] i uczyłem ją w dalszym ciągu śpiewać Śmierć i dziewczynę[79].

511

Jest to najdziwniejszy dialog, połączenie miłosno-śmiertelne dwoiste, sięgające samych trzewi. I pod każdym „nie” kryje się „tak”, i spod nienawiści i strachu wypełza miłość. Uczyłem ją więc obłąkanego krzyku dziewczyny i ona wiedziała, jak ma wołać: „Ruehre mich nicht an, ruehre mich nicht an![80] — wiedziała też, jak mówi śmierć. Jej alt[81] musiał być czarnolśniący, jak rzeka w nocy, uwodzicielski, a na końcu przechodził w szept, nie tracąc ciemnego błysku, opadał na dno, gdzie splątane, jak kłębowisko żmij, falowały i gotowały się miłość i śmierć.

512

W pokoju było więc bardzo zimno, siedziałem przy pianinie w palcie i rękawiczkach, i nie bardzo mogłem ruszać palcami, mimo że akompaniament był prosty. W końcu zrobiło się ciemno, nie było światła, więc postanowiła, że pójdziemy spać.

513

Spałem z nią na jednym tapczanie, pod pierzyną. Było bardzo zimno i coraz zimniej. Ona była duża i ciepła, ja byłem głodny i zdechły. Czułem, że wszystko z nią się kończy, pomału, w mrozie, że wszystko kończy się w ogóle. Nie myślałem dużo, byłem otępiały, galaretowa masa, w ogóle nic, flak. Nie spałem, patrzyłem w okno i starałem się nie drapać za bardzo, by jej nie obudzić; to nie było takie łatwe.

514

Spała spokojnie, oddychała równo, nieświadomie spychała mnie na brzeg tapczanu. Potem, na wpół we śnie, obróciła się tak, że leżała twarzą do mnie, podkurczyła kolana, i czułem jej oddech na policzku. Było niewygodnie, ale za zimno, żeby wyjść z łóżka. Byłem zresztą w samej bieliźnie, bo powiedziała przed spaniem: „Musisz się rozebrać”, więc rozebrałem się — pierwszy raz od dwóch miesięcy.

515

Myślałem o tym, co opowiadała mi wieczorem, o jakimś Borysie, którego poznała na uniwersytecie, była z nim w pływalni i: „Myślałam, czy wyjechać z nim. Jedzie na uniwersytet do Kijowa. Nie wiem, dlaczego nie zrobiłam tego. To było takie proste”.

516

Wtedy nagle usłyszałem, że coś do mnie mówi. Przez dłuższy czas nie rozumiałem, o co chodzi. Mówiła:

517

— Podaj mi pieśni Schuberta.

518

Pieśni Schuberta leżały koło pianina, bardzo daleko, poza tym cała historia wydawała mi się nonsensem. Powtórzyła w wyraźnie tragiczny i trzeźwy sposób:

519

— Podaj mi pieśni Schuberta.

520

Wstałem, człapiąc bosymi nogami i trzęsąc się, grzebałem wśród nut. Szukałem jedynych, jak wiedziałem, w twardej okładce. W końcu je znalazłem. Tymczasem wstała z łóżka, w koszuli (nie bała się nigdy zimna).

521

— Pokaż je.

522

Oddałem nuty. Podeszła do okna, gdzie było nieco jaśniej. Widziałem jej profil. Pochyliła się, położyła na nuty niewidzialny dla mnie przedmiot i przygniotła go paznokciem. Usłyszałem cichy trzask, którego nie zapomnę. Mruknęła głosem, którym śpiewała śmierć w Śmierci i dziewczynie:

523

— To jest, kochanie, wesz.

Przypisy

[1]

Wołgostroj (ros. Волгострой) — radzieckie przedsiębiorstwo powołane w 1932 do realizacji gigantycznego planu budowy kaskady zbiorników i hydroelektrowni na rzece Wołdze, podległe NKWD, opierające się na zgrupowaniu obozów pracy niewolniczej (Wołgołag, utworzony w 1935). Pierwszym ogniwem kaskady była elektrownia w mieście Uglicz, ok. 70 km w górę rzeki od planowanego wielkiego zbiornika pod Rybińskiem, budowana od końca lat 30. W tym celu w 1938 przegrodzono Wołgę tamą, zaś dwa lata później uruchomiono elektrownię ugliczską. Prac nad uruchomieniem elektrowni pod Rybińskiem nie przerywano nawet mimo zbliżania się linii frontu. Podczas wojny elektrownie rybińska i ugliczska dostarczyły do okręgu moskiewskiego 4 mld kWh, w niektórych okresach pokrywając połowę zapotrzebowania Moskwy. Łącznie przez wszystkie lata w wycince 3600 km² lasów na terenach przeznaczonych pod zalanie oraz w budowie obiektów Wołgostroju uczestniczyło ok. 150 tys. więźniów, śmiertelność wynosiła kilku tysięcy osób rocznie. [przypis edytorski]

[2]

speckolona (ros. спецколонна, skrótowiec od специальная колонна) — kolumna specjalna; tu: karny oddział roboczy więźniów. [przypis edytorski]

[3]

cherlać (pot.) — niedomagać, podupadać na zdrowiu, być przez dłuższy czas słabym. [przypis edytorski]

[4]

flegmona (z łac., med.) — ropowica, ostre ropne zapalenie luźnej tkanki łącznej, najczęściej wywołane zakażeniem bakteryjnym. [przypis edytorski]

[5]

tbc (med.) — skrót od łac. tuberculosis: gruźlica. [przypis edytorski]

[6]

pelagra (med.) — rumień lombardzki, choroba przewlekła wywołana niedoborem niacyny (witaminy B3), przejawiająca się zmianami zapalnymi skóry, szczególnie na twarzy i dłoniach, biegunką oraz otępieniem; była chorobą śmiertelną do czasu odkrycia w 1938 skuteczności kuracji niacyną. [przypis edytorski]

[7]

nary (blp) — prycza; tak samo w ros.: нары. [przypis edytorski]

[8]

wyżka a. wyszka (reg., środ.) — miejsce położone wyżej, tu: wieża lub platforma obserwacyjna na wysokich słupach; por. ros. вышка: wieża. [przypis edytorski]

[9]

sanczaść, częściej: sanczast' (ros. санчасть, skrótowiec od санитарная часть) — część sanitarna; jednostka sanitarna. [przypis edytorski]

[10]

walonki (z ros. валенки) — wysokie, ciepłe obuwie wytwarzane z wojłoku (filcowanej owczej wełny), z gumowymi lub skórzanymi podeszwami albo używane jak skarpety, pod obuwie skórzane lub kalosze; noszone podczas mrozów do chodzenia po suchym śniegu. [przypis edytorski]

[11]

stachanowiec — w ZSRR i państwach socjalistycznych: pracownik uczestniczący we współzawodnictwie pracy i znacznie przekraczający wyznaczone do wykonania normy; od nazwiska prekursora takiego współzawodnictwa, Aleksieja Stachanowa (1906–1977), górnika z Zagłębia Donieckiego. [przypis edytorski]

[12]

fufajka a. kufajka (z ros. фуфайка, куфайка) — gruba, watowana, obustronnie pikowana kurtka; zwykle jako ciepła kurtka robocza szyta z drelichu. [przypis edytorski]

[13]

bojec (ros. боец, od бой: bój, bitwa) — szeregowiec Armii Czerwonej. [przypis edytorski]

[14]

baryń (ros. барин) — pan, człowiek należący do klasy wyższej, szlachcic. [przypis edytorski]

[15]

onuca — prostokątny kawałek tkaniny do owijania stopy, chroniący przed zimnem i otarciami od obuwia; dziś onuce zastąpione zostały przez skarpety. [przypis edytorski]

[16]

homo (pot.) — skrócenie od: homoseksualista. [przypis edytorski]

[17]

salute (z łac. salus: zdrowie) — wł.: zdrowie, na zdrowie; ang.: pozdrowienie, salut. [przypis edytorski]

[18]

chałat (pot.) — luźne okrycie, fartuch. [przypis edytorski]

[19]

lanolina — tłusta substancja otrzymywana podczas czyszczenia wełny owczej, używana jako składnik maści i kremów. [przypis edytorski]

[20]

pięćdziesiąty ósmy paragraf — potoczne określenie artykułu 58 kodeksu karnego Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, na podstawie którego aresztowano podejrzanych o działalność kontrrewolucyjną; wprowadzony w 1927, zniesiony w 1961; podobne przepisy funkcjonowały w pozostałych republikach składowych ZSRR; więźniów skazanych na podstawie art. 58 nazywano „politycznymi”, odróżniając od kryminalistów. [przypis edytorski]

[21]

kołchoz (ros. колхоз, skrótowiec od коллективное хозяйство: gospodarstwo kolektywne) — rolnicza spółdzielnia produkcyjna w ZSRR; kołchozy tworzono pod przymusem w okresie kolektywizacji rolnictwa. [przypis edytorski]

[22]

pantopon (med.) — sztucznie otrzymywany narkotykowy środek przeciwbólowy otrzymywany z różnych alkaloidów zawartych w opium, wynaleziony w 1909. [przypis edytorski]

[23]

zagwizdaj — dziś popr.: zagwiżdż. [przypis edytorski]

[24]

Chłopcy z Albatrosa — właśc. Pięciu chłopców z Albatrosa (1936), popularna piosenka napisana przez Feliksa Konarskiego. [przypis edytorski]

[25]

Błękitne niebo — popularne przedwojenne tango Blauer Himmel (1936) niem. kompozytora J. Rixnera, śpiewane w Polsce ze słowami Mariana Hemara jako To samo niebo, znane też pod tytułem Błękit nieba. [przypis edytorski]

[26]

ze-ka — czytany po rosyjsku skrót з/к; skrótu tego używano w oficjalnych dokumentach radzieckich od końca lat 20. do końca lat 50. XX w.; pochodził od заключённый каналоармеец, tj. więzień budujący Kanał Białomorsko-Bałtycki, później był stosowany w odniesieniu do wszystkich więźniów; słowo częściej występujące w postaci „zek”. [przypis edytorski]

[27]

asenizator — osoba zajmująca się usuwaniem nieczystości z dołów kloacznych i wywożeniem ich. [przypis edytorski]

[28]

kułak (z ros. кулак: pięść) — bogaty chłop rosyjski zatrudniający w swoim gospodarstwie pracowników najemnych; w ideologii rewolucyjnej kułacy byli wrogami klasowymi jako wyzyskiwacze; w ZSRR za kułaków, a tym samym za wrogów ludu, uznawano chłopów niechętnych władzy lub stawiających opór przy przejmowaniu ich ziemi przez kołchozy w okresie przymusowej kolektywizacji wsi (1929–1934). [przypis edytorski]

[29]

sulfamidy, właśc. sulfonamidy (med.) — grupa syntetycznych leków antybakteryjnych (odkryte w 1932, wprowadzone do lecznictwa w 1934, nagroda Nobla w 1939); obecnie stopniowo wycofywane na rzecz bezpieczniejszych i skuteczniejszych antybiotyków. [przypis edytorski]

[30]

Mendelssohn-Bartholdy, Felix (1809–1847) — niemiecki kompozytor, pianista i dyrygent okresu romantyzmu. [przypis edytorski]

[31]

Flier, Jakov (1912–1977) — pianista rosyjski, wykonujący gł. muzykę romantyczną. [przypis edytorski]

[32]

etap (daw.) — miejsce postoju w czasie podróży; w carskiej Rosji: miejsce z barakami noclegowymi, gdzie przetrzymywano eskortowanych na Syberię skazańców po dniu podróży; czasem także przen.: zsyłka. [przypis edytorski]

[33]

łagrowy — obozowy; przym. od łagier (ros. лагерь: obóz), obóz pracy przymusowej w Rosji radzieckiej i w Związku Radzieckim. [przypis edytorski]

[34]

lekpom (ros. лекпом, skrótowiec od лекарский помощник) — pomocnik lekarza, felczer. [przypis edytorski]

[35]

kodeina (chem., med.) — metylomorfina, związek chem. otrzymywany z opium lub syntetycznie z morfiny, stosowany jako środek przeciwbólowy, przeciwkaszlowy i przeciwbiegunkowy; w większych dawkach wywołuje euforię, dłuższe stosowanie powoduje uzależnienie. [przypis edytorski]

[36]

czaj (ros. чай) — herbata. [przypis edytorski]

[37]

Prawda (ros. Правда) — główna gazeta codzienna w ZSRR, organ prasowy Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego i jej poprzedniczek (wyd. od 1912). [przypis edytorski]

[38]

szynel (z ros. шинель) — wełniany płaszcz o wojskowym kroju. [przypis edytorski]

[39]

błękit metylowy (chem.) — błękit anilinowy, barwnik stosowany do wybarwiania preparatów biologicznych; tu zapewne raczej: błękit metylenowy (chlorek metylotioniny), po rozpuszczeniu w wodzie dający niebieski roztwór działający silnie antyseptycznie, stosowany do odkażania skóry i ran, daw. także doustnie w stanach zapalnych i zakażeniach układu moczowego. [przypis edytorski]

[40]

chinina — lek przeciwmalaryczny w postaci białego, gorzkiego proszku otrzymywanego z kory chinowca. [przypis edytorski]

[41]

kombinezka (daw.) — jednoczęściowa bielizna damska, halka przedłużona doszytymi szortami. [przypis edytorski]

[42]

Renoir, Auguste (1841–1919) — malarz i rzeźbiarz francuski, jeden z czołowych przedstawicieli impresjonizmu. [przypis edytorski]

[43]

Degas, Edgar, właśc. Hilaire-Germain-Edgar de Gas (1834–1917) — wybitny francuski malarz i rzeźbiarz impresjonistyczny. [przypis edytorski]

[44]

atebryna (med.) — nazwa handlowa mepakryny, syntetycznego preparatu przeciwmalarycznego, stosowanego także do zwalczania tasiemca. [przypis edytorski]

[45]

brylant gruen, spolszczone niem. brillant grün (chem.) — zieleń brylantowa, organiczny związek chemiczny używany do barwienia wełny i jedwabiu; w ZSRR powszechnie stosowany także w lecznictwie, jako środek antyseptyczny do dezynfekcji skóry i ran, pot. nazywany „zielonką” (ros. зелёнка). [przypis edytorski]

[46]

czerwona aseptyna — opisowe określenie środka antyseptycznego, zapewne fuksyny lub pigmentu Castellaniego, preparatu złożonego z fuksyny, fenolu, kwasu borowego i rezorcyny, o działaniu grzybobójczym, silnie odkażającym i przeciwzapalnym; fuksynę stosuje się także jako czerwony barwnik do wyrobu farb, atramentów oraz do barwienia papieru i włókien naturalnych; aseptyną nazywano dawniej roztwór kwasu borowego, od nazwy handlowej kwasu borowego produkowanego w Szwecji od 1868 i sprzedawanego jako środek konserwujący i antyseptyczny. [przypis edytorski]

[47]

Aleksiewna Pietrowna — zapewne bł. druku, gdyż w ros. nie ma imienia „Aleksiewna”, być może powinno być: Aleksandra Pietrowna. [przypis edytorski]

[48]

mołodiec (ros. молодец) — zuch. [przypis edytorski]

[49]

Tracę rezonans — popr.: tracę rezon, tj. pewność siebie, śmiałość. [przypis edytorski]

[50]

ferrum pomatum a. ferri pomatum (łac., med.) — jabłczan żelazowy, dawny preparat żelazowy stosowany jako środek wzmacniający przy leczeniu niedokrwistości, otrzymywany przez działanie soku jabłkowego na opiłki żelaza. [przypis edytorski]

[51]

na woli — tu żarg.: na wolności. [przypis edytorski]

[52]

Adonis vernalis (bot.) — miłek wiosenny, roślina z rodziny jaskrowatych używana jako surowiec zielarski; ziele miłka jest stosowane w przewlekłej niewydolności krążenia i miażdżycy naczyń wieńcowych: działa silnie, szybko i krótkotrwale, usprawniając pracę serca i poprawiając krążenie krwi, wykazuje również działanie uspokajające i moczopędne. [przypis edytorski]

[53]

Digitalis (bot.) — naparstnica, roślina z rodziny babkowatych używana jako surowiec zielarski; ziela naparstnicy od XVIII w. używano w leczeniu niewydolności krążenia pochodzenia sercowego, obecnie wyłącznie pod kontrolą lekarza ze względu na silnie toksyczne właściwości glikozydów i możliwość kumulowania się w organizmie; stosowana także przy osłabieniu serca po chorobach zakaźnych, przy zastojach płucnych połączonych z nieżytem oskrzeli oraz jako lek moczopędny, w efekcie zmniejszający obrzęki. [przypis edytorski]

[54]

Ung. Hydr. Prec. Albi (med.) — skrócony zapis zwyczajowej łac. nazwy preparatu Unguentum Hydrargyri praecipitati albi, białej maści rtęciowej, antyseptycznej, przeciwzapalnej i przeciwpasożytniczej, dawniej szeroko stosowanej w leczeniu wielu chorób skóry, gł. grzybicy. [przypis edytorski]

[55]

sulfa — skrócone: sulfamidy, sulfonamidy. [przypis edytorski]

[56]

rivanol (med.) — handlowa nazwa roztworu mleczanu etakrydyny, środka bakteriobójczego do odkażania skóry i ran. [przypis edytorski]

[57]

karbunkuł (z łac., med.) — czyrak gromadny, zapalenie kilku lub kilkudziesięciu pobliskich torebek włosowych z dużym naciekiem ropnym, spowodowane zakażeniem gronkowcowym. [przypis edytorski]

[58]

parametritis (łac., med.) — zapalenie przymacicza (parametrium). [przypis edytorski]

[59]

Dajemy dużo witamin z jodeł — więźniowie rosyjskich i radzieckich obozów pracy często zapadali na chorobę nazywaną „cyngą”, tj. na szkorbut, wywoływany niedoborem witaminy C w pożywieniu. Starano się temu przeciwdziałać, zalecając picie gęstego wywaru z igieł sosnowych, jodłowych i świerkowych. [przypis edytorski]

[60]

elephantiasis (łac., med.) — słoniowacizna, choroba polegająca na patologicznym zgrubieniu kończyn, głównie nóg. [przypis edytorski]

[61]

Śmierć w Wenecji — nowela Tomasza Manna wyd. w 1912, opowiadająca o platonicznej miłości starzejącego się pisarza do młodego chłopca. [przypis edytorski]

[62]

Kafka, Franz (1883–1924) — niemieckojęzyczny pisarz pochodzenia żydowskiego, urodzony w Pradze; tworzył opowiadania i powieści przedstawiające bezsilną, zagubioną jednostkę zmagającą się z bezdusznymi i niezrozumiałymi działaniami aparatu państwowego. [przypis edytorski]

[63]

czarnopracujący (kalka z ros. чернорабочий) — człowiek wykonujący czarną robotę, ciężką i niewymagającą żadnych kwalifikacji; robotnik niewykwalifikowany. [przypis edytorski]

[64]

powała — drewniany strop. [przypis edytorski]

[65]

łatki kartoflane — placki ziemniaczane; nazwa zachowana w jidisz jako latkes, tradycyjnie przygotowywane na żydowskie święto Chanuka. [przypis edytorski]

[66]

parch — strup na skórze wywołany chorobą grzybiczą; tu: daw. pogardliwe określenie osoby narodowości żydowskiej. [przypis edytorski]

[67]

NKWD — skrót ros. od Народный комиссариат внутренних дел (Narodnyj komissariat wnutriennich dieł), Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, centralny organ władz bezpieczeństwa w Rosji radzieckiej i ZSRR, kontrolujący służby policyjne i porządkowe, wywiad polityczny oraz system obozów pracy przymusowej. [przypis edytorski]

[68]

egzantema (łac. exanthema, med.) — wysypka skórna. [przypis edytorski]

[69]

Weila próba (med.) — odczyn Weila-Felixa, próba serologiczna stosowana w rozpoznawaniu chorób wywoływanych przez riketsje, gł. duru plamistego (tyfusu plamistego); wynaleziona w 1916, dawniej b. popularna ze względu na prostotę, ob. zastąpiona przez nowsze, mniej zawodne metody. [przypis edytorski]

[70]

brucellosa (łac., med.) — bruceloza, przewlekła, zakaźna choroba bakteryjna zwierząt, dla człowieka odzwierzęca. [przypis edytorski]

[71]

waadi — z ar. wādī, dziś popr. pisownia: wadi: dolina a. suche koryto rzeczne na obszarach pustynnych, wypełniające się wodą w czasie ulewnych deszczów; tu: rzeczka płynąca taką doliną. [przypis edytorski]

[72]

moribundus (łac.) — umierający (lp r.m.). [przypis edytorski]

[73]

dezynteria — popr.: dyzenteria, czerwonka, ostra choroba zakaźna jelit, której objawem jest uporczywa biegunka i obecność krwi oraz śluzu w stolcu; nieleczona prowadzi do śmierci. [przypis edytorski]

[74]

toilette intime (fr.) — toaleta intymna. [przypis edytorski]

[75]

O Promyku Księżyca, O Dobrym Siewcy, W jego sercu śpiewał skowronek — tytuły bajek z tomiku Ireny Lewulis (1909–1988) i Bronisława Kamińskiego wydanych w 1946 w Paryżu. [przypis edytorski]

[76]

Céline, Louis-Ferdinand, właśc. Louis-Ferdinand Destouches (1894–1961) — francuski prozaik; zadebiutował skandalizującą powieścią Podróż do kresu nocy (1932), z której pochodzi cytat podany w dalszej części zdania. [przypis edytorski]

[77]

Basedow — tu pot.: choroba Basedowa, przewlekła choroba tarczycy, objawiająca się m.in. wolem i wytrzeszczem oczu. [przypis edytorski]

[78]

Schubert, Franz (1797–1828) — kompozytor austriacki, jeden z pierwszych przedstawicieli romantyzmu w muzyce. [przypis edytorski]

[79]

Śmierć i dziewczyna — pieśń skomponowana przez Schuberta do niemieckiego tekstu Matthiasa Claudiusa. [przypis edytorski]

[80]

Ruehre mich nicht an, ruehre mich nicht an! (niem.) — Nie dotykaj mnie, nie dotykaj mnie! [przypis edytorski]

[81]

alt (muz.) — niski głos kobiecy lub chłopięcy. [przypis edytorski]

15 zł

tyle kosztują 2 minuty nagrania audiobooka

35 zł

tyle kosztuje redakcja jednego krótkiego wiersza

55 zł

tyle kosztuje przetłumaczenie 1 strony z jęz. angielskiego na jęz. polski

200 zł

tyle kosztuje redakcja 20 stron książki

500 zł

Dziękujemy za Twoje wsparcie! Uzyskujesz roczny dostęp do przedpremierowych publikacji.

20 zł /mies.

Dziękujemy, że jesteś z nami!

35 zł /mies.

W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na opłacenie jednego miesiąca utrzymania serwera, na którym udostępniamy lektury szkolne.

55 zł /mies.

W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na nagranie audiobooka, np. z baśnią Andersena lub innego o podobnej długości.

100 zł /mies.

W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na zredagowanie i publikację książki o długości 150 stron.

Bezpieczne płatności zapewniają: PayU Visa MasterCard PayPal

Dane do przelewu tradycyjnego:

nazwa odbiorcy

Fundacja Wolne Lektury

adres odbiorcy

ul. Marszałkowska 84/92 lok. 125, 00-514 Warszawa

numer konta

75 1090 2851 0000 0001 4324 3317

tytuł przelewu

Darowizna na Wolne Lektury + twoja nazwa użytkownika lub e-mail

wpłaty w EUR

PL88 1090 2851 0000 0001 4324 3374

Wpłaty w USD

PL82 1090 2851 0000 0001 4324 3385

SWIFT

WBKPPLPP

x
Skopiuj link Skopiuj cytat
Zakładka Istniejąca zakładka Notka
Słuchaj od tego miejsca