Spis treści
-
Rozdział I. Tajga
- Rozdział II. Wygnańcy
- Rozdział III. Nowy przyjaciel
- Rozdział IV. Słowem a pięścią
- Rozdział V. Rewizor
- Rozdział VI. Niebezpieczna gra
- Rozdział VII. Ludzie czynu
- Rozdział VIII. Zemsta
- Rozdział IX. Wierny przyjaciel
- Rozdział X. W zapadłym kącie
- Rozdział XI. W osadzie na Ałgimie
- Rozdział XII. Tchnienie śmierci
- Rozdział XIII. Łowy zimowe
- Rozdział XIV. Wiosna
- Rozdział XV. Cud
- Rozdział XVI. Ku wolności
- Choroba: 1 2 3 4 5
- Dom: 1
- Gospodyni: 1
- Gość: 1 2
- Grób: 1
- Jedzenie: 1 2 3 4
- Kara: 1
- Kobieta: 1
- Krzywda: 1 2 3
- Las: 1 2
- Lekarz: 1 2
- List: 1
- Mąż: 1
- Nauka: 1
- Niebezpieczeństwo: 1 2 3 4
- Niebo: 1
- Noc: 1
- Obcy: 1
- Obyczaje: 1
- Pieniądz: 1
- Pies: 1 2 3 4 5 6
- Piękno: 1
- Pijaństwo: 1 2 3
- Podstęp: 1
- Polak: 1
- Polowanie: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Powstaniec: 1
- Przemoc: 1 2
- Ptak: 1 2 3 4
- Rosjanin: 1 2
- Rzeka: 1 2
- Sierota: 1
- Służalczość: 1 2
- Strój: 1
- Syberia: 1 2 3 4 5 6 7 8
- Szkoła: 1 2
- Święto: 1
- Uczta: 1
- Upadek: 1
- Urzędnik: 1 2 3 4 5 6
- Walka: 1 2
- Wiedza: 1 2 3
- Wiosna: 1 2
- Władza: 1 2 3 4 5 6
- Wolność: 1 2 3
- Wróg: 1
- Wygnanie: 1
- Zabawa: 1
- Zesłaniec: 1 2 3 4
- Zima: 1 2 3 4 5
- Zwierzę: 1
- Zwierzęta: 1 2
Korekty i uwspółcześnienia: „urus” > Urus; Juljanna > Julianna; mię > mnie; tem > tym; mosiężnemi > mosiężnymi; jakim-takim > jakim takim; zwolna > z wolna; radbym > rad bym; skądby > skąd by; jakto > jak to; Patrzcieno > Patrzcie no; mimowoli > mimo woli; nie jednego > niejednego; nie trudno > nietrudno; półczłowieczego-półbydlęcego > pół człowieczego, pół bydlęcego; ciemno-czerwony, krwawo-czerwony > krwawoczerwony, ciemnoczerwony; nie istniejący > nieistniejący; nie tryskający > nietryskający; nie dokończony > niedokończony itp.; lasek Ołtarzewski > lasek ołtarzewski; Nerczyńska katorga > nerczyńska katorga; obwód Narymski > obwód Narymski itp.; zwycięsca > zwycięzca; żóraw > żurawi; centki, centkowany > cętki, cętkowany; ropiący > ropiejący; pyżjan > piżjan; moksun > muksun; doktór > doktor; szkliwie > szkliwo; koszlawy > koślawy; narość > narośl; basiur > basior; aż po płetw ogonowych > aż do płetw ogonowych; przebyć aż do śmierci > przebywać aż do śmierci; innego nawozu nie stosowały i dzięki nim > innego nawozu nie stosowały i dzięki niemu; ciężką skrzynią, której dostarczyła > ciężką skrzynią, którą dostarczyła; Jungmana > Jungmanna; Johanna-Helfericha > Johanna Helfricha; Loefler > Loeffer; Damm > Damn;
Ponieważ tekst jest lekturą szkolną, w której pozostawienie składni i form fleksyjnych obecnie błędnych byłoby niewskazane, skorygowano je: gałąź modrzewiu > gałąź modrzewia, bajorów > bajor, łosiów > łosi; „oczy” jeziorek > oka jeziorek; pięćdziesięciu czumami > pięćdziesięcioma czumami, Rodionowym > Rodionowem; Safianowym > Safianowem; wykonywujący > wykonujący; wysłuchiwała zachwyty > wysłuchiwała zachwytów; wypatruje co najlepszą zdobycz > wypatruje co najlepszej zdobyczy. Wyjątkowo pozostawiono dawną formę N. lm: wprawnymi ruchy, tymi słowy, oraz D. lp: księżny.
Zmieniono składnię większości zdań z orzecznikiem przymiotnikowym w narzędniku, np.: czuł się niemal szczęśliwym > czuł się niemal szczęśliwy; wydała im się błahą i zbyteczną > wydała im się błaha i zbyteczna.
Zmodernizowano interpunkcję. Uwspółcześniono zapis monologów wewnętrznych. Użycie cudzysłowów dostosowano do dzisiejszych zasad wydawniczych. Liczebniki w wypowiedziach zapisano słownie. Rozwinięto skrót: dr > doktor.
Mocni ludzie
Rozdział I. Tajga
1Polowanie, LasPadł strzał… Padł jak grom z pogodnego nieba, nieoczekiwany, groźny, obcy i straszny w tym uroczysku, martwą ciszą otulonym i przytłoczonym.
2A ten, kto spłoszył i stargał ciszę, bez szmeru wyszedł z gęstwiny niskich, pokrzywionych zarośli brzezin i począł się wspinać na śliskie, mchem i liszajami okryte zbocze pagórka. Niebieskie plamy czarnych jagód, czerwone — borówek, biły w oczy tam i sam, gdzie bujna, sztywna, już żółknąć poczynająca trawa i liście paproci tworzyły małe polanki, odkryte dla promieni słońca, jak gdyby przygasłego już, nietryskającego płynnym złotem żaru.
3Człowiek stanął wreszcie na kopulastym szczycie wzgórza i odetchnął z ulgą. Czarne, skośne jego oczy — bystre i gorejące, wbite w gąszcz i zwaliska gnijących, zbutwiałych pni i konarów świerków i modrzewi, błysnęły triumfem i radością. Na miękkim mchu, prawie tonąc w jego grubej okrywie, wsparty rogatą głową o pień drzewa, leżał łoś. Potężne, rozłożyste, ciemnobure łopaty, szeroki łeb i szczeciniasty kark świadczyły o podeszłym wieku zwierza.
4Człowiek westchnął jeszcze raz i poruszył grubymi, ciemnymi wargami. Po chwili podniósł karabin. Z gruba ociosana kolba brzozowa, długa lufa i ciężki kurek żelazny z kawałkiem krzemienia pod nim, mogły się stać bronią niebezpieczną wyłącznie w ręku wprawnego myśliwca[1].
5On zaś w tej chwili przerzucił przez ramię jeszcze dymiącą strzelbę i usiadł na zwalonym przez burzę drzewie. Rozpiął na piersi łosiową, obcisłą kurtkę, mocniej ściągnął przy kostkach takież portki i lekkie chodaki, z pasków skóry splecione, a potem zdjął z głowy czepek, szeroką, prawie czarną dłonią ocierając spocone czoło i krótką, siwiejącą czuprynę.
6Nie spoczywał długo, bo nie mógł.
7Ciemna chmara komarów i bąków opadła go, cięła, brzęczała, wdzierała się do ust, oczu i uszu, chociaż twarz łowcy okryta była grubą warstwą smoły.
8Nie to jednak przerwało spoczynek człowieka.
9Coś innego zmusiło go do powstania z miejsca. Słońce bowiem nabrzmiewać poczęło szkarłatem i jak gdyby ociężałe szybko staczało się ku zachodowi, za ścianę czarnego boru.
10Myśliwy wprawnymi ruchy[2] szybko oprawił zabitego łosia. Zdarł z niego skórę, wyciął ozór, a potem, przerzuciwszy rzemień przez gałąź modrzewia, w górę podciągnął zwierzę, aż zawisło ponad ziemią[3], kołysząc się powolnie. Zrobiwszy nacięcie na korze drzewa, wszedł znowu na pagórek i zmrużywszy oczy, obejrzał się wokół. W wejrzeniu tym zaszkliła się rzewność, rozgorzała i już nie przygasała, aż przeszła w przenikający całą istotę niemy zachwyt.
11— Tajga[4], tajga! — szeptał, ledwie poruszając wargami.
12Istotnie, słowa te wymawiał w sercu dziewiczego boru, który ciągnął się nie wiedzieć skąd i odchodził nie wiadomo dokąd. Człowiek, stojący na kopulastym pagórku, wiedział tyle tylko, że przez ów las, poprzez tę tajgę jego rodzimą, opiekunkę i karmicielkę, biegły potężne, wartkie strugi żółtej Obi[5], prawie czarnej Keci[6], a przedzierając się przez chaszcze, wpadały w nie liczne rzeki i potoki: Tym, Kolik-Egen, Cangilka-Wwy, Narymka, Połoj[7] i Bezimienny Wwy, żłobiące swe łożyska w bagnach i trzęsawiskach torfowych, pełne ryb i nieznanych istot, co straszą po nocy, wciągają do wirów, dołów lub zapędzają nieprzytomnych z przerażenia wędrowców do bajor, gdzie czai się bezdenna otchłań małych jeziorek — oczu Szygi, złego ducha tajgi.
13LasJak okiem sięgnąć, rozbiegła się, rozparła tajga od północy do południa, od zachodu aż do wschodniej połaci nieba.
14Zielony ocean, a na nim, niby rozwichrzone grzywy fal, korony drzew ciemnych, niemal czarnych!
15Ruszył człowiek, niosąc na barkach zwiniętą skórę łosia, rozsuwając kolbą zbitą, zwikłaną sieć traw, chwastów, badyli i pierzasty gąszcz paproci.
16 17Jakież to dziwne! Nazywa się Wotkuł, urodził się w czumie[8], namiocie samojedzkim[9], jest synem tajgi, a zna zaledwie mały jej szmat?… Bo któż by poznać zdołał cały jej ogrom bezkresny?
18Nie znają go ani pobratymcy niżowi, ani nawet Ostiacy Kamienni[10]!
19Nikt nie odważy się zapuścić w mroczne ostępy kniei ciemnej, pełnej tajemniczych, przerażających odgłosów, pomruków, poszeptów, plusku potoków, ukrytych na dnie głębokich, ponurych rozłogów i łoskotu padających olbrzymów leśnych, na co odkrzykuje z daleka czujne echo leśne.
20A przecież nawet tu, nad Kecią i Połojcem, dzieją się rzeczy tajemne, rozumem Wotkuła nie ogarnięte!
21Któż to przebija ścieżki zwodnicze poprzez chaszcze?
22Kto wytycza je aż do toni jezior leśnych, niemych, zaczajonych, bezdennych?
23Kto tam jęczy, szlocha i nawołuje po nocach?
24Kto szeleści suchymi liśćmi w południe i cicho, cicho puka w konary świerków uschniętych?
25Kto wreszcie unosi się wieczorami ponad trawą, kto się wynurza z czarnych przepaści tajgi i rękami z mgieł i opadów lepkich macha, wabi, woła i mami?
26Czyjeż to źrenice, krwawoczerwone, gorejące, pochwytują odbłysk płonącego ogniska?
27Czyj to lot — chybki i miotający się — budzi ospałą ciszę?
28Wotkuł wypuścił był[11] pierwszą kulę w pierś niedźwiedzia-„czałdona”[12] jeszcze w zaraniu swego życia, bo liczył wtedy zaledwie dwanaście wiosen. Przecinał potem tajgę od brzegu Obi aż hen, do trzęsawisk Wielkiej Basargi i źródeł Tary[13] na zachodzie, a na wschodzie dobiegał był do brzegu modrego Jeniseju[14], pełnego rozszalałych wirów i kipiących porohów[15].
29 30W jej sercu odnaleźć można ślady jego siekiery, zaciesiami[16] znaczącej na pniach cedrów i modrzewi szlak zuchwałego myśliwca.
31Wotkuł wie, bo jak gdyby widział to na własne oczy, że echo przynosi odgłosy ostrożnych, skradających się stąpań niedźwiedzia, gdy zwęszy on ślad łosi i polarnych jeleni lub gdy czając się, podchodzi, aby spojrzeć na człowieka, wdzierającego się zuchwale w odwieczne uroczyska leśne.
32ZwierzętaJuż nieraz łowiec słyszał ciche krzyki, przerażeniem i rozpaczą przepojone, i teraz wiedział, że wydawał je głuszec, gdy drapieżna kuna lub łasica wpijała mu się w gardziel; przekonał się też niejednokrotnie, że chrapliwe „ja-u”, „ja-u” wyrzuca z głębi piersi głodny ryś, wychodzący na łowy; znał ponury bek rogaczy i groźny — byków łosi i jeleni; rozróżniał tęskne nawoływania puchacza i jęki siwej sowy polarnej, ścigającej pstrokate lemingi[17] i pasiaste burunduki[18]. Poznał od dawna głosy wszystkich ptaków i zwierząt, w tajdze żyjących i walczących o byt, czy to w lecie, czy też w zimie, gdy pod grubą powłoką lodu znikają wartkie prądy rzek, a biały całun śniegu okrywa ziemię, domy i nawet samą tajgę.
33Wszystko to poznał, pojął Wotkuł, łowiec samojedzki, a przecież kryła jeszcze przed nim tajemnic bez liku rodzima tajga! Nawet ta, którą przebiegał na rączym reniferze w lecie lub zimą na nartach przeciął nie raz i nie dwa; ilekroć bowiem dosięgał najdalszych kresów tajgi, zawsze czuł, że stoi dopiero w przedlesiu, gdy tymczasem zielony ocean przerzucał swe fale za Tarę i Jenisej i znikał za dalekim horyzontem takiż zielony, a jeszcze bardziej tajemniczy, bezgraniczny i potężny.
34Tak myślał myśliwy, idąc szybko na zachód i nie spuszczając oczu z ledwie dostrzegalnej ścieżki, wijącej się wśród paproci na z lekka przydeptanym mchu.
35Czuł miłość i lęk przed bezmiarem tajgi. Wierzył, że przed wiekami stała się ona siedzibą Numy — Wielkiego Ducha, o którym chętnie gwarzą staruchy po domach i do którego woła podczas igrzysk i modłów wiosennych szalony pustelnik — tajemniczy szaman[19].
36Myślał też o tym, że gdyby jego pies, kudłaty szpic Wyr, nie był pokłuł sobie łap o kolce głogu, mógłby teraz podejść drugiego łosia, którego Wotkuł był spłoszył strzałem.
37Jednak uczucie lęku wobec ogromu tajgi i ukrytej w niej tajemnicy nie opuszczało go. Ostry słuch jego łapał każdy dźwięk, dochodzący z głębi kniei, a spotęgowany echem, biegnącym od pnia do pnia; rozdęte nozdrza Samojeda pochwytywały zapachy żywicy, zgniłych roślin, grzybów, dojrzałej jarzębiny i cierpki aromat czeremchy, roniącej swe liście na puszysty, zimny i wilgotny mech.
38Przez tę woń wieloraką przebijały się inne, ostre lub mdłe, zwierzęce lub ptasie zapachy. Poznawał je w mig i w mig pochwytywał nowe.
39Ni to[20] dziki, wolny zwierz posługiwał się chętniej słuchem i węchem niż wzrokiem, toteż szedł szybko, prawie biegł, z głową opuszczoną i oczami, przykrytymi grubymi powiekami.
40Czasami tylko poruszał głową i węszył głośno, a potem mruczał do siebie pod nosem:
41— Tu zapalałem fajkę, tu strzeliłem do sochatego[21]… Hę! Nieruchome powietrze tajgi przechowuje zapach tytoniu i zjadliwy dym prochu… Zwęszą je natychmiast niedźwiedź, ryś i jeleń… Cha! Cha! Każde zwierzę ominie to miejsce… będzie się kryło z daleka, czując mój ślad…
42Tak rozważając, doszedł do miejsca, gdzie do Keci wpadała brunatna struga Lagus-Wwy, małej rzeczki leśnej, w której, jak sobie natychmiast przypomniał, nie trzymała się ryba.
43Odpędził dłonią rój komarów, uwijających się przed oczyma, i spojrzał na słońce.
44Ujrzał je już poprzez konary drzew.
45Błyskało czerwienią pomiędzy pniami drzew i krwawiło iglice świerków, zapadając po tamtej stronie Obi, za tajgą tarską.
46Nagle drgnął, uniósł głowę wysoko i jął[22] nasłuchiwać.
47Długo nie mógł pojąć dobiegających go dźwięków, aż wreszcie zrozumiał — i nachmurzył czoło.
48Posłyszał bowiem tupot trójki koni, szczęk podków, potrącających o kamienie, turkot kół i skrzypienie wozu. Ktoś śpiewał ponurym głosem smętną pieśń, ktoś inny coraz częściej pokrzykiwał głośno i gniewnie.
49— Urus[23]… Urus… — mruknął Wotkuł i zmrużył oczy, w których się natychmiast zaczaiła nienawiść.
50Rosjanin, Urzędnik, Przemoc, KrzywdaPrzypomniał sobie najazdy urzędników rosyjskich, przybywających po podatki. Obchodzili oni czumy i chaty osiedla, wdzierali się wszędzie i wszędzie zaglądali, porywając drogie skóry soboli, popielic, lisów i gronostajów, bijąc wylękłych Samojedów, krzywdząc kobiety i klnąc ohydnie.
51— Urus!… — mruknął raz jeszcze i nie wychodząc na drogę, która biegła z południa, szybko ruszył ku osiedlu, aby uprzedzić rodaków o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Zdążył na czas.
52Ten i ów z Samojedów natychmiast porywał toboły i ukrywał je w chaszczach. Inny uciekał do tajgi, uprowadzając ze sobą rodzinę. Reszta z trwogą czekała nieproszonych i znienawidzonych gości.
53 54Na mały placyk osiedla Narym, otoczony kilkoma chatkami i pięćdziesięcioma czumami, zbudowanymi z drągów modrzewiowych okrytych skórą i korą, wjechał duży, ciężki wóz, w którym siedziało czworo ludzi.
55Obok woźnicy tkwił urzędnik policyjny, wysoki, chudy, o steranej twarzy i bezbarwnych oczach. Płowe włosy, wąsy i broda jego były w nieładzie, twarz, dla ochrony przed bąkami wysmarowana dziegciem[24], wyrażała wielkie znużenie i wyczerpanie. Co chwila, krztusząc się od kaszlu, z jękiem chwytał się za pierś. Z tyłu na siedzeniu widniały dwie postacie: młody, nadmiernie barczysty i rozrosły mężczyzna o wesołym, beztroskim wyrazie oczu, uśmiechał się i podtrzymywał pod ramię kobietę o przybladłej, łagodnej twarzyczce i wielkich niebieskich oczach.
56— Stój! — wrzasnął policjant i woźnica zdarł zmęczone konie. Młody człowiek zeskoczył z wózka i jął zdejmować kufry i worki, uwiązane z tyłu powozu.
57Policjant oddalił się do domu wójta i wkrótce powrócił razem z nim. Był to stary, zżarty przez ospę Samojed, mówiący po rosyjsku.
58— Słuchaj! — oznajmił mu policjant. — Powstaniec, ZesłaniecDostawiłem do Narymu tego zesłańca. Jest on wrogiem naszego ubóstwianego cara, Polakiem, jednym z tych zbrodniarzy, którzy podnieśli oręż przeciwko naszej ojczyźnie. Za ten występny czyn został on skazany na osiedlenie w Narymie aż do śmierci. Przybyła tu z nim dobrowolnie jego żona… Masz śledzić, aby ten Polak nie zemknął stąd, bo inaczej!…
59To rzekłszy, podniósł pieść pod nos wójta i zaklął.
60Wotkuł, stojący na uboczu, przyglądał się przybyszom i przysłuchiwał rozmowie policjanta ze starym wójtem.
61W godzinę później zesłańcy zostali umieszczeni w chacie miejscowego kupca, Michała Bodionowa, który trudnił się też rybołówstwem na Obi i Keci, mając tam swe łodzie i niewody[25]. W jego też domu ulokował się na noc urzędnik policyjny, gdyż nazajutrz miał odjechać do Tomska, skąd, jako z głównego miasta guberni, przywiózł był zesłańca i jego żonę.
62Rodzina Rodionowa, urzędnik i Polacy zasiedli przy wspólnym stole do wieczerzy. JedzeniePrzed nimi buchał parą błyszczący samowar, stał półmisek ze smażoną rybą, kasza gryczana obficie polana tłuszczem, i pierogi z rybą. Gospodarze milczeli, policjant posępnie pociągał gorącą herbatę i kaszląc, drapał pociętą przez bąki szyję. Polacy nie odzywali się, z rzadka zamieniając pomiędzy sobą porozumiewawcze spojrzenia.
63Pierwszy rozpoczął rozmowę Rodionow:
64Zesłaniec— Przepraszam pana urzędnika — rzekł — ale niezupełnie dokładnie zrozumiałem, o co chodzi? Mówiliście, że to zbrodniarz… Cóż to? Zabił kogoś, ograbił czy podpalił?
65— Nie! — odparł, zanosząc się od kaszlu policjant. — Jest to oficer polski… zesłany za bunt przeciwko carowi.
66— Nie rozumiem jednak… — szepnął kupiec, podnosząc ramiona i pytająco patrząc na zesłańca.
67Ten spojrzał na urzędnika i spytał:
68— Czy mogę objaśnić gospodarzy, panie urzędniku?
69Ten, wciąż kaszląc, skinął głową.
70Młody zesłaniec rozpoczął swe opowiadanie:
71— Jestem Polakiem, nazywam się Władysław Lis. Sierota, PolakByłem ulubionym przez cesarza trębaczem. Grałem w pałacu carskim… Nie wiedziałem wtedy, że jestem Polakiem, bo byłem sierotą i wychowywano mnie w korpusie kadetów. Pewna panienka, ot ta, która jest teraz moją żoną, objaśniła mi wszystko. A gdy Polska, którą nieprawnie rozdarły i podzieliły między siebie Rosja, Austria i Niemcy, chciała uzyskać wolność, zupełnie tak, jak Rosja niegdyś usiłowała wyrwać się z niewoli tatarskiej, wstąpiłem do polskich wojsk, biłem się, zostałem ranny, a rannego schwytano mnie, sądzono i — zesłano tu… do was.
72Policjant milczał i jak gdyby nie słuchał, zajęty rybą leżącą przed nim na talerzu.
73Żona Rodionowa spoglądała wokół zdumionym wzrokiem i wreszcie spytała:
74— Gdzież tu zbrodnia? Za cóż taka ciężka kara?
75— Mój mąż odznaczył się jako bohater! — wtrąciła z dumą żona zesłańca.
76— Bohaterów przysyłać na Syberię, jak pospolitych złoczyńców, tego jeszcze nie bywało! — zauważył Rodionow, z obawą patrząc na urzędnika.
77Ten potoczył dokoła ponurym wzrokiem i odparł suchym głosem:
78— Taki rozkaz przyszedł ze stolicy… Nie nasza w tym głowa…
79— No, pewno, że tak! — zgodził się kupiec. — Przepraszamy za skromną kolację, pokoje są już przygotowane. Czas udać się na spoczynek! Z Bogiem!
80W domu Rodionowa wkrótce zgasły łojowe świeczki i cisza zapanowała w małych izdebkach dalekiej i nędznej siedziby ludzkiej nad brzegiem północnej rzeki.
81Psy, spuszczone z łańcucha, poszczekiwały, odpowiadając na odgłosy dopływające z tajgi. Całe osiedle, zdawało się, było pogrążone we śnie.
82Tylko w chacie wójta, starego, dziobatego Pyragi, przy tlejącym ognisku siedział sam gospodarz, a przed nim łowiec Wotkuł.
83— Urus mówił mi — szeptał wójt — że ten człowiek nie jest Urusem i że został skazany za to, że bronił swego kraju przed Urusami.
84— Dobry, snadź[26], i sprawiedliwy człowiek — mruknął Wotkuł.
85— Kazał mi go strzec, aby nie uciekł z Narymu — ciągnął dalej Pyraga.
86— Jak kazał, tak też i uczynisz, bo inaczej całe osiedle będzie cierpiało od Urusów — odezwał się łowiec.
87— Dobrze mówisz! — pochwalił wójt.
88Wotkuł wstał, obciągnął na sobie bluzę i nacisnął głębiej skórzany czepek. Skierował się już był do drzwi, aż nagle przystanął i rzucił w przestrzeń:
89— Ten przybysz — sprawiedliwy człowiek, bo Urusów nie lubi…
90— Trzymaj język za zębami, młody! — ofuknął go wójt.
91Myśliwy wzruszył ramionami i pochyliwszy głowę, wyszedł z izby. Za ścianą ubogiej chaty ujadać jęły psy, zwęszywszy obcego człowieka.
92 93Psy natychmiast umilkły. Nic już nie mąciło ciszy, napływającej od czarnej ściany tajgi. Czasem tylko głośniej plusnęła ryba w rzece lub jakiś głos nieznany dobiegł z kniei.
94Rozdział II. Wygnańcy
95Krótka jesień syberyjska miała się ku końcowi. Zresztą w roku 1833 nikt w całej Syberii nie uskarżał się na lato i jesień. Lato bowiem wypadło wyjątkowo pogodne i skwarne, a jesień ciągnęła się aż do połowy października. Na drobnych zagonach obrodziło żyto, na grzędach — kapusta, groch i marchew, na łąkach stanęły wysokie stogi siana, ciesząc wzrok gospodarzy, posiadających konie i bydło domowe.
96W małym, liczącym wtedy zaledwie trzystu mieszkańców Narymie mówiono dużo, a jeszcze bardziej przyglądano się temu, co robi niespodziewanie przysłany do miasteczka zesłaniec polski.
97Tęgi to lud — Sybiracy, wytrzymały i mocny, a jednak nawet oni nie mogli wyjść z podziwu, patrząc na pracę Polaka.
98Zesłaniec dostał podług prawa w przydziale szmat ziemi na wyjeździe z osiedla, tuż przy drodze prowadzącej z Tomska.
99Tymczasowo mieszkał wraz z żoną u Rodionowa, a pomiędzy rodziną kupca a wygnańcami polskimi od pierwszego wejrzenia nawiązał się przyjazny stosunek.
100Rodionow po odjeździe urzędnika policyjnego zaprosił zesłańca do sklepu i pozostawszy z nim w cztery oczy, wypytał go o wszystko.
101Wkrótce dowiedział się też całej prawdy i z szacunkiem przyglądał się barczystemu, zawsze spokojnemu i pogodnemu Polakowi.
102Wzruszonym głosem opowiadał potem Rodionow swej żonie, jak to ich lokator, porucznik ułanów polskich, Władysław Lis, był niegdyś wyróżniony przez cara Mikołaja za piękną grę na trąbce i niezwykłą siłę; jak poznał się był na balu dworskim ze swoją obecną żoną, krewniaczką księżny[27] łowickiej, małżonki zmarłego wielkiego księcia Konstantego, jak owa panienka oświeciła go i na inne pchnęła drogi. Z zachwytem wspominał syberyjski kupiec o czynach Lisa pod Stoczkiem, na polu grochowskim, a potem na Litwie. Rosjanin, Krzywda, WolnośćNa Syberii nikt o zmaganiu się Polaków z cesarzem nie wiedział dokładnie, a że Sybiracy nienawidzili Rosjan — ciemiężców i łapowników jednocześnie, marząc o niezawisłej Syberii, więc ich serca skłaniały się na stronę Polaków, broniących własnej ojczyzny i wolności.
103Opasła, chora na nogi małżonka kupca rozpłakała się, słuchając opowieści o tym, jak narzeczona Polaka, szlachetna, ze znakomitego rodu panna, szukała po świecie zaginionego młodzieńca, odnalazła go zakutego w kajdany na etapie[28] uralskim i razem z nim przechodziła teraz drogę krzyżową, męczeńską.
104Władysław Lis, otrzymawszy kawał ziemi, nie zwlekając, przystąpił do budowy własnego domu.
105Nie tylko nieliczni Rosjanie mieszkający w Narymie, lecz i Samojedzi nie mogli się nadziwić.
106Młody Polak, posługując się wyłącznie piłą i siekierą, walił w tajdze co najtęższe modrzewie, przerabiał je z niezwykłą szybkością na belki i wynająwszy dwu Samojedów z końmi, wywoził z lasu budulec, a w tydzień potem przystępował już do stawiania chaty.
107Z tym szło oporniej i wolniej, gdyż poza starannością i siłą mięśni praca ta wymagała wiedzy fachowej, której zesłaniec nie posiadał. Jednak nie upadał na duchu przed piętrzącymi się trudnościami; pilnie wymierzał, heblował, wcinał wręby, wiązał strop, dopasowywał belki. Niebo, ZimaOd czasu do czasu tylko, gdy nikt nie widział, z niepokojem spoglądał na niebo. Stawało się ono coraz bardziej szare, a ciężkie chmury zasłaniały je, uprzedzając, że poza nimi sunie od północy wicher syberyjski, niosący ze sobą śnieżne zamiecie i mróz trzaskający. Musiał zbudować dom przed nadejściem zimy, więc pracował jak wściekły. Zbrakło mu jednak paru belek. Wziąwszy od Samojeda konie, ruszył do tajgi. Wybrał potrzebne mu drzewa i jął podpiłowywać.
108Gdy zwalił jedno, wyprostował się i otarł czoło.
109Niebezpieczeństwo, ZwierzęWtem doszedł go daleki krzyk, trwożny i błagalny, a po nim groźny ryk, krótki, urwany. Lis nadsłuchiwał przez chwilę. Krzyk powtórzył się raz jeszcze, już bliżej, a wnet po nim chrapliwy ryk i wyraźny trzask tratowanych krzaków.
110— Na po-moc! na po-moc! — niosło echo, zamierające w oddali.
111Nie namyślając się długo, Lis porwał siekierę i popędził w kierunku krzyku. Posłyszał strzał, nowy ryk i jeszcze żałośniejsze wołanie o pomoc.
112Zesłaniec dotarł wreszcie do obszernej polany i stanąwszy w krzakach, nadsłuchiwał.
113„Ktoś biegnie w moją stronę…” — pomyślał, słysząc zbliżający się z chwilą każdą wyraźniejszy trzask i łomot gałęzi, tupot nóg i chrapliwe poryki.
114Przebiegł polanę i zaczaił się w krzakach, zaciskając w ręku siekierę.
115Wkrótce z gąszczu wypadł jakiś chłopak, bez czapki, w podartym ubraniu, wyjący z przerażenia. Pędził jak szalony, nie oglądając się i nic przed sobą nie widząc. O kilkanaście kroków za nim, do czarnego, toczącego się kamienia podobny, biegł duży niedźwiedź brunatny. Małe ślepie błyskały mu wściekle, szczerzył straszliwe kły i jeżył sierść na karku. Przebiegłszy kilka kroków, zwierz stanął na tylnych łapach, gotowy do napadu, lecz po chwili, przekonawszy się, że ofiara odbiegła daleko, pomknął znów za nią.
116Lis od razu zrozumiał zamiary niedźwiedzia.
117Bury drapieżnik chciał przeciąć drogę uciekającemu chłopakowi, zapędzając go na bagnisko, porosłe sitowiem.
118Szybko i cicho przedarłszy się przez krzaki, Lis stanął na ich skraju i podniósł siekierę w potężnym zamachu.
119 120Kosmaty napastnik biegł szybko w jego stronę, a gdy na chwilę zatrzymał się i przystanął, aby obejrzeć okolicę, Lis spuścił mu na czaszkę ostrze siekiery, odwalając łeb i wybijając stal w ramię niedźwiedzia.
121Zwierz runął bez życia, a Lis jął wołać na uciekającego. Nic już nie słysząc, nieprzytomny z przerażenia chłopak, gnał jak wicher, aż zniknął wkrótce w tajdze.
122Zakończywszy robotę, Polak umocował belki na osi o dwóch kołach i poganiając drobnego, kosmatego, lecz bardzo silnego konika, wyciągnął drzewo z lasu. Wyjechawszy na drogę, ruszył w stronę osady.
123Zastał tam wielkie poruszenie.
124Ludność osiedla otaczała chłopaka, który drżącym głosem opowiadał, że napadł go znienacka niedźwiedź i gonił przez tajgę. W tym momencie nadszedł Lis. Przyjrzał się blademu chłopakowi i zawołał radośnie:
125 126Poznał bowiem syna kupca Rodionowa, czternastoletniego Szymona, którego polubił za cichy, łagodny wyraz oczu i śpiewną mowę.
127— Nie bój się! — dodał ze śmiechem. — Już ten czałdon ciebie nigdy nie dogoni! Ubiłem go siekierą… Idź teraz i zabierz mu kożuch na pamiątkę przygody!
128Poklepał chłopca po ramieniu i poszedł do pracy, po drodze opowiadając żonie o wypadku w kniei.
129— Bardzo jestem rad, Julianko, że mogłem się odwdzięczyć tym dobrym ludziom za ich przyjaźń dla nas! — zakończył Lis swe opowiadanie.
130— Chwała Bogu, żeś był w lesie, inaczej z pewnością na rodzinę naszych przyjaciół spadłby ciężki cios! — zawołała żona zesłańca.
131Znowu zastukała siekiera, wcinając się w świeże, smolne drzewo, leciały drzazgi, zgrzytała piła i syczał hebel, wyrzucając długie, skręcające się wióry.
132Dopiero gdy mrok zapadł, powrócił zesłaniec do domu. Zastanowiły go na chwilę skupione, poważne twarze Rodionowych, zapłakane oczy żony i matki kupca i radosne błyski w oczach Sieńki i jego młodszej siostry, czarnowłosej Duni.
133Obmywszy się i przebrawszy po pracy, wraz z Julianną poszedł na wspólną wieczerzę, jak to się odbywało codziennie.
134Cała rodzina Rodionowych była już przy stole.
135Gdy weszli Polacy, wszyscy się podnieśli, a sam Rodionow głosem pełnym przejęcia i wzruszenia zwrócił się do Lisa z tymi słowy:
136— Uratowałeś nam jedynego syna! Nie możemy wyrazić ci, bracie, wdzięczności naszej inaczej, jak tylko czynami, bo język ludzki słaby jest i zdradliwy. Teraz wiedz, że możesz liczyć na nas w każdej potrzebie, jak na najbliższą rodzinę!
137Tyle zaledwie powiedział Michał Rodionow, kupiec i rybak narymski.
138Lisowie dziękowali wszystkim i wyrażali radość, że mogli odwdzięczyć się za ich dobroć i przyjaźń, bo na obczyźnie brak jej bodaj najdotkliwiej odczuwali.
139Na tym cała ceremonia się zakończyła.
140Przy wieczerzy już nikt ani słowem o przygodzie Sieńki, ani o czynie Władysława Lisa nie wspomniał.
141Jednak szczęśliwe i zagadkowe spojrzenia, rzucane przez Rodionowych, zwróciły na siebie uwagę Polaków. Nie wiedzieli jeszcze, czym mają to sobie objaśnić.
142Władysław Lis po wieczerzy i modlitwie już układał się do snu, gdy uszu jego doszły jakieś głośne rozmowy przed domem, skrzypienie kół i gwar znacznego tłumu ludzi. Ponieważ wszystkie te odgłosy wkrótce się oddaliły i umilkły, usnął spokojnie.
143Rano, tuż o świcie, zabrawszy narzędzia, pobiegł do roboty.
144Jakież było jego zdumienie, gdy ujrzał całą gromadę Samojedów, którzy pod przewodnictwem Rodionowa uwijali się wokoło niedokończonej chaty.
145Cztery duże ogniska, palące się przy domu, nie zdążyły jeszcze wygasnąć.
146Zesłaniec wydał okrzyk radości. Budowa chaty przez noc znacznie posunęła się naprzód. Cieśle pokrywali już dach deskami i nabijali białe gonty. Stolarze dopasowywali framugi w oknach i w drzwiach, inni strugali deski na stoły, szafy, łóżka i stołki.
147Do stojącego w osłupieniu Lisa zbliżył się Michał Rodionow.
148— Gdym opowiedział Samojedom o uratowaniu przez ciebie syna mego, nazwali cię sprawiedliwym człowiekiem. Żyję z Samojedami po dobremu, bo nie myślę, że Rosjanin jest lepszy od tuziemca, nie chełpię się swoim pochodzeniem i nie krzywdzę nikogo. Samojedzi postanowili wspólnymi siłami dopomóc ci, bo sam nie zdążyłbyś ukończyć budowy przed zimą. Patrz! Dzisiaj nad ranem szron okrył już ziemię. Rad bym was mieć u siebie na zawsze, lecz wiem, że we własnym kącie człowiekowi zawsze raźniej i przyjemniej; no, to i ja do roboty stanąłem i Sieńka tuż przy mnie!
149— Dziękuję wam… dziękuję!… — wybełkotał wzruszony zesłaniec. — Niech wam Bóg wynagrodzi…
150— Co tam rozprawiać o wdzięczności! — machnął ręką kupiec. — Cóż bym ja miał wam rzec za poratowanie syna?! Stawajcie do roboty i tyle! Myślę, że za trzy dni chata stanie jak żywa, cha, cha, cha! Już posłałem po cegłę do Arguna, naładuje ją mój przyjaciel Osipow i ze swoim zdunem na pauzku[29] spuści z biegiem Obi, to i piece wnet staną…
151Stało się istotnie tak, jak obliczał Rodionow.
152Samojedzi i Rosjanie pracowali w dzień i w nocy, nie żałując rąk i wysiłku. DomW ciągu tygodnia stanął niewielki domek, o jednej dużej i dwu małych izbach, z obszerną kuchnią, gdzie się piętrzył potworny, ale za to ciepły piec rosyjski. Nawet drzwi i ramy okien zdołano pomalować niebieską farbą i wstawić przezroczyste, cienkie szyby z miki[30]. Wszystkie szpary pomiędzy belkami i framugami szczelnie zatkano mchem, jelenią sierścią i pakułami, ustawiono łóżka, stoły, szafy i inny sprzęt domowy.
153W ten to sposób powstała siedziba Władysława Lisa i jego żony, Julianny z Truszkowskich, co to byli spokrewnieni z Joanną Grudzińską[31], księżną łowicką, małżonką cesarzewicza Konstantego. Wchodząc do swego domu, pełni wdzięczności dla ludzi, ufności i miłości wzajemnej, nie pamiętali, może nie chcieli pamiętać, że nowa siedziba prastarego rodu Lisów założona została nie nad brzegami rodzimej Bzury, lecz na wygnaniu — nad Obią, potężną rzeką syberyjską.
154Przypomnieli sobie o tym później, gdy siedząc we dwoje w milczeniu, patrzyli na dogorywające smolne łuczywo, palące się w piecu. Wtedy to Władysław podniósł nagle głowę i zawołał:
155— Słysz, Julianko, co za dziwny traf?! Pamiętam, jakbym wczoraj dopiero słyszał o tym, jak ciotka Romerowa rozpowiadała o dawnych przewagach i splendorach Lisów! Ona to wspomniała wtedy, że niejaki Marcin Lis, sławny zagończyk pułkownika Aleksandra Lisowskiego[32], zapędził się był aż hen, pod Berezów, i brzegiem Obi szedł, aż po bitwie, ciężko postrzelony, uchodzić musiał za Ural. No, widzisz, serce moje, że poszedłem w jego ślady…
156Uśmiechnął się smutnie i zakończył:
157— Postrzelon ciężko pod Grochowem i w lasku ołtarzewskim uchodzić musiałem za tenże Ural i życie pędzić nad Obią…
158Westchnęli oboje i wziąwszy się za ręce, milczeli.
159WygnanieChociaż byli na obczyźnie, chociaż dusze ich rwały się do ojczystego kraju, wygnanie znosili z łatwością; otaczała ich bowiem szczera życzliwość i współczucie prostych, uczciwych mieszkańców małej mieściny, jaką był Narym, gdzie w owe czasy zaledwie jeden raz do roku przybywali urzędnicy, aby sądzić powaśnionych, ściągać podatki i krzywdzić spokojną ludność, wymuszając łapówki i przeróżne nieprawne pobory.
160ZimaPierwszego listopada spadł śnieg; mróz ściął go na kamień; słońce, coraz niżej podnoszące się nad horyzontem, roziskrzyło go milionami błysków i ogników, zielonych, czerwonych i niebieskich. Przyszła zima syberyjska, na ogół pogodna, choć mroźna; czasami tylko zawył wicher, zionął zamiecią, targnął szybami, zakołatał do drzwi i usiłował zerwać poszycie dachu.
161W chacie zesłańców ciągle przewijali się sąsiedzi.
162Polacy, widząc, że w miasteczku nie ma szkoły, zaczęli uczyć dzieci; szczególnie trudnił się tym Władysław Lis, władający dobrze rosyjską mową.
163Pani Julianna miała natomiast inne zajęcia: uczyła młode dziewczęta kroju, szycia i haftowania, a co najwięcej przywiązywało do niej serca ludzkie, leczyła i doglądała chorych.
164Lekarz, SyberiaMiała ze sobą poradniki lekarskie, a jej wuj, doktor Gałęzowski, przysłał do Narymu sporą paczkę nowych książek francuskich i niemieckich, pouczających, jak leczyć należy różne dolegliwości ludzkie.
165Rozejrzawszy się dobrze podczas przejazdów z miasta do miasta, zrozumieli oboje, że olbrzymi Sybir pozostaje bez pomocy lekarskiej, więc prosili rodziców, dawnych znajomych i przyjaciół w Polsce, aby przysyłali im skuteczne lekarstwa, mikstury, dekokty[33], maści i zioła. Sypnęły się więc posyłki i wkrótce uzbierała się spora apteczka, ustawiona w wielkim porządku.
166Przychodzili do domku Lisów, a nawet przyjeżdżali z dalekich osiedli i koczowisk Samojedzi, Ostiacy, rosyjscy kupcy i przemysłowcy po poradę i leki.
167Byli to chorzy przeważnie na febrę, zwykłą w błotnistych miejscowościach, reumatyzm, szkorbut, choroby skórne, trapiące koczowników, pędzących nędzne życie w brudnych czumach i chatach, a także zapalenie oczu, szeroko rozpowszechnioną dolegliwość, spowodowaną ciągłym dymem ogniska i płonącego w izbach łuczywa, którym oświetlano domy. Z tymi właśnie chorobami najskuteczniej porała[34] się pani Julianna Lisowa.
168Koczownicy, rybacy i łowcy kłaniali się jej nisko i płacili, kto czym mógł, a więc ogromnymi jesiotrami, kawiorem, skórkami kun, wydr i soboli, Rosjanie pozostawiali pieniądze lub obdarowywali tkaninami sprowadzanymi z Moskwy, domowymi statkami[35], cukrem, herbatą, mąką pszenną, w owych czasach na Syberii prawie nieznaną.
169Niczego więc nie brakowało w domu wygnańców, a gdy wychodzili na ulicę, ludzie uśmiechali się do nich radośnie i życzliwie, zbliżali się z serdecznym pozdrowieniem, potrząsając im ręce przyjaźnie.
170Szkoła, Nauka, UrzędnikDo szkółki Lisa uczęszczało około pięćdziesięcioro dzieci, które robiły szybkie postępy, z czego cieszyli się najwięcej Samojedzi. Niepiśmienni i nieczytelni tubylcy stawali się ofiarami niesumiennych urzędników. Pokazywali oni bowiem Samojedom różne papiery, nieraz szmatę starego dziennika, i na mocy nieistniejącego rozkazu władz żądali nowych podatków i różnych wysokich opłat, pobieranych bezprawnie.
171Teraz, mając w domu dzieci umiejące czytać po rosyjsku, mogli się już bronić przed zuchwałym i zbrodniczym wyzyskiem urzędników, policji i sędziów.
172Pierwsze nieznane tu ziarna cywilizacji rzuciły dłonie polskich zesłańców, pokutujących w Sybirze za to, że pragnęli wolności dla swego kraju i narodu, umiłowanego całym sercem, czystym, bohaterskim i ofiarnym.
Rozdział III. Nowy przyjaciel
173Gdy się zima syberyjska ustali, to już panoszy się i wścieka przez całe sześć miesięcy.
174Tak też było i w opisanym roku. Zima, SyberiaPo kilku dniach, w których gęsty, biały szron okrywał ziemię aż do południa, przyprószał tajgę i dachy domów, nadeszły ciężkie chmury, sypnęły śniegiem i znikły, spędzone nagle porywami północno-wschodniego wiatru.
175Gruba warstwa śniegu natychmiast stężała na kamień, rozbłysła barwnymi ognikami kryształków lodu; białe esy-floresy wykwitły na szybach z miki, a wokół szpar w oknach narosły wewnątrz izb puszyste naloty białej sadzi i sople lodu. Pod nogami przechodniów skrzypiał śnieg, który przytłaczał ulice nędznego miasteczka; słońce nabrało czerwonych blasków, wschodziło późno i znikało raptownie w gęstych mgłach unoszących się nad rzeką.
176Lasy, otaczające osiedle i dochodzące do brzegów Obi i Keci, stały się zupełnie czarne i niedostępne. Broniły ich bowiem przed ludźmi wysokie, sypkie wydmy śnieżne, z dniem każdym rosnące wzwyż, bo gęste zarośla krzaków podszytu[36] tamowały im drogę do głębiny tajgi.
177Po skwarnym lecie wypadła zima ostra, niebywale surowa. ZimaW tydzień po pierwszej śnieżycy uderzyły mrozy, a tak siarczyste, że „dymić” natychmiast zaczęły rzeki, popłynęły po nich białawe, mętne plamy, stwardniały na krę i zatamowały sobą wart[37] od brzegu do brzegu.
178Nie mogła Ob zwalczyć tej przegrody, podniosła ją tylko, zsunęła ku niskiemu brzegowi i — wylała, zatapiając łąki na lewym brzegu i nizinne miejsca aż do Narymu.
179Próżna jednak była walka rzeki-olbrzyma z zimą-władczynią północy!
180Mróz, niebywały o tej porze roku, w mig skuł wartki prąd i unicestwił jego szalone wysiłki. Stanęły rzeki, okryły się lodem, a zamieć zrzuciła nań stosy śniegu iglastego, dzwoniącego jak szkło. Przepastne trzęsawiska, bagna, niezliczone oka jeziorek, skryte w uroczyskach leśnych, wszystko znikło pod lodem i śniegiem. Zwarzone mchy, gąszcz paproci, kępki porosłe wrzosem i jagodą leśną legły pokotem, a wicher nasypał na nie białe kopce.
181Ludzie wychodzili z domów otuleni aż po same oczy. Kożuchy, futrzane portki, wojłokowe buty — „pimy” albo „kisy”, kosmate czapy jelenie z uszami, zwykłe tu „małachaje”[38] okrywały ciała mieszkańców, którzy zaledwie przez trzy miesiące zaznawali pieszczoty słońca.
182Ostrożny, nieufny i przezorny Sybirak już w końcu września przygotowany był na spotkanie zimy. JedzeniePrzy domach, w kleciach[39] złożył zapas drzewa i łuczywa do opału i oświetlenia, w spiżarniach ryby solone i wędzone, mrożone mięso, mąkę, sól, masło, słoninę, kiszone ogórki i kapustę, suszone jagody — oblepichę, maroszkę, malinę, żurawinę, borówki i drobne kwaśne jabłka — dziczki. Kobiety nawarzyły konfitur z porzeczek, czarnych jagód, poziomek, jarzębiny i głogów, napełniły duże butle nalewkami na jagodach i ziołach wonnych, nasuszyły i nasoliły grzybów — borowików, rydzów, lisek i śliskich, smakowitych „grużdzi”, porobiły zapasy cebuli, marchwi, pietruszki, kopru i dzikiego anyżu.
183Na podwórkach stały sterty słomy i siana, w spichrzach skrzynie — „zakromy” z żytem, jęczmieniem i owsem.
184Sybiracy starannie zaopatrzyli się na długą zimę północną. Tylko w nowym domku Lisów nie było prawie żadnych zapasów. Żona zesłańca zdążyła jeszcze uzbierać trochę grzybów i jagód, a Lis, pożyczywszy od Rodionowa kotce — sznury ze zwisającymi hakami z przynętą — tuż przed nadejściem zimy spędził kilka dni na Obi, chwytając ryby. Nie były to nadzwyczajne okazy, w które obfitują rzeki syberyjskie; złapał jednak sporo dużych szczupaków, okoni, szczokurów[40] i piżjanów[41], należących do rodziny sig[42], a nawet zdobył kilka najlepszych i najdroższych tu ryb: nelm[43].
185Zresztą tak się stało, że zesłańcy nie potrzebowali zbytnio się troszczyć o zapasy. Wdzięczni mieszkańcy Narymu dostarczyli wszystkiego, czego było potrzeba zesłańcom, bo ci chętnie szli im z pomocą i pociechą.
186ChorobaPani Julianna Lisowa, dowiedziawszy się o nagłej chorobie wójta, starego, dziobatego Samojeda Pyragi, przyszła do niego i zbadała go. Miał opuchnięte stawy i gorączkował. Młoda kobieta przyrządziła dla niego maść, nauczyła, jak należy nacierać i obwiązywać chore miejsca, i dała do picia jakieś gorzkie, piekące ziółka. Starzec wkrótce poczuł się znacznie lepiej, przyszedł podziękować lekarce, przynosząc w darze nowe buciki futrzane, piękną „dachę” z kołnierzem z wydry i takiż kołpaczek, ozdobiony wyszyciem z paciorków.
187Ciągle teraz ktoś wpadał do Lisów. Były to najczęściej sąsiadki, które Julianna leczyła, pomagała im uszyć to i owo, uczyła nieznanych tu, ślicznych robótek ręcznych, doradzała w gospodarstwie. Te za to znosiły do chaty Lisów różne zapasy i potrzebne w domu przedmioty.
188— Jak tak dalej pójdzie — śmiała się Polka — to z waszych spiżarni wszystko przeniesiecie do naszej, a cóż dla was pozostanie?
189Odpowiadały z wesołym uśmiechem, iż starczy dla wszystkich, gdyż Sybiraczka, jak wiewiórka, wie dokładnie, ile potrzeba robić zapasów do czasów wonzi.
190— Co to jest „wonź”? — pytała Julianna.
191— Jest to ta pora, w której po spłynięciu lodu rzeki przepełnione są rybami, sunącymi w górę, przeciwko prądowi, aby złożyć tam ikrę. Wtedy to wyrasta już świeża trawa, bydło się najada do syta i daje dużo mleka. Dobre nastają czasy! — mówiły z zachwytem mieszkanki Narymu.
192Szkoła, WiedzaW ciągu pierwszych dwu zimowych miesięcy Władysław Lis oddał się całkowicie szkole. Uczył dzieci sztuki czytania i pisania, przy czym i dorośli niepiśmienni mieszkańcy miasteczka przychodzili do niego ukradkiem przed żonami i dziećmi, aby posiąść tajemnicę wszelkiej wiedzy — alfabet.
193ZesłaniecWieczorami zesłaniec zapraszał do siebie sąsiadów z rodzinami. Siadali przy piecu, w którym potrzaskiwały gałęzie modrzewiowe, tryskające czerwonymi iskrami. Mężczyźni pletli sieci, sporządzali narty[44], naprawiali futrzane pończochy łowieckie, a kobiety szyły lub pod kierownictwem Julianny haftowały. Pan Władysław, siedząc przy ścianie albo chodząc po izbie, przypominał sobie, czego się uczył z geografii w korpusie kadetów oraz to, co słyszał od podróżujących za granicą krewnych żony, i opowiadał o dalekich i nieznanych tym ludziom cudzoziemskich krajach, o życiu różnych narodów, o ich wiedzy i wielkim szlachetnym wysiłku woli, umysłu i serca.
194Najczęściej jednak przechodził do historii, którą ze wszystkich nauk lubił zawsze najwięcej. Mówił wtedy o usiłowaniach ludzi, aby ustalić ład i sprawiedliwość na ziemi, o wielkich, świetlanych hasłach wolności, równości i braterstwa, o sławnych wynalazcach, podróżnikach, uczonych i prawodawcach, dowodząc, że ci skromni, usposobieni pokojowo ludzie stokroć więcej zaważyli na szali szczęścia ludzkości niż osławieni najeźdźcy, zaborcy, zwycięscy wodzowie i przelewający potoki krwi bohaterowie.
195Lis z zapałem mówił o wielkiej rewolucji francuskiej, o której czytał w Warszawie w pięknej książce, pożyczonej mu przez posła na sejm, pana Nakwaskiego; opowiadał o tym, że Francja rzuciła siew, który nie zginie, a jest nim wolność sumienia i wzniosłe prawa człowieka i obywatela. Dowodził z płomieniem w oczach, że chociaż krwawa to była rewolucja i w obłędnym strachu trzymała Francję, to jednak dokonała przewrotu w przekonaniach ludzkości i bezwiednie może utorowała nowe drogi dla nauki Chrystusa, o której świat coraz bardziej zapominał i w życiu ludzi i państw nie stosował.
196Po jednej z takich pogadanek Rodionow odprowadził na stronę Lisa i szepnął mu:
197— Bój się Boga, bracie! Cóż ty opowiadasz? Mówisz akurat to samo, co głosili Rylejew, Pestel, Trubieckoj i Wołkonskij… i ci wszyscy, którzy należeli do jakiegoś tam tajnego stowarzyszenia, tego, co to policja nazywa teraz buntowniczą bandą dekabrystów[45]!
198— Rylejew, Pestel!… — szepnął Lis, przypominając sobie rewizje i dochodzenia w korpusie, gdy znaleziono tam pewnego razu życiorysy tych wrogów samowładnych carów.
199— A widzisz? — ciągnął dalej kupiec. — Jedni z nich poszli na szubienicę, drudzy gniją po kopalniach syberyjskich… Nie daj Boże, dowiedzą się o twoich słowach władze, zgnijesz i ty w nerczyńskiej katordze[46], a i nam skórę wygarbują ci łapownicy!… Strzeż się, bracie!
200Lis westchnął głęboko i odparł:
201— Mówię to, co czuję i w co wierzę! Nie ma życia bez wolności, Michale Szymonowiczu, zapamiętaj to sobie! Dopóki pozwalacie, aby marni, występni urzędnicy jeździli na was jak na oswojonych reniferach, będziecie żyli jak ludzie bezbronni i ślepi. Tylko wolny, prawdziwie wolny naród może osiągnąć szczęście na ziemi!…
202Rodionow skrzywił twarz figlarnie i szeptać zaczął, dusząc się od śmiechu:
203— WolnośćPowiadasz: wolny naród? Cha! Cha! A czy ty wiesz, bracie, że u nas za słowo „wolny” wrzucają do więzienia?! Opowiadał mi o tym syn sąsiada popa, seminarzysta z Kazania, uczony młodzieniec… Cha! Cha! Cha!… Jakiś człek napisał książkę kucharską, a w niej między innymi stało: „Pierogi z grzybami należy piec na wolnym ogniu”. Czy ty wiesz, co z tego wynikło?! Biedaka zesłano na osiedlenie, aby zapomniał o „wolnym” ogniu! Czy rozumiesz?
204Polak wzruszył ramionami i odparł:
205— Co się rzekło, to już pozostało w waszych sumieniach i myślach! O nic innego mi nie chodzi, przyjacielu miły! Przecież już ucierpiałem i cierpię za umiłowaną wolność…
206— A mimo to jesteś zawsze wesoły i pogodny? — zauważył Rodionow.
207— Bo wierzę, że wolność zwycięży! — zawołał Polak.
208— Daj Boże, oby prędzej! — westchnął kupiec, lecz natychmiast usta dłonią przykrył i jął się oglądać bojaźliwie.
209Gdy goście po takich pogawędkach żegnali gospodarzy, zjawiały się jeszcze dwie istoty, które pozostawały w chacie Lisów nieraz do północy. Jedną z nich była Dunia Rodionowa, cicha, skromna dziewczyna, przywiązana do pani Julianny całą duszą. Godzinami rozmawiała z nią, a wieczorem przychodziła pomagać, gdy młoda kobieta przyrządzała leki dla chorych.
210Pani Julianna przed zamążpójściem zamierzała pojechać do Paryża, aby się uczyć medycyny, do której czuła od dzieciństwa powołanie. W tym to właśnie celu przebywała niegdyś w Petersburgu, aby przez protekcje księżny łowickiej uzyskać od cara Mikołaja I[47] pozwolenie na wyjazd do Francji, ponieważ cesarz nienawidził Francuzów za ich umiłowanie wolności i dlatego poddanych swoich poza granice imperium nie wypuszczał.
211Drugim późnym gościem w domu Lisów był samojedzki łowiec Wotkuł. Przekradał się zwykle, gdy wszyscy już powracali do domów, wchodził do izby i siadał przy progu. Nic nie mówił, tylko patrzał czarnymi, bystrymi oczami. Ledwie dostrzegalny uśmiech błąkał się chwilami koło wydętych, ciemnych ust Samojeda i coś błyskało wtedy w jego nieruchomych, tajemniczych źrenicach.
212Lisewie częstowali go herbatą z cukrem lub chlebem z kawałkiem mięsiwa i wkrótce przyzwyczaili się do odwiedzin milczącego gościa.
213Pewnego wieczora Wotkuł przemówił:
214— Wy — sprawiedliwi ludzie! — rzekł, mrużąc oczy. — Twoja kobieta wyleczyła starego Pyragę, wójta… To dobrze! Pyraga uratował mego ojca, gdy ten tonął w Obi… Pyraga jest przyjacielem mego starego i waszym przyjacielem…
215To powiedziawszy, pochylił głowę do ziemi i czołem dotknął desek podłogi.
216— Dziękujemy wam, Wotkule! — odparli Lisowie, ze zdziwieniem patrząc na Samojeda.
217— Ty — ciągnął Wotkuł, wskazując na Polaka — walczyłeś o wolność, jesteś przeto człowiekiem sprawiedliwym! Samojedzi też walczyli niegdyś, lecz zostali zwyciężeni. Każdy może skrzywdzić, pchnąć, obić, oszukać, znieważyć Samojeda, bo jest on wobec Urusa bezbronnym niewolnikiem! Musimy cierpieć teraz i milczeć… A ty sprawiedliwy człowiek! Mówił mi o tym Pyraga! Stary ma rozum i wie, co mówi. Chciałem ci powiedzieć od dawna, że twój druh — mój druh, twój wróg — wróg Wotkuła…
218— Dziękujemy wam! — powtórzył Lis, wyciągając dłoń do tuziemca.
219Ten wstał i pochylając mu się do ucha, szepnął:
220— Pyraga otrzymał nakaz baczyć, abyś nie uciekł… Surowy nakaz!… Pyraga jednak powiedział mi, że jeżeli zechcesz uciekać, to powiedz mi o tym, a ja was przez tajgę przeprowadzę i ukryję… Pyraga nie wyda… Stary powie, że o niczym nie wiedział… Pamiętaj o tym!
221 222Uciec z tej surowej krainy, powrócić do ojczyzny, zawieźć umiłowaną żonę do domu rodzicielskiego, posłyszeć mowę ojczystą, odetchnąć powietrzem polskim!
223Opamiętał się jednak i westchnął:
224— Dziękuję wam, Wotkule, dziękuję za dobre chęci! — wyszeptał. — Nie skorzystam jednak z waszej dobroci i przyjaznej pomocy. Moja ojczyzna daleko stąd, nie potrafilibyśmy przekraść się do niej!… Nie, byłoby to szaleństwem!
225Samojed usiadł, podwinąwszy nogi pod siebie, i mruknął:
226— Com miał rzec, tom rzekł! Moje słowo — krzemień, a ty z krzemienia wykrzesz iskry!…
227 228Po raz pierwszy baczniej przyjrzał się Wotkułowi.
229Wysoki, barczysty i zwinny, miał ostre spojrzenie północnego łowcy, śmiałą, rozumną twarz i mocno zaciśnięte wargi, oznakę niezłomnej woli.
230Lisowi błysnęła nagła myśl. Uśmiechnął się i rzekł:
231— Dobrze! Od dziś zacznę krzesać iskry z tego krzemienia, Wotkule!
232Samojed podniósł głowę i oczami wpił się w twarz Polaka.
233— Słuchaj! — zaczął zesłaniec. — Wolność, Wróg, WiedzaStraciliście wolność nie tyle dlatego, że was zwalczono, ile przez to, że pozostajecie w dzikości. Wrogowie wasi są przebiegli i nikczemni. Oni wiedzą, że ciemnota zgubi was, że wkrótce wymrzecie wszyscy, a wasze ziemie, tajga i rzeki przejdą w ich ręce…
234— Prawdę rzekłeś! — kiwnął głową Samojed. — Pijaństwo, UpadekKażdej niemal zimy wymierają całe koczowiska. Rosyjscy kupcy płacą nam za nasze towary wódką, urzędnicy łupią nas. Głodny, pijany, zrozpaczony człowiek prędko ginie!
235 236Po raz pierwszy posłyszał o tym, co się działo na Syberii, i dusza jego odczuła bunt na myśl o zbrodni władz wspaniałego cara Rosji.
237— A widzisz? Widzisz! — mówił, podchodząc do Samojeda. — Wiedza, WalkaMusicie się zatem bronić! Jedyna wasza broń to oświata! Uczę już kilku waszych młodzieńców, lecz tego mało! Przychodźcie do mnie wszyscy, a nauczę was nie tylko czytać, pisać i rachować, lecz doradzę, jak należy żyć, aby być godnymi nazwy ludzi, a nie bydła, na jakie zamierzają was zamienić wasi wrogowie.
238Od tego pamiętnego wieczora Samojedzi z Narymu, a nawet z pobliskich okolic przychodzili do Lisa, a ten uczył ich i opowiadał, jak należy strzec się chorób i pijaństwa, jak wychowywać dzieci, jak trzeba rozumieć przepisy prawa, załatwiać spory pomiędzy sobą i Rosjanami, jak zawierać umowy z kupcami.
239Dla tych pogadanek musiał przeczytać całą kupę książek, które przywiozła z sobą na wygnanie pani Julianna i które przysyłano im z Polski; przewertować obowiązujące prawo o syberyjskich tuziemcach i instrukcje przesyłane ze stolicy do władz miejscowych, chociaż urzędnicy syberyjscy od najwyższych dygnitarzy do najniższych oficjalistów z nieznacznymi wyjątkami drwili sobie z rozkazów cara, ministrów i urzędów, rządząc gwałtem, wołającym o pomstę.
240Wotkuł bardzo prędko nauczył się czytać po rosyjsku i ulubionym jego zajęciem stało się kaligraficzne wypisywanie różnych słów, które wydawały mu się tym piękniejsze i ważniejsze, im były bardziej długie i niezrozumiałe. Zdolny, pojętny i posiadający zdumiewającą pamięć Samojed robił szybkie postępy. Zajmowało go wszystko, toteż prowadził z Lisami nieskończone rozmowy i uczył się zawzięcie.
241 242— Kto jest lepszy, samojedzki Numa[48] — „Wielki Duch”, czy wasz Bóg?
243— Znasz naszego Boga? — zadał pytanie Lis.
244 245 246— Modłę się do Numy od dzieciństwa, a on pomaga mi i broni, gdy jestem samotny w tajdze lub na warcie rzecznym! — odparł z westchnieniem.
247— Tedy[49] módl się do niego i nadal!! Z pewnością każe on wam nie zabijać, nie kraść, nie mówić nieprawdy, kochać wszystkich jak braci…
248— Kochać wszystkich, a więc i Urusów? — przerwał mu Wotkuł, ze zdziwieniem patrząc na Polaka.
249Lis zamierzał odpowiedzieć mu, lecz po chwili namysłu machnął ręką i nic nie odrzekł.
250Przecież wiedział dobrze, że i on sam Urusów kochać nie potrafi.
251— Módl się do swego Wielkiego Ducha, Wotkule! — powtórzył.
252— Wkrótce już nasze spotkania muszą ustać… — rzekł cichym, smutnym głosem Samojed. — Zaraz po świętach narodzenia waszego Boga Samojedzi wyruszą do tajgi na łowy… Musimy zdobyć dużo skór, aby starczyło na podatki Urusom i aby głodu i nędzy nie było po czumach! Ciężkie czasy nadchodzą…
253 254— Tę zimę muszę spędzić w domu. Nie mogę przecież pozostawić żony bez opieki?! Gdy się przyzwyczai do życia w Narymie, na przyszły rok wybiorę się z wami na łowy.
255Wotkuł błysnął oczyma i głosem wzruszonym zawołał:
256— Piękny to będzie czas! Po dziennych łowach rozpalimy sobie ognisko pod łapami świerków rozłożystych, będziemy patrzyli na ogień i słuchali syku pary, buchającej z kociołka… Tajga będzie przemawiała do nas setką przeróżnych głosów, gwiazdy będą migały w wyżynie, z szelestem spadnie skrzepły śnieg z gałęzi, strącony przez wiatr, a ty znów opowiesz nam o wszystkim… o wszystkim! Będzie słuchał ciebie Wotkuł, Habah i Gasta, będą słuchały świerki, rosochate modrzewie, czarne niebo i gwiazdy; ucho swoje ku tobie pochyli Wielki Duch, co niewidzialny przebywa w tajdze!…
257W taki to dziwny sposób nawiązały się nici przyjaźni prawdziwej między zesłańcem-Polakiem a prostodusznym, wiernym w swym uczuciu, półdzikim tuziemcem-Samojedem znad Obi.
Rozdział IV. Słowem a pięścią
258— Źle! — zawołał pewnego razu Rodionow, wchodząc do domu Lisów. — Zamór się tworzy!
259— „Zamór”? — powtórzył Lis, nie rozumiejąc znaczenia tego słowa.
260— Od czasu do czasu na rzekach naszych lód zaczyna nabierać brunatnej barwy, a wtedy ryby usiłują przebić powłokę lodową — objaśniał kupiec. — Podczas zamoru, widać, braknie im powietrza, bo zdychają masowo. Gdy rzeka ruszy, tysiące trupów rybich płynie z prądem, a potem aż do jesieni żywe ryby unikają tych miejsc. Klęska to prawdziwa, bo przecież wiesz, jak ważne pożywienie dla nas stanowią świeże ryby!
261Lis zamyślił się głęboko, a potem rzekł:
262— Muszę pójść i zobaczyć ten wasz zamór!
263Na Obi rybacy przebili już przeręble i skupili się koło nich. Polak stanął nad skrajem otworu i przyglądał się uważnie.
264Z warkotem biegła rzeka skuta lodowym pancerzem i wypluskiwała na śnieżną powłokę. Lis ze zdumieniem spostrzegł, że duże i małe ryby stłoczyły się koło przerębli i pływały niespokojnie. Niektóre, nie zdradzając strachu przed ludźmi, wynurzały się z wody i znowu wpadały w nią po to, aby po chwili powtórzyć ten sam manewr. Bez wątpienia musiało coś wpływać na to, że rybom nagle zbrakło powietrza, ale co, tego nie wiedział. I nie dziw, bo o wiele później dopiero uczeni wykryli istotną przyczynę zamoru, zjawiska, często zachodzącego nie tylko w północnych basenach wodnych, ale zdarzającego się też w europejskich gospodarstwach rybnych.
265Zamór może mieć miejsce w takich rzekach i jeziorach, do których wpadają potoki i źródła obfitujące w żelazo oraz w wody torfowe. Te produkty szybko pochłaniają z rzeki potrzebny do życia ryb tlen.
266Takiego objaśnienia istoty zamoru Lis nie znał, lecz rozumiał jedno: skoro rybom zabrakło powietrza, to należy im dać je w jak największej ilości. Naradziwszy się z Rodionowem, wójtem i innymi rybakami, Lis uplanował przebicie w lodzie kilku szerokich, w poprzek przecinających rzekę przerębli. Cała ludność stanęła do tej roboty z kilofami, kłonicami, siekierami a nawet piłami, którymi cięto lód. Dla ułatwienia ciężkiej pracy na powierzchni rzeki rozpalono ogromne ogniska, długie stosy suchej trawy, trzcin i porąbanych suchych krzaków. Przez kilka dni ryby tłoczyły się w szerokich pojmach — pasmach wolnej od lodu rzeki — lecz wkrótce zauważono, że ilość ich zmniejsza się z dniem każdym.
267— A, a! — pomyślał Lis. — Ryby mają już dość powietrza, które dosięgło głębiny…
268Skinąwszy na rybaków, rzekł do nich:
269— Zdaje mi się, że znaleźliśmy skuteczny sposób na zamór! Nigdy on się już tu nie powtórzy, o ile będziecie utrzymywali przeręble w dobrym stanie, nie dopuszczając, aby zamarzły. A teraz za powietrze, które daliśmy rybom, możemy zażądać od nich zapłaty. Spuśćmy niewody przez przeręble i zgarnijmy zapas świeżej ryby, bo to już post, a i święta Bożego Narodzenia za pasem!
270Rybacy jęli się co żywo roboty.
271Niełatwa to rzecz opuścić ogromne niewody do przerębli, gdzie rzeka rwie z zawrotną szybkością, a każdy ruch rybaka grozi mu poślizgnięciem się i wpadnięciem do toni bez nadziei ratunku, gdyż wartki prąd niezawodnie wciągnąłby go pod powłokę lodową. Przewidział to Lis, więc rybacy uwiązali do pasów sznur, którym wszyscy ze sobą byli połączeni.
272 273Spuszczona przez jedną przeręblę sieć została wyciągnięta przez następną. Mozolna to była praca i długa. Wymagała zręczności, sprytu i siły, którą właśnie zadziwił wszystkich barczysty Władysław Lis.
274Tam, gdzie potrzeba było dziesięciu ludzi, aby utrzymać unoszone prądem skrzydła sieci, wystarczał on jeden. Wpierał nogi w śnieg, wytężał ramiona i kark walcząc z wartem Obi, porywającej długą matnię niewodu.
275Gdy wyciągnięto sieć, ujrzano zawartą w niej obfitą zdobycz.
276Szczupaki, liny, okonie, miętusy biły się, połyskując łuską w długim saku niewodu. Do innego połowu przyzwyczajeni byli Sybiracy, lecz świeża ryba zawsze lepsza jest od suszonej i solonej, toteż cieszyli się mieszkańcy Narymu i obdarowawszy Lisa, w koszach znosili zdobycz do domów.
277Od tego czasu na Obi i Keci stale widniały grupki ludzi oczyszczających przeręble od lodu. W ten to sposób Lis obronił Narym od klęski zamoru, a tym jeszcze bardziej podniósł i utrwalił ogólny szacunek dla siebie i swoje znaczenie wśród okolicznej ludności.
278Wieść o sposobie walki z wymieraniem ryb ze zdumiewającą szybkością rozbiegła się po całym kraju, więc tejże już zimy rybacy na Wachu, Czułymie i Tomi jęli zapobiegać zamorowi, robiąc duże przeręble na rzekach. Wtedy to po raz pierwszy posłyszano nazwisko wygnańca w stolicy zachodniej Syberii, Tomsku, przez który przechodził był, jako pędzony po etapach więziennych zesłaniec, posiadający wtedy kolejny numer, lecz nie mający ani nazwiska, ani imienia, gdyż był uważany za istotę skazaną na śmierć niechybną.
279Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Zaledwie kilka dni pozostawało już do wilii[50].
280ListMieszkańcy Narymu z niecierpliwością wyglądali poczty, którą dostarczano końmi z Tomska raz na miesiąc. Zdążyła na dwa dni przed świętami. Lisowie ze łzami odczytywali listy od rodziców Julianny, od ciotki — generałowej Homerowej i od państwa Kobierzyckich spod Sieradza, gdzie Władysław leżał był niegdyś ranny i gdzie wyznał Juliannie swoją miłość.
281Wieści z kraju nie były radosne, bo ręka moskiewska coraz bardziej gnębiła naród polski, siała niezgodę pomiędzy włościaństwem[51] a szlachtą, ścigała najsłabszy nawet przejaw dążenia do wolności i zachowania ducha narodowego. Jednocześnie jednak dowiedzieli się zesłańcy, że cała Polska, od dołu do góry, czasowo odrzuciła nieziszczalne na razie plany, bo ujrzawszy, że brutalny wróg zagraża ziemi, wzięła się do wytężonej pracy, do niewidzialnej, cichej, a uporczywej obrony każdej piędzi ojczystej roli i każdej dziedziny życia. Przysłano rzuconym na Syberię drogim istotom opłatki wigilijne, życzenia świąteczne i słowa pełne otuchy i nadziei; znalazły się też w listach jakieś głuche, półsłówkami wyrażone przewidywania możliwej amnestii dla więźniów i zesłańców politycznych. Poczta dostarczyła też Lisom skrzynię, w której znaleźli trochę bielizny, obuwia, mak, stale przysyłane lekarstwa i kilka nowych książek polskich, francuskich i niemieckich.
282Święto, JedzeniePani Julianna przyrządziła wspaniałą ucztę wigilijną, tradycyjną litewską kucję[52] na sianie, z kilkoma daniami rybnymi, z zupą grzybową z uszkami; był też tarty mak z miodem i śliżami[53].
283Lisowie przełamali opłatek i związani serdecznym uściskiem dziękowali Bogu, że nie rozłączył ich i nie pozbawił nadziei, mimo iż przeszli ciężką, męczeńską drogę.
284Przy wieczerzy rozmawiali o drogich dla siebie osobach: rodzicach, krewnych i przyjaciołach, dalekich, a niezapomnianych nigdy.
285Władysław Lis ożywił się nagle i rzekł z mocą w głosie:
286— Dobrze jest, że Polska porzuciła na razie politykę! Ta rodzi nieraz niesnaski, waśnie i rozbija siły narodu. Praca to grunt! Im cięższa i żmudniejsza, tym lepsza! Jak wapno cegłę, tak ona zwiąże wszystko w jeden zwał niezłomny, a to, co rozluźniło się podczas sporów o władzę w dobie powstania, praca znowu wzmocni, zacieśni żelaznym pierścieniem wspólnego wysiłku. Dobrze jest! Nie upadajmy na duchu! Wierzmy w świetlaną przyszłość naszej ojczyzny!
287Jakaś nadzieja, zdawało się na niczym nieoparta, wstąpiła w ich serca i rozpłomieniła spojrzenia.
288Odśpiewali kolędę, a potem nucić zaczęli z przejęciem:
289„Jeszcze Polska nie zginęła… ”
290Ciche głosy Polaków, rzuconych na daleką północ, potężniały z każdą chwilą, aż wreszcie rozbrzmiały w całej pełni, wesołe, drgające zapałem do czynu i pewnością jutra.
291Gdy skończyli pieśń, wtedy dopiero spostrzegli Wotkuła.
292Wślizgnął się niespostrzeżenie i teraz swoim zwyczajem siedział na podłodze przy progu, podwinąwszy nogi pod siebie i spoglądając na gospodarzy ostrym wzrokiem czarnych, bystrych oczu.
293— Siadajcie do stołu, przyjacielu! — zawołał Lis. — Żona poczęstuje was rybą i czymś, czego z pewnością nigdy nie próbowaliście.
294Samojed przysiadł się i spożywał podawane mu jadło szybko, jak gdyby z jakąś niecierpliwością.
295Zauważył to Lis i pytająco spojrzał na gościa.
296— Są nowiny, a nie wiem: dobre, czy złe? — szepnął Samojed. — Woźnica, który przywiózł pocztę, opowiadał w zajeździe, że zaraz po świętach zjechać mają do Narymu urzędnicy… A przybędzie też ten najgorszy z Urusów: Safianow… Mówił też woźnica, że niedawno wiózł policmajstra[54] z Tomska do Szitana. W rozmowie z komisarzem policji Urus często wspominał wasze nazwisko.
297 298Nowiny były istotnie ważne, a do przyjemnych nie należały. Jednak po chwili uśmiechnął się i z beztroską machnął ręką:
299— Niech wspominają sobie — mruknął — chociaż, co prawda, wolałbym, żeby zapomnieli o moim nazwisku…
300Zapanowało milczenie. Przerwała je Julianna:
301— A może ktoś doniósł o twoich rozmowach z uczniami, Władeczku?… — szepnęła z obawą w głosie.
302— Ech, cóż znowu? — wzruszył ramionami Lis. — Czyżbyśmy mieli wśród nas szpiegów i donosicieli? Co mamy zaprzątać sobie głowy? Przyjadą, wtedy dowiemy się.
303Wotkuł, podjadłszy, stanął przy drzwiach i kłaniał się w pas.
304— No, do jutra, przyjacielu! — rzekł, podchodząc do niego pan Władysław.
305— Nie! — odparł z westchnieniem Samojed. — Nim świt rozbłyśnie, opuszczę z towarzyszami osiedle. Idziemy do tajgi… Musimy zbudować zimowe obozowisko, gdyż polowanie będziemy mieli w dalekiej tajdze… a tymczasem okres łowów już nastaje… Bądźcie zdrowi! Niech Wielki Duch ma was w swej opiece! Jeżeli będziesz mnie potrzebował, szepnij memu synowi Gandze: „Biegnij po ojca!”. Więcej nic! On już znajdzie mnie, bo rozpozna moje zasieki na drzewach… Bądźcie zdrowi!
306Bez szmeru otworzył drzwi i zniknął w ciemnej sieni. Szedł tak lekko, że nawet śnieg nie skrzypiał pod jego futrzanymi chodakami.
307Gdy nazajutrz Lis odwiedził Rodionowa, ten opowiedział mu, że Samojedzi, którzy zamierzali polować w pobliżu Łosiowych Jarów, ruszyli tej nocy na łowy.
308Rodionow, dowiedziawszy się o możliwym przyjeździe urzędników z Safianowem na czele, porwał się na równe nogi.
309— To coś nowego! — wybełkotał. — O tej porze nigdy nie przyjeżdżali do nas. Skoro jednak ma zawitać tu Safianow, niczego dobrego spodziewać się nie możemy! Będziemy mieli kłopoty, przykrości i wydatki, bo to stary wyga, drapieżny, chciwy łapownik!
310— Nie rozpaczajcie, Michale Szymonowiczu, jakoś damy sobie radę z nim! — uspokajał go Lis.
311— Właśnie wy dacie sobie z nim radę! — z oburzeniem zawołał kupiec. — Wy, zesłaniec bezprawny?! Musicie raczej zaszyć się do jakiejś nory i pary z ust nie puścić, bo inaczej zadręczy was…
312 313— Ja tam kryć się nie myślę! — odparł. — Mam czyste sumienie…
314— Safianow tak się zna na czystym sumieniu, jak koza na pieprzu! — syknął z nienawiścią Rodionow. — Stary wilk, lis i żmija to jest Safianow! stał się takim, będąc dozorcą katorgi sałairskiej, gdzie był postrachem więźniów.
315— A teraz czym jest? — spytał Lis.
316— Starszym radcą przy gubernatorze, jego oczami i prawą ręką! — odpowiedział kupiec. — Rządzi gubernatorami jak chce. Jeżeli któryś z nich okazał się człowiekiem uczciwym i zaczynał ścigać urzędników za bezprawie, łapownictwo i inne nadużycia, Safianow zawsze potrafił urządzić tak, że gubernator szedł pod sąd i zostawał wydalony. Nikt dotąd nie odważył się z nim zadrzeć!
317— Ależ napędził on wam strachu! — zaśmiał się zesłaniec.
318— Straszny to człek! Zresztą wkrótce ujrzysz go na własne oczy… — mruknął Rodionow.
319— Widziałem straszniejszego, bo samego cara Mikołaja! — uśmiechnął się Lis.
320Pomilczeli chwilkę, po czym kupiec, uspokoiwszy się nieco, rzekł:
321— Chodźmy nad rzekę, tam dziś od rana odbywa się widowisko, które się zowie u nas wojniszką. Urządzają ją nasi Samojedzi i Rosjanie z Tatarami tamtego brzegu. Popisują się tam co najtęższe chłopy!
322— O cóż im poszło? — spytał pan Władysław.
323— O nic, bo to tylko zabawa, która odbywa się co roku w pierwszy dzień Bożego Narodzenia! — objaśnił kupiec. — Chodźmy, zobaczysz ją, a warto widzieć, bo rzecz ciekawa i podniecająca!
324Skierowali się ku rzece. Na brzegu stłoczyli się wszyscy mieszkańcy: mężczyźni, kobiety i dzieci.
325Zabawa, WalkaNa lodzie widniały kupki uczestników tej syberyjskiej „zabawy”.
326Lis myślał, że ujrzy zwykłe zapasy siłaczy i borykanie się, lecz natychmiast przekonał się o swej pomyłce.
327Była to prawdziwa, zażarta bitwa.
328Rozpoczęli ją chłopaki, drobiazg jeszcze, otulone w baranie kożuszki, w kosmatych małachajach i wojłokowych butach. Chłopcy bili się z krzykiem i piskiem, machając rekami, tonącymi w przydługich rękawach kożuchów i żółtych skórzanych rękawicach. Wodzili się za czuby, okładali pięściami, padali, ślizgając się na gładkim lodzie i hałasując straszliwie, lecz wkrótce z jeszcze głośniejszymi krzykami jęli uciekać.
329Do bitwy ruszyli w tej chwili wyrostki, zmietli ze swej drogi zmykający przed nimi i czubiący się drobiazg i dopadli przeciwników.
330Zmieszały się szeregi i łamać się zaczęły, to po jednej, to po drugiej stronie.
331Dochodziły odgłosy ciężkich razów, głuche, złe okrzyki, brzydkie wyzwiska.
332Tam i sam z jękiem padali zapaśnicy, rażeni pięściami w brzuch lub skroń. Na śniegu coraz częściej wykwitały szkarłatne plamy krwi. Płynęła ona obficie z rozbitych nosów i warg, pękających pod ciosem ciężkich, skórzanych rękawic.
333Lis nie mógł ochłonąć ze zdumienia.
334Zabawa, przy której z taką łatwością leje się krew?!
335Było to coś niezrozumiałego dla Polaka. Wstrętem i oburzeniem przejęło go to dzikie widowisko.
336— Krew? — wyszeptał, oczami wskazując na pole bitwy.
337— A tak! — z beztroskim wyrazem na twarzy zaśmiał się Rodionow. — Nieraz nawet kogoś tam zabiją podczas wojniszki! Cóż chcecie?! Przy tej okazji można załatwić stare porachunki lub dokonać zemsty!… Takie tu panują u nas prastare obyczaje. Przyjeżdżał do Narymu pewien uczony i badał zabawy ludowe.Obyczaje, Syberia Co do wojniszki, to opowiadał później, że powstała ona bardzo dawno, wtedy gdy rosyjscy ludzie za cara Iwana Groźnego[55], po podbiciu Syberii, zaczęli się tu osiedlać. Tacy wyzywali na pojedynek lub na zbiorową bójkę tuziemców: Tatarów, Samojedów i Ostiaków, ale przedtem umawiali się, że zwycięzca dostanie szmat łąki lub tajgi, albo też stanie się właścicielem pewnej części rzeki, gdzie odtąd tylko on może rzucać sieci. Tuziemcy chętnie stawali do bitwy, bo w ten sposób mogli się mścić na najeźdźcach. Dlatego to zabawa tego rodzaju nabrała takiego okrucieństwa i zawzięcia! Prastary to zwyczaj syberyjski!
338Lis chciał coś odpowiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach.
339 340Wyrostki zmykali w tej chwili z placu boju, a ku niemu mknęła gromada dorosłych Tatarów, Samojedów i rosyjskich rybaków. Każdy z walczących był uzbrojony. Jedni zaciskali w pięści kawał ołowiu, drudzy mieli kije w ręku, inni długie, ciężkie dyszle lub grube maczugi.
341Cała ta grupa, hałłakując[56] i wymachując rękami, pędziła w stronę przeciwników, którzy przy przeciwległym brzegu rzeki stali gotowi do odparcia ataku. Zastukały, załomotały kije i drągi, ryk i nowe okrzyki wstrząsnęły zastygłym powietrzem, grzmocić jęły potężne pięści, owinięte rzemieniami. Natychmiast zaczerniały sylwetki padających ludzi, tratowanych nogami walczących.
342— Ogły! Ogły! — dobiegły ponure nawoływania Tatarów.
343— Gałga! Gałga! — odpowiedziały im gwałtowne okrzyki Samojedów.
344— Ach! — zawołał Rodionow. — Teraz dopiero zacznie się prawdziwa bitwa! Słyszysz? Tatary wołają do bitwy swego siłacza, olbrzyma Ogły, który z łatwością łamie podkowy, a Samojedzi wystawią przeciwko niemu Gałgę, osiłka straszliwego. Czy wiesz, że on duże koło od wozu przerzuca, jak lekki kamyk, poprzez dach domu?! Będzie zabawa! Dziś bez zabójstwa się nie obejdzie!…
345Lis nie słuchał więcej opowiadania przyjaciela.
346Podgarnął poły kożucha i popędził przez rzekę.
347Dopadłszy walczących, jął roztrącać ich, odrywać zwartych ze sobą przeciwników, rozłączać bijących się. Ten i ów z nich, wściekły na nagłą zawadę, podnosił nad Lisem ciężki drąg, lecz nie zdążał go opuścić, gdy coś wyrywało mu broń, a samego podrzucało, zakręcało w powietrzu i ciskało do wysokiej zaspy śnieżnej, ciągnącej się pod urwiskiem.
348Lis uwijał się po pobojowisku, krzycząc na cały głos:
349— Stójcie! Mam ważne wieści… Ani kroku dalej, bo… chcę mówić do was! Słuchajcie! Słuchajcie!
350Niewiele pomagały okrzyki i nawoływania Polaka, więc niedługo myśląc, jął porywać walczących i wstrząsać nimi tak, że aż pasy na nich pękały, odrywały się poły i rękawy kożuchów.
351Wtedy dopiero cofać się zaczęły przed nim szeregi podnieconych bitwą półdzikich ludzi, rozpadać się na mniejsze grupki, aż wszyscy się rozpierzchli i stanąwszy na uboczu, z przerażeniem i z podziwem przyglądali się temu zwykle spokojnemu i pogodnemu człowiekowi. Lubili go przecież wszyscy i szanowali, a teraz zaimponował im i w zachwyt wprowadził siłą i prawie nieuchwytną szybkością ruchów.
352Na placu wojniszki pozostało tylko dwóch zapaśników: Ogły, ogromny, ponury, kabłąkowaty Tatarzyn i takiż rozrosły, barczysty, jednooki Gałga-Samojed. Okładali się wzajemnie ciężkimi dyszlami, usiłując ugodzić przeciwnika w głowę i zręcznie unikając niebezpiecznych ciosów.
353— Rozejdźcie się! — zawołał Lis, biegnąc ku nim. — Zaniechajcie głupiej bitwy!
354Na chwilę oprzytomnieli i spojrzeli na mówiącego złymi, groźnie błyskającymi oczyma. Po chwili odezwał się Ogły:
355— Odejdź i nie mieszaj się do naszych spraw! — zamruczał.
356— Odejdź, bo oberwiesz od nas obydwóch! — wtórował mu ochrypłym głosem jednooki Samojed.
357— Nie przerwiecie bójki? Nie rzucicie tych drągów? — już gniewnie patrząc na nich, zapytał Lis. — Pytam was po raz ostatni!
358Ogły zaklął straszliwie i z podniesioną pięścią skoczył ku Polakowi.
359Z drugiej strony biegł ku niemu Gałga, dyszlem zakręciwszy młyńca.
360Mieszkańcy Narymu i położonych naprzeciwko, na drugiej stronie Obi, tatarskich wsi — Kujalskiej, Daurskiej i Kustarewoj, ujrzeli coś niebywałego. Ledwie bowiem dobiegli zbrojni przeciwnicy Lisa, jakaś siła nieznana oderwała ich od ziemi, machnęła w powietrzu, niby olbrzymimi, czarnymi szmatami, zderzyła głowami i z rozmachem rozciągnęła na śniegu.
361Po chwili nad leżącymi schylił się Lis, wyrwał im drągi z rąk, a potem, ucapiwszy za baranie kołnierze, powlókł po śniegu ku pobliskiej przerębli i jął płukać w niej olbrzymów, rzekłbyś, praczka myjąca w rzece pasma nieodbielonej tkaniny.
362Wypłukawszy starannie i tym otrzeźwiwszy chłopów, wlókł ich dalej ku narymskiemu brzegowi, krzyknąwszy na innych:
363— Hej tam! Za mną! A wszyscy! Wszyscy!
364Nie sprzeciwiając się, zbitym tłumem, głowa przy głowie, niedawni przeciwnicy sunęli za nim.
365Mieszkańcy osiedla otoczyli Lisa kołem.
366On zaś, postawiwszy na nogi Tatara i jednookiego Gałgę, przemówił do wszystkich:
367— Przelew krwi, bójkę i morderstwo nazywacie zabawą? Wojniszki wam się zachciewa?! Zapomnieliście o dniu narodzenia Syna Bożego, którego umęczono za to, że uczył ludzi miłować się wzajemnie, jak bracia? A wy tymczasem gotowi jesteście pozabijać się dla zabawy? Póki ja tu jestem, nie będzie więcej wojniszki! Mówię wam po dobremu, a jeżeli nie usłuchacie, potrafię przekonać was o tym czym innym, a czym, to już dziś widzieliście! Chcecie siłę swoją pokazać? Dobrze! Bierzcie sznur długi i mocny i ciągnijcie go! Kto kogo przeciągnie, ten zwyciężył! Wyzywajcie jeden drugiego na rękę, borykajcie się, gońcie, lecz wara od bójki!
368Lis wypowiedział te słowa tak donośnym i groźnym głosem, że w tłumie natychmiast rozległ się pomruk:
369— Sprawiedliwie mówi! Po co bójka? Wielkie Święto… Narodził się Chrystus Zbawiciel… Dobrze mówi!
370Resztę święta spędzili zapaśnicy na lodzie, borykając się różnymi sposobami, lecz tego dnia już nikt nie widział na śniegu śladów świeżej krwi.
371— Ależ macie siłę w garści! — z zachwytem zawołał Rodionow, gdy wieczorem Lisowie przyszli na herbatę do przyjaciół.
372— Ech! — machnął ręką pan Władysław. — Miałem dwa razy tyle, ino mi rany i etapy zabrały jej sporo.
373— Starczy wam! — uśmiechnął się kupiec.
374— Ja też tak myślę, przeto się nie troskam zbytnio! — zaśmiał się zesłaniec. — Nie mogłem dziś wytrzymać! — dodał, jak gdyby się usprawiedliwiając. — Gdy pomyślałem, że dzikie zwierzęta podczas zabawy nie czynią sobie krzywdy, a tu nagle ludzie krew z siebie wypuszczają dla widowiska, żartu, wesołości! No, wtedy…
375Urwał nagle i namarszczył czoło, patrząc w ziemię.
376Rodionow parsknął śmiechem i dokończył:
377— Wypłukaliście w przerębli Gałgę i Ogły, a oni, gdyście przemawiali do nas, stali niby słupy z lodu, a trzęśli się niczym liście osiki… Cha! Cha! Cha!
378— Może źle uczyniłem? — zapytał Lis.
379— Gdzież tam! — zawołał kupiec. — Doskonale! Był tu pewien misjonarz, człek uczony, on też przeciwko wojniszkom powstawał i „dzikością ohydną” nazywał ten zwyczaj… Dobrzeście zrobili, sprawiedliwie!
380Rodionow jął przypominać sobie wypadki tego dnia i na głos opowiadał o nich, wybuchając głośnym śmiechem, w którym było tyleż wesołości, ile szczerego zachwytu nad niezwykłą siłą przyjaciela.
Rozdział V. Rewizor
381Narym z niepokojem oczekiwał zapowiedzianego przyjazdu urzędników. Łamano sobie głowy nad tym, co może sprowadzać o tej porze roku tak nieprzyjemnych gości, lecz nikt nie mógł dać wyjaśniającej odpowiedzi. W dwa dni po świętach wpadł do osiedla konny kozak, oszroniony, półzamarznięty, o brodzie i wąsach, okrytych soplami lodu. Długo nie mógł mówić, wreszcie ogrzawszy się i wychyliwszy pięć kubków gorącej herbaty, poczuł się na siłach i oznajmił, że nazajutrz zawita komisja, złożona z kilku osób.
382Istotnie, takie komisje zjeżdżały z rzadka do miast syberyjskich.
383Władza, SyberiaZbrodnicze władze syberyjskie śledziły bacznie, żeby żaden list opisujący istotny stan rzeczy nie dostał się poza Ural, a zwłaszcza do stolicy. Jednak czasami rząd petersburski otrzymywał z Syberii dochodzące bocznymi drogami doniesienia i skargi na bezprawie gubernatorów, komisarzy policji i prokuratorów. Wtedy to z Petersburga posyłano potajemnie zaufanego urzędnika lub oficera, zaopatrzonego we wszelkie pełnomocnictwa, a ten zjawiał się nagle we wskazanym miejscu i przystępował do rewizji[57].
384W opisanym roku na rewizję Tomskiej guberni przybył sekretarz ministerstwa spraw wewnętrznych, młody prawnik, baron Alfred Toll, pochodzący z rodziny nadbałtyckich Niemców, wychowanek uniwersytetu heidelberskiego. Rewizor zażądał, aby pokazano mu najbardziej na północ położone miasto guberni. Był to właśnie Narym.
385Baron wyruszył w drogę, mając ze sobą radcę gubernialnego Włodzimierza Safianowa, naczelnego lekarza, Niemca, doktora Gustawa Grubera, komisarza policji północnego obwodu, Iwana Rusina i inspektora podatkowego, starego urzędnika, Szymona Kapuścina.
386W towarzystwie kilku niższych funkcjonariuszy komisja na sankach odbywała daleką podróż.
387Przed urzędnikami pędzili konni kozacy, ci, którzy pełnili straż po drogach i ścieżkach, aby zesłańcy nie uciekali z miejsc osiedlenia, za co dostawali po pięć rubli za każdego schwytanego lub zabitego zbiega. Kozacy ci bez wiedzy rewizora przygotowywali przed przybyciem jego rozstawne konie[58], wygodne noclegi i obfite uczty, które ofiarowywano urzędnikom, rzekomo w imieniu „wdzięcznej i szczęśliwej ludności”.
388Młody, pełen dobrej woli, kulturalny baron Toll nie podejrzewał nawet, że kozacy i niżsi funkcjonariusze policji, tak zwani uriadniki[59], oraz szeregowi posterunkowi zwoływali do urzędów wójtów, najzamożniejszych mieszkańców i żądali pod groźbą więzienia lub chłosty — prowiantów, wina i pieniędzy na wspaniałe przyjęcie rewizora i asystujących mu urzędników. Policja obchodziła wszystkie domy, chaty i czumy tuziemców, grożąc ciężkimi karami i prześladowaniami w razie, gdyby ktoś z mieszkańców ośmielił się wystąpić ze skargą na ucisk władz miejscowych.
389Wkrótce po przybyciu kozaka nadjechały sanie, a z nich wygramolił się spod baranicy uriadnik policyjny i kazał wójtowi skrzyknąć ludność na wiec.
390Gdy wszyscy się zgromadzili przed domem Pyragi, policjant basowym, ochrypłym głosem oznajmił:
391Urzędnik, Władza— Jutro w południe przybędzie tu rewizor z komisją. Wyznaczono mu na mieszkanie dom kupca Michała Rodionowa. Hej, Rodionow! Musicie się przenieść z rodziną do kogoś z sąsiadów, uporządkować dom, żeby aż błyszczał i świecił od czystości! A wy, obywatele Narymu, znoście, co macie najlepszego, aby należycie przyjąć dostojnych gości! Kto nie ma nic szczególnego w spiżarni, ten musi wpłacić mi dziesięć rubli. Tuziemcy mają ofiarować panu rewizorowi z Petersburga upominki: skórki sobole i kunie, futerko wydry na kołnierz do płaszcza i w ogóle wszystko najcenniejsze, aby rewizor was długo i mile wspominał. Tylko niech się nikt nie waży z jakąś tam głupią prośbą lub, broń Boże, skargą wyjeżdżać, bo powiadam wam, jak tu stoję przed wami, ja, Ostap Kriwonogow, tak do grobu takiego wpędzę! N-no zrozumieliście?! Zapamiętajcie to sobie dobrze!
392Skończył i gwizdnął nahajem[60] w powietrzu, surowym wzrokiem obrzucając stłoczonych przed sobą mieszkańców Narymu. Dostrzegł wreszcie Lisa, którego konwojował niegdyś na etapach. Kiwnął w jego stronę ręką i zawołał:
393— A zesłaniec polski niech lepiej na oczy rewizorowi się nie pokazuje. Surowy to pan i buntowników nie lubi!
394Lis wzruszył ramionami obojętnie i odparł spokojnie:
395— Nie mam żadnych interesów do pana rewizora, więc nie będę się kwapił z poznaniem go.
396— No, to już i wszystko! — odetchnął z ulgą Kriwonogow i ujął Rodionowa pod ramię. — A teraz, Michale Szymonowiczu, ugość mnie, jak przystoi, i daj mi jakiś kąt, abym mógł się dobrze przespać. Chodźmy!
397Rodionow zgnębiony i stroskany szedł obok policjanta i obliczał w duchu, ile go będzie kosztowała ta nieoczekiwana wizyta petersburskiego urzędnika.
398 399— Ha! Mądry to człek ten polski buntownik! Cha! Cha! Patrzcie no go! Powiada: „nie będę się kwapił z poznaniem rewizora”! Zręczna, ostrożna sztuka! To nie to, co dekabryści, którzy byle co, wnet wyłażą ze skargą. A czy ty wiesz, Michale Szymonowiczu, że gdyby zesłaniec wasz zechciał rozmawiać z rewizorem, to ten by go na pewno z uwagą wysłuchał? Pan radca Safianow obawia się tego najwięcej, bo wie, że wy nic gadać nie będziecie, Samojedzi też, gdyż wszyscy wiecie, co was za to czeka! Cha! Cha! Cha! Inaczej z Polakiem Lisem, oj inaczej!
400 401— Czy ty wiesz, druhu, że żona Lisa jest niby krewniaczką jego cesarskiej mości, miłościwego cesarza… Mają ci Polacy przy sobie listy polecające od wielkiego księcia Michała[61], feldmarszałka Paskiewicza[62] i wielkiego marszałka dworu, generała-hrabiego Benkendorfa[63]… Twardy to orzech do zgryzienia! Na to nawet pan radca Safianow nie poradzi… Wierzę jednak, że mądry z tego Lacha człowiek i żadnej przykrości nam nie sprawi…
402Rodionow zrozumiał, że musi podtrzymać dobre zdanie Kriwonogowa o zesłańcu, więc rzekł:
403— Spokojny, cichy, mądry to człowiek! Lisowie żyją po Bożemu… Ona leczy chorych, on nas od zamoru wybawił… Mądrzy, spokojni ludzie, to prawda! Wróg by o nich inaczej nie powiedział.
404Władza, SłużalczośćPrzez cały wieczór i noc w Narymie panował ruch. Robiono porządki w domu Rodionowych, ozdabiano wieńcami ze świerków i żurawin ściany izb i otaczano girlandami ganek, gdzie wójt i starszyzna miasteczka mieli powitać rewizora chlebem i solą. Posypywano piaskiem ulice i placyk miejski, a po bokach traktu wtykano w śnieg młode, ścięte świerki.
405Pani Rodionowa z sąsiadkami skubała ptactwo w kuchni, skrobała ryby, przebierała suszone jagody i wykopane z piasku w piwnicy jarzyny, przygotowując się do przyrządzenia uczty dla gości.
406Sam Kriwonogow doglądał wszystkiego, lecz szczególnie zajęty był badaniem znoszonych zewsząd butelek z wódką, nalewkami i winem. Próbował osobiście każdego napoju, a tak starannie, że już przed południem zataczał się na nogach i nie mógł mówić, wydając jakieś niezrozumiale pomruki i poryki.
407Wreszcie wpadł do Narymu jeździec i wrzasnął:
408 409Stłoczony na placyku tłum mieszkańców wkrótce ujrzał w oddali kilka sani. Szybko zbliżały się, pozostawiając poza sobą obłoki zmarzłego śniegu i pary buchającej z koni.
410Nagle pierwsze sanie zatrzymały się przy wjeździe do miasteczka. Stała się rzecz nawet przez samego Safianowa nieprzewidziana.
411Wzrok barona Tolla padł nagle na nowy domek o szerokich oknach i złocistych ścianach ze świeżych, roniących żywicę belek modrzewiowych. Rewizor wyraził życzenie poznać wnętrze domu prawdziwego Sybiraka. Szybkim krokiem wbiegł na ganek i zapukał.
412— Proszę wejść! — rozległ się spokojny, dźwięczny głos niewieści.
413Baron pchnął drzwi i wszedł do sieni.
414Kobieta, PięknoNa progu izby, oświetlona słońcem, stała wiotka kobieta o złocistych włosach, słodkim, pogodnym obliczu; czarna gładka suknia z białym kołnierzem koronkowym uwydatniała jeszcze bardziej biel i delikatność jej cery, podkreślała dostojne i piękne kształty nieznajomej.
415Urzędnik zdjął czapkę i ukłonił się. Wobec tej kobiety stał się nie groźnym rewizorem, postrachem dalekiej, głuchej prowincji, lecz człowiekiem światowym, obracającym się w najlepszych salonach stolicy, więc pochylając głowę, wymienił swoje nazwisko:
416— Baron Alfred Toll, sekretarz pana ministra.
417— Proszę wejść! — powtórzyła nieznajoma, skinieniem ręki zapraszając gościa do izby. — Pan z pewnością ma interes do mego męża? Natychmiast pójdę po niego. Jest na górze…
418Na chwilę pozostawszy sam, urzędnik rozejrzał się po pokoju. Wyczuł w nim coś odmiennego, podczas pobytu na Syberii nigdzie niespostrzeganego. Na ścianach wisiały mapy, a jedna z nich miała duży, czarny napis: „Polska”. Na półce stały książki. Zbliżył się i omal nie wydał okrzyku zdumienia. Poradniki lekarskie, kilka powieści i grube tomy klasycznych dzieł francuskich i niemieckich myślicieli, uczonych i twórców prawa mogły istotnie wywołać zdziwienie przygodnego podróżnika po dzikiej, zacofanej Syberii.
419Gdy nieznajoma powróciła, a za nią wszedł barczysty, o śmiałej twarzy mężczyzna, rewizor spytał po niemiecku:
420— Państwo nie są chyba Sybirakami?… Wygląd państwa… te książki…
421— Istotnie! — odparł mężczyzna z ukłonem. — Jesteśmy Polacy… Do usług: Władysław Lis, zesłany z wyroku sądu za udział w wojnie tysiąc osiemset trzydziestego pierwszego roku.
422Do pokoju wetknął łysą czaszkę jakiś urzędnik.
423— A, pan radca Safianow?! — przeciągnął niezadowolonym głosem baron. — Proszę poczekać na ganku… chwilkę!
424Gdy Safianow, rozgoryczony i zaniepokojony, zniknął, Toll rzucił krótkie pytanie:
425— Jakim sposobem pani towarzyszy mężowi w tym odludziu?… To przecież straszne… straszne!
426— Taka była wola mojej żony — odparł Lis — a zezwolenie na swój pobyt tutaj otrzymała za pośrednictwem ciotki, księżny łowickiej, z prywatnej kancelarii cesarskiej.
427— Ach, księżna pani!… Tak bardzo rozpaczała po śmierci cesarzewicza, że wkrótce po jego śmierci sama zmarła!… — westchnął Toll, lecz natychmiast pytał dalej: — Czy państwo zadowoleni są z traktowania ich przez władze?
428— Nie mieliśmy dotąd żadnej styczności z władzami — odpowiedział zesłaniec.
429— Co słyszeliście państwo o policji i sądach swego obwodu? — wypytywał Toll.
430— Przywieziono nas tu dopiero w tym roku. Mieliśmy dużo kłopotów z wybudowaniem domu, z jakim takim urządzeniem życia, nie mieliśmy czasu na inne sprawy… — wymijająco odrzekł Lis. — Zresztą pierwszym przedstawicielem władzy, którego widzimy tu, jesteś pan, panie rewizorze.
431Toll zainteresował się życiem i pracą zesłańców, wyraził im uznanie za ich działalność w dziedzinie oświaty i pomocy chorym i żegnając Lisów, oznajmił:
432— W razie potrzeby proszę zwrócić się do mnie: baron Alfred Toll, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Petersburg. Ten adres wystarczy! List państwa z całą pewnością zostanie mi doręczony!
433Lis odprowadził rewizora na ganek.
434Kilka par oczu z obawą i źle utajoną groźbą wpiło się w spokojną twarz zesłańca. Urzędnicy drgnęli, gdy Toll potrząsnął rękę „buntownikowi” i rzekł wesołym, przyjaznym głosem:
435 436Gdy komisja zdążała pieszo do miasteczka, Safianow szepnął do rewizora:
437— Ten człowiek, to zesłaniec, buntownik polski, panie rewizorze…
438Toll spojrzał na niego pogardliwie i dorzucił:
439— …A nie dodał pan radca, że jest on także inteligentnym człowiekiem!… Ale, ale, doktorze Gruber! Musi pan koniecznie odwiedzić panią Lisową i porozumieć się z nią, bo jest ona, jakby to wyrazić… koleżanką pana; leczy ludność miejscową… Widziałem u niej pierwszorzędne dzieła lekarskie… niemieckie dzieła! Może ona być pomocna panu doktorowi!
440— To bardzo, bardzo ciekawe! — łamaną mową rosyjską odpowiedział naczelny lekarz. — Niezawodnie odwiedzę… odwiedzę!
441Władza, SłużalczośćTłum witał przybywające władze gromkimi okrzykami:
442— Hurra! Szczęśliwego przyjazdu! Dobrego zdrowia! Hurra!
443Sypały się pozdrowienia i życzenia, których przez cały ranek uczył mieszkańców Narymu pijany Kriwonogow, przy czym najmniej pojętnych walił nawet nahajem przez łeb i klął tak, że aż szyby dzwoniły.
444Komisja weszła do przyozdobionego zielenią domu Rodionowych, poprzedzana przez dziobatego Pyragę, który szedł, plącząc się w długiej sukmanie, z blachą wójta na piersiach i niósł tacę, na której na bogato haftowanym ręczniku leżał bochenek chleba ze srebrną solniczką — pierwszy dar dla rewizora.
445Ręcznik ten uriadnik zabrał pewnej samotnej wdowie, a solniczkę „znalazł” w kredensie Rodionowych.
Rozdział VI. Niebezpieczna gra
446Radca Safianow był starym, doświadczonym wygą. Widział już w swoim życiu najgroźniejszych rewizorów, ale umiał sobie zawsze z nimi radzić. Miał na to sposób niezawodny, niejednokrotnie wypróbowany. Urzędnik, WładzaWszyscy bowiem rewizorzy, przybywający na Syberię, popełniali jeden i ten sam błąd.
447Wpadali tu w niezłomnym przekonaniu, że w miastach syberyjskich nikt nie wie o ich przybyciu i istotnym celu tej wizyty. A tymczasem żerujący na bierności i ciemnocie Sybiraków urzędnicy, dochodzący nieraz łapówkami do wielkiej zamożności, nie darmo dzielili się swymi dochodami z urzędnikami petersburskimi. Ci to właśnie bacznie śledzili zarządzenia władz centralnych i donosili swoim kolegom za Uralem o wyznaczonych rewizjach tajnych.
448Zwykle zdarzało się tak, że już w Jekaterynburgu[64] rewizor spotykał na stacji pocztowej Sybiraka, człowieka prywatnego, który ujmował nowego towarzysza podróży uprzejmością i grzecznością, bawił rubasznym dowcipem i w międzyczasie informował o kraju i jego mieszkańcach bardzo zręcznie, ze wschodnim podstępem i przebiegłością urabiając opinię rewizora.
449Petersburski urzędnik w takim wypadku nie podejrzewał nawet, że wesoły, beztroski, hojny przyjaciel zawczasu był podesłany przez gubernatora, prezesa sądu syberyjskiego lub izby skarbowej.
450Taki był pierwszy błąd rewizorów. Popełniali oni jeszcze inny.
451Jazda po marnych drogach syberyjskich, w niemożliwie trzęsących powozach, które, unoszone przez trójkę półdzikich koni, pędziły w dzień i w nocy, w tumanach śnieżnej zamieci i mroźnej mgły, była niezwykle uciążliwa i wyczerpująca.
452Zziębnięty, głodny, zdrętwiały człowiek czuł się niemal szczęśliwy, wchodząc do dobrze ogrzanej izby, gdzie stał stół z przygotowanym obiadem i szeregiem butelek różnych kształtów i kolorów. Mimo woli jadło się wtedy za wiele i piło się bez miary, po czym… panu radcy Safianowowi spadała troska z serca! Sprawa była załatwiona, bo udobruchany, trochę zażenowany, lecz ujęty serdecznym przyjęciem rewizor zostawał ujarzmiony na zawsze. Roztkliwiony i niezupełnie przytomny nieopatrznie przyjmował upominki, ofiarowywane mu „ze szczerego serca”, tak bardzo krępujące w dalszym postępowaniu.
453Tak też się stało i z baronem Alfredem Tollem.
454Pod koniec obiadu u Rodionowych, najedzony, troszkę podpity, obdarowany skórkami czarnych soboli, dwiema niezwykle puszystymi wydrami i błamem niebieskich popielic, zapalił sobie wonne cygaro holenderskie i uśmiechał się do opowiadającego anegdoty Safianowa.
455Radca czuł się w wyśmienitym humorze, bo wiedział, że groźnego rewizora ma już w kieszeni. Przestał się więc obawiać przykrości, lecz przypomniawszy sobie, że się znajduje w kraju obfitującym w znaczne bogactwa, postanowił czasu nie marnować i odpowiednią chwilę wyzyskać.
456Skinąwszy na komisarza policji i urzędnika podatkowego, wyszedł z nimi do sąsiedniej izby i szepnął:
457— Nie traćcie sposobności, braciszkowie! Ja tu już tego baronka ze swoich kleszczy nie wypuszczę, a wy tymczasem pochodźcie po chatach i czumach samojedzkich. Żądajcie wypłaty podatków…. a mówcie, że działacie z rozkazu rewizora.
458— Podatków?! — przerwał zdumiony urzędnik. — Na jesieni ściągnęliśmy wszystko, i to z lichwą[65], panie radco!
459— E-e, czyś się wczoraj dopiero urodził, Piotrze Pawłowiczu?! — żachnął się Safianow. — Samojedzi albo wcale nie dostają od was pokwitowań, albo też kręcą z nich papierosy i spalają… W razie czego powiecie rewizorowi, że żądacie nieuregulowanych dotąd podatków. Ale nie może tu być żadnego gadania! Od czegóż jest nasz miły, energiczny komisarz policji Iwan Własowicz?! On z pewnością nauczy tuziemców zalecanego przez starożytnych mędrców zwyczaju: milczeć, milczeć i jeszcze raz milczeć! Cha! Cha! Cha!
460Po tej krótkiej naradzie Safianow powrócił do izby, gdzie rewizor pił herbatę z arakiem[66] i konfiturami, przy czym oczy mu się kleiły, a głowa raz po raz opadała na piersi. Baron Toll odszedł wkrótce do przeznaczonego mu pokoju, aby wypocząć po podróży i zbyt obfitym obiedzie syberyjskim. Po chwili już spał, lecz i przez sen nie przestawał chwalić kawioru z jesiotra, wędzonych nelm, pierogów z grużdziami, jarząbków w sosie śmietanowym i placków polanych konfiturą z malin.
461Tymczasem w domach samojedzkich panował popłoch.
462Urzędnik, Krzywda, PrzemocUrzędnik pokazywał im jakiś papier i żądał zapłaty podatków. Nic nie pomogły przysięgi tuziemców, że przed pół rokiem ściągnięto z nich podatki oraz haracz, którym obłożyła ich policja. Isprawnik[67] i towarzyszący mu uriadnicy wymachiwali pięściami i batami, rozbijając nosy, wargi najbardziej opornych Samojedów i wyciągali ze schowków pieniądze lub najdroższe futra.
463Prawdopodobnie sztuka ta udałaby się znakomicie, bo wójt Pyraga, ogarnięty strachem, w milczeniu przyglądał się bezprawiu i gwałtowi, gdyby nie syn Wotkuła, czternastoletni chłopak Ganga, który prędzej od innych uczniów Lisa posiadł był sztukę pisania i czytania.
464Gdy urzędnik z policją wdarł się do domu łowca i zażądał od matki Gangi zapłacenia podatków, chłopak wystąpił naprzód i oznajmił:
465— Ojciec mój Wotkuł jeszcze w sierpniu zapłacił wszystko!
466— Łżesz! — ryknął komisarz policji. — Oto rozkaz rewizora, a w nim stoi, że musicie płacić!
467To mówiąc, machnął przed twarzą chłopca papierem.
468— Pokaż, naczelniku! — rzekł Ganga i szybkim ruchem wyrwał dokument z ręki komisarza.
469Jakież było zdumienie urzędnika, gdy chłopak, wyraźnie i szybko sylabizując, odczytał:
470— Lista opłaconych podatków w mieście Narymie…
471Poszukawszy chwilkę w spisie nazwisk, znowu przeczytał:
472— Samojed Wotkuł, łowiec, w wyznaczonym przez prawo czasie podatki opłacił, rubli srebrnych…
473Komisarz nie czekał więcej, porwał papier z rąk Gangi, uderzył chłopca pochwą szabli i kopnął nogą. Po tak bohaterskim czynie spojrzał na swoich towarzyszy. Ci stali zmieszani i patrzyli na niego z niepokojem. Komisarz zastanowił się na chwilę, odchrząknął i marszcząc brwi, mruknął:
474— Nie chcecie płacić? Zaraz idę ze skargą do pana radcy Włodzimierza Safianowa, a on już wam pokaże, gdzie raki zimują! Dzikie bestie!… Łby dębowe!…
475Urzędnicy opuścili chatę Wotkuła i szli w stronę domu Rodionowa, naradzając się po cichu.
476Stary Pyraga, który sunął za nimi, przystanął nagle i ukrywszy się za domem, przeczekał, aż Moskale oddalą się, po czym podążył szybko ku domowi Lisów. Wszedł i oniemiał.
477Przy stole siedzieli Lisowie, a naprzeciwko nich Safianow i stary doktor Gruber, towarzyszący rewizorowi. Radca gubernialny czuł się jak na niemieckim kazaniu, bo istotnie doktor rozmawiał z zesłańcami po niemiecku. Wypytywał o stan zdrowia ludności, o sposoby i lekarstwa, które stosowała pani Julianna, chwalił ją, podziwiał jej wiedzę, a potem długo obiecywał przysłać dla niej cała pakę z towarami aptecznymi, dziękował za skuteczną pomoc władzom i za szlachetną działalność, tak bardzo potrzebną w Syberii, pozbawionej pomocy lekarskiej.
478Stary Niemiec tak się rozgadał, że nie dawał Safianowowi dojść do słowa.
479Wreszcie radca zdążył wstawić pytanie:
480— O czym mówiliście z panem rewizorem? — mruknął, spode łba, nieufnie patrząc na Lisa.
481Zesłańcowi krew uderzyła do twarzy. Podniósł głowę i odparł z oburzeniem:
482— Nikt nie ma prawa pytać mnie o to! Nie jestem aresztantem więziennym!
483— Ta-ak? — przeciągnął Safianow. — A czy ty, bratku, wiesz, że ja cię mogę w barani róg zapędzić, zniszczyć, zdeptać?
484— Sądząc ze słów pana radcy, przypuszczam, że nie zatrzyma się pan przed żadnym gwałtem i nikczemnością, ale to stanie się z czasem… Teraz zaś wymawiam sobie poufałość względem mnie, żądam porzucenia owego „ty” w rozmowie ze mną i radzę pamiętać, że w tej chwili znajduje się pan u mnie, w moim domu, w obecności kobiety… Nie chciałbym sprawić panu przykrości.
485— Ach! Polecisz ze skargą na mnie do rewizora?! — zaśmiał się złośliwie Moskal.
486— Nie! Tylko pan radca może wylecieć za drzwi… — ze spokojem odpowiedział Lis i podniósł szerokie bary.
487— Och! Och! — parsknął śmiechem doktor Gruber. — Dobrze powiedziane… A ty, Włodzimierzu Iwanowiczu, strzeż się, bo widzę, że to zębaty wilk, choć nazywa się Lis! Cha! Cha! Cha!
488Zesłaniec spostrzegł Pyragę dającego mu jakieś znaki.
489Wstał i wyszedł za nim do sieni. Wójt opowiedział mu o gwałtach dokonywanych przez urzędników, odgrażających się zemstą Safianowa.
490Lis zamyślił się. Zrozumiał dokładnie, że przed chwilą uczynił sobie z Safianowa nieprzejednanego wroga. Należało więc usunąć go raz na zawsze.
491Postanowił też działać bez zwłoki.
492— Słuchaj i zrozum dobrze! — szepnął do wójta. — Obiegnij domy i czumy Samojedów, zbierz wszystkie papiery, jakie przechowują tuziemcy w skrzyniach i skrytkach, a gdy Safianow z doktorem odejdą, przynieś mi to wszystko!
493Przez kilka chwil jeszcze szeptał coś do ucha Samojeda, przekonywał i objaśniał.
494— Rozumiem — kiwnąwszy głową, odparł wreszcie Pyraga. — Biegnę!
495Lis powrócił do izby, gdzie doktor Gruber przeglądał nowy poradnik lekarski, napisany po niemiecku przez Czecha Jungmanna[68], rektora uniwersytetu w Pradze, zaopatrzony w rysunki, których stary Gruber nigdy nie widział. O medycynie bowiem naczelny lekarz syberyjski od dawna zapomniał był doszczętnie. Zamiast gruntownej wiedzy posiadał dyplom doktora medycyny zdobyty na uniwersytecie dorpackim i to wystarczało mu najzupełniej. Toteż gdy Gruber znalazł po chwili na półce z książkami inne znowu dzieło, Johanna Helfricha Jungkena[69] O środkach leczniczych naturalnych i sztucznych, ucieszył się bardzo i trzaskając w palce, wykrzykiwał:
496— O! O! To dzieło! Wielkie dzieło… sławne!
497Pani Julianna, zaniepokojona utarczką męża z Safianowem, nie mogła jednak powstrzymać ironicznego uśmiechu.
498Wprowadzające doktora Grubera w zachwyt dzieło Jungkena od dawna już było zapomniane przez lekarzy jako przestarzałe i w wielu wypadkach posiadające poważne błędy. Pani Lisowa miała je wyłącznie z powodu załączonego doń spisu wszystkich znanych ziół i innych roślin leczniczych. Nie powiedziała tego jednak pani Julianna i spokojnie wysłuchiwała zachwytów starego Niemca.
499Radca Safianow palił fajkę i milczał, rzucając złośliwe spojrzenia na gospodarzy.
500Wreszcie wytrząsnął popiół i mruknął:
501— Doktorze, chodźcie już! Pan rewizor przespał się na pewno i zechce zwiedzić miasto. Musimy mu towarzyszyć, aby różni donosiciele nie wprowadzili go w błąd.
502To mówiąc, wyraziście spojrzał na Lisa i wyszedł, nie skinąwszy mu nawet głową. Gruber długo potrząsał ręką pani Lisowej i znowu obiecywał jej dostarczenie paki z lekarstwami i materiałem opatrunkowym, a więc z szarpią, płóciennymi bandażami, proszkiem węglowym, „piekielnym kamieniem”[70] i wszystkim, co posiadał na składzie w Tomsku.
503Ledwie się drzwi za gośćmi zamknęły, pani Julianna rzuciła się do męża.
504— Władeczku! Cóż teraz będzie? — szeptała. — Przecież on gotów zgnębić ciebie, ten ohydny gbur Safianow? Ma takie złe oczy… Boję się o ciebie!
505— Z pewnością, że już obmyśla dla mnie jakąś przykrą niespodziankę… Jest to wróg niebezpieczny, mający tysiące sposobów szkodzenia nam. Nie mogę liczyć na szlachetność z jego strony, nawet jeśli się przekona, że nic o nim z baronem Tollem nie mówiłem. Na takiego wroga należy samemu niezwłocznie napaść, uprzedzić jego atak, obezwładnić lub zgnieść do reszty. To też zamierzam dziś jeszcze uczynić.
506Zamknął drzwi szczelnie, wyjrzał przez okno, aby się przekonać, że nikt ich nie podsłuchuje i jął objaśniać żonie swój plan. Pani Julianna słuchała uważnie, a gdy mąż umilkł, namyślała się długo, aż wreszcie rzekła:
507— Inaczej chyba nie można postąpić! Dobrze to sobie ułożyłeś! Reszta będzie zależała od rewizora…
508— Wygląda na człowieka oświeconego i uczciwego — odparł Lis i nagle wstał i podszedł ku drzwiom, szepcąc:
509— Pyraga wraca! Ciekaw jestem, co przynosi z sobą i co z tego można będzie zrobić?!
510Wójt wszedł i zdyszanym głosem zawołał:
511— Obiegłem wszystkich naszych, objaśniłem, nauczyłem ich, jak kazałeś i zabrałem do ostatniego skrawka papiery, które znalazłem po chatach i czumach.
512— Dobrze! — rzekł Lis. — Moja żona da ci kubek herbaty. Pij i milcz, mój stary, bo muszę uważnie przejrzeć te szpargały.
513Rozłożywszy na stole przyniesione przez Pyragę papiery, przeglądał je uważnie. Były to pożółkłe arkusiki lub pasemka o wypłowiałych pieczęciach i literach, było też kilka nowych kartek, na których widok zesłaniec ucieszył się niewymownie.
514— Patrzcie! — zawołał z cichym śmiechem. — Moskale chcieli pobrać podatki od Wotkuła i starego Rabaha, a tymczasem tu czarne na białym stoi, że zapłacili wszystko, co zostało im wyznaczone! Zbrodnia niewątpliwa! Dostał się do matni pan radca!
515Wertując papiery, wziął do rąk zwinięty w trąbkę jakiś gruby pergamin. Chciał go odłożyć na bok, lecz nagle coś go tknęło, więc rozwinął i jął czytać.
516Był to stary dokument, pisany zawiłym staroświeckim stylem, który prędko znużył Lisa, tym bardziej że wyrazy, złożone z fantazyjnych, kunsztownie połączonych ze sobą liter, nie dawały się z łatwością odczytać. Nagle, rzuciwszy okiem na koniec manuskryptu, pan Władysław zdumiał się. Ujrzał bowiem wielką pieczęć cesarską i podpis „Katarzyna”. Wtedy, wytężając wzrok, zabrał się na dobre do czytania rzadkiego dokumentu.
517Skończywszy, westchnął z ulgą i zawołał radośnie:
518— A to dopiero odkrycie! Czy wiecie, co jest zawarte w tym starym pergaminie? Jest to orędzie cesarzowej Katarzyny Wielkiej[71], która udziela Niżowym Samojedom, przesiedlonym na obszary pomiędzy rzeką Wach a Jenisejem i Kecią, pozwolenia na wieczne czasy polować, uprawiać rybołówstwo, grzybo- i orzechobranie, przemysł leśny i rolny bez żadnych opłat i podatków, w nagrodę za dobrowolne przyłączenie się do imperium rosyjskiego. Nie ma co! Pięknie spełniają rozkaz cesarzowej syberyjscy urzędnicy!
519Ochłonąwszy ze zdumienia i oburzenia, Lis spytał wójta:
520— Gdzieżeście wygrzebali ten dokument, Pyraga?
521— Dała mi go żona Wotkuła — odpowiedział Samojed.
522— Wotkuła?! Dlaczegóż to on przechowywał tak ważny dla nas wszystkich rozkaz cesarzowej? — dopytywał zesłaniec.
523— Wotkuł jest prawnukiem naszego ostatniego księcia, Czarnego Nolgi-Ujuka — rzekł poważnym głosem Pyraga.
524— No, tak czy owak — zawołał Lis — już ja wezmę teraz w obroty owego brutala Safianowa! Gdyby nawet był węgorzem, nie wyślizgnie mi się teraz! Ho! Ho! Poigramy z sobą, panie radco! Gra to będzie nie lada!
525Przysiadł się do wójta i jął go pouczać, jak należy postąpić, gdy rewizor będzie zwiedzał miasteczko i wybadywał jego mieszkańców. Długo tłumaczył, namawiał, aż Samojed, odsapnąwszy głośno, zmrużył jedno oko i mruknął:
526— Teraz pojąłem wszystko! Hę? Chyba zrobimy koniec z Safianowem, komisarzem Rusinowem i Kriwonogowem, co?
527— To się pokaże, mój przyjacielu. A teraz leć i wszystko przygotuj, aby składnie poszło, dostojnie, bez krzyków, lamentów i hałasów!…
528Wójt nacisnął na głowę kosmaty małachaj jeleni i szybko opuścił dom Lisów. Zesłaniec ułożył papiery w porządku i schował w zanadrzu kurty.
529— Wyjrzyj no, Julianko, na dwór, czy Toll nie wyszedł już na przechadzkę? — rzekł Lis do żony, wciągając na nogi ciepłe buty.
530Powróciwszy po chwili, pani Lisowa opowiedziała, że tłum oczekuje już przed domem Rodionowych.
531— Tedy czas i na mnie! — rzekł zesłaniec i spojrzawszy na obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, przeżegnał się i dodał:
532— Trudno! Gdzie siłą nie można, tam politykować radzą ludzie mądrzy.
533 534— Choć, prawdę rzekłszy, wolałbym po naszemu walnąć tego nikczemnika radcę kułakiem[72] w łeb i amen z nim zrobić…
535— Władku! — upomniała go pani Lisowa, z przerażeniem patrząc w nagle spochmurniałe oczy męża.
536— Wiem… wiem, że nie czas po temu… — mruknął, machnąwszy ręką. — Toteż chcę go walnąć nie kułakiem, a pieczęcią carowej Katarzyny!…
537Podszedł, ucałował żonę w czoło i pochylił głowę, bo podniosła była właśnie dłoń, aby go pobłogosławić. Wiedziała przecież i nieraz sama już doświadczyła niebezpiecznych skutków zatargu z władzami. Władysław Lis zamierzał zaś wydać walną bitwę władzom syberyjskim, on — bezprawny zesłaniec, za którym nikt wszakże ująć się nie mógł. A jednak Julianna rozumiała dobrze, że innego sposobu nie było.
538— Boże, dopomóż mu, biedakowi, cierpiącemu za ojczyznę umęczoną, naucz i broń tego człowieka, bo czysty, szlachetny jest ten sługa Twój wierny, Boże Wszechmożny! — szeptała, słysząc kroki męża, zbiegającego ze stopni ganku.
539Lis dogonił tłum towarzyszący rewizorowi, który w otoczeniu urzędników i policji szedł jedyną ulicą Narymu i rozglądał się dokoła, zgnębiony nędznym wyglądem miasteczka i żałobnym, smutnym krajobrazem — białą płaszczyzną śnieżną, odciętą od wschodu i zachodu czarną ścianą tajgi.
540Gdy orszak przechodził koło chaty Wotkuła, zbliżył się do rewizora czupurny Ganga. Na bladej twarzyczce chłopca płonęły śmiałe, czarne oczęta.
541— Naczelniku! — zawołał mały Samojed. — Gdyś spał, policja chciała skrzywdzić nas biednych, zawsze cichych tuziemców. Żądano od nas po raz drugi wypłaty podatków, już ściągniętych z nas. Zażądaj, naczelniku, od komisarza listy płatników, a my ci złożymy dowody, że policja i urzędnik podatkowy postępują wbrew prawu!…
542— Co to, jak śmiesz?! — krzyknął Safianow, podbiegając do Gangi, lecz baron Toll zatrzymał go skinieniem ręki i rzekł:
543— Muszę zbadać te sprawę, panie radco, no i pan też przede wszystkim… Kto twierdzi, że policja żądała nieprawnych podatków?
544Z tłumu wystąpiło kilku Samojedów i Samojedek. Ponurymi głosami opowiadali o znęcaniu się nad nimi, o ilości zabranych rzeczy i pieniędzy, o groźbach zemsty Safianowa, którego, jak mówili, ludzie boją się więcej niż zarazy morowej. Oskarżenia padały ciężkie, okropne, a wszyscy potwierdzali je zgodnym chórem cichych, pełnych rozpaczy głosów:
545— Prawdę mówimy! Tak było. Na Wielkiego Ducha, tak było!
546Urzędnicy, a nawet sam Safianow przybledli i struchleli. Baron Toll podniósł głowę. Usta mu drżały. Oburzonym głosem zapytał:
547— A może kłamiecie? Może istotnie zalegaliście z podatkami?
548Władza, Pieniądz, Urzędnik, Kara— Nie, naczelniku! — odezwał się wtedy wójt Pyraga. — Podatki zostały dawno uiszczone. Dziś z rozkazu komisarza policji chodziłem razem z nim i urzędnikami po chatach i widziałem, że żądali na twój rozkaz pieniędzy i drogich skórek; bili, klęli i odgrażali się, że skarżyć się będą radcy Safianowowi, który się zemści… Niech pokażą listę płatników, naczelniku, a my…
549— Pokazać i natychmiast sprawdzić listę — krzyknął Toll.
550Drżący ze strachu urzędnik podatkowy jął wykrzykiwać nazwiska Samojedów.
551Jeden po drugim wychodzili i odpowiadali surowym głosem:
552 553— To straszne! — zawołał baron Toll. — Za takie nadużycie władzy nie ma dostatecznie ciężkiej kary! Surowo odpowiecie przed sądem! Uczynię wszystko, poruszę cały rząd, aby ukarać winnych!! Zbrodnia! Hańba!
554Komisarz policji upadł na kolana przed rewizorem i jął szlochać:
555— Panie, panie, litości! Jestem obarczony liczną rodziną… Nie moja w tym wina, bo to pan radca Safianow kazał mi dopomóc urzędnikowi w pobraniu podatków po raz drugi w tym roku! To już działo się kilkakrotnie na rozkaz pana radcy. Ja… mały człowiek, nie mogę sprzeciwiać się woli mego przełożonego!…
556Baron słuchał, a komisarz, ośmielony tym, skwapliwie opowiadał różne szczegóły z działalności radcy gubernialnego.
557— Cóż powie na to wszystko pan Safianow? — zapytał wreszcie rewizor, z pogardą patrząc na radcę.
558Ten milczał. Rozumiał, że nawet przy jego zręczności i wpływach gra została przegrana.
559Wtedy to z tłumu wystąpił Władysław Lis.
560— Sprawiedliwy człowiek! Sprawiedliwy człowiek! — przeszedł pomruk w tłumie.
561— O kim mówicie? — zdziwił się rewizor, lecz ujrzawszy bladego ze wzruszenia Lisa, zrozumiał, że Samojedzi nazywali tak zesłańca polskiego.
562— Panie rewizorze! — zaczął Lis, prostując się po wojskowemu. — Ci bezbronni, ciemni ludzie powierzyli mi różne dokumenty, chociaż nie wiedzieli, ile są one warte. Proszę! Oto kwity świadczące o uiszczeniu podatków; a ten dokument jest najważniejszym dowodem bezprawia, którego dopuszczały się władze miejscowe. Orędzie cesarzowej Katarzyny Wielkiej, znoszące wszelkie podatki Samojedów! Tymczasem pobierano je od dziesięciu lat, od roku urzędowania pana radcy Safianowa, który dobrze wie o istnieniu tego dokumentu państwowego, wie… bo na odwrotnej jego stronie można dostrzec…
563To mówiąc, Lis podał pergamin baronowi, a ten, zmrużywszy oczy, odczytał na głos:
564— „Zrobić odpis dla mnie i przesłać niezwłocznie. Starszy Radca Gubernialny Włodzimierz Safianow”.
565Rewizor zacisnął wargi i wyszeptał:
566 567Zapanowało milczenie i trwało długo. Toll namyślał się, co ma czynić dalej; tłum wpatrywał się w niego uporczywie i czekał mocnego, stanowczego słowa. Po chwili rewizor jął pisać coś w swym notatniku, pytając o nazwiska urzędników, a potem rzekł:
568— Panowie natychmiast odjadą do Tomska i zameldują się u prokuratora, jako oddani przeze mnie pod sąd. Proszę iść! Żadnych wyjaśnień nie przyjmuję… Złożą panowie swe zeznania przed sądem, na którym będę obecny!
569Zbliżywszy się do Lisa, zapytał:
570— Co mógłbym uczynić dla pana? Wyświadczył pan rządowi niebywałą przysługę!…
571— Panie baronie — odparł smutnym głosem zesłaniec — uczyniłem to w imię sprawiedliwości i sympatii dla tych bezbronnych ludzi, którzy mnie przyjęli przyjaźnie i z zaufaniem. Zaryzykowałem, gotów jestem cierpieć za to! Wiem jednak, że mściwość władz mogłaby mnie rozłączyć z żoną, a to z pewnością zabiłoby nas! Proszę więc obronić mnie przed zemstą pana Safianowa i jego pomocników. Przykro mi jest o to prosić pana, lecz robię to przez wzgląd na kobietę, która tyle wycierpiała!
572— Pan może być pewny, że włos wam z głowy nie spadnie! — zawołał rewizor. — Rola Safianowa skończona na zawsze, a inni też tu nie pozostaną. Rozpędzę wszystkich na cztery wiatry!
573Baron Toll zaperzył się i tupnął nogą.
574— Doktorze — rzekł, zwracając się do Grubera — musimy razem z panem odwiedzić domy tych skrzywdzonych, sponiewieranych biedaków! Oświata tu potrzebna, doktorze, uczciwy nauczyciel, rozsądny lekarz, ściśle, ale też i litościwie wykonujący prawo urzędnik!
575— Ja! Ja! Natürlich![73] — mruczał stary Niemiec, wzburzony całym zajściem, gdyż chociaż był to marny, zacofany lekarz, pozostał jednak uczciwym człowiekiem.
576Przed dom Rodionowa zajeżdżały z brzękiem dzwonków sanie, które wkrótce odjechały, uwożąc przerażonych urzędników syberyjskich.
Rozdział VII. Ludzie czynu
577Rewizor posłany z Petersburga od dawna już odjechał.
578Życie Narymu, wzburzone nieoczekiwanymi, a tak doniosłymi wypadkami, weszło już było na dawne tory. Nikt więcej nie zaglądał do małego miasteczka, które potrafiło zadać cios występnej działalności samowładnych urzędników. Dopiero około kwietnia doszły tam wieści, że w marcu odbył się sąd na radcą Safianowem i kilku innymi urzędnikami, że zostali oni skazani na pięć lat więzienia, że wyznaczona wreszcie rewizja senatorska usunęła gubernatora, gdyż dowiedziono mu udziału w sprawach łapownictwa, szeroko uprawianego w rządzonym przez niego kraju.
579Doktor Gruber spełnił przyrzeczenie i przysłał pani Lisowej duży zapas środków leczniczych i materiałów opatrunkowych, a baron Alfred Toll z własnego popędu wystarał się dla Władysława Lisa o dostarczenie mu z komisji oświatowej podręczników szkolnych, map ściennych, zeszytów, piór i atramentu dla uczniów.
580Cisza i spokój panowały w Narymie, zasypanym śniegiem.
581Zima zbliżała się już ku końcowi. Codziennie do miasteczka powracali łowcy, spędzający ten czas w tajdze. Przychodzili obarczeni zdobyczą. Nieśli ją na plecach lub wieźli na wąskich, podłużnych saneczkach — „nartach”, ciągnionych przez renifery lub psy.
582Na ostatku powróciła z łowów partia[74] złożona z czterech najlepszych myśliwych: Wotkuła, Gasty, Robaha i sędziwego Gangi. Czworo sani, naładowanych skórami, mięsem i rogami jeleni i łosi, szło za nimi. Za łowcami biegły czujne, mądre łajki[75], wychudłe, kosmate i zawsze ponure.
583Cała ludność wysypała na spotkanie przybywających, aby powitać ich i obejrzeć zdobycz łowiecką. Sczerniali na mroźnym wietrze, osmoleni dymem ognisk, z popękaną skórą na wargach i rękach, mieli wygląd ludzi znużonych śmiertelnie, wyczerpanych do reszty.
584Siadali przed swymi domami, zapalali małe gałązki modrzewiu i okadzali się, szepcąc dziękczynne modły do Numy — Wielkiego Ducha, który szczęśliwie doprowadził ich do rodzinnego domu i drogich istot. Żony i dzieci łowców odwiązywały rzemienie, odprzęgały renifery, zdejmowały skóry i futra z nart i pokrzykiwały radośnie na widok cennej i obfitej zdobyczy.
585Żona Wotkuła i mały Ganga rozwieszali w przewiewnej kleci skóry niedźwiedzie, łosiowe, jelenie, sarnie; liczyli wiązanki skórek popielic, lisów, kun, tchórzów, gronostajów i łasic, podziwiali piękne futra soboli, wydr, rosomaków, rysiów, zawieszali na hakach szynki niedźwiedzie, ozory, wycięte łosiom i jeleniom, i długie pasma mrożonego mięsa.
586Tegoż dnia Władysław Lis zapukał do chaty Wotkuła.
587Samojed spał jeszcze, lecz posłyszawszy głos przyjaciela, stękając, zwlókł się z tapczanu i serdecznie uścisnął rękę Polaka.
588Zesłaniec opowiedział Wotkułowi o wizycie rewizora, zajściu z Safianowem i o zapadłym wyroku sądowym, raz na zawsze pozbawiającym zbrodniarza możliwości powrotu.
589Wysłuchawszy uważnie opowiadania, Wotkuł pokiwał głową i mruknął:
590— Obroniliście nas przed wyzyskiem… Tego wam Samojedzi nigdy nie zapomną! Dobrze jest, że Safianow już nie powróci… lecz miejcie się na baczności, przyjacielu!
591— Czegóż się mam bać? — spytał zdumiony Lis.
592— Pamiętajcie, że ręka rękę myje. Oni tu ze sobą wszyscy związani i jeden drugiego broni… Nie ma Safianowa, lecz pozostali jego przyjaciele, którzy jeżeli zechcą, zemszczą się na was za swojego herszta… O, oni to umieją! Bądźcie ostrożni i przebiegli jak lis, jak prawdziwy lis, co to myszkuje w tajdze!
593Słowa Samojeda utkwiły w pamięci zesłańca. Postanowił mieć się na baczności i unikać zatargu z władzami.
594Wotkuł opowiadał obszernie o łowach tegorocznych w okolicy Łosiowych Jarów, gdzie znalazł kilka gniazd sobolich, a na małych dopływach Jeniseju nory wydr, które schwytał w sidła. Żegnając przyjaciela, Samojed raz jeszcze napomknął mu o możliwym niebezpieczeństwie zemsty ze strony przyjaciół Safianowa.
595Zesłańcy nie zmieniali trybu życia.
596Lis od rana do południa uczył dzieci, pani Julianna krzątała się po domu. Przy obiedzie i potem, aż do wieczora, spędzali czas razem, rozmawiając o różnych sprawach; przypominali sobie ubiegłe lata miłości i cierpień, nadziei i rozpaczy na widok upadającego powstania, tak wspaniale rozpoczętej walki o wolność, lecz przegranej na skutek niezgody panującej w kołach naczelnego dowództwa oraz innych niesprzyjających i nieprzewidzianych okoliczności. Wieczorem zjawiała się nowa partia uczniów, dorosłych, a nawet takich, którym siwizna mocno już przyprószyła czupryny. Lis znowu zmieniał się w nauczyciela, a pani Julianna szła do chorych albo też w przyległej izbie uczyła sąsiadki haftu i kroju.
597Otoczeni przyjaźnią i szacunkiem całej ludności pędzili swój żywot wygnańczy, niosąc oświatę i pomoc ciemnym, bezbronnym mieszkańcom tego zapadłego kąta Syberii.
598Pewnego razu zjawiła się u nich starszyzna samojedzka z wójtem na czele.
599— Sprawiedliwy człowieku i przyjacielu! — uroczystym głosem rozpoczął starzec swe przemówienie. — Rada Samojedów Niżowych uchwaliła wynagrodzić cię za to, coś dla nich uczynił, zwalniając od uciążliwych podatków. Od dnia dzisiejszego pasmo Obi pomiędzy potokiem Gurzy a rzeczką Czoroch należy do ciebie. Tylko ty możesz rzucać tam sieć i łowić ryby!
600— Dziękuję wam! — zawołał wzruszony Polak. — Niech jednak tam ktoś inny zajmie się połowem, bo ja nie mogę z tego skorzystać. Nie mam ani łodzi, ani sieci!
601— Pomyśleliśmy już i o tym! — odparł Wotkuł. — Nasze kobiety i dziewczęta już plotą dla ciebie niewód, więcierze[76] i mereże[77], a młodzież przystąpiła do wypalania z pni modrzewiowych czółen dla ciebie. Chłopaki wiją nawet dla ciebie sznury z włosia na wędki, a kowal Basaryn wykuwa haki i ostrza do ości[78]… Ha! Nim nastąpi wonź, staniesz się posiadaczem całego rybackiego taboru, przyjacielu!…
602Lis nic już nie mówił. Ściskał ręce poczciwych, wdzięcznych Samojedów, a w oczach miał łzy.
603Od tej rozmowy upłynął jeszcze miesiąc.
604Pewnej nocy straszliwy hałas obudził Lisów.
605Długo nie rozumieli, co się mogło stać, lecz huk i ogłuszający, zgrozą przejmujący trzask powtórzyły się jeszcze raz, jak gdyby kilkanaście dział w jednej i tej samej chwili dało ognia.
606Rozległy się trwożne krzyki, nawoływania, tupot nóg biegnących w popłochu ludzi; z małej cerkiewki, gdzie tylko dwa razy do roku odprawiano nabożeństwo, rozległ się jękliwy głos dzwonu alarmowego. Był to tak zwany nabat, sygnał ognia lub innej klęski, nawiedzającej miasteczko.
607Lis ubrał się szybko i wypadł z domu.
608— Co się dzieje? — spytał biegnącego rybaka Elisejewa.
609— Ob łamie lód, tworzy zator i już występuje z brzegów… Zaczyna się powódź! — odkrzyknął przerażony sąsiad i zmieszał się z tłumem zgromadzonym na placyku.
610Zesłaniec, nie zatrzymując się, pobiegł ku brzegowi Obi. Już po drodze przekonał się, że rybak mówił prawdę. Dość było spojrzeć na małą w porównaniu do Obi rzekę Keć i jeszcze mniejszą Narymkę.
611Ukryty pod sczerniałym lodem prąd ich wzbierał z każdą chwilą, podnosił zamarzłą skorupę, a woda coraz bardziej zalewała niski zdziar[79] i już pluskała pod zwisającymi nad urwiskiem wysokiego brzegu nagimi pędami krzaków.
612 613Stała tu gromadka ludzi przyglądających się rzece.
614Brzask — mętny i słaby — sączył się już wokół, a w jego niepewnym, zwodniczym świetle wszystko nabierało tajemniczych, potwornych kształtów i barw.
615RzekaLód i śnieg na Obi wydawał się zupełnie czarny.
616Na jego powierzchni tam i sam[80] z trzaskiem tworzyły się szczeliny i jak chybkie węże biegły w różne strony, bluzgając spienioną falą.
617Szerokie przeręble, chroniące przed zamorem, znikły, bo Ob zerwała już była połacie swej lodowej pokrywy i zamknęła nimi wolną przestrzeń. Chwilami zdawało się, że ciężkie, z szalonym wysiłkiem wydobyte westchnienie podnosi twardą, zmarzniętą na kamień pierś mocarnej rzeki — tak Ob podnosiła i opuszczała nagle swój pancerz zimowy. Wtedy tworzyły się nowe szczeliny, wyrwy i leje, a z nich wytryskały potoki brunatnej wody, wyrastały pagórki i grzędy na miał przetartego lodu, tworząc torosy[81].
618Tu i tam z pluskiem i łoskotem obsuwały się olbrzymie tafle lodowe i znikały w szalonym nurcie rzeki; inne nasuwały się na ich miejsce, wślizgiwały się, gramoliły na twardą powierzchnię, łamiąc się i rozsypując w ostre szkliwo, dzwonne, szeleszczące, zgrzytliwe. Prąd z wściekłością wyrzucał wciąż nowe stosy odłamków i miału, gromadził je w piętrzące się coraz wyżej i dalej torosy, niósł pod okrywającą go skorupą płynące z południa kry, wypełniał nimi łożysko rzeki, przegradzał rozszalałej strudze jej drogę ku oceanowi, wznosił potężne tamy, których przełamać, zdruzgotać nie mogła rozbestwiona, pianą wirów okryta Ob.
619Gdy słońce wyjrzało spoza mgławic przedświtu, rzeka wzbierać zaczęła gwałtownie. Struga żółtej wody, niosącej piaski ałtajskie i burą glinę stepów kirgiskich, nie mieściła się już w swym korycie odwiecznym.
620Zwęziło się ono bowiem przez zimę, gdyż przy brzegach, na łachach piaszczystych, koło wysp nizinnych, na mieliznach zdziarowych rzeka przemarzła do dna i w murze lodowym z trudem, z rozpaczliwym wysiłkiem, sykiem i pluskiem musiała drążyć nowe łożysko. Co chwila wypełniały je po brzegi i przegradzały zbite w jeden zwał odłamki lodu, przyniesione z daleka pnie porwanych drzew, nagromadzone ławice piargu i żwiru.
621Ostatnim wysiłkiem wezbrał rozhukany wart, nacisnął, odbiegł był na chwilę krótką, cofnął się i — znowu runął naprzód z łoskotem i trzaskiem podnoszonego, szarpanego, łamanego lodu, zderzył się z tamami w korycie, cisnął na nie nowe gromady mknącej kry, zawirował, plusnął olbrzymią falą i ryknął rozpaczliwie wściekłym głosem burzących sił.
622Z ogłuszającym skowytem i łomotem wylatywać jęły w powietrze całe pola lodowe, odłamki i tafle ich padały na stromy spych[82], tworząc skrzące się w słońcu nasypy.
623Tamy wszakże nie puściły… i Ob z groźnym pomrukiem wylała, zatapiając łachy porosłe wikliną, dolinę całą, aż hen — pod Wilczy Jar, gdzie wstrzymały ją pagórki, wrzosami i jałowcami okryte.
624Szybko spływała brunatna, spieniona woda do kotlin, rozłogów i wąwozów, przez ulicę wpadała na placyk Narymu i otaczała osiedle ludzkie jeziorem bezkresnym.
625Lis zdążył do domu przed ostatecznym wylewem Obi i Keci.
626Całe pięć dni mieszkańcy miasteczka spędzili w domu, osaczeni przez falującego napastnika, który przy każdym podmuchu wschodniego wiatru głośno pluskał i ciskał bryzgi na szyby okien, jak gdyby wedrzeć się chciał do siedzib ludzkich i stoczyć tam ostatnią walkę.
627Jedna po drugiej padały i kruszyły się topniejące tamy w łożysku rzeki; woda ściekała tą samą drogą poprzez ulicę, jary, rowy i niziny, do koryta Obi i Keci, a resztę, pozostającą w kotlinach i zagłębiach, wypiła, wessała budząca się do życia ziemia, na głębinie od wieków i na wieki od mrozów i zimnych wichrów północnych na kamień stwardniała.
628Ludzie poczęli teraz wychodzić z domów i rozglądać się po okolicy.
629Dzieciaki jęły chwytać ryby pozostałe w wykrotach, a nawet wprost na łąkach, gdzie młoda trawa lękliwie, nieufnie przebijała się już poprzez warstwę zwarzonych przez mrozy zielsk.
630 631Jednak te z pożądaniem oczekiwane dni nastąpiły dopiero w połowie maja, o dwa tygodnie niemal wcześniej niż zwykle.
632Widocznie gdzieś na stepach Kułundy[83] lub w górzystym Ałtaju, skąd swój bieg rozpoczynała Ob, od pierwszych dni wiosny ustaliła się była ciepła pogoda.
633Rzeka, ZwierzętaNiezliczona masa ogrzanej wody szybko roztopiła lód na rzece i wylała się do oceanu ciepłym prądem.
634Gonione instynktem ryby, zbite w olbrzymie ławice, już podpływały do ujścia rzek, wynurzając się z otchłani morskiej, aby dążyć ku południowi, ku czystym źródłom, tryskającym z piersi gór; w biegu swym do miejsca składania ikry zwalczyć musiały wartki prąd rzeki, nagromadzone na jej dnie głazy i zwaliska skamieniałych drzew, borykać się z przewalającymi się przez nie z pluskiem, wirującymi strugami wodospadów, unikać rozrzuconych przez rybaków pułapek — jazów[84], niewodów, więcierzy, sznurów, najeżonych chwytnymi hakami, w popłochu kryć się przed pościgiem fok, szczupaków i drapieżnego ptactwa.
635Poczuwszy ciepły prąd, wpadający do oceanu, niezliczone stada ryb stłoczyły się w ujściu Obi i jęły sunąć na południe, wchodzić do mniejszych dopływów, wpadać do małych cichych zatok — „sorów”, lub nawet na zalane powodzią niziny.
636Sprawni, czujni łowcy nie przepuścili tych kilku zaledwie dni wonzi.
637Na Obi kołysały się już łodzie z piętrzącymi się na nich stosami świeżo osmolonych sieci; na mniejszych rzekach, jak Wach, Keć, Połoj, Samojedzi zbudowali zapory, czyli jazy, w których pozostawili dla ryb jedno tylko przejście do głębokiego kosza lub do „gimg” — dużych mereży, z prętów wikliny splecionych; po sorach rozrzucano więcierze i inne samołowy; po okrytych wodą łąkach pływały małe czółenka, z których rybacy chwytali zdobycz: w dzień za pomocą „krzywdy”, tj. sieci na trójkątnej ramie, a w nocy ościeniem o pięciu zazębionych ostrzach.
638Cała ludność wyległa na połów.
639Kobiety, a nawet i dzieci brodniami[85] wyłapywały szczupaki, okonie, płotki i karasie po kałużach, rowach i małych jeziorkach torfowych.
640Władysław Lis od kilku już dni razem z innymi rybakami cały czas spędzał na rzece. Łódź jego, wypalona z mocnego pnia modrzewiowego, obszerna była, zaopatrzona w jeden maszt o szerokim, prostokątnym żaglu, dwie pary wioseł, duży zwój sieci i kilka ości. Jednak pojedynczy człowiek, mimo że zwrotna była łódź Lisowa, nie dałby sobie z nią rady.
641Wiedzieli o tym przyjaciele narymscy i wyznaczyli mu do pomocy Szymona Rodionowa i Gangę, syna Wotkuła. Obaj chłopcy z radością wsiedli do nowej łodzi i przyrzekli sobie w duchu, że uczynią wszystko, aby Lisowi połów udał się tak, jak staremu, doświadczonemu rybakowi. Na pewnej odległości od łodzi w małym czółenku płynął kulawy Garas, wyrostek samojedzki — sierota niespełna rozumu.
642Z dołu rzeki nie sygnalizowano jeszcze o zbliżeniu się głównej wonzi, więc chłopacy wraz z Lisem badali teren łowów. Wkrótce za pomocą bosaków ściśle określili szerokość większych łach, poznali wszystkie głębokie doły — „jury”[86] na dnie, obejrzeli i wymierzyli większe zatoki — sory, a w kilku potokach wpadających do Obi naprędce zbudowali jazy, przy ich ostrym końcu zakładając zwykłe „mordy” — podłużne kosze, z jednym wąskim otworem, przez który wchodziła ryba, lecz wyjść już z potrzasku nie mogła. Z niezwykłą szybkością splótł je kulawy Garas, bezustannie roześmiany.
643Wonź odbywa się zwykle nie jednocześnie, lecz dla każdego gatunku ryb z osobna.
644Toteż niewód Lisa zagarniał przez kilka dni liny, muksuny[87] i nelmy, w następne zaś różne sigi: pospolitą sigę, piżjany i szczokury (Cosegomus polkur i nasus), aż wreszcie rybacy zmuszeni byli wskakiwać do wody i staczać bitwy z olbrzymami rzecznymi — ogromnymi, ważącymi nieraz do stu kilogramów jesiotrami, sterletami[88], tajmieniami[89], należącymi do rodziny łososi, i miętusami. Te ciężkie, silne ryby, wpadające do sieci, zaczynały się w niej miotać, a ciągnąc ją na głębinę, wlokły za sobą łodzie rybaków.
645Pewnego dnia w sieci Lisa uwikłała się jakaś bardzo duża ryba.
646Widać było, jak kotłowała się i pieniła woda, którą smagała potężnym ogonem szamocąca się w niewodzie zdobycz. Snadź posiadała ogromną siłę, gdyż zaczęła holować za sobą oba czółna, ciągnąc je na najgłębsze miejsce łożyska rzeki.
647— Zrzuć sznury z kamieniami, aby hamowały ruch łodzi! — krzyknął do Lisa młody Samojed. — Inaczej ryba wywlecze łodzie na wart i przewróci nas albo przerwie sieć!
648Lis opuścił za burtę uwiązane do liny kamienie; wlokły się po dnie, zawadzały o lezące na nim pnie drzew i znacznie zwolniły bieg łodzi.
649Kilka razy jeszcze ryba usiłowała powtórzyć manewr, lecz zmęczona, w końcu pozostała bez ruchu.
650Młody Rodionow zaczął szybko się rozbierać.
651— Dlaczego to robisz? — spytał Lis.
652— Wskoczę do wody i spróbuję ostrożnie podciągnąć matnię niewodu na mieliznę — odparł chłopak.
653— Dobrze! — zgodził się Ganga. — Wtedy uspokoimy naszego jeńca.
654Sieńka dał nura i długo nie pokazywał się na powierzchni.
655Gdy wypłynął, otrząsając z głowy wodę, glinę i wodorosty, zawołał:
656— Takiego jesiotra dawno nie schwytano na Obi! Wieloryb to, nie jesiotr! Zaplątał się skrzelami w okach niewodu i cały omotał się jego zwojami. Podciągnąłem matnię do łachy. Musimy wejść do wody i wydobyć sieć; chociaż inne ryby uciekną nam, ale za to będziemy mieli jesiotra.
657Tu urwał, bo woda pod łodzią zakotłowała się znowu i plusnęła falą. Ogromna ryba potężnym wysiłkiem szarpnęła się i z rozmachem wpadła wraz z siecią na łachę, okrytą niegłęboką wodą.
658Łowcy z podziwem przyglądali się ciężkiemu potwornemu kadłubowi ryby o długim ostrym ryju i rogowym pancerzu.
659Nie namyślając się ani chwili, Lis wyskoczył z łodzi i stojąc po pas w wodzie, z całej siły uderzył jesiotra w głowę obuchem topora. Zwinęło się i wyprostowało potworne cielsko, a rybak uderzył raz jeszcze.
660— Uspokoi się teraz! — zaśmiał się Garas, podpływając i wlokąc za czółnem drugie skrzydło niewodu.
661Wspólnymi siłami zaczęli wyciągać sieć. Widzieli, jak wyślizgiwały się z niej zwinne sterlety, szczupaki i duże, srebrzyste płotki, lecz nie było innej rady! Jako tako wydobywali sieć i składali ją w poprzek łodzi, a gdy zaczęły się ukazywać skrzydła matni, Sieńka znowu nurkował, uwiązując jesiotra za skrzele.
662Z trudem wyzwolono ogłuszonego jesiotra z pęt i spod skrzydeł niewodu wyprowadzono go na otwartą wodę.
663Leżał teraz na dnie w całej okazałości, od ostrego ryja aż do płetw ogonowych.
664Długi na trzy metry, gruby i ciężki niezmiernie, przypominał kloc starego drzewa sczerniałego pod wodą.
665Uwiązano go na mocnej linie do rufy, a Garas hakiem wyciągnął z sieci inne ryby, pokaleczone i zgniecione przez potwora. Dopiero przy pomocy dwóch innych łodzi udało się rybakom przyholować zdobycz swoją do brzegu. Tam znów w pocie czoła pracowały ciężko kobiety, a wśród nich żona zesłańca.
666JedzenieNa brzegu zbudowano kilka szałasów, w których rozwieszano wypatroszone i rozcięte wzdłuż grzbietu ryby. Dzieci posypywały je solą i znosiły nacięte, świeże gałęzie modrzewia i jałowca. Gdy szałasy zostały wypełnione rybami, rozpalono w nich ognisko i zatkano szczelnie wszystkie szpary i otwory. Ogień, ledwie się tląc, dawał dużo dymu, w którym wędziły się sterlety, jesiotry, nelmy, duże sigi, delikatne muksuny, opływające tłuszczem.
667Inne kobiety składały mniejsze, pospolite ryby do kadzi i koryt, przysypywały solą i nakrywszy płachtą, przyciskały kamieniami.
668Najprostsze gatunki, jak płotki, okonie, liny i szczupaki, przerabiano na jukołę, pożywienie niezbędne dla myśliwych w czasie łowów zimowych.
669Taki sposób przygotowania ryby nie wymagał żadnych zachodów.
670Przeciętą na połowę rybę posypywano solą i nawlekano na sznur, zawieszony na dwóch żerdziach. Ryby przez kilka dni schły i twardniały na powietrzu, zmieniając się na jukołę.
671Najdrobniejszych okazów jukoły używano zwykle na pors. W tym celu przecierano suchą rybę między kamieniami na mąkę, z której łowcy przyrządzali sobie polewkę rybną, pożywną i niewymagającą żadnej sztuki kucharskiej.
672Pani Julianna wraz z pomagającymi jej dziewczętami i nieodstępną Dunią miała kłopot nie lada z olbrzymim jesiotrem, schwytanym przez męża. Trzeba go było porąbać na kawałki, pociąć na plastry i pasma, bo inaczej nie dałoby się zasolić go i uwędzić.
673Tymczasem Lis miał przed sobą jeszcze kilka dni wonzi.
674Każdego dnia przywoził coraz to nową zdobycz.
675Po jesiotrach, które szybko przeszły w górę rzeki, zesłaniec łapał teraz sigi; sunęły one ławicami, rozbijały się na mniejsze partie i wdzierały setkami do saku. Chwytał miętusy, goniące je duże szczupaki i wreszcie śledzie morskie, które tego roku zapędziły się aż do ujścia Keci.
676Połów udał się znakomicie, a był tak obfity, że pan Władysław zmuszony był część ryb wymienić na kadzie i beczki, aby nie zmarnować reszty. Musiał mieć jak najwięcej ryb, gdyż wiedział, że za ten towar otrzyma od koczujących na tundrze[90] Samojedów oswojone renifery i dobre sanie, potrzebne dla zimowych łowów i w gospodarstwie domowym.
677Wonź minęła. Większość rybaków powróciła do domów, lecz łodź Lisa i małe czółenko — „zajazdka”, z kulawym, ciągle śmiejącym się Garasem, wciąż jeszcze krążyły po Obi. Wyciągano z jazów ryby, schwytane w mordach i więcierzach. Małą siecią łapano sigi i jesiotry, i nelmy, które pozostały w sorach, gdzie żerowały.
678W nocy pani Julianna, wyszedłszy na brzeg, widziała czerwone światełko, powolnie sunące po ciemnej, prawdę czarnej rzece. Wiedziała, że to jej mąż z palącym się w żelaznym koszyku łuczywem płynie w mroku i stojąc na dziobie czółenka, wypatruje co najlepszej zdobyczy.
679 680Przy wiosłach na zmianę siedzieli Garas lub syn Wotkuła. Wpatrzeni w ciemną postać Lisa, który na tle oświetlonym czerwonymi błyskami płonącego łuczywa wydawał się czarnym olbrzymem, cicho poruszali wiosłami, bez szmeru i plusku opuszczając je do wody.
681Lis wpatrywał się w oświetloną ogniem głębię zatok rzecznych, gdzie prąd płynął wolno, leniwie, a gdzie chętnie żerowały ryby, znajdując wśród wodorostów i traw obfite pożywienie.
682Widział z lekka falujące, do włosów podobne wstęgi wodorostów i pędy traw; każdą jamę oglądał dokładnie, szukał w niej i pod zwałami kamieni zaczajonych ryb, zaciskając w mocnej dłoni długie drzewce ości. Przez kilka dni uczył się wbijać zęby tej broni w ciało śpiących ryb, toteż wyciągał teraz karasie, liny, szczupaki i miętusy. Na tych pospolitych rybach po setkach nieudanych prób wprawił się znakomicie i już rzadko chybiał.
683Pan Władysław posiadał niezwykłą siłę, więc ważył się napadać na duże nawet jesiotry, nelmy i czyhające na nie szczupaki, od starości porosłe wodorostami na drapieżnych łbach i szerokich grzbietach.
684Ostrza jego ościenia wchodziły tak głęboko, że największe ryby szybko słabły i stawały się zdobyczą rybaka.
685W końcu maja, gdy wszystkie wędrujące ryby odpłynęły już na południe lub ukryły się w dorzeczach Obi, Lis posiadał bardzo znaczny plon połowów wiosennych. Pomyślawszy i naradziwszy się z żoną, wynajął trzech Samojedów i zaczął budować duży spichrz, w którym na razie miał przechowywać ryby. W tym celu wykopano w nim i ocembrowano deskami dwa głębokie doły. Jeden zasypano czystym, drobnym piaskiem na przechowanie jarzyn, drugi wypełniono lodem, w którym umieszczono kadzie z soloną rybą. Na przewiewnym strychu rozwieszono wędzone ryby, jukołę i ustawiono worki z porsem.
686Pani Julianna była teraz zajęta czym innym.
687Wychowana na wsi, znała się dobrze na gospodarstwie, więc razem z Dunią i innymi dziewczętami zakładała ogród warzywny. Skończywszy z kopaniem grzęd, pewnej niedzieli zwołała kobiety z całego miasteczka i zwróciła się do nich z przemówieniem. Opowiedziała im, że podczas swoich przejazdów z miasta do miasta spostrzegła, iż Sybiracy nie znają bardzo pożywnej i dobrej jarzyny, jaką są ziemniaki, które dają obfity urodzaj i nie wymagają trudnych zachodów. Pokazała im worek z ziemniakami, które dostała na prośbę swoją od rodziców. Sybiraczki z podziwem oglądały kartofle, wąchały i nawet nadgryzały je.
688— Otóż — mówiła pani Julianna — dam każdej z was po kilka ziemniaków i nauczę, jak należy hodować je; resztę posadzę na swoich grzędach. Pierwszego zbioru starczy nam na całe pole w przyszłym roku. W ten sposób będziecie miały nowe pożywienie, z którego będziecie zadowolone!
689Istotnie od tego roku mieszkańcy obwodu Narymskiego, a w ślad za nim Tomskiego i Tobolskiego rozpoczęli uprawę ziemniaków, które wprowadziła tu rodzina polskich zesłańców, niezatrutych bierną rozpaczą i bezsilną nienawiścią, lecz uduchowionych pragnieniem służenia ludzkości, niesienia pomocy w jej szarym, nędznym życiu. Pani Julianna namówiła też gospodarzy narymskich do innej jeszcze czynności, chociaż ta na razie wydała im się błaha i zbyteczna. Jednak ustępując naleganiom Polaków, podczas żniwa zaczęli Sybiracy wybierać najbujniejsze, najcięższe kłosy, aby wyłuskawszy z nich ziarna, użyć ich na przyszły siew.
690W ten sposób rozpoczęto selekcję zboża, a wkrótce podniesiono znacznie urodzaje i wyhodowano nowe, lepsze gatunki żyta i owsa syberyjskiego.
691Taką to pamiątkę po sobie zostawili na Syberii zesłańcy polscy — ludzie czynu i życia.
692Nie sądzonym było jednak Lisom doczekać się tego i tylko wieści o wyniku ich rad i pracy doszły wygnańców z daleka, radością napełniając serca.
Rozdział VIII. Zemsta
693Obfity połów ryb w okresie wiosennym pozwolił Lisowi stanąć twardą stopą w Narymie i należycie przygotować się do długiego pobytu w tym małym miasteczku, gdzie miał zgodnie z wyrokiem sądu rosyjskiego przebywać aż do śmierci.
694Iluż to zesłańców ta śmierć spotkała przed czasem?! Ileż to razy drapieżny wróg — rząd rosyjski — cieszył się, dowiadując się, że przeciwnicy jego jeden po drugim schodzą do grobu?
695ZesłaniecPewna część zesłańców wciąż oczekiwała od dawna zapowiadanej amnestii lub też pędziła życie nędzne z dnia na dzień, coraz bardziej zapadając w obezwładniającą otchłań rozpaczy lub zobojętnienia, zwiastunów ostatecznej klęski.
696Władysław Lis nie należał do takich ludzi. Był człowiekiem walki, czynu i życia, a w tym podtrzymywała go żona — opiekunka, doradczyni wierna, źródło niewyczerpanej nadziei na lepsze jutro i niezmiennej pogody ducha.
697Po sprawdzeniu wyników połowu pan Władysław dokładnie obliczył, ile pożywienia będzie potrzebował dla domu aż do przyszłej wonzi, tej powrotnej fali ryb, gdy na jesieni będą dążyły ku morzu od źródeł Obi. Resztę swoich zapasów przeznaczył na wymianę ich na niezbędny w gospodarstwie inwentarz.
698Nabył więc krowę i konia, pług, bronę i inne narzędzia rolnicze, ziarno na zasiew, a nawet wynajął parobka, kulawego, lecz pracowitego i silnego wyrostka samojedzkiego, z którym pływał na wiosnę po Obi.
699Zesłańcy podług istniejącego prawa dostawali szmat ziemi. Nie był on wielki, ale i tak na znaczny zagon pan Władysław nie mógłby się porywać. Przez zimę nieraz rozmawiał z żoną o przyszłym gospodarstwie. Pani Julianna znała się na rolnictwie, mając ojca zawołanego, postępowego gospodarza i napatrzywszy się na nowe sposoby, które stosował w swoich folwarkach pan Kobierzycki — uczony rolnik. Przeczytał też był zesłaniec sporo książek o uprawie ziemi i postanowił należycie wyzyskać swój mały zagon.
700Przede wszystkim sprowadził z Omska głęboko orzący pług, o szerokim mocnym lemieszu. Dopiero od niedawna angielscy kupcy dostarczali takich pługów do Rosji, która znała najczęściej pług o drewnianym lemieszu, tak zwaną sochę lub również drewniany, lecz z żelaznym, wąskim, trójkątnym nożem, odwalającym płytką skibę.
701Nowy pług pozwolił Lisowi dokonać głębokiej orki i poruszyć nawet zamarzłą ziemię. Skończywszy z zagonem, zabrał ze sobą robotnika, najgęstsze sieci i wypłynął na Ob. Łapał teraz drobne ryby, suszył je w pośpiechu na słońcu i nad ogniskiem, a potem, przetarłszy pomiędzy kamieniami, używał jako nawozu.
702Gospodarze narymscy dziwili się pomysłowi Polaka, nie wiedząc, że takie kraje jak Japonia, Patagonia, Jawa od wieków innego nawozu nie stosowały i dzięki niemu miały dobre urodzaje. Lecz w jeszcze większe zdumienie wprowadziły Sybiraków dalsze czynności zesłańca. Niejeden z nich wzruszał ramionami i mruczał:
703— Zwariował chłop! W głowie mu się przewróciło! Kto to widział?!
704Istotnie, tego tu nikt nigdy nie widział. A tymczasem Lis, przeczytawszy w piśmie rolniczym artykuł pana Gareckiego, który po odbytej podróży do Chin pisał, że Chińczycy, posiadający drobne działki rolne, zbierają z nich piękny i obfity plon dlatego, że nie sieją zboża, lecz sadzą je, niby groch na grzędach, postanowił zastosować ten chiński sposób na swoim małym polu. Pamiętając o tym, że syberyjskie lato zmienne jest i zdradliwe, bo nawet w czerwcu nieraz przynosi przymrozki i zimny wiatr wschodni, Lis otoczył swe pole od północy i wschodu wysokim płotem z trzcin, a jeszcze kilka podobnych zagród przeciągnął w poprzek pola, przez co ochronił rośliny przed zimnym wiatrem i dopomógł ziemi, aby dłużej utrzymywała pochłonięte ciepło słoneczne. Toteż na polu Lisowym prędzej niż gdzie indziej wybujało żyto i owies, a gdy zaczęło się kłosić, Sybiracy kręcili głowami i znowu się dziwili. Ujrzeli bowiem wysokie, ciężkie, obfite w ziarna kłosy, dojrzewające szybciej niż ich żyto.
705Na grzędach pani Julianny udały się wszelkie jarzyny, a szczególnie ziemniaki i parę grządek ziół leczniczych.
706Jeszcze w lecie, przed żniwem, pan Władysław, pamiętając o oczekujących go zimowych łowach, jeździł do tajgi i zwoził do domu drzewo na opał i budulec, gdyż w jesieni miał przystąpić do budowy obory i stajni.
707Jesień wypadła ciepła, pogodna. Żniwa udały się znakomicie, a gdy całe żyto zostało przerobione na mąkę, Lis przekonał się, że dany mu mały zagon ziemi ornej przyniósł mu urodzaj dorównywający trzykrotnie większym polom. Nie mniej obfity plon ziemniaków zebrała pani Julianna i rozdała kilka worków przyjaciółkom na przyszłe zaopatrzenie pól. Ziemniaki zasmakowały mieszkańcom Narymu tak bardzo, że kobiety musiały trzymać je pod kluczem, gdyż mężowie natarczywie dopominali się o to nowe, a tak dobre pożywienie.
708We wrześniu Lis skończył stawianie obory i stajni i w kilka dni później musiał przystąpić do jesiennego połowu ryb.
709Jesiotry, sterlety, nelmy, miętusy i różne sigi po złożeniu ikry powracały na północ, z prądem staczając się ku oceanowi.
710Szczęście i pomoc młodego Rodionowa i Gangi dały Lisowi możność tak znacznie uzupełnić swoje zapasy ryb, że zasoliwszy je i uwędziwszy, natychmiast wymienił te, które zebrał był na wiosnę, na potrzebne mu na zimę przedmioty.
711Nabył więc w sklepie Rodionowa karabin, proch, kapiszony[91], najlepsze lane kule, samołowy na zwierzęta, a u Samojedów kupił za jukołę i pors dwa uprzężne renifery, narty do chodzenia i narty-sanki do jazdy po śniegu. Ciepłego ubrania, niczym niezastąpionych butów futrzanych kisów, podwójnych futrzanych spodni pime i kurtek sok z łosiowego zamszu, małachajów nie potrzebował, bo miał je w darze od Samojedów za skuteczne potwierdzenie ich praw i przywilejów, a także za lekarską pomoc, z którą zawsze tak chętnie śpieszyła do cierpiących żona zesłańca.
712Pan Władysław, wzmocniwszy płoty na polu, zaorał raz jeszcze ziemię i zasadził żyto. Chciał spróbować, czy nie zmarznie ono przez zimę.
713Nie przeczuwał wtedy, że nie doczeka się nowego lata w Narymie.
714Skończywszy z robotami gospodarskimi i zabrawszy ze sobą karabin i trochę zapasów żywności, wyruszył Lis na polowanie. PtakZ końcem września zaczynał się bowiem przelot ptactwa wodnego. Po wychowaniu młodzi powracało ono z północy do ciepłych krajów. Całymi dniami, kierując się prądem Obi, leciały klucze łabędzi, żurawi, dzikich gęsi i niezliczone stada kaczek. Ptaki opuszczały się na łachy piaszczyste, na jeziorka niskiego brzegu, a nawet wprost na płaszczyznę torfową, gdzie wypoczywały i żerowały, znajdując obfite pożywienie.
715Pan Władysław wprawiał się w strzelaniu z karabina.
716W korpusie kadetów należał do szeregu najlepszych strzelców, więc i tu wkrótce doszedł do znacznej wprawy; chybiał rzadko i przynosił do domu obfitą zdobycz.
717Pewnego razu, gdy zaczajony w krzakach siedział na wysepce, spostrzegł czółno, które borykając się z prądem Obi, płynęło w jego stronę. Jakiś niepokój zakradł się do serca zesłańca i złe przeczucie jęło gnębić go i przejmować trwogą.
718„Na Boga — pomyślał — czy aby coś złego nie przydarzyło się Juliannie?!”
719Wybiegł na brzeg i jął wymachiwać w stronę czółna.
720Człowiek siedzący w nim podniósł rękę nad głową.
721— Do cie-bie… do cie-bie!… — dobiegł Lisa zgłuszony podmuchem wiatru głos.
722Czółno dobiło do brzegu i na ziemię wyskoczył młody Rodionow.
723— Co się stało? — z trwogą zapytał Polak.
724— Źle, oj, źle!… — wyjąkał chłopiec. — Przyjechało dwu policjantów, o ciebie pytają…
725— Czegóż oni chcą ode mnie? — zdumiał się Lis.
726— Nie wiem! Kazali wójtowi odnaleźć ciebie i stawić w urzędzie gminnym… Słyszałem twoje strzały, więc popłynąłem, aby uprzedzić — mówił chłopiec. — Może lepiej będzie, jeżeli nie pójdziesz wcale… i ukryjesz się?… Nasi nie wydadzą ciebie…
727— Co też to za gadanie! — oburzył się zesłaniec. — Po co mam się kryć? Czy mam coś złego na sumieniu? Nie boję się nikogo. Powracajmy do miasta!
728Wskoczyli do czółen i popłynęli.
729Przed chatą starego Pyragi stał tłum. Na widok powracającego Lisa rozstąpił się w ponurym milczeniu. Lis ruszył naprzód ku siedzącym na ganku policjantom.
730— Jestem Władysław Lis. Posyłaliście po mnie? — spytał.
731— A tak! — odparł jeden z uriadników. — Przywieźliśmy rozkaz dotyczący was.
732To mówiąc, podał mu szarą, zmiętą kopertę z pieczęcią gubernatorską.
733Lis rozerwał kopertę i uważnie przeczytał pismo. W miarę jak zaczynał rozumieć, zaciskał zęby, aby nie zblednąć i nie zdradzić swego wzruszenia.
734Kancelaria gubernatora zawiadamiała, że śledztwo wykazało, iż zesłaniec Lis podburzał Samojedów, co się wyraziło w wystąpieniu ich ze skargą w bardzo niestosownym czasie przejazdu petersburskiego rewizora. Ponieważ rząd stara się o jak najlepsze stosunki z tuziemcami, więc osoby przeszkadzające w tym władzom nie są pożądane w rejonach zamieszkałych przez Samojedów. Wobec tego zesłaniec Lis ma być natychmiast osiedlony w innym miejscu, które będzie mu wskazane przez uriadnika Leszczenkę.
735Lis skończył czytanie i spokojnym na pozór głosem rzekł:
736— Tak! Przeczytałem rozkaz gubernatora… Panowie, naturalnie, wiedzą, że ja nikogo nie buntowałem. Zajście w obecności rewizora zostało spowodowane niesprawiedliwym postępowaniem urzędników, oddanych za to pod sąd. Nie poczuwam się do winy!
737Leszczenko wzruszył ramionami i odparł:
738— My nic na to poradzić nie możemy. Otrzymaliśmy rozkaz i musimy go wykonać. Niech się pan przygotuje do drogi. Jedziemy za godzinę!
739— Ależ ja mam gospodarstwo! — zawołał Lis. — Muszę więc przedtem załatwić się z nim…
740— To wszystko potrafi zrobić za was żona wasza — odpowiedział uriadnik.
741— Jak to?! — wyrwał się Lisowi rozpaczliwy krzyk. — Zostaniemy więc rozłączeni?!
742— Nie mamy rozkazu co do waszej żony — oznajmił Leszczenko.
743— Ależ posiadam zezwolenie kancelarii cesarskiej na towarzyszenie mi mojej żony! — protestował zesłaniec.
744— Nic o tym nie wiemy! — wzruszyli ramionami policjanci, a jeden z nich krzyknąwszy, aby przygotowano wózek i konie, powtórzył:
745— Zbierajcie się do drogi! Nie traćcie czasu!
746Lis zrozumiał, że na nic się nie zdadzą jego dowodzenia i sprzeciw, więc poszedł do domu i oznajmił żonie straszną nowinę. Dzielna i na wszystko przygotowana niewiasta zbladła, lecz ani na chwilę nie straciła panowania nad sobą, ani też nie zapłakała. Po długim namyśle szepnęła do męża:
747— Jedź, Władeczku, bo opór mógłby ci zaszkodzić… Ja zaś pojadę do Tomska i będę prosiła o potwierdzenie pozwolenia na towarzyszenie ci, a gdy je uzyskam, załatwię się z domem, zabiorę wszystko, co będzie można zabrać, i znowu będziemy razem… w doli czy niedoli…
748Więcej nic już o tych sprawach nie mówili.
749Uklękli przed świętym obrazem i długo, gorąco modlili się.
750Pan Władysław szybko ukończył przygotowania do nieznanej drogi. Zabrał ze sobą broń, narzędzia ciesielskie i stolarskie, trochę ciepłego ubrania, bielizny i naczynia, a pani Julianna włożyła mu do worka pożywienie i kilka paczek z lekami, które wypróbowała w Narymie.
751Przed dom zesłańców zajechał wózek.
752Wyniesiono i przywiązano rzeczy, po czym Lis, czując, jak łzy mu rozsadzają piersi, żegnał żonę w milczeniu i bólu, którego jednak nikt nie spostrzegł.
753Po chwili zacisnął szczęki i podniósł głowę.
754Cała ludność Narymu tłoczyła się wokoło domu.
755Kobiety płakały, mężczyźni patrzyli w ziemię ponuro.
756Lis ogarnął wzrokiem sąsiadów i rzucił donośnie:
757— Bywajcie zdrowi, przyjaciele! Dziękuję wam za serce i proszę, nie opuszczajcie mojej żony, dopóki będzie potrzebowała pomocy i współczucia. Bywajcie zdrowi!
758Zaczął ściskać ręce mieszkańcom Narymu, a potem, ucałowawszy raz jeszcze bladą twarzyczkę i drżące usta żony, wsiadł do wózka.
759Konie ruszyły z kopyta. Lis nie obejrzał się ani razu.
760Może bał się, że nie wytrzyma i — albo skręci kark policjantom, albo wybuchnie ciężkim szlochem.
761Wkrótce wózek zniknął na zakręcie drogi.
762Wtedy dopiero zapłakała pani Lisowa i bezsilna usiadła na kamieniu przydrożnym. Tłum prostych ludzi nie umiał pocieszyć jej, nie znajdował dla niej słów otuchy i ukojenia.
763Nie rozchodząc się, stali wszyscy w miejscu i patrzyli na płaczącą kobietę niemal surowymi oczami.
764Pierwszy odezwał się Rodionow:
765— Pomożemy, kupimy waszą chatę na szkołę…
766— Pomożemy… — wtórował mu wójt Pyraga. — Kupimy od was wszystko, co będzie dla was zbyteczne, a was do męża dostawimy.
767— Dam konie i wózek wygodny, abyście mogli pojechać do Tomska upominać się o swoje prawa! — dodał kupiec Fedorow, wożący pocztę.
768— Dziękuję wam! — szepnęła pani Julianna. — Dziękuję wszystkim!
769Poszła do chaty, z której wyszedł był jej mąż, aby tu już nigdy nie wrócić.
770Czuła to i lękiem ogarniała ją myśl o samotności. Obejrzała się, posłyszawszy czyjeś kroki za sobą. Była to Dunia Rodionowa.
771— Ja z wami pozostanę, pani! — szepnęła.
772Żona zesłańca schwyciła ją za ręce i pociągnęła za sobą.
773Gdy tłum wzburzonych mieszkańców Narymu przechodził koło chaty Wotkuła, stary Pyraga spojrzał w stronę lasu i zmrużył nagle oczy. Nic jednak nie powiedział. A przecież był prawie pewny, że dojrzał sylwetkę Wotkuła, uzbrojonego w karabin i biegnącego ku brzegowi Keci.
774Zapukał do okna, a gdy wyjrzała żona Samojeda, szepnął:
775— On wyruszył na poszukiwanie sprawiedliwego człowieka?
776Kobieta z tajemniczym wyrazem twarzy skinęła głową w milczeniu.
777— Dobrze! — mruknął Wójt. — Wotkuł znajdzie go i o wszystkim się dowie… Nie opuści on sprawiedliwego w takim nieszczęściu.
778Samojedka potrząsnęła głową i odparła:
779— Nie opuści! Wotkuł nie taki! On pamięta, że sprawiedliwy obronił mnie i wszystkich nas przed Urusami i że żona jego wyleczyła naszą małą Kusinet, gdy ją trawiła zła zimnica[92]… Wotkuł tego nie zapomni!
780 781— Żona sprawiedliwego i mnie też wyleczyła, gdy chodzić nie mogłem. Ja też to pamiętam i…
782Nie dokończył, bo ktoś zaczął wołać:
783— Wójcie! Wójcie! Czy mamy ogłosić wiec?
784— Dzwońcie na wiec! Musimy się naradzić! — odkrzyknął.
785Pykając fajeczkę, pokulał do chaty, gdzie mieścił się urząd gminny.
Rozdział IX. Wierny przyjaciel
786Policjanci wieźli polskiego zesłańca przez cały tydzień. Drogi prawie nie było, gdyż nie można było nazwać drogą niegdyś zbudowanej, teraz przegniłej i zburzonej grobli, która szła przez błotnistą część tajgi, co chwila przecinanej rzekami. Wózek zanurzał się w wodzie powyżej kół, z brzękiem i skrzypieniem rozpaczliwym skakał na kamieniach, przewalając się z boku na bok. Wreszcie uriadnik Leszczenko rzekł do powożącego policjanta:
787— Stój, Iwanie, bo zdaje się, że to tu.
788Rozejrzał się wokoło bacznie, sprawdził coś w notatniku i kiwnął głową.
789— No, tak! — zamruczał. — Jesteśmy wreszcie na miejscu!
790Zwracając się do zesłańca, dodał:
791— Macie wasz nowy przydział! Ha! Gorszego chyba nie mogli w Tomsku znaleźć! Szczera tajga, trzęsawiska, pustynia… Tfu! Że też ludzi spokojnych i uczonych na takie nędzne życie skazują!…
792 793Rozpalili ognisko i jęli gotować strawę.
794— Przenocujemy tu z wami, a jutro odjedziemy — mruknął Leszczenko. — Może pomóc wam w stawianiu szałasu?
795— Dziękuję! — odparł Lis. — Przydałby się on w nocy i mnie, i wam. Komarów i bąków wielka tu moc!
796Szybko narąbali cienkich drągów, ustawili stożkowaty szkielet zwykłego czumu tubylczego i opletli go gałęziami. Lis okrył ziemię kawałkami kory brzozowej i liśćmi paproci, a na to wszystko zarzucił kawał wojłoku, którym okryte były jego rzeczy.
797— Jako tako przetrwacie, aż zbudujecie lepszy czum; chociaż myślę, że nie poradzicie… — zauważył Leszczenko.
798— Hej tam, dlaczego? — spytał Lis, potrząsając głową.
799— Bo nie macie niug! — odpowiedział uriadnik.
800Lis wiedział, że niugami, czyli szerokimi kocami zszytymi z kilku skór, Samojedzi okrywają drewniane szkielety swoich szałasów, więc uśmiechnął się i odrzekł:
801— Nie wątpię, że w takim odludziu wytropię niejednego łosia i jelenia. He! Strzelam zaś celnie, więc bedę miał niugi.
802Jakaś nagła nadzieja wstąpiła w niego, więc wyzywająco popatrzył na policjantów i zawołał:
803— Zapraszam was do siebie na przyszły rok!
804Leszczenko parsknął śmiechem i odparł:
805— No, ależ hardy z was Lach! Takiego byle kto nie ugnie i nie zgnębi!
806Niemal z zachwytem patrzył teraz na barczystego Polaka o twarzy pogodnej, lecz o oczach w chwili tej niezwykle roziskrzonych.
807Przyczyny tych ogni wewnętrznych, namiętnych i palących, nie mogli zrozumieć Moskale.
808Opędzając się od żarłocznych owadów, co chwila dorzucając do ogniska świeżych gałęzi, aby dymiły jak najwięcej, jedli gorącą polewkę i pili herbatę.
809Słońce szybko zapadało za tajgę. Z głębi dzikiej kniei wynurzał się mrok i ogarniał małą polankę z płonącym ogniskiem i siedzącymi przy niej ludźmi. Głośno wzdychały znużone konie policjantów, przeżuwając owies i chrapały, być może węsząc jakieś zwierzę skradające się w gęstwinie.
810 811— Czas na spoczynek! Iwanie, rozpal mały dymokur[93] przy wejściu do szałasu. Zawszeć[94] odpędzi on ten gnus[95] przeklęty!
812W pół godziny potem z nowego szałasu dochodziło potężne sapanie policjantów i potrzaskiwanie wilgotnych gałęzi wrzuconych do płonącego ogniska.
813Nad lasem przeciągały spóźnione stada dzikich gęsi. Leciały tak nisko, że dobiegał wyraźnie szmer skrzydeł silnych ptaków; za nimi nadążały stadka dzikich kaczek, a wtedy rozlegał się przeciągły, niemilknący świst przecinanego powietrza. Huczały bąki koło szałasu, bzykały komary i drobne, gryzące muszki. Konie parskały, tupały kopytami i wymachiwały ogonami, opędzając się przed niewidzialną chmarą drapieżnych owadów.
814Lis nie mógł usnąć. Długo leżał nieruchomy, z oczami otwartymi, wbitymi w czerwone błyski ogniska. Myśli zesłańca smutne były, bo dusza jego rwała się do żony — cichej, zawsze łagodnej, pogodnej, a teraz tak bardzo samotnej, porzuconej na łaskę losu i obcych ludzi. Po raz setny zadawał sobie męczące pytanie:
815— Gdzie jesteś? Co robisz, najdroższa, promienna gwiazdko moja, Julianko złotowłosa?!
816Usiłował domyślić się, co zamierzała uczynić kochana kobieta i w jaki sposób wykonać swój zamiar. Ten wysiłek myśli i nieopuszczający go nigdy niepokój o żonę ostatecznie odpędził sen z powiek Lisa. Ześlizgnął się bez szmeru z posłania i wyszedłszy z szałasu, usiadł przed ogniskiem.
817Dym otoczył go i przepędził zjadliwy gnus. Oparł ręce na dłoniach i pogrążył się w niewesołe myśli. Zaduma jego prysła jednak niebawem, gdyż uwagę przykuły do siebie przeróżne odgłosy, dobiegające z głębi puszczy.
818Rozpoznawał niektóre, inne znowu słyszał po raz pierwszy.
819PtakGdzieś w pobliżu zabełkotał nagle obudzony ze snu czarny, czerwonobrewy cietrzew. Kury natychmiast odpowiedziały mu krótkim, trwożnym kłochtaniem.
820Gdzieś wysoko, pod obłokami zatrąbił ostrzegawczo klucz żurawi czujnych, zaniepokojonych widokiem ogniska. Z szelestem skrzydeł i głuchym brzęczeniem miotała się w powietrzu słonka.
821Nigdzie nie słyszane też głosy biegły z kniei i zamierały na polance, z samotnie tkwiącym na niej szałasem.
822Jakieś przygłuszone poryki, zdławione beczenie, ponure, nagle urywające się wycie, skowyt krótki, przenikliwy, jakieś tajemnicze pomruki, ni to z ziemi wychodzące westchnienia przeolbrzymich istot nieznanych, to znów syki, zgrzyty ostre i niepokojące, zdawało się, tuż-tuż powstające, po chwili daleki plusk, cichy, żałosny jęk, człapanie niewidzialnych w mroku nóg, stąpających ostrożnie po grząskim trzęsawisku, po miękkich kępach omszałych, wyrosłych z czarnej topieli moczarów.
823Lis łowił uchem nocny rozgwar kniei i dziwił się, że nigdy przedtem nie słyszał tych nawoływań i dalekich ech, odpowiadających wielorakim głosom tajgi.
824Tymczasem jęła ona przemawiać coraz śmielej i natarczywiej. Gardziele zwierząt i ptaków wydawały coraz donośniejsze okrzyki, odzywały się one ze wszech stron, a brzmiała w nich coraz większa trwoga.
825Z tego rozedrganego, sączącego się wokół i rwącego pogwaru, przytłumionego ciężkimi mgłami przewalającymi się nad knieją, jął się wyłaniać jeden głos najbliższy, dziwnie niecierpliwy, natrętny. Był ni to ponury syk puchacza, ni to kłapanie głuszca na tokowisku.
826Dźwięk ten nie od razu wdarł się do słuchu siedzącego człowieka, lecz w końcu dotarł do świadomości jego, zmusił do podniesienia głowy i obejrzenia się.
827— Ssy — ssy — cza — cza — cza! — zgrzytały dziwnie natarczywe poszepty.
828Po chwili znowu, jeszcze bardziej natrętnie:
829— Sssy — ssy — ssy! Cza — cza — cza… a.
830I nagle coś nieokreślonego, jak gdyby westchnienie, jęk, czy cicha klątwa.
831Stłumiony, tajemny dźwięk, który wydać mogło tylko gardło ludzkie.
832Lis nieznacznym ruchem podciągnął ku sobie karabin i namacał kurek.
833W tej chwili posłyszał wyraźnie cichy, przenikliwy szept:
834— Sprawiedliwy człowieku!… ss… cz…
835Zesłaniec zrozumiał, że to człowiek czai się, ukryty w chaszczach, a wiedział również, że nie był to wróg, lecz jeden z tych, którzy przezwali go „sprawiedliwym”, co go rozrzewniało zawsze i cieszyło niewymownie.
836Starając się nie robić hałasu, postąpił kilka kroków naprzód, wpatrując się w mrok.
837Jakaś ciemna, czarniejsza od nocy postać zamajaczyła na tle lasu i bez szelestu, jak gdyby widmo sunące ponad ziemią, skoczyła ku Lisowi.
838— Wotkuł! Wotkuł! — wyrwał się zesłańcowi szept gorący.
839Samojed ogarnął go ramieniem i prowadził w głąb tajgi, zręcznie omijając ukryte w mroku i w gąszczu trawy, kępy torfowiska i małe, głębokie kałuże czarnej, ziejącej zgnilizną wody.
840Tak doszli do niewysokiego, suchego pagórka.
841— To ja! — rzekł Wotkuł, ściskając ramię przyjaciela. — Widziałem wasz wózek, gdy skręcał na starą groblę przez Bułyńskie oparzelisko. Domyśliłem się wtedy, że Urusy wiozą ciebie na Czin-War… Wiem, że prowadzi tam tylko jedna droga, którą przed stu laty zbudowali jacyś wojewodowie rosyjscy dla poszukiwania złota… Wtedy pobiegłem na przełaj, na wschód, ku rzece Ałgim[96]… bo tam droga się urywa… Numa-Wielki Duch dopomógł mi! O, wielki, dobrotliwy Numa pozwolił Wotkułowi odnaleźć sprawiedliwego! Zanocowałem nad brzegiem Ałgimu, lecz gdy zmrok zapadł, ujrzałem z pagórków oświetlone ogniskiem wierzchołki świerków… Przybiegłem do ciebie… jestem już…
842Zesłaniec objął Wotkuła i przycisnął go do szerokiej piersi, nie mogąc wydobyć z niej głosu i czując, jak łzy wdzięczności ściekają mu po policzkach.
843 844— Urusy śpią, spokojni o swe życie, bo stąd trzy dni drogi do najbliższej osady ludzkiej… Możemy iść do nich i pchnąć nożem…
845Lis drgnął i ścisnął dłoń Samojeda.
846— Nie rób im nic złego, Wotkule! Za co? Oni spełniają rozkaz władz i nie są winni! Tymczasem taka zbrodnia mogłaby rozłączyć mnie z żoną na zawsze i zgubić… Rozumiesz!
847Umilkli i siedzieli, trzymając się za ręce.
848Wotkuł poruszył się niecierpliwie i rzekł:
849— O świcie pobiegnę do Narymu… Skrzyknę naszych i za dwa tygodnie przyjdziemy tu. Będziemy stawiali dla was nowy dom… Wypytaj Urusów, czy możesz osiedlić się na Ałgimie… bo tam lepiej… Górzysty kraj… nie ma moczarów… tajga pełna zwierza… rzeka — ryb… wesołe miejsce, a dla Urusów niedostępne! Żaden z nich nie będzie tam zaglądał. Szczęśliwie tam żyć będziemy… Sprawiedliwy, biała niewiasta i my — łowcy… Sameednam[97]!
850 851— To znaczy: synowie tej ziemi — objaśnił Wotkuł. — Szczęśliwi tu będziemy wszyscy!
852Lis zrozumiał zamiary przyjaciela. Radość szalona porwała go, szukał słów, aby wyrazić Wotkułowi całą głębię swej wdzięczności, lecz stroskane serce nie wytrzymało nawału wrażeń. Zesłaniec szlochać zaczął głośno, a Samojed snadź zrozumiał uczucie przyjaciela, bo siedział cicho, wstrzymując oddech i powtarzając bezdźwięcznie:
853— Numo, Wielki Duchu, dziękuję ci!… Wielki Duchu, bądź błogosławiony!
854Ujrzawszy, że Lis zaczyna się uspokajać, wziął go znów pod ramię i prowadził poprzez ciemną knieję. Ledwie błysnęły przez gąszcz czerwone błyski ogniska i zaleciał zapach dymu, Wotkuł szepnął:
855— Idź cicho i kładź się, a gdy czternasty raz ukaże się słońce, czekaj na mnie, czekaj na przyjaciół. Przyniosę ci wieści od białej niewiasty…
856Ścisnął dłoń Lisa i zniknął jak majak nocny.
857Wzruszony, lecz spokojny już i pocieszony zesłaniec powrócił do ogniska i uklęknąwszy, modlił się długo i gorąco, korzył się przed Wszechmocnym i Najdobrotliwszym Pocieszycielem-Bogiem-Stwórcą, dziękował za łaskę i ukojenie, błagał o opiekę nad tą, którą umiłował był na całe życie każdym drgnieniem serca, każdą myślą…
858Ledwie przedświt białawy sączyć się zaczął, zesłaniec zagotował wodę w kociołku, przyrządził herbatę i obudził policjantów. Przy śniadaniu zapytał, czy ma wolny wybór miejsca na chałupę. Leszczenko zaśmiał się i machnąwszy ręką, odparł:
859— Cała ta połać tajgi, aż hen, do Jeniseju, jest waszym teraz państwem. Ha! Możecie się tu carem okrzyknąć, bo poddanych macie bez liku… niedźwiedzi, wilków, rosomaków, łosi, jeleni, rysiów i wszelkich innych, zębatych i skrzydlatych!… Nie tylko na Ałgimie, ale i na Nelemce[98], Symie[99], Wydczesie[100]… wszędzie możecie budować osadę, uprawiać rolę, przemysł łowiecki, rybacki, grzybowy, jagodowy i orzechowy, bo tak właśnie, słowo w słowo, głosi o tym punkt piąty instrukcji o zesłańcach osiedlonych w najdalszych częściach tajgi symskiej.
860Skończył, lecz pomyślawszy przez chwilę, dodał z uśmiechem:
861— Jeszcze wam powiem, że tu choć diablo odludnie, będziecie za to wolniejsi i bezpieczniejsi, bo ani zły człowiek do takiej puszczy nie zajrzy, ani my tu nigdy nie przyjedziemy… bo i po co? Stąd już nikt nie ucieknie… O tym dobrze wiedzą w kancelarii gubernatorskiej!
862W godzinę po tej rozmowie Lis stał samotny przed szałasem i słuchał.
863Już z daleka dochodził go słaby turkot wózka i jękliwy głos dzwonka, uwiązanego do uprzęży koni uwożących policjantów. Minęło jeszcze kilka minut i na polanie zapanowała martwa cisza…
864Spłoszył ją wnet obcy, taki dziwny, nigdy tu niesłyszany dźwięk.
865Stojący przed szałasem człowiek, niezwykle barczysty, o twarzy pogodnej i beztroskiej, pogwizdywał wesoło:
866 867Mazurek ochoczy, jurny biegł coraz dalej i dalej, aż podchwyciło go echo i poniosło.
868 869Chyba na wszystkie strony, poprzez jary i uroczyska dzikiego, pustynnego Czin-Waru, a może jeszcze dalej…
Rozdział X. W zapadłym kącie
870Władysław Lis należał do ludzi, dla których życie składa się z myśli popartych natychmiastowym czynem. Nic nie mogło zmienić jego bujnej natury. Był taki jako kadet w korpusie petersburskim, pozostawał taki w bitwie pod Stoczkiem i podczas szarży ułańskiej na grochowskim polu, takim też czuł się i tu, w nieznanym mu uroczysku Czin-Waru.
871Ledwie zamilkły dzwonki odjeżdżających policjantów, zesłaniec począł znosić swoje rzeczy do czumu i uważnie przeglądać je, pogwizdując i mrucząc do siebie:
872— Prochu, kapiszonów, kul starczy… fiut! fiut! Przyodziewek w komplecie… Fiut! Z prowiantami za to… fiut, fiut!… gorzej. Dwie cegły herbaty… kawał cukru… sucharów worek… fiut! Dwie garści soli… fiut!… Dwa połcie słoniny… przednia, bo to od Rodionowego wieprza! Fiu-u-u-t! Pięć wiązanek jukoły… Ha! Tyle całej parady! Fiut! Dobrze, żem zabrał ze sobą małą sieć… Hej, nic mi nie będzie!
873Beztroskie pogwizdywanie przeszło znowu w rytm mazurka Dąbrowskiego. Przy tym skocznym, pełnym animuszu motywie Lis okrywał starannie swoje mienie wojłokiem i obwiązywał mocnym rzemieniem.
874Myśl jego pracowała sprawnie i szybko: a więc zatka oto sobie żerdziami wejście do szałasu i przytłoczy kłodą zwalonego drzewa, a potem weźmie karabin, prochownicę, torbę myśliwską z sucharami, kociołkiem i herbatą, nie zapomni też o sieci, małym kocu, siekierze — i ruszy we wskazanym przez Wotkuła kierunku. Musi dojść do Ałgimu i rzucić okiem na te błogosławione okolice, o których z takim zapałem mówił Samojed. Niezawodnie coś się spotka w tajdze, coś się upoluje…
875Wkrótce już wchodził do tajgi. Przestał gwizdać, bo opadły go wnet niezliczone roje bąków i drobnych zjadliwych muszek — tego syberyjskiego gnusu, istnej plagi dla ludzi, koni i zwierząt. Poza tym należało posuwać się ostrożnie i cicho. W chaszczach kryły się obszerne, grząskie moczary ze sterczącymi kępami i bulgocącym pod stopami bagnem. Na czarnej, rozmiękłej ziemi widniały liczne ślady.
876Lis mógł rozpoznać zaledwie niektóre z nich. Spostrzegł więc doły, wyciśnięte kopytami łosi i racicami jeleni. Zdziwiły go bardzo ślady bosych stóp ludzkich.
877— Co, u licha?! — mruknął. — Czyżby Wotkuł na bosaka przekradał się przez ten gąszcz i trzęsawisko?!
878Tak rozmyślając, doszedł do niewielkiej wyżyny, gdzie się urywały moczary. Nogi zesłańca nie grzęzły już w rdzawym lub czarnym i cuchnącym błocie, ale za to musiał się teraz przedzierać przez zwikłaną sieć krzaków i suchych, twardych badyli. Tam i sam rumieniły się grona czerwonych jagód — moroszki[101], oblepichy[102] i kniażeniki[103]. Zrywał je i jadł, głośno cmokając, bo kwaśne jeszcze były i cierpkie.
879Gałęzie niskorosłych modrzewi i pędy krzaków czepiały się kurtki i butów, opasywały stopy, więc potykał się co chwila, cicho, ale siarczyście klnąc i od czasu do czasu torując sobie drogę siekierą.
880Brnął dalej, a zjawiający się nagle instynkt łowiecki podszeptywał mu, aby był czujny i baczny. Nozdrza mu się rozdymały i węszyły, oczy ogarniały każdy przedmiot, spostrzegały najmniejszy ruch w chaszczach kniei.
881Nagle podniósł głowę i jął nasłuchiwać.
882PolowanieGłuche mruczenie i parskanie syczące rozległo się w tajdze. Przystanął. Rozglądał się ostrożnie i czekał.
883Tuż za stłoczonymi do kupy brzozami spostrzegł rogacza. Stał i węszył, podnosząc głowę i trwożnie strzygąc łyżkami[104]. Widocznie ujrzał coś ponad ziemią, bo nie zwracał uwagi na człowieka i po chwili jął się zbliżać ku niemu, robiąc duże susy.
884„E-e, bratku, nie poczynaj ze mną tak poufale!” — pomyślał Lis i wymierzywszy starannie, strzelił.
885Ugodzony śmiertelnie kozioł padł z żałosnym bekiem.
886W tej chwili skądś z wysoka niby kamień mignęło w powietrzu cętkowane ciało i jak gdyby tą samą kulą rażone, spadło na leżącego rogacza. Duży kot o uszach ozdobionych miotełkami czarnych włosów wbił pazury i kły w kark kozła.
887„Ryś!” — mignęła Lisowi myśl i przysiadłszy za krzakiem, jął szybko i cicho nabijać karabin. Założywszy świeży kapiszon, wyjrzał. Ryś szarpał martwe zwierzę, mruczał i prychał.
888Nowy strzał i obok rogacza jął prężyć się i miotać plamisty kot. Ze strzaskanej kulą głowy buchała krew, lecz ryś długo jeszcze drapał pazurami korę brzozy i wyrywał szmaty darniny.
889Lis odciął rogaczowi szynkę, wtłoczył do swego worka, a resztę wraz ze sztywnym już ciałem rysia złożył w rozwidlinie konarów pobliskiego drzewa i już śmielej, nie dbając o zachowanie ciszy, szedł na północ. Kilka razy spod jego nóg z łopotem skrzydeł i przeraźliwymi krzykami wyrywały się głuszce, cietrzewie i zuchwałe jarząbki, które natychmiast siadały na wysokiej gałęzi i z ciekawością przyglądały się człowiekowi.
890Dobrze już po południu krajobraz zaczął się zmieniać. Znikły brzozy i świerki, a w rozłogach coraz wyższych pagórków kryły się ciemne gaje modrzewiowe, dalej zaś sosny, o złocistych i różowych pniach. Liliowe wrzosowisko, ciemna zieleń borówek okrywały zbocza pagórków. Coraz częściej z ziemi wyzierały ciemnoczerwone skały lub osypy piasku.
891Wzgórza, jedno po drugim szły nieprzerwanym, coraz bardziej podnoszącym się nad równiną łańcuchem.
892Północne ich zbocza i niższe uskoki przechodziły w płaszczyznę tundry, okrytą wrzosowiskiem, ciemną zielenią borówek, czarnych jagód, mchem i bladymi, puszystymi pędami żurawiny. Południową zaś stronę, ukrytą przed zimnymi wiatrami, zdobył w swe posiadanie dziewiczy bór, z sosen i świerków złożony.
893Tam i sam z pluskiem mknęły potoki, skacząc po kamieniach, przewalając się piennymi kaskadami przez zwalone kłody drzew. Wiewiórki gziły się w gąszczu iglastych gałęzi świerków; z ziemi zrywały się stadka jarząbków i siadały na sękach sosnowych. W dołach, wybitych przez spadającą z wysoka wodę, pływały upstrzone cętkami pstrągi i srebrne chajruzy[105].
894Wszystko to spostrzegł i dobrze zapamiętał sobie samotny człowiek.
895Szedł brzegiem potoku, rozlewającego się coraz szerzej.
896Rozumiał, że zbliża się do jego ujścia. Tak też było w rzeczywistości. Wkrótce wyszedł w dolinę rzeki, pędzącej szybko w kamiennym łożysku, przegrodzonym zwaliskami skał i strąconych przez wichry drzew. Wąskie, lecz głębokie pasmo wartkiej rzeczki wirowało, pieniło się i pluskało warkotliwie. Pod stromym spychem, na głębinie dojrzał duże ryby. Rozpoznał wśród nich tajmienie o czerwonych grzbietach i ogonach, mieniące się różnymi barwami pstrągi i srebrzyste, zwinne chajruzy.
897W pobliżu krętego jaru spłoszył sarny pijące wodę, a trochę dalej, z wystającego z wody kamienia skoczyła do rzeki brunatna wydra.
898Oczy Lisa miotały iskry. Przekonywał się coraz bardziej, że Wotkuł powiedział prawdę; miejsce było istotnie bardzo piękne.
899Rozejrzał się wokół bacznie, oglądając pnie sosen. Po pewnym czasie dostrzegł białą plamę na żółtym pniu. Była to zacieś, zrobiona snadź niedawno, bo złociste krople żywicy nie zdołały jeszcze stwardnieć w powietrzu. Kierując się według tych znaków, zwykłych dla podróżujących przez tajgę Sybiraków, Lis odnalazł ślad ogniska, przy którym spędził noc poszukujący go Wotkuł.
900Samojed wybrał był dla swego obozowiska polanę, od północy osłoniętą zboczem wysokiego pagórka i ścianą świerków. Jedna strona polany dotykała wąwozu, którym wpadał do rzeki Ałgimu szeroki, głęboki potok, druga przechodziła w zarośniętą nikłym lasem kotlinę.
901„Dobre miejsce na osiedle!” — pomyślał zesłaniec i jął rozważać, jak wypali, wytrzebi i wykarczuje gąszcz leśny, a w kotlince zaorze duży szmat roli.
902— Wszystkiego będziemy mieli tu pod dostatkiem! — mruczał, uśmiechając się sam do siebie. — Jagód tu bez liku; ryb, to chyba umyślnie ktoś powpuszczał je do Ałgimu i potoków! Wielki Boże! — westchnął dziękczynnie — niech imię Twoje rozsławione będzie po całej ziemi, od kresu do kresu! Jakżeż się ucieszy moja Julianka, gdy ujrzy te cuda!
903Szybko zrzucił z siebie worek i wydobywszy z niego sieć, jął rozpalać ognisko. Gdy płomienie poczęły już lizać dno zawieszonego nad nimi kociołka, zarzucił sieć na ramię i brzegiem potoku zbiegł ku rzece.
904Nie zdążyła jeszcze zagotować się woda, gdy Lis powrócił już, niosąc kilka trzepoczących się w sieci ryb. Naprędce oskrobawszy je i oczyściwszy, wrzucił do kociołka, a potem, wystrugawszy cienki patyk, zatknął na nim kawał sarniny i upiekł przy ognisku. Pokrzepiwszy się obficie, narąbał cienkich świerków i uplótł z nich schronisko dla siebie, coś na kształt niskiego szałasu, w którym miał spędzić noc nad brzegiem Ałgimu.
905Śpieszył się, bo mrok już zapadł, a w głębi boru rozległy się basowe pokrzykiwania puchacza.
906Znużony całodziennym marszem, szepcząc słowa modlitwy, wcisnął się do szałasu i usnął snem kamiennym.
907 908Coś przytłoczyło mu pierś i ścisnęło za gardło. Nie mógł się poruszyć, obezwładniony zmęczeniem i snem. ObcyNagle coś runęło na niego i uderzyło go w głowę. Chciał zerwać się, unieść uśpione, ciężkie powieki, lecz nie mógł, bo ciężar ten jak kamień przygniótł go do ziemi. Wtedy dopiero oprzytomniał zupełnie. Szarpnął się potężnie, zrzucił z siebie jakąś czarną bryłę, wygramolił się spod rozwalonego szałasu i porwał za siekierę. Nieznana czarna postać, ledwie oświetlona przygasającym ogniskiem, leżała na wrzosowisku. Lis podniósł już był siekierę, aby zadać nieznanemu napastnikowi śmiertelny cios, lecz zatrzymał się nagle, gdyż posłyszał cichy jęk:
909 910Pochylił się i zgarnąwszy ogłuszonego upadkiem człowieka, przywlókł go do ognia. Dorzucił suchych, smolnych gałęzi i znowu się pochylił, ze zdumieniem przyglądając się leżącemu.
911Ten jednak, chociaż oczy miał otwarte, nie mógł mówić. Lis spostrzegł na czole nieznajomego krew i domyślił się, że szamocąc się z nim przez sen, musiał uderzyć go głową o kamień.
912Leżący człowiek miał dziwny i straszny wygląd.
913Odpychające, cuchnące łachmany spadały z wychudłego, czarnego ciała. Przez dziury wyglądały okryte ropiejącymi ranami kolana. Znękana, obrośnięta rudymi kłakami, wylękła twarz krzywiła się przerażająco, usiłując wyrazić uśmiech. Na czole poprzez sączącą się krew widniał głęboki, ni to blizna po źle zagojonej ranie, znak; zniekształcony, o wyrwanych nozdrzach nos i owrzodzone, popękane wargi przejmowały zgrozą i wstrętem. W zaciśniętej dłoni człowiek ten trzymał kiścień — krótki kij z uwiązanym na rzemyku kawałkiem żelaza. Lis, ujrzawszy tę broń, domyślił się, kogo widzi przed sobą.
914— Jesteś brodziaga[106], zbrodniarz, uciekający z katorgi? — spytał, patrząc groźnie na nędzarza.
915Ten wyjąkał, szczękając zębami:
916— Tak… zbiegłem z więzienia w Akatuju… Znęcano się w katordze nad aresztantami… Wypalono mi żelazem numer na czole… Szczypcami wyrwano nozdrza… bito… torturowano przykutego do taczki, bezbronnego… chorego… Nie mogłem dłużej znieść takiej męki… zbiegłem… idę już pięć miesięcy… przedzieram się przez tajgę, omijając osady, aby nie wpaść w ręce policji… Żywię się jagodami, surowymi grzybami i korzeniami… Gonię resztkami sił…
917Umilkł, z jękiem usiadł na ziemi i nagle szlochać zaczął straszliwie, głucho. Z zadartą, potworną głową i szeroko otwartymi ustami stał się przerażająco podobny do wilka i wył jak wilk.
918— Dlaczego napadliście mnie? — spytał Lis.
919— Chciałem was zabić… bo jesteście kozakiem, strzegącym dróg leśnych… — mruczał zbieg urywanym głosem.
920— Nie jestem kozakiem!… Tu nie ma kozaków ani policji… — uspokoił go zesłaniec.
921— Chwała ci, Boże! — westchnął zbieg. — Mogło się stać nieszczęście… Zabiłbym was kiścieniem… zabiłbym…. tylko żelazo mi się zaplątało w gałęziach szałasu.
922Milczeli, przyglądając się sobie bacznie, z ostrą ciekawością, co to aż do duszy się wdziera. Lis nic więcej nie mówił, wstał, wziął kociołek i schylił się po karabin.
923— Nie ufacie mi? — szepnął włóczęga.
924— A dlaczegóż bym miał wam ufać od razu, bez powodu, gdy przed chwilą zamierzaliście rozłupać mi głowę niby garnek gliniany? — spytał Lis, wzruszając ramionami.
925— Niby tak… — mruknął katorżnik. — Tylko…
926— Dorzućcie drzewa do ognia — przerwał mu zesłaniec. — Pójdę po wodę i nakarmię was.
927Odszedł, czując, że jakaś myśl uporczywa podnosi mu się z głębi duszy i żąda postanowień nagłych i ważnych.
928Powróciwszy, w milczeniu warzył polewkę z sarniny, wsypawszy do niej garść kaszy gryczanej, i patrzył w ogień. Z kociołka z sykiem wyrywała się już wonna para. Spojrzał na nieznajomego. W ciemności pałały mu oczy, rozżarzone odbłyskiem ogniska, rozpaczliwym głodem i chciwością.
929„Wilk… istny wilk!” — mignęła Lisowi myśl.
930Poszperał w torbie i znalazłszy kawałek mydła, podał je zbiegowi ze słowami:
931— Idźcie nad brzeg potoku! Obmyjcie głowę i ręce… albo wyszorujcie się cały! Zdążycie, zanim ugotuję polewkę!
932Nieznajomy wstał i oddalił się w kierunku potoku. Długo nie powracał, a głośny plusk wody, sapanie i prychanie, dobiegające uszu Lisa, świadczyły, że zbieg usłuchał jego rady.
933Gdy powrócił, zesłaniec zdjął z kołka kociołek, postawił go na ziemi i tuż na kamieniu położył łyżkę drewnianą i dwa suchary.
934— Posilcie się! — rzekł, nie patrząc na niezwykłego gościa.
935Ze zwierzęcym rykiem rzucił się na jadło zgłodniały człowiek…
936Lis odszedł, aby mu nie przeszkadzać i nie nabrać wstrętu do tego zdziczałego, śmiertelnie głodnego nędzarza.
937Rzucił nań okiem dopiero, gdy posłyszał gorący, namiętny szept zbiega.
938Na twarzy Lisa odbiło się zdumienie.
939Katorżnik, oświetlony czerwonym światłem ogniska, klęczał i żegnając się zamaszyście raz po raz, schylał głowę do ziemi. Miał oczy zamknięte i szeptał modlitwę przez zaciśnięte usta. Skończył po chwili, a potem podczołgał się na kolanach do stojącego na uboczu Lisa i padł mu do nóg, wyrzucając słowo po słowie:
940— Przebaczcie… przebaczcie! Jam nie wiedział, na kogo napadłem… Od rozumu z głodu odszedłem… Za poratowanie mnie niech Bóg pocieszy wasze serce! Niech Bóg…
941Tulił głowę do nóg Lisa i okrywał je pocałunkami, powtarzając zdyszanym głosem:
942 943Z trudem uspokoił go zesłaniec, po czym kazał mu zdjąć ubranie i nałożyć czystą bieliznę, którą wydobył ze swego worka.
944— Jutro pomyślimy o reszcie… — rzekł do zbiega, słuchając jego głośnego szlochu.
945— Nie odganiacie mnie… grzesznego? — zapytał wreszcie, podnosząc na Lisa zapłakane oczy.
946— Nie! — odpowiedział Polak. — Uczynicie z sobą, co postanowicie sami…
947— Będę psem, niewolnikiem waszym! — wybuchnął zbieg. — Każdemu gardło za was przegryzę! Nazywam się…
948— Czekajcie! — przerwał mu Lis. — Nie chcę nic wiedzieć o was! To rzecz wasza, waszego sumienia i Boga, który wszystko widzi… Będę wołał na was Wilk, bo macie ślepia i kły kubek w kubek jak ten wilk!
949Zaśmiał się nagle wesoło i dodał:
950— Chociaż naprawdę z tymi to strasznymi kudłami, brodą po pas i zarośniętą gębą przypominacie mi raczej niedźwiedzia. Ba, on by się was uląkł, boście straszliwie kosmaty… Wilku!
951— Dajcie nóż, to ja w mig włosy poucinam! — zawołał zbieg.
952— Do jutra poczekamy… — kiwnął głową Lis.
953 954— Nie o to chodzi! — uśmiechnął się Lis. — Ino boję się, że po ciemku łeb sobie utniecie. Połóżcie się przy ognisku i prześpijcie, bo już niebawem świtać zacznie!
955Wilk nie przeczył już i zwinął się na trawie przy ognisku. Zesłaniec rzucił mu wojłokowy koc, którym włóczęga owinął się natychmiast.
956Usnął w jednej chwili, a Lis usiadł naprzeciwko i zamyślił się.
957— Ha! — mruknął do siebie. — Jak widzę, po ziemi chodzą stokroć nieszczęśliwsi ode mnie. Takie to zagnane, zbiedzone, na śmierć wylękłe chłopisko!
958Spojrzał na skuloną postać śpiącego katorżnika i uśmiechnął się dobrotliwie i rzewnie. Zapomniał już, że tak niedawno człowiek ten zamierzał go zabić. Dusza polskiego zesłańca zrozumiała ogrom męki zbiega i wszystko mu przebaczyła na zawsze.
959Lis nie mógł spać tej nocy, więc nim słońce się wynurzyło spoza boru, ułożył plan dalszej pracy. Obudziwszy przybysza, kazał mu rozpalić ognisko i zagotować herbatę. Po rannym posiłku zesłaniec wydobył z worka zapasowe spodnie zamszowe, ciepłą kurtkę, krótkie trzewiki wyrobu samojedzkiego i oddał nowemu towarzyszowi.
960— A te swoje łachmany spalcie! — rzekł. — Tak mi się widzi, że mieszka w nich więcej wszy niż ludzi w dużym mieście!
961Ujrzawszy roześmianą twarz przebranego już Wilka, zwrócił się do niego poważnie:
962— Podzielimy pomiędzy sobą herbatę, sól, cukier i żywność, abyście mieli na dalszą drogę…
963Zbieg zbladł i krzyknąwszy przeraźliwie, padł do nóg Lisa.
964— Nie każcie mi odchodzić! — wołał z rozpaczą. — Pozwólcie pozostać przy sobie!
965Polakowi oczy błysnęły radośnie. Odparł natychmiast:
966— Zostańcie, jeżeli taka jest wasza wola…
967Wilk ze wzruszenia nie mógł wydobyć głosu, więc tylko czepiał się swego dobroczyńcy i całował go po nogach i rękach.
968— No, wstańcie już! — rzekł zesłaniec. — Musimy powracać do mego szałasu, Wilku!
969— Nazywajcie mnie Romanem… — cichym głosem poprosił katorżnik.
970— Niech i tak będzie! — zgodził się pan Władysław. — Pakujmy tedy rzeczy, Romanie.
971Podzielili wszystko na dwa tłumoki i ruszyli przez knieje ku polanie, gdzie uriadnik Leszczenko pozostawił na męki samotności polskiego zesłańca.
972Przedzierali się długo przez bagnistą tajgę, aż Lis dojrzał na błocie ślady bosych nóg, widziane już przedtem.
973— Niebawem już dojdziemy — rzekł cichym głosem.
974Istotnie tajga stawała się coraz rzadsza i wkrótce wędrowcy wynurzyli się na polanę. Lis spojrzał w stronę szałasu i wydał cichy okrzyk.
975Pod ścianą czumu siedziała jakaś ciemna postać, co chwila pochylając się i prostując.
976Szli przez cały dzień i teraz w zapadającym mroku nie mogli dojrzeć dokładnie tego, co ktoś majstrował przy szałasie.
977— Skąd by się tu wziął człowiek? — szeptem zapytał zesłaniec. — Na takim pustkowiu? Z dala od drogi?
978Roman nic nie odpowiedział. Przykucnął na ziemi, aby mu nie przeszkadzały resztki światła, odrzucanego przez blade niebo, i wpatrywał się w tajemniczego gościa.
979Niebezpieczeństwo— Panie! — szepnął wkrótce. — Panie! To niedźwiedź! Wyłamał on żerdzie z szałasu i coś tam szarpie…
980Podczołgali się bliżej, kryjąc się poza krzakami. Niedźwiedź jednak, czy to posłyszał szelest trawy, czy też zwęszył ludzi, od razu stanął na tylnych łapach i ryknął groźnie. Lis wziął go na cel i strzelił. W niepewnym świetle zmierzchu chybił jednak. Nie miał czasu nabić karabina, gdyż niedźwiedź runął na niego.
981Zesłaniec sięgnął po nóż, lecz rękojeść jego zaplątała mu się w zwojach pasa. Zwierz dopadł już człowieka i w straszliwym zamachu wzniósł nad nim potężne łapy. W tej samej chwili coś chrzęstnęło, gwizdnęło w powietrzu i spadło na kudłaty łeb, rozwalając czaszkę. Niedźwiedź runął na wznak, a Roman dopóty bił go kiścieniem, aż ustały drgawki i zwierz zesztywniał.
982— Dziękuję wam Romanie! — zawołał Lis.
983Ten milczał, radośnie się uśmiechając. Wreszcie podbiegł do szałasu i krzyknął:
984— Patrzcie no, panie! Czałdon wyciągnął wam z szałasu jukołę i pożarł ją!
985Obejrzeli wnętrze czumu. Kosmaty rabuś na szczęście natrafił od razu na suszone ryby i rozpoczął ucztę, nie tknąwszy nic innego.
986Wypocząwszy dzień jeden i spakowawszy cały dobytek, tak aby go można było rozłożyć na dwu ludzi, wyruszyli na Ałgim.
987Przechodząc przez moczary, Lis mruknął do siebie:
988— Ach, tak? Te ślady bosych nóg! Teraz już wiem, że to niedźwiedź tędy przechodził!
989Niosąc bardzo ciężkie tłumoki, wędrowcy w ciągu dnia nie mogli dotrzeć do sosnowego boru. Spędzili więc noc w tajdze i dopiero nazajutrz dobrze po południu doszli do polany nad Ałgimem.
990Lis opowiedział Romanowi o swoim życiu i zakończył tymi słowy:
991— A teraz, przyjacielu, mam zamiar założyć tu nowe osiedle!
992Zbieg uśmiechnął się i odparł wesołym głosem:
993— To widzę, że w porę przyszedłem do was, panie! Jestem drwalem, cieślą, w domu trudniłem się u swego pana tym rzemiosłem. Umiem też piece stawiać, ponieważ nauczono mnie tego w więzieniu… ba! przesiedziałem już w nim dziesięć lat… dziesięć lat!
994— No, więzienie pozostało już poza wami! — zawołał Lis. — Od jutra obaj staniemy do pracy.
995Tak też i uczynili. Po tygodniu mieli już gotowy budulec, a więc belki, deski, a nawet płaszki — krótkie łupanki z pni, zastępujące gonty[107].
996Gdy w oznaczony dzień przybył Wotkuł, a z nim Ganga i piętnastu Samojedów, na polance, wsparty na kamiennym fundamencie, wznosił się zrąb, do połowy już wykończony.
997Lis witał przyjaciół, którzy ze zdumieniem oglądali nowego przybysza i wypytywali go, skąd przyszedł do tajgi na Czin-War. Ten mrużył oczy i odpowiadał:
998— Spadłem wprost z nieba, bo mi się noga podwinęła, zawadziwszy o obłoki!
999Lis odprowadził Wotkuła na stronę i z drżeniem w głosie zapytał:
1000 1001Samojed spuścił oczy, a usta mu drgnęły.
1002— Opowiem o wszystkim, gdy Garas nadąży za nami… — odpowiedział cicho, jeszcze niżej opuszczając głowę.
1003 1004Niepokój, który przez cały ten czas tłumił w sobie, wybuchnął ze straszliwą siłą.
1005Zesłaniec skoczył ku Wotkułowi, porwał go za ramię i wstrząsnął nim, pytając syczącym głosem, w którym było błaganie i groźba:
1006— Natychmiast mi odpowiedz, natychmiast!
1007Samojed przyjrzał mu się bacznie i spostrzegłszy rozpacz na twarzy przyjaciela, odparł pośpiesznie:
1008— Uspokój się, sprawiedliwy! Biała niewiasta zdrowa jest i wkrótce tu przybędzie.
1009Lisowi na tę wieść podcięło nogi. Nagła rozpacz wyczerpała go. Pot okrył mu czoło. Bezsilny usiadł na sterczącym z ziemi pniu i przymknął oczy.
1010Siedział długo nieruchomy, ciężko oddychając. Półświadomie słyszał nawoływania z lasu, widział Gangę, zbiegającego z pagórka i wymachującego rękami.
1011Z trudem podniósł oczy i długo wpatrywał się przed siebie.
1012Z boru wyłaniały się jeden za drugim idące renifery. Przed nimi, podpierając się sękatym kijem, kroczył roześmiany, kulawy Garas. Coraz więcej reniferów i prowadzących je Samojedów wynurzało się z lasu. Wreszcie na ostatnim, za którym szli Michał Rodionow z synem, Lis ujrzał kobietę na koniu, prowadzącą za sobą krowę. Od razu zrozumiał wszystko i już biegł, czując, że serce mu wali jak młotem i że brakuje mu tchu w piersiach. Dopadł wreszcie i porwał w objęcia swoją Juliankę, całował ją po rękach, oczach i ustach, powtarzając zdyszanym głosem:
1013— Słoneczko!… Słoneczko moje!… Powróciło… Powróciło!
1014Ona zaś odpowiadała mu przez łzy radości:
1015— Wyrobiłam sobie pozwolenie na pozostanie z tobą, Władeczku… Już nigdy, nigdy się nie rozstaniemy! Biedaku mój, chłopaku kochany!
1016Widząc jego wzruszenie, starała się uspokoić go, więc opowiadała mu o swej podróży do Tomska, o widzeniu się z nowym gubernatorem i o uzyskaniu od niego pozwolenia na przebywanie przy mężu przez cały czas zesłania. Potem mówiła o dobroci mieszkańców Narymu, którzy nabyli od nich dom i pole i dali renifery do przewiezienia całej majętności.
1017— Wywiozłam wszystko, wszystko, do ostatniej garsteczki mąki! — zakończyła swe opowiadanie.
1018Kulawy Garas kręcił się w pobliżu i śmiał się głupkowato.
1019— Ach! — zawołała pani Lisowa. — Zapomniałam ci powiedzieć, że nasz robotnik nie chciał pozostać w Narymie i poszedł za mną, aż musiałam przyrzec mu, że weźmiemy go do siebie… Poczciwa to dusza!
1020I powtórzyło się znowu to, co już raz się stało w Narymie.
1021Rodionow dowodził Samojedami, którzy przy pomocy wprawnego Romana szybko zakończyli budowę chaty, obory i przestronnej kleci z piwnicą. Roman urządził cegielnię w zboczu stromego brzegu, a Samojedzi narobili cegieł z gliny. Po paru dniach murowano już piece i kominy w nowej chacie, a gliną zamazywano szczeliny w ścianach, chociaż były one starannie zatkane mchem.
1022Wolkuł nie brał udziału w budowie nowej zaimki[108] nad Ałgimem. Nazajutrz bowiem po przybyciu zniknął z obozowiska. Powrócił po kilku dniach i przywiódł ze sobą trzech Samojedów.
1023Usiedli wszyscy przed zesłańcami i rozpoczęli narady.
1024Byli to tymsko-karakońscy Samojedzi, koczujący na tundrze, gdzie paśli duże stada reniferów, jedyną swoją majętność.
1025Namówieni przez Wotkuła oznajmili Lisom, że jedno ze swych zimowych koczowisk założą na przeciwległym brzegu rzeki, będą odwiedzali zesłańców, a w razie potrzeby pomagali im. Prosili natomiast, aby „sprawiedliwi ludzie” uczyli ich młodzież i leczyli chorych.
1026Partia mieszkańców narymskich, skończywszy budowę osiedla, pożegnała Polaków i odjechała. Ostatni odchodził Wotkuł.
1027Długo bił pokłony, zwrócony twarzą ku wschodowi, i błagał Wielkiego Ducha o opiekę nad przyjaciółmi. Wreszcie powstał z klęczek i oznajmił, że wraz z towarzyszami w zimie przybędzie do Lisów na łowy. Jeszcze raz uścisnął ręce zesłańcom i skinąwszy ręką Garsie i Romanowi, zniknął w borze.
1028Lisowie zaczęli oporządzać swoją nową siedzibę, w czym dopomagał im Garsa. Pracowity, milczący Roman, nie zwlekając, jął rąbać młody las w kotlinie, przygotowując drzewo na opał, a później puścił syberyjskim zwyczajem pał, czyli pożar leśny. Zamierzał w ten sposób wytrzebić roślinność na dnie kotliny, bo wiedział, że ma tu być założone pole i ogród. Pracował tak zawzięcie, że aż Lis musiał go hamować, obawiając się, że mrukliwy zbieg zachoruje z wyczerpania.
1029Posłyszawszy o tych obawach gospodarza, Garsa parsknął śmiechem i zawołał:
1030— On już jest chory, bo mu brzuch rośnie i gęba pokraśniała…
1031— A tobie, nicponiu? — spytała pani Julianna.
1032— A mnie też, a mnie też! — przekomarzał się parobek, rechocąc zabawnie.
Rozdział XI. W osadzie na Ałgimie
1033Gdyby ktokolwiek zajrzał do osady Lisów, nie uwierzyłby na pewno, iż mieszka tu rodzina zesłańców skazanych na niechybną śmierć. Panowała tu niczym niezamglona pogoda ducha. Czworo ludzi, rzuconych przez los na skraj tajgi północnej, za którą rozwielmożniła się prawie naga tundra, ojczyzna wichrów mroźnych, nie czuło nigdy nudy, rozpaczy i bezwładu myśli.
1034Mieli oni skuteczne leki na te męki samotności. Były nimi czyste sumienie, chrześcijańska ofiarność i praca.
1035Przy nowej chacie coraz częściej teraz stawały rogate renifery, bo Samojedzi niemal codziennie przybywali do lekarki, a pani Lisowa nigdy nie odmawiała im pomocy. Wypytawszy za pośrednictwem Garsy o rodzaj choroby, układała w skórzanej torbie swoją apteczkę, wsiadała na osiodłanego renifera i jechała do dalekich koczowisk, a z nią nieodstępny towarzysz, obrońca i sługa, głupkowaty, roześmiany parobek kulawy. Bez niego nigdzie się nie ruszała żona zesłańca. Zresztą nie mogłaby nawet uniknąć jego towarzystwa, Garsa bowiem kręcił się przy niej jak wierny pies i nie odstępował jej nigdy.
1036Pan Władysław z milczącym zawsze Romanem pracował w dolinie. Las dawno już zniknął pod toporami silnych drwali i w płomieniach leśnego pożaru. Teraz okopywano okopcone pnie i wypalano je do korzeni, a wyrywano i rąbano tak szybko, że karczowanie dobiegało już końca.
1037Pracujący nad Ałgimem ludzie nie tracili ani jednej wolnej chwili, byle tylko ulepszyć powstające gospodarstwo.
1038Czasową lekką kleć przerobili na spichrz i spiżarnię, nadbudowując na niej przewiewny strych dla przechowania suszonych i wędzonych zapasów żywności; na głębokim potoku zbudowali dużą, opatrzoną w otwory skrzynię, w której umieszczono żywe ryby schwytane w sieci; otoczono nowe osiedle wysoką, mocną zagrodą z płach[109] i żerdzi świerkowych; postawiono ciepły kurnik, a w rogu dziedzińca ułożono okrągły stos porąbanego drzewa i stóg siana. Roman po nocach nawet, przy świetle lampki, w której palił się łój, zawsze coś majstrował, to robiąc mocne skrzynie na solone ryby i kadzie z klepek brzozowych, to znów żłobił koryta, aż wreszcie z pnia cedrowego wypalił czółno.
1039Pewnego razu, gdy wszyscy siedzieli już przy stole w oczekiwaniu wieczornej strawy, posłyszano szczekanie psa.
1040— Zapewne znowu ktoś z Samojedów zachorował i posyła po mnie — rzekła pani Julianna, podchodząc do drzwi.
1041W tej chwili rozległo się skrzypienie stopni na ganku i do sieni wszedł Wotkuł. Miał stroskaną twarz i ponure oczy.
1042Za nim wślizgnęła się do izby mała kosmata łajka o rudych kłakach i natychmiast umknęła pod ławkę.
1043— Niech Wielki Numa… — rozpoczął łowiec zwykłe pozdrowienie, lecz urwał nagłe i rzucił się do nóg pani Juliannie, wołając: — Ratuj nas!… ratuj!… Moja żona Bigit i Dunia Rodionowa umierają… Ratuj!… ratuj nas!… Może już za późno… bo już dziś trzeci dzień mija, jakem opuścił Narym… Nie mogłem prędzej dojechać… bo jeden renifer… ze znużenia padł mi nad Usakirem…
1044Pani Lisowa, usadowiwszy zrozpaczonego przyjaciela, szybko podała wieczerzę.
1045Po herbacie dopiero jęła się wypytywać Samojeda o objawy choroby żony jego i córki Rodionowa, czarnookiej, cichej Duni. Wkrótce, gdy inni już spać się pokładli, żona zesłańca zasiadła do wertowania książek medycznych, a potem krzątała się koło szafy z lekami, układając je do torby. Wyraz niepokoju coraz wyraźniej malował się na jej bladej twarzy, a zmarszczka troski i głębokiego namysłu przecięła pogodne czoło młodej kobiety.
1046O świcie pani Julianna była już gotowa do dalekiej drogi przez tajgę. Wotkuł, wyszedłszy z chaty, obejrzał się za Lisem i rzekł do niego:
1047— Widziałeś tego rudego pieska? Jest to syn mojej łajki Wyr, najlepszej w całej tajdze. Ten szczeniak zna już swoją nazwę, Urr, a widziałem go w kniei. Młody jest jeszcze i gorący, lecz mądry, a węch posiada ostrzejszy nawet od mego psa! Przywiodłem go dla ciebie. W tajdze nie obejdziesz się bez dobrego psa…
1048Lis dziękował przyjacielowi za istotnie piękny i pożyteczny dar i żegnał żonę, która wsiadała już na małego narymskiego konika. Po chwili karawana ruszyła. Na czele jechał Wotkuł na starym, o rozłożystych rogach reniferze, prowadząc na rzemieniu drugiego, zapasowego. Za panią Lisową człapał też na reniferze, szczerząc zęby w uśmiechu, nieodstępny Garsa.
1049Lis stał i patrzył smutnym wzrokiem na odjeżdżających, a nawet milczący Roman wzdychał żałośnie. PtakJak gdyby potęgując gorycz pożegnania, skądś z wysoka dobiegł jękliwy, trwożny klekot żurawi. Prawie niewidzialny, pod szarymi chmurami pędzącymi wysoko, łamanym co chwila szykiem leciał klucz tych wędrownych ptaków przelotnych i nawoływał się smętnym kieraniem.
1050— Lada dzień będziemy mieli zimę — mruknął katorżnik. — Żurawie, te ostatnie, najsłabsze już, odlatują.
1051Roman zgadł, bo coś na piąty dzień po odjeździe pani Julianny zaszumiał, zagwizdał, zawył wicher porywczy, zakręcił śnieżnym tumanem i okrył ziemię białym płaszczem. Natychmiast uderzył mróz, a słońce, ukazujące się na krótko, zapaliło na śniegu wielobarwne iskry.
1052 1053Pierwsza zima na odludnym Czin-Warze.
1054Jednocześnie z nią przybyło nad Ałgim i założyło tam swe obozowisko kilka rodzin samojedzkich ze stadami.
1055Roman całymi dniami krzątał się wokoło domu. Sprawdzał piece, zatykał każdą wykrytą szczelinę, zaopatrywał okna, wkładając między ramy mech, szczelniej zbijał deski we drzwiach i otulał je od wewnątrz skórami upolowanych przez Lisa jeleni i saren, wreszcie zbudował budę dla Urra, który mimo że był ponury i nieufny, prędko się przyzwyczaił do nowej siedziby.
1056Lis, korzystając z wolnego od pracy czasu, postanowił nauczyć się jeździć na nartach, ponieważ było to niezbędne do zimowego polowania, chciał też dobrze poznać psa i wprawić się do wspólnych z nim łowów.
1057Śnieg skrzył się tak jaskrawo, że zesłaniec musiał mrużyć oczy. Spod białej powłoki tam i sam wyglądały do kropli krwi podobne jagody żurawiny, borówek i kniażeniki. W takich miejscach Lis spostrzegał zwykle wykopane dołki i liczne ślady. Gdy wreszcie ujrzał zrywające się pardwy, zrozumiał, że to północne, białe kuropatwy wygrzebują dla siebie spod śniegu pożywienie.
1058Inne, a coraz liczniejsze ślady biegły też poprzez białą płaszczyznę tundry, chociaż wydawała się pustynna i martwa. Nic jednak dojrzeć nie mógł nienawykły do syberyjskich łowów myśliwy.
1059Wtedy to uczyć go zaczął tej sztuki rudy, kudłaty Urr.
1060Mijali właśnie zarośla brzozy polarnej, nędznej, karłowatej, płaszczącej się tuż przy ziemi. Pies nagle przystanął, podniósł głowę i najeżył sierść na karku. Małe ostre uszka drgały mu, chrapy rozdymały się i węszyły.
1061Lis postąpił kilka kroków ku niemu, trzymając w pogotowiu strzelbę. Urr natychmiast podczołgał się do swego pana, zapiszczał cieniutko i szarpnął go z lekka za nogę, jak gdyby chcąc zatrzymać na miejscu.
1062 1063Piesek porozumiewawczo merdnął ogonem i jął skradać się ku chaszczom. Po chwili podpełznął do nich i położył się na ich skraju. Poruszał z wolna głową na wszystkie strony, węsząc i nasłuchując.
1064Widać, że w mig zrozumiał wszystko, bo bez szmeru powrócił do myśliwego i szarpnąwszy go, znowu pobiegł naprzód, oglądając się raz po raz. Lis szedł za nim, z zachwytem patrząc na mądre zwierzę. Piesek doprowadził go do miejsca, gdzie z chaszczy brzeziny wybiegała szeroka ścieżka. Węszył tu długo, opuściwszy ogon, aż wreszcie zaskowytał cicho, znowu szarpnął myśliwego, wbijając w niego surowe ślepie, po czym nie oglądając się, pobiegł na lewo.
1065PolowanieCzłowiek zrozumiał, że pies pozostawił go tu na czatach, więc postąpiwszy kilka kroków, ukrył się za krzakiem i podniósł kurek karabina. Z bijącym sercem wpatrywał się w powikłaną sieć nagich prętów z poruszającymi się tu i ówdzie żółtymi liśćmi.
1066 1067Minęło kilka długich minut oczekiwania, gdy nagle przed nim z przeciwnego końca zarośli rozległo się jedno jedyne basowe szczeknięcie pieska. Prawie w tej samej chwili myśliwy posłyszał lekki trzask w krzakach i na ścieżkę wybiegły jeden po drugim trzy wilki.
1068Jeden z nich szary, prawie biały, przystanął nagle, aby rozejrzeć się po tundrze, lecz w tej chwili buchnął strzał i wilk, ugodzony w pierś tuż pod szyją, padł, rozrzucając śnieg i brocząc krwią. Inne pierzchły do chaszczy.
1069Nie zdążył myśliwy nabić ponownie strzelby, gdy nadbiegł Urr.
1070Pytająco spoglądał na pana, a gdy ten skinął ręką, wskazując na leżącą zdobycz, podbiegł ku niej truchtem, powęszył, liznął krew na śniegu i powrócił.
1071Teraz znowu przyglądał się człowiekowi bacznie i natarczywie.
1072Pan Władysław schylił się i pogłaskał go po grzbiecie.
1073Piesek pisnął cieniutko i merdnął puszystą kitą. Lis wtedy wyraźnie zrozumiał, że podczas tego polowania on i pies wzajemnie się poznali i obaj byli z siebie zadowoleni.
1074Bieg na nartach samojedzkich, okrągłych, krótkich, o oparciu z żył i podszyciu z jeleniego futra, co pozwalało posuwać się po miękkim nawet śniegu i na zarośniętym terenie, coraz lepiej udawał się Lisowi.
1075Chodził na polowanie codziennie, z czego niezmiernie cieszył się Urr, trzymany w domu na uwięzi, ponieważ obawiano się, że może zbiec i powrócić do Wotkuła.
1076Pies nauczył swego pana wypatrywać białe pardwy i gronostaje na śniegu, gdzie widniał tylko czarny koniec drgającego ogonka małego drapieżnika, szukać płowych łasic, ukrytych w kupkach opadłych, brunatnych liści, i zaczajać się przy ścieżkach wydeptanych przez lisy, żerujące w zaroślach lub kluczące po tundrze.
1077Pan Władysław nie strzelał do drobnych drapieżników, bo wiedział, że łowcy chwytają je w potrzaski, aby nie niszczyć drogich skórek, lecz zdobył sporo wilków, lisów i białych zajęcy, nagnanych na niego przez sprytnego Urra.
1078Z tych futer cieszył się najwięcej Roman. Całymi nocami ślęczał nad nimi, zgarniając z nich tłuszcz i resztki mięsa, myjąc i miętosząc, aby nabrały miękkości; wtedy uszył z nich duży kobierzec i okrył nim główną izbę chaty.
1079— Teraz nasza pani nie będzie czuła zimna w nóżki… — mruczał, a oczy spod krzaczastych brwi świeciły mu radością.
1080Na tundrze Lis spotykał czasem pastuchów samojedzkich strzegących stad.
1081Renifery chodziły wolno i ostrymi racicami wygrzebywały spod śniegu mech i trawę. Czarne, białe i pstrokate łajki, złe i czujne, uwijały się wokół i naszczekiwały.
1082Niezliczone zgraje wilków czaiły się na śnieżnej równinie i czyhały na pojedyncze renifery, gdy odbiwszy się od stada, wędrowały zbyt daleko w poszukiwaniu paszy. Toteż psy pasterskie czuwały nad bezpieczeństwem stada, zawracały nieostrożne jelenie północne, odpędzały skradające się wilki. Nieraz chwytały czworonożnego bandytę w biegu i trzymały go, aż dopóki nie nadbiegli pastuchy i nie zabili go oszczepem, nożem albo strzałą z łuku.
1083Grób, SyberiaPodczas swoich wypraw myśliwskich Lis nieraz napotykał mogiły samojedzkie.
1084 1085Nieboszczyka wraz z pozostałym po nim ubraniem, łukiem i złamanym nożem składano zwykle w zrębie z belek modrzewiowych i przywalano pokrywę jego kamieniami. Na takiej trumnie stawiano przewrócony do góry dnem dziurawy kocioł, a obok sanie z uwiązanym do nich ciężkim dzwonkiem. Po pogrzebie krewni i przyjaciele, odprowadzający nieboszczyka do miejsca ostatniego spoczynku, odjeżdżali, nie oglądając się poza siebie, na pewnej zaś odległości od mogiły wtykali w śnieg lub w ziemię dwa skrzyżowane pręty, mrucząc przy tym:
1086— To jest nasza droga, a ta twoja! Krocz już teraz swoją drogą!
1087Jeżeli wypada przejeżdżać koło grobu zmarłego, Samojedzi zatrzymują się, zabijają młodego jelenia i ucztują. Powiesiwszy na grobie czaszkę renifera z rogami, uderzają w dzwonek i mówią chórem:
1088— Słyszysz, nieboszczyku? Uczciliśmy godnie twoją pamięć!
1089Przy mogiłach samojedzkich rozrzuconych po tundrze pan Władysław upolował sporo wilków i lisów, które uczęszczały tu chętnie, usiłując dostać się do ciała zmarłego człowieka, przegryźć otaczające trumnę rzemienie i zrzucić ciężką pokrywę.
1090Powracając z dalekich wycieczek, pan Władysław zaczynał zawsze od odwiedzin koczowiska sąsiadów.
1091Gość, UcztaSamojedzi przyjmowali go uprzejmie i gościnnie. Leniwy to jest szczep, lekkomyślny i lubujący się w ucztach i zabawach. Radzi więc są każdej sposobności urządzenia sutego przyjęcia. Toteż gdy zjawiał się wśród nich zesłaniec, natychmiast schodzili się wszyscy koczownicy i zarzynali jelenia, kobiety zaś zaczynały warzyć kocioł. Posiekanego jelenia, wraz z wątrobą, sercem, śledzioną i nerkami, gotowano długo w dużym, szczelnie zamkniętym kotle do czasu, aż pozostawało w nim mało płynu, a mięso miękło tak, że można je było jeść bez pomocy noża. Głowę wraz ze skórą i rogami pieczono osobno na węglach, po czym najsędziwszy Samojed podawał ten najlepszy przysmak gościowi, który raczył się mózgiem i ozorem.
1092Lis, spostrzegłszy rozrzutność sąsiadów, od tego czasu omijał koczowisko, aby nie narażać tuziemców na wydatki. Podczas uczt bowiem przekonał się o jednej jeszcze przykrej okoliczności. PijaństwoSamojedzi, jak się okazało, skłonni byli do pijaństwa. Sprzedając kupcom rosyjskim skóry i mięso, kupowali zawsze wódkę, którą raczyli się chętnie. Poza tym mieli własne sposoby wyrobu napojów mocnych, oszałamiających, a nawet trujących. Przyrządzali je z dzikich jagód zbieranych w tundrze, a dla mocy dodawali jeszcze pewnych ziół, powodujących podniecenie i utratę przytomności.
1093Zesłaniec wiedział już od Wotkuła i Pyragi, jaką klęskę szerzy pijaństwo wśród ciemnych, półdzikich koczowników.
1094Alkohol stawał się nieraz przyczyną krwawych porachunków i zbrodni. Otumanieni wódką Samojedzi ciężko chorowali i umierali, zamarzając w swoich czumach.
1095Było to zjawisko nader smutne, bo ilość Samojedów topniała z każdym rokiem, a panujące wśród nich epidemie, z którymi nie mógł walczyć osłabiony z powodu pijaństwa organizm tuziemców, zagrażały zupełnym wymarciem tego północnego szczepu.
1096Lis postanowił wypowiedzieć bezwzględną wojnę temu straszliwemu nałogowi. Czekał więc z niecierpliwością i upragnieniem powrotu żony, aby rozpocząć krzewienie oświaty i świadomości wśród tych biedaków, rzuconych surową ręką losu na obszary, gdzie srożyła się i szalała śmierć.
1097Miała mu w tym pomóc pani Julianna.
1098Podczas jednej z wypraw myśliwskich, gdy Lis zapuścił się był aż na tundrę Dużej Bałki, gdzie z licznych jeziorek wypływały potoki, wpadające do Keci, powróciła pani Julianna do osady nad Ałgimem.
1099Przywiózł ją Michał Rodionow na nartach zaprzężonych w cztery renifery pojazdowe. Za nimi jechały inne, powożone przez Sieńkę, a naładowane ciężką skrzynią, którą dostarczyła poczta do Narymu dla Lisów, gdyż nie pisali oni do rodziców o zmianie w swoim życiu, nie chcąc niepokoić i zasmucać stroskanych staruszków. Na końcu, śmiejąc się na głos, trząsł się na siodle kulawy Garsa, popędzając kosmatego narymczaka i prowadząc na rzemieniu renifera Lisów.
1100W dwa dni po przyjeździe żony powrócił pan Władysław.
1101Zjawił się oszroniony od stóp do głów, zasypany śniegiem, o twarzy sczerniałej od wiatru, mrozu i dymu ogniska. StrójW podbitej jelenią skórą kurtce malci, w futrzanych pime i kisach, wciągniętych na uszyte ze skórek zajęczych czyże[110], pan Władysław miał na sobie jeszcze luźny kożuch sok na lisach, ściągnięty mocnym pasem „ni”, ozdobionym mosiężnymi blachami. Tak ubrany, w nasuniętym na czoło kołpaku nesowo, mógł śmiało ujść za rodowitego łowca samojedzkiego.
1102Różnił się jednak od tuziemców niezwykle rozrosłą, barczystą postacią, która w tym szerokim wygodnym stroju myśliwskim wydać się mogła potworna. Niby duża ośnieżona bryła wtoczył się do izby i padł do nóg żony. Długo nie mógł przemówić słowa, uszczęśliwiony i wzruszony ponad siły.
1103Z trudem uspokoił się, w pośpiechu zrzucił z siebie worek i zdjął wierzchnie ubranie i malcię. Pozostawszy w krótkiej skórzanej bluzie, odwiązał worek i jął wyjmować z niego zdobycz, powtarzając:
1104— To dla mego słoneczka… to dla mego kochania… to dla mojej Julianki niebożątka!
1105Pani Julianna klaskała w dłonie na widok rzucanych jej pod nogi skórek białych lisów i tchórzów.
1106Rozradowany bezmiernie pan Władysław sięgnął wreszcie do worka po raz ostatni i zawołał:
1107— To dla mojej królowej świetlanej!
1108Z tymi słowy podał jej piękną, niezwykle dużą i puszystą skórkę, niemal zupełnie czarnego zwierza.
1109— Cóż to za przepiękne futro! — zawołała zachwycona pani Julianna, pieszcząc dłonią długą, puszystą sierść.
1110— To rozumiem! — wykrzyknął Rodionow. — Upolowaliście najpiękniejszy okaz czarnego lisa… Drogo możecie go sprzedać!
1111— Już sprzedałem go najdrożej! — odparł ze śmiechem zesłaniec, całując żonę po rozradowanych oczach.
1112Pan Władysław jął teraz witać Rodionowych, Garsę i Romana.
1113— Jakbym przeczuł twój powrót, luba moja! — rzekł po chwili. — Zbrakło mi herbaty, lecz natrafiłem na moroszkę i uzbierałem sporo suchych liści tej samojedzkiej herbaty. Mógłbym wytrzymać od biedy jeszcze tydzień na tundrze, tym bardziej że Urr wytropił jeszcze kilka białych lisów, lecz jakieś przeczucie ciągnęło mnie do domu… Daleko byłem… szedłem podług gwiazd i potoków… Pełnię mamy, więc nocami też biegłem… do ciebie, do Julianki mojej lubej!
1114PiesPrzy progu stał okryty soplami lodu rudy Urr i kręcąc kosmatym łebkiem, z podziwem przyglądał się zebranym w izbie ludziom. Po namyśle podszedł do pani Julianny, podniósł głowę i cicho pisnął. Gdy pogłaskała go po mokrych kudłach, wlazł pod ławkę i jął wyrywać z sierści lód i wylizywać sobie łapy, wzdychając i sapiąc.
1115— Chodź tu, Urr! — mruknął Roman. — Odprowadzę cię do budy.
1116— Zostawcie go tu — odezwał się Lis — już on teraz ode mnie nie zbiegnie… W przyjaźni żyjemy ze sobą…
1117Z pod ławy dobiegło ciche skomlenie Urra.
1118W godzinę potem wszyscy zasiedli do stołu.
1119Pani Julianna opowiedziała mężowi, w jakim opłakanym stanie znalazła biedaczkę Dunię i poczciwą Wotkułową.
1120— Myślę, że był to dur brzuszny — mówiła. — Na szczęście od razu domyśliłam się tego z opowiadania Samojeda, a że mam odpis raportu naczelnego lekarza wojsk polskich, doktora Kaczkowskiego o tej chorobie i sposobach jej leczenia stosowanych podczas wojny, wiedziałam, co należy czynić. Ciężką jednak miałam z nimi przeprawę, bo długo nie mogłam zwalczyć straszliwej gorączki. Bredziły, miotały się i zrywały ogrzewające okłady, które stosowałam na przemian z owijaniem w płachty wymoczone w zimnej wodzie. Prawie cały mój zapas chiny[111] zużyłam, ale za to wyleczyłam nasze przyjaciółki! Odjechałam, bo już chodziły i wciąż domagały się jedzenia. Jest to najniezawodniejsza oznaka, że choroba już przeminęła.
1121Ze śmiechem opowiadała pani Lisowa o tym, jak wstawszy po chorobie, Dunia Rodionowa w nocy myszkowała po domu, szukając czegoś do zjedzenia.
1122— A jacy oni wszyscy wdzięczni i dobrzy! — zakończyła swe opowiadanie pani Julianna. — Zasypali mnie upominkami, przemocą wpychali mi do rąk pieniądze.
1123— A pani nic nie chciała od nas przyjąć! — zawołał z wyrzutem Rodionow.
1124— Po cóż nam pieniądze? — zaprzeczyła. — Mamy przecież wszystkiego pod dostatkiem! Niczego nam tu, chwała Bogu, nie brakuje! Zresztą zażądałam od was sowitej zapłaty. Czyżbyście zapomnieli, Michale Szymonowiczu? Prosiłam was, abyście przy okazji doręczyli mój list doktorowi Gruberowi w Tomsku i przywieźli mi od niego zapas chiny, opium[112], jodu, garbnika, anyżu, waleriany i innych środków leczniczych. Obiecaliście mi też, że przy sposobności wyślecie do nas gońca z pocztą, jeżeli coś na nasze imię do Narymu przyjdzie.
1125— Wszystko to spełnimy — odparł Rodionow — chociaż nie ma w tym żadnej zapłaty, bo wszystko to zużyjecie na leczenie ludzi…
1126— Dajcie spokój, przyjacielu! — przerwał mu Lis. — Widzicie przecież, że żona nie chce mówić o zapłacie! Wiemy, że gdy będziemy potrzebowali waszej pomocy, dacie ją nam.
1127— Któż by postąpił inaczej?! — oburzył się kupiec. — Wam nie dopomóc?!
1128— No to już i zgoda! — uśmiechnęła się pani Julianna. — Idę przyrządzić herbatę, a potem spać, bo wszyscy chyba jesteśmy zmęczeni daleką drogą!
1129Pod ławką cicho westchnął Urr.
1130— Romanie — rzekła pani Julianna — dajcie Urrowi miskę polewki i kości.
1131Piesek widocznie zrozumiał, bo natychmiast wyszedł spod ławy i przekręciwszy łebek na bok, pytającym wzrokiem wodził za robotnikiem.
1132Gdy Roman, wziąwszy naczynie, poszedł do kuchni, Urr podążył za nim. Trochę utykał na lewą łapę, lecz bardzo dostojnie, bez uniżoności merdał końcem puszystej kity.
Rozdział XII. Tchnienie śmierci
1133Po odjeździe Rodionowych Lisowie pędzili ciche i spokojne życie.
1134Pan Władysław nie opuszczał już domu, chociaż rudy Urr chodził krok w krok za nim i od czasu do czasu trącał go nosem, jak gdyby przypominając gospodarzowi o rozkoszy łowów.
1135— Poczekaj, mały — mruczał do niego zesłaniec — bądź cierpliwy! Wkrótce już przyjadą nasi przyjaciele i wyruszymy na długo do tajgi, kosmaczu!
1136Pies widocznie zrozumiał, że na nic się nie przydały jego napomnienia, bo westchnął ciężko i wlazł pod ławę, gdzie obrał sobie legowisko dzienne. Noce za to spędzał na dziedzińcu, pełniąc sumiennie czynności stróża i odpowiadając przeciągłym, złym ujadaniem na dalekie wycie wilków dochodzące z tundry.
1137Zuchwałe drapieżniki zakradały się nieraz do zagrody Lisów, lecz sprytny Urr czmychał wtedy do stajni i szczekał tak wściekle, że pan Władysław z Romanem wypadali z chaty i wystrzałami odpędzali napastników.
1138Pewnego razu Roman zaczaił się w kleci i zastrzelił wilka, który usiłował podkopać się pod oborę, gdzie stała krowa i pojazdowe renifery, ryczące trwożnie.
1139Samojedzi z sąsiedniego koczowiska odwiedzali też czasem Lisów. Korzystając z tego, zesłaniec namówił ich, aby przysyłali mu młodzież na naukę. Wkrótce więc wieczorami w izbie, przy stole zasiadało kilkoro chłopców i dziewcząt i uczyło się pilnie.
1140Pijaństwo, PodstępLis jeździł do koczowiska tuziemców, opowiadał o życiu dużych, współczesnych miast i nie zapominał nigdy przestrzegać sąsiadów przed niebezpieczeństwem i szkodliwym wpływem pijaństwa. Poznawszy najbardziej oddanych temu nałogowi Samojedów, zaprosił ich do siebie, uprzedziwszy o tym żonę.
1141Niczego się nie domyślając, przybyli gromadnie i ucieszyli się niezmiernie, spostrzegłszy przygotowania do uczty. Pani Julianna i Garsa przyrządzili obfity obiad. Tłusty krupnik ze słoniną, wędzona ryba, dwie szynki z upolowanego przez Romana rogacza, z podsmażonymi na słonecznikowym oleju ziemniakami, smakowały gościom wyśmienicie. Zagryzali to wszystko sucharami z chleba razowego, a wydali okrzyk radości, gdy uprzejma gospodyni wniosła kociołek buchający wonną parą.
1142Rozdęte nozdrza Samojedów z lubością wchłaniały aromat gorącej wódki. Chociaż miała jakiś niezwykły żółty kolor i trąciła goryczą, jednak pili ochoczo i chwalili. Wkrótce zaczęli pokrzykiwać tak obłędnie, słaniać się i podśpiewywać, że Lis aż się przeląkł i rzucał na żonę niespokojne spojrzenia.
1143Pani Julianna, nic nie mówiąc, z lekka zmrużyła wesołe oczy, w których się zapalały figlarne płomyki.
1144Znała, widać, dobrze zalecane przez ówczesnych lekarzy i znachorów ziółka przeciw pijaństwu, bo Samojedzi jeden po drugim zaczęli wkrótce wychodzić z izby i już nie powracali. Lis, zajrzawszy na dziedziniec, zdumiał się. Goście jego leżeli na śniegu w przeróżnych pozach, dowodzących, że sen zmorzył ich raptownie i wszechwładnie.
1145— Zamarzną te pijaki albo co gorsza wilki ich zwęszą i urządzą im stypę! — pomyślał i powrócił do żony, aby zapytać, co ma robić z gośćmi.
1146— Niech pozostaną na dworze! — odparła z cichym śmiechem. — Nic im nie będzie! Trzeba im tylko okryć ręce i twarze, aby się nie odmroziły. Moje ziółka pozbawią ich chęci do wypitki na tydzień, a jeżeli potrafisz zwabić ich raz jeszcze i uraczyć nową porcją, nigdy już wódki do ust nie wezmą! Stary to przepis, starszy może od tajemnych lubczyków!
1147— Jeśli tak, to dobrze! Niech się prześpią pijanice! — zawołał Lis i rozkazał Garsie okryć swoich ziomków, obciągnąwszy im zakasane rękawy i nasunąwszy czapki na sam nos.
1148Nazajutrz Samojedzi obudzili się późno.
1149Przyszli z niepewnymi i zmieszanymi minami do gospodarzy i uśmiechając się wstydliwie, mruczeli:
1150— Podpiliśmy wczoraj… hm… hm!… Mocna, dobra była wódka!…
1151— A może się jeszcze napijecie? — pytała z niewinną minką pani Lisowa.
1152Koczownicy kłaniali się tylko i wymachiwali rękami przecząco.
1153Panu Władysławowi udało się raz jeszcze uraczyć leczniczą wódką pani Julianny łasych na wypitkę Samojedów i z radością się dowiedział, że pijaństwo znacznie się zmniejszyło, a najzagorzalsi amatorowie wódki nie chcieli już patrzeć na butelki.
1154Wkrótce potem do zaimki Lisów wpadł wójt z koczowiska i oznajmił, że wśród pastuchów szerzy się „tarach”.
1155Pani Julianna wnet poczęła go wypytywać o nieznaną jej chorobę i bardzo się przeraziła, przypuszczając, że może epidemia nosacizny lub zarazy morowej, czyli dżumy, wybuchła tam raptownie.
1156Pojechała też natychmiast, aby obejrzeć chorych.
1157Choroba, LekarzOkazało się, że ma do czynienia z mniej niebezpieczną epidemią, Samojedzi bowiem zapadli na gnilec, czyli szkorbut[113].
1158Pani Julianna od razu poznała tę chorobę. Dotknięci nią ludzie chudli i słabli z dnia na dzień, stawy mieli popuchnięte i obolałe, a w różnych miejscach ciała występowały im czarne plamy podskórnych wylewów krwi. Lekarka obejrzała dziąsła chorych i przekonała się natychmiast że są obrzmiałe, sczerniałe i krwawiące, zęby zaś ruszały się im i wypadały. Przystępując do leczenia, rozpoczęła od tego, że kazała chorym starannie się umyć i wypłukać usta wodą, do której wrzuciła sporą szczyptę proszku taniny[114], po wykonaniu czego zwróciła się do nich z przemówieniem.
1159Objaśniła ich, że brudy, w których mieszkają, niedostatecznie świeży pokarm mięsny, a co najważniejsze, brak pożywienia roślinnego — stały się przyczyną gnilca, który może zakończyć się śmiercią, jeżeli chorzy nie zastosują się ściśle do jej rad. Kazała więc zdrowym dziewczętom nakopać czym prędzej spod śniegu borówek i żurawin wraz z liśćmi i jagodami, a Samojedkom poznosić pęki dzikiej cebuli, czyli tak zwanej czeremszy, bo wiedziała, że roślina ta znajduje się w każdym domu i czumie syberyjskim. Przez cały dzień przyrządzano potem wywar z garbnika i listków borówek, jednocześnie wyciskając sok z żurawin i drobnych cebulek czeremszy.
1160Chorzy pili sok, płukali sobie usta wywarem borówkowym i łykali gorzkie proszki chiny.
1161Energiczne leczenie zastosowane przez panią Juliannę zaczęło dawać dobre skutki i Samojedzi, obficie odżywiani, poczuli się znacznie lepiej.
1162Lekarka opuściła koczowisko, nie doczekawszy się już zupełnego powrotu do zdrowia pacjentów, bo sama poczuła się chora.
1163ChorobaPowracając do domu, ledwie mogła się utrzymać na siodle. Rozpaloną głowę rozsadzał nieznośny ból; dreszcze przebiegały całe ciało; w lewym boku wzmagały się coraz silniejsze kłucia.
1164Widocznie zaziębiła się w źle opatrzonym na zimę samojedzkim czumie, gdzie spędziła kilka dni; obawiała się więc poważnie zapalenia opłucnej.
1165Powróciwszy do domu, natychmiast położyła się do łóżka. Gorączka wzrosła tak gwałtownie, że pani Julianna poczęła tracić przytomność i miotać się w malignie[115]. W chwilach świadomości dawała wskazówki mężowi, co należy robić w takim wypadku. Łykała więc proszki chiny i leżała cicho, gdy pan Władysław rozcierał jej bok maścią z wonnych, gryzących olejków, przykładał synapizmy[116] lub ogrzewające okłady.
1166Choroba nie ustępowała jednak i trzymała w swych kleszczach bladą, straszliwie wychudłą kobietę. Pani Julianna słabła z dnia na dzień i coraz częściej leżała nieruchomo, nieprzytomna, szeroko rozwartymi oczami, pełnymi niezdrowych ogni patrząc w przestrzeń.
1167Lisem owładnęła rozpacz. Obłędna, dzika i bezsilna była to rozpacz.
1168Wyrywał sobie włosy i wpatrując się w obraz Matki Boskiej, szeptał:
1169— Czyż dopuścisz, Opiekunko strapionych, aby umarła ta, która jest bez grzechu?
1170Porywał go szał, wypadał więc do sieni i potrząsając rękami nad głową, syczał:
1171— Któż nam dopomoże? Giniemy!…
1172Walił się pięściami w piersi i łkał w poczuciu swej bezsilności.
1173Roman, widząc rozpacz gospodarza, chodził coraz bardziej ponury i milczący, nic nie jadł i tylko zmarszczki poruszały mu się na zniekształconym czole, świadcząc o uporczywej, nieodstępnej myśli. Pewnego dnia zniknął z zaimki.
1174Nawet Garsa, głupkowaty i zawsze szczerzący żółte zęby w uśmiechu, stał się jak gdyby poważniejszy i siedząc w kącie izby, patrzał na chorą w zamyśleniu.
1175ChorobaPani Julianna dogorywała.
1176Gasła powoli jak lampka, której zabrakło oliwy.
1177Życie ledwie się tliło w wychudłym ciele; suchy, całymi godzinami trwający kaszel rozdzierał zbolałą pierś.
1178Usta ledwie się poruszały; błąkał się po nich cichy, pełen pokory uśmiech; chude, przezroczyste palce zaciskały się kurczowo.
1179Lis siedział przy niej i czuł, że śmierć stoi przy łóżku chorej, czekając wytrwale.
1180Umierająca leżała z przymkniętymi oczami, chrapliwy, świszczący oddech wyrywał się jej z gardła, a słabnął szybko.
1181W tej właśnie, zdawało się, ostatniej chwili nagle na ganku rozległy się szybkie kroki. Ktoś zrzucił w pośpiechu ubranie w sieni i uchylił drzwi do izby.
1182Cicho, ostrożnie stąpając, wszedł Roman.
1183W ręku niósł gliniany garnek. Postawił go przy gorącym piecu.
1184Lis obojętnym wzrokiem spojrzał na niego.
1185Po pewnym czasie Roman odstawił garnek, z którego podnosiła się już para, i podszedł do gospodarza, szepcąc:
1186 1187Dotknął ręką ramienia skamieniałego w boleści zesłańca i pochyliwszy się nad nim, szeptał niecierpliwie:
1188 1189Lis podniósł głowę i spojrzał mu w oczy.
1190— Byłem i ja chory niegdyś… — mówił Roman. — O, tak, jak nasza pani… Gorączka niby ogień… sto noży w boku… Na wpół nieboszczyk… Wyleczył mnie znachor… pewien człowiek leśny… pustelnik… Poił mnie mlekiem z sadłem niedźwiedzim. Rychło do zdrowia wróciłem… Przyniosłem więc mleko z łojem niedźwiedzim… Wyprosiłem go u Samojedów. Nie chcieli mi go dać, bo uważają to za rzecz świętą. Dopiero gdym powiedział, że to dla naszej pani, dali… Niech się pani napije… dobre to!…
1191Lis oprzytomniał do reszty i jak każdy człowiek bez miary zrozpaczony, chwytający się najniklejszej nadziei, porwał garnek i łyżką jął wlewać do ust chorej żony tłuste mleko z okrywającą je żółtą, płynną warstwą łoju.
1192Po kilku łykach pani Julianna usnęła.
1193Rzecz nie do wiary, ale spała znacznie już spokojniej, atak kaszlu nie powracał i nie przerywał jej snu.
1194Obudziła się dopiero nad ranem.
1195Gorączka się zmniejszyła. Chora już przytomniej spoglądała na stojących w izbie ludzi, a nawet uśmiechnęła się do nich słabo.
1196Lis napoił ją jeszcze raz, a pani Julianna po chwili ponownie usnęła.
1197O, dziwo! Kaszel długo nie powracał. Kaszleć zaczęła dopiero w południe, lecz nie był to już ten straszny, świszczący i szczekający kaszel, od którego, zdawało się, pękała pierś.
1198W trzy dni później ustał zupełnie; znikły bóle w boku, gorączka szybko spadała.
1199Chora powoli nabierała sił, aż pewnego razu rzekła cichym głosem:
1200 1201Wtedy Lis nie wytrzymał, wybiegł znowu do sieni i jął szlochać jak dziecko. Tu znalazł go Roman, idący do spiżarni. Pan Władysław porwał go w objęcia i całował po twarzy, ramionach i rękach, płacząc i powtarzając bezładnie:
1202— Bratem mi jesteś… zbawcą… dobrodziejem!…
1203Roman padł mu do nóg i obejmował za kolana, a z jego oczu, ponurych i męczeńskich, ciurkiem biegły łzy.
1204Pani Julianna z dniem każdym powracała do sił. Wciąż jeszcze piła mleko z łojem niedźwiedzim, co wzbudzało w niej coraz większy apetyt.
1205Lis chodził wniebowzięty. Minęły i poszły w zapomnienie straszne czasy rozpaczy i świadomości niemocy wobec nieszczęścia, które na nich spadło.
1206Uspokoiwszy się trochę, Lis po raz pierwszy zamyślił się nad dalszym losem swoim i Julianny.
1207Nie wątpił, że w najcięższych nawet warunkach potrafi dać sobie radę i wybrnąć obronną ręką z wszelkich kłopotów i trudności życiowych.
1208Teraz jednak zrozumiał nagle, że pewność jego we własne siły może prysnąć bez śladu.
1209Przeżył już taki okres i wiedział, że dla spokojnego życia niezbędny jest jedyny warunek — zdrowie.
1210Poważna choroba jego samego czy żony mogła zburzyć do szczętu z takim wysiłkiem i poświęceniem zbudowany gmach możliwego życia na wygnaniu.
1211„Nie mogę dopuścić, aby moja Julianka zmarniała mi na tym odludziu; nie chcę też, aby po śmierci oddano mnie obcej ziemi!…” — myślał.
1212Im więcej zastanawiał się nad tym zagadnieniem, tym częściej marszczyło mu się czoło, a zaduma gnieździć się zaczynała w jasnych oczach.
1213Lis zamyślał się nieraz bezwiednie, nagle czując, że w jakiejś dalekiej mgle czają się postanowienia, nieuchwytne jeszcze, rozumem i wolą nieogarnięte.
1214Nieraz wśród pracy albo podczas niedalekich polowań stawał jak wryty i powtarzał z uporem:
1215— Ja nie mogę tu pozostawać aż do śmierci!
1216Świtała mu wtedy myśl o możliwej amnestii dla zesłańców polskich, lecz odpędzał ją jako zwodniczą, skłaniającą do gnuśnej bierności.
1217— Sam sobie dam amnestię! — zawołał pewnego razu w tajdze, gdy ślizgając się na nartach, tropił stadko saren.
1218Wykrzyknął to tak głośno i stanowczo, że Urr, biegnący przed nim, natychmiast powrócił do niego i merdnąwszy ogonem, z niemym pytaniem w piwnych oczach przyglądał mu się uważnie.
1219— Tak, tak, mój piesku! Sam sobie dam amnestię i razem z Julianną porzucimy na zawsze tajgę, tundrę i cały Czin-War!
1220 1221Od tego czasu w głowie zesłańca kiełkowała, kształtowała się i wzmagała myśl o wyrwaniu się na wolność, o powrocie do dużych miast, gdzie nie odczuwałoby się niewoli i gdzie można byłoby znaleźć pomoc we wszelkich okolicznościach życiowych.
1222Setki planów układał sobie w wyobraźni, lecz wkrótce odrzucał je jako niewykonalne lub zgoła szaleńcze.
1223Gdyby był sam, skinąłby na Romana i powiedział:
1224— Słuchaj, stary! Przedzierałeś się o chłodzie i głodzie przez tajgę. Powtórzmy to teraz razem. Pójdziemy przez tundrę i knieję na wschód. Będziemy czujni i przebiegli ni to wilki stepowe, a chytrzy jak węże. Przedzierać się tak będziemy rok, dwa lata, aż w końcu dojdziemy do morza, gdzie znajdziemy okręty cudzoziemskie — i będziemy ocaleni, wolni jak żurawie przelotne!
1225Uczyniłby tak z pewnością i dotarłby do celu, gdyby nie miał przy sobie Julianny…
1226Ona nie wytrzymałaby trudów i niebezpieczeństwa szalonej ucieczki. Należy więc imać się innych sposobów… Jakich?
1227Znowu setki, tysiące planów, myśli, pomysłów, wirujących w zawrotnym korowodzie i nagle pierzchających, gasnących, odrzucanych nielitościwą ręką zimnej i głębokiej rozwagi.
1228Myśl o porzuceniu Syberii owładnęła Lisem i stała się celem jego życia, chociaż nie zwierzał się z tym nawet przed żoną.
1229Nie chciał budzić w niej tychże palących pragnień i bał się, że pewnego strasznego dnia powiedzą sobie w rozpaczy zimnej:
1230— Basta! Nic na to nie poradzimy!…
1231Jednocześnie wierzył, że w końcu jednak uda mu się obmyślić jakiś plan wykonalny i niezawodny lub też że wypadek dopomoże im w osiągnięciu wymarzonego celu.
1232Przed Bożym Narodzeniem nad Ałgim przybyły narty Rodionowa, a siedzący na nich Sieńka, wymachujący długą żerdzią do poganiania reniferów, krzyknął radośnie:
1233— Pocztę przywiozłem! Skrzynię i listy!
1234Lisowie z radością witali chłopaka, słuchali jego opowiadań o życiu w Narymie, o nowym komisarzu policji, człowieku surowym, lecz sprawiedliwym, o zdrowiu rodziny i znajomych, o przyjaciołach, którzy ukłony zasyłali dla zesłańców.
1235Garsa z głośnym śmiechem wniósł do izby sporą skrzynię, przysłaną z Polski; młody Rodionow przydźwigał drugą, mniejszą, od doktora Grubera, i kilka listów.
1236Rodzice i krewni pani Julianny jak zwykle przesyłali upominki świąteczne, lekarstwa, książki, papier, ołówki i inne przyrządy do pisania; doktor Gruber dostarczył brakujących środków leczniczych; w listach zaś zesłańcy znaleźli wieści o rodzinie, o Polsce, a także opłatki i powinszowania. W liście swoim ciotka Romerowa donosiła, że brat pani Julianny, były partyzant Truszkowski, znajdujący się na emigracji w Paryżu, pracuje w wielkim domu handlowym i często się spotyka z generałem Józefem Dwernickim, który mile wspomina dzielnego porucznika Lisa, dobrze ojczyźnie zasłużonego pod Stoczkiem, na polu grochowskim i podczas odważnego wywiadu pod Ołtarzewem.
1237Pan Władysław, przeglądając listy od państwa Truszkowskich z Nowogródka, raptownie parsknął śmiechem i zawołał:
1238— Mój Boże! Przypomniałem sobie w tej chwili, jak to, gdym przybył po raz pierwszy w ubraniu rosyjskim do ojca twego, on, wziąwszy mnie za Moskala, wygarnął z guldynki[117] do swego przyszłego zięcia! Cha! Cha!
1239Pani Julianna westchnęła cicho i odparła:
1240— Na szczęście, tatuś chybił. Lecz za to potem swoi pokiereszowali cię, biedaku mój, pod Sieradzem…
1241— Hej, hej! Nic mi się nie stało od tego pokiereszowania, oprócz dobrego, bom ciebie wtedy zdobył, Julianko moja! — zawołał ze śmiechem Lis i przygarnął do siebie żonę, patrząc na nią z miłością.
Rozdział XIII. Łowy zimowe
1242Po Bożym Narodzeniu do osiedla Lisów przybył Wotkuł z towarzyszami. Przywieźli ze sobą cały sprzęt łowiecki używany przez Sybiraków w tajdze.
1243Poza karabinami i oszczepami były tu sieci grube i mocne, żelazne potrzaski, sidła wszelakie z włosia końskiego i żył jelenich.
1244Spokojny teraz o zdrowie żony, pan Władysław szykował się do długiej wyprawy. Teraz już wiedział, dlaczego postanowił wyruszyć na uciążliwe, częstokroć niebezpieczne nawet łowy.
1245Zamierzał nagromadzić największą ilość drogich futer, aby ze sprzedaży ich pozyskać znaczną sumę pieniędzy, potrzebnych mu dla ucieczki z Syberii.
1246Toteż przygotowania do łowów czynił z wielką oględnością, przezornością i rozwagą.
1247Przed wyruszeniem długo i gorąco błagał żonę, aby się nie narażała i oszczędzała swoje zdrowie; prosił też Romana i Garsę, aby mieli nad nią pieczę nieustanną i aby włos jej z głowy nie spadł; wreszcie pożegnał zatroskaną i niespokojną o męża panią Juliannę i domowników, gwizdnął na Urra i włożywszy na sanki swoje tłumoki, okryte kosmami — płachtami ze skór jesiotrowych i miętusowych, mocnych i nieprzemakalnych, uczynił znak krzyża świętego i popędził renifery.
1248Na przodzie jechał Wotkuł, prowadząc za sobą resztę łowców.
1249SyberiaJechali przez cały tydzień, nocując w lesie przy ognisku, przy którym warzono strawę i przyrządzano herbatę, ten niezbędny w zimie napój. W worach Samojedzi wieźli też mleko. Były to bryły białego lodu, bo tylko zamrożone mleko łowcy mogli przewozić bezpiecznie. Odbijano obuchem siekiery lub trzonkiem noża kawałki mleka i wrzucano do kociołka z herbatą, zamiast cukru sypiąc szczyptę soli.
1250Wotkuł prowadził łowców na południe.
1251Przejechali więc przez rzeki Komalcis[118] i Wydczes, po czym w chaszczach, na zamarzniętych moczarach Ulysia zapolowali na łosie, które stary Robah zapędził do głębokiej kotliny, i pojechali dalej, aż za rzekę Kaś[119]. Wkrótce otoczyła ich tajga jenisejska.
1252Pomiędzy Kasiem a Sagurem Wotkuł, zatrzymawszy renifery, zeskoczył z sanek i rzekł:
1253— Tu właśnie założymy obozowisko! Dobre to miejsce! Zwierz wszelaki kryje się w gąszczu tej tajgi.
1254Nawykli do życia w kniei Samojedzi szybko zbudowali małą chatkę z płaskim dachem, tak zwane zimowie, okryte cienkimi belkami i przysypane śniegiem. Na dużym kamieniu palił się ogień, a jego dym wychodził przez szczeliny w poddaszu. Wzdłuż ścian stały nary — prycze, zastępujące jednocześnie stoły, ławy i łóżka. Pod narami składano toboły i ekwipunek myśliwski.
1255W domku tym łowcy popasali niedługo. Zbudowawszy wysoką i mocną zagrodę dla reniferów i narąbawszy dla nich gałęzi brzozowych, osikowych i olchowych, zapędzili do niej zwierzęta pociągowe, przywalili drzwi zimowia ciężkim klocem i wyruszyli.
1256— A nie zapomnijcie robić zaciesie! — upomniał Lisa Wotkuł. — Inaczej możecie zbłądzić i nie powrócić do obozu.
1257— Dobrze! — odkrzyknął mu zesłaniec i ostrzem siekiery odłupał od sosny szmat kory. — Pierwsza zacieś!
1258— Niech Numa dopomoże!… — odpowiedział już z daleka łowiec.
1259Polowanie, PiesLis biegł na nartach, zręcznie wymijając zwalone drzewa, wystające z ziemi kępy i ogromne głazy. Wreszcie stanął i skinąwszy ręką w stronę psa, zawołał:
1260 1261Pies zaskomlał radośnie i zniknął w chaszczach. Myśliwy czekał cierpliwie. Po pewnym czasie dobiegło go krótkie, urwane szczekanie Urra w jednym ciągle kierunku, bo nie stawało się głośniejsze, ani też nie słabło. Lis zrozumiał, że pies zapędził jakieś zwierzę na drzewo i trzyma je w oblężeniu.
1262Pobiegł w kierunku głosu psa i wynurzył się wkrótce na niewielką polankę.
1263Urr, jeżąc sierść na karku i warcząc, skakał pod rozłożystym świerkiem, gałęziami dotykającym białej powierzchni śniegu.
1264Długo nic nie mógł dostrzec Lis w gąszczu potężnych konarów drzewa. Dopiero podszedłszy do jego pnia i spojrzawszy w górę, spostrzegł plamisty bok rysia. Drapieżny kot wyciągnął się na gałęzi, opuścił głowę i wpatrzony żółtymi ślepiami w skaczącego pod drzewem psa, strzygł uszami, prychał i syczał. Był tak przejęty śledzeniem ruchów Urra, że nie zauważył człowieka, który podniósłszy strzelbę, oparł lufę o suchy sęk i zmrużył lewe oko, mierząc starannie.
1265Po strzale mignęło w powietrzu cętkowane ciało i jęło się ślizgać z gałęzi na gałąź, aż spadło, grzęznąc w śniegu. Urr z wściekłym warczeniem wpił się zębami w kark rysia i potrząsał nim.
1266Myśliwy szybko obielił[120] zwierza; zdjąwszy z niego piękną skórę, ułożył ją starannie w plecaku i ruszył dalej.
1267— Urr, szukaj! — powtórzył rozkaz.
1268Pies, PolowaniePiesek, z opuszczonym ogonem i nosem węszącym tuż przy ziemi, pobiegł dalej. Kilka razy zaczynał naszczekiwać na sarny lub z lekka wyć na głuszca, lecz łowiec nie zamierzał polować na tak bardzo pospolitą w tajdze zwierzynę, więc wydawał krótki gwizd. Urr znał ten sygnał, milknął natychmiast i biegł dalej, węsząc i zaglądając do każdego zakątka.
1269 1270Lis zaczął się już na dobre niecierpliwić, gdy wtem posłyszał cichy szelest w krzakach i trzask rozsuwanych suchych badyli.
1271Po chwili wyślizgnął się z nich Urr. Miał dziwny wygląd.
1272Zdawało się, że szedł na palcach, bojąc się narobić hałasu.
1273Sierść mu się jeżyła na karku, podwinięty ogon wlókł się po śniegu, a ostre uszka przyciskały się do głowy.
1274Stanął przed swoim panem i uważnie mu się przypatrywał, jak gdyby sprawdzając, czy wszystko jest w porządku.
1275Cicho trąciwszy go nosem w nogę, zawrócił i oglądając się co chwila, prowadził za sobą.
1276Chwilami przystawał, a wtedy sierść jeszcze bardziej podnosiła mu się na grzbiecie, a lekki dreszczyk kurczył mu pysk.
1277Lis nie domyślał się, co odnalazł Urr w kniei, lecz mignęła mu myśl, że spotka się z dużym i niebezpiecznym zwierzem. Mógł to być jedynie niedźwiedź.
1278Obejrzał więc raz jeszcze karabin, namacał rękojeść siekiery, zatkniętej za pasem, i sprawdził, czy nóż łatwo się wysuwa z pochwy.
1279Urr tymczasem doprowadził go do obalonego drzewa.
1280Snadź wicher lub piorun strąciły je na ziemię, bo leżało z wyrwanymi z ziemi korzeniami, pod którymi pozostał głęboki dół, przywalony suchymi gałęziami i przysypany śniegiem.
1281— Barłóg! — domyślił się Lis. — Zimowe leże niedźwiedzia…
1282Postąpił kilka kroków naprzód i obejrzał legowisko.
1283Natychmiast dostrzegł wąską smugę pary, wychodzącej spomiędzy gałęzi.
1284— Barłóg! — powtórzył łowiec i uśmiechnął się radośnie.
1285Zdobędzie skórę niedźwiedzia — dobry kobierzec dla żony — i zrobi zapas cudownego tłuszczu leczniczego.
1286Wotkuł dawał mu rady, jak należy polować na różne zwierzęta, jak się posługiwać psem, jak zastawiać potrzaski i słopcy[121] na wydry, lisy i kuny, jak otaczać siecią gniazda soboli, jak zawieszać lub rozkładać sidła na gronostaje, łasice i zające, lecz nigdy nic nie mówił o spotkaniu z niedźwiedziem — „czałdonem”, „leśnym człowiekiem”, jak nazywają władcę syberyjskiej kniei Samojedzi, Ostiacy i inni tuziemcy różnych szczepów.
1287Tymczasem spotkanie to należało do najbardziej niebezpiecznych.
1288Polowanie, Niebezpieczeństwo, PiesZ zakłopotania wyprowadził go mały, rudy, kudłaty piesek. Ujrzawszy, że myśliwy trzyma karabin w pogotowiu, Urr, skowycząc i szczekając, jął skakać i biegać dokoła barłogu i szczególnie uporczywie ujadając w pewnym kierunku, wpatrzony w ciemny otwór pomiędzy korzeniami i gotowy w każdej chwili do ucieczki.
1289Niedźwiedź, śpiący w ciepłym legowisku, nie odzywał się wcale. Zdążył już może zapaść w najgłębszy sen lub może miał nadzieję, że natrętny kundel zaniecha wkrótce niepokojącego ujadania, które drażniło burego mieszkańca barłogu.
1290Długo czekał Lis jakiegoś ruchu pod nagromadzonym przez zwierza stosem gałęzi i pniaków, albo chociażby jego pomruku.
1291Płonne jednak było to oczekiwanie.
1292Przypomniawszy sobie tedy opisy polowań na niedźwiedzie, którymi zaczytywali się niegdyś kadeci w korpusie, postanowił wypłoszyć drapieżnika.
1293Oparłszy karabin o drzewo, wyrąbał i zaostrzył długi drąg, a potem jął uderzać nim po barłogu i zapuszczać ostrze do otworu, przez który wydobywała się para.
1294W legowisku dość długo jeszcze panowała cisza, ale za to Urr ujadał coraz głośniej i węszył, prychając niecierpliwie i niespokojnie.
1295W pewnej chwili zwalisko gałęzi okrywające głęboki dół poruszyło się gwałtownie, a z czarnej czeluści barłogu wyjrzał potworny łeb niedźwiedzia. Małe oczka miotały iskry, białe kły połyskiwały, z gardzieli wraz z płatkami piany wyrywał się wściekły ryk.
1296Lis pochwycił karabin, lecz nim zdążył wymierzyć, niedźwiedź jednym susem wyskoczył z dołu i runął na myśliwego. Nie mając ani chwili do stracenia, myśliwy spuścił kurek.
1297Padł strzał. Zwierz zatoczył się, ryknął rozpaczliwie, natychmiast stanąwszy na tylnych łapach, skoczył ku człowiekowi.
1298Lis wyrwał siekierę zza pasa i przygotował się do obrony.
1299Pojedynek taki był bardzo nierówny, gdyż niedźwiedź należał do największych i człowiek sięgał mu zaledwie do połowy piersi.
1300Zwierz nagle przysiadł i z jękiem jął się opędzać przed Urrem, który wczepił mu się w zad i szarpał. Po chwili odskoczył w tył, a gdy niedźwiedź podniósł się znowu, zwinny piesek wżarł mu się w nogę. Rycząc coraz wścieklej i jękliwiej, napadnięty zwierz całą uwagę skupił na zuchwałym i zręcznym napastniku.
1301Urr uwijał się wokół olbrzyma, skakał mu na gruby kark, wyrywał kłaki, wpijał zęby w potężne uda.
1302Niedźwiedź, chcąc dosięgnąć psa, na chwilę jedną odwrócił się tyłem do człowieka. Lis skorzystał z tego natychmiast i podbiegłszy, rozpłatał mu łeb szerokim, ciężkim ostrzem siekiery.
1303Zwierz runął na ziemię, a dymiąca posoka wsiąkać poczęła w śnieg; myśliwy zaś, ponownie nabiwszy karabin, strzelił mu za ucho.
1304Niedźwiedź wyciągnął się, drgnął jeszcze kilka razy i zesztywniał.
1305Lis z trudem oderwał Urra od zabitego zwierza.
1306Piesek wpił się ostrymi zębami w szyję wroga i skowyczał, porwany obłędną wściekłością.
1307Długo mozolił się pan Władysław, zanim oporządził swoją zdobycz. Zdarł olbrzymią skórę, wyciął tłuszcz nagromadzony na karku i koło nerek, odrąbał szynki i przystąpił do pakowania, robiąc ze wszystkiego jeden tłumok.
1308Szukając swoich zaciesi, zgarbiony pod ciężarem noszy[122], posuwał się wolno ku obozowisku.
1309Mrok już zapadł, więc Lis nie mógł dostrzec w tajdze świeżych nacięć na drzewach, gdy na szczęście posłyszał daleki odgłos rogu Wotkuła; wkrótce potem słaba łuna rozświetliła nisko zwisające obłoki. Domyślił się, że towarzysze rozpalili większe ognisko, aby wskazać drogę zbłąkanemu.
1310Doszedł wreszcie do chatki leśnej i z westchnieniem ulgi zrzucił na śnieg ciężką noszę.
1311Podczas wieczerzy łowcy dzielili się wrażeniami z dnia ubiegłego, a jednogłośnie twierdzili, że miejscowość[123] obfituje w zwierzynę najrozmaitszych gatunków.
1312Wotkuł opowiedział im, iż odnalazł ślady soboli i upolował kunę; Rabah wytropił starego rosomaka i zastrzelił go, gdy ten się skradał do stadka żerujących spokojnie łań; Ganga pokazał z kolei dziesięć skórek niebieskich popielic; wszystkie ugodził w małe mordki, aby nie psuć futerek.
1313Wotkuł wędził na poczekaniu szynki niedźwiedzie, zawiesiwszy je tuż nad dymiącym ogniskiem, i dopomógł Lisowi wtłoczyć sadło do torsuka — worka z rybiej skóry, ubić szczelnie, zawiązać starannie i zawiesić na drzewie, aby się nie popsuło.
1314Samojedzi wtajemniczali zesłańca w sztukę rozpoznawania śladów różnych zwierząt i pojmowania głosu tropiącego je psa, ponieważ mądre łajki północne wydają odmienne szczekanie, wycie i skowyt na każdy rodzaj ściganej zwierzyny.
1315Nauki te nieraz przydały się Lisowi podczas łowów w tajdze zasypanej śniegiem.
1316 1317Srożyły się bowiem mrozy i szalały wichry, podnoszące nieraz zamiecie — rozszalałe „purgi” syberyjskie. Okrywały one grubą warstwą śniegu knieję, tworząc nad nią zlodowaciałe sklepienie. Tajgę zalegał mrok; pod puszystą, białą płachtą znikały ślady zwierząt i nart myśliwskich; zamieć szalała, przysypywała rozstawione potrzaski i sidła, w których nieraz ginęła schwytana zdobycz.
1318Śnieg nawiewał nad schronieniem łowców wydmy, przez które ludzie z trudem przebijali sobie drogę siekierą i rydlem.
1319Mróz szczypał twarze i ręce, okryte warstwą tłuszczu, powodował krwawiące pęknięcia na wargach i skórze, wdzierał się przez każdy otwór w ubraniu i obuwiu, dręczył i gnębił, przejmując mimowolnym lękiem.
1320Nic jednak nie mogło odstraszyć tych ludzi.
1321Choć ruchy ich stawały się coraz powolniejsze, a z piersi nieraz wyrywały się ciche jęki cierpienia, nie tylko codziennie wychodzili na łowy, lecz nawet spędzali długie noce w tajdze, zarywszy się w śnieg lub grzejąc się przy najdzie — dwóch złożonych razem i tlejących pniach.
1322PiesPsy okryły się niezwykle gęstą sierścią i jadły dużo.
1323Czuły one również dotkliwie zimne podmuchy wiatru i nieruchome brzemię mrozu, lecz za to praca tropienia stała się dla nich łatwiejsza.
1324W zgęszczonym od zimna powietrzu czujne nozdrza łajek w mig pochwytywały obce zapachy i odnajdywały śpiące po dziuplach popielice lub ukryte w krzakach kuny i rosomaki; od skrzepłego śniegu zalatywały ku nim powiewy przebiegających tu niedawno lisów, zajęcy, rysiów, łasic, tchórzów.
1325Psy z daleka już wyczuwały obecność łosi i jeleni, a mocny i ostry zapach niedźwiedziego potu uderzał powonienie łajek z dużej odległości.
1326Syberia, Noc, ZimaStraszna jest mroźna, czarna noc w tajdze syberyjskiej!
1327Przejmuje ona zgrozą, przytłacza beznadziejnością ponurą.
1328Gdy ustanie wicher, dmący z północy lub wschodu, stoją nieruchomo białe jak widma modrzewie, świerki, brzozy i sosny. Szerokie łapy drzew iglastych, obarczone śniegiem, zwisają tuż nad ziemią. Nagie gałęzie brzóz, osik i czarne pędy krzaków w niemej rozpaczy wyciągają ramiona ku szaremu niebu, martwe i na kamień stwardniałe.
1329Ciszy nie zna tajga zamarznięta, bo co chwila rozlega się donośny huk pękającego z mrozu pnia lub głazu; z szelestem i brzękiem spadają nasypy śnieżne, co ni to białe czapy tkwią na gałęziach; ze zgrzytem dzwonnym odrywają się szyszki cedrowe i świerkowe, roniąc czarne ziarna; skrzypi śnieg pod racicami łosi, a stężałe powietrze zdradza natychmiast tajemnicę ich lekkiego biegu; rozlegają się krzyki ptactwa wszelakiego, przerażonego napadem drapieżników lub ścinającym krew w żyłach nielitościwym chłodem; syczy gdzieś, szczerząc zęby, skradająca się ku uśpionym jarząbkom kuna, krwi łaknąca; zając kniazieniem żałosnym przeszywa mrok nocy, gdy mały, zwinny jak wąż gronostaj wpija mu się w szyję tam, gdzie pręży się tętnica; łopoczą skrzydłami cietrzewie, zbudzone ze snu przez kluczącego w kniei lisa; chrapliwie beczy i rzęzi rogacz, napadnięty przez rosomaka, skaczącego z gałęzi rosochatej jodły; gdzieś daleko porykuje ryś, czy to z głodu, czy z przerażenia przed krzepnącym mrozem; wilki, które ukryły się były przed purgą w bajorzysku niedostępnym, odpowiadają mu jękliwymi głosami.
1330Knieja przemawia nieustannie, a w jej niemilknącym rozgwarze miota się strach, zgrzyta nienawiść i ponad wszystkim płynie łkań pełna nuta rozpaczy śmiertelnej.
1331A gdy buszuje wicher i wzdyma tumany śnieżne, inne głosy wydaje tajga rozmiotana.
1332Skrzypią wtedy i padają złamane w trzonie drzewa; klaszczą donośnie siekące pręty krzaków, gwiżdżą i wyją zalatujące tu strugi podmuchu mroźnego, szeleszczą i zgrzytają biegnące, wirujące chochoły wyrwanych badyli, traw i wyszarpnięte spod grubej, białej powłoki kupy suchych, zwarzonych mrozem liści. Miotają się w mrocznej głębi, wymachują twarde, kosmate łapy świerków; rozedrgane, koślawe brzozy rozrzucają swe cienkie gałęzie, ni to włosy splątane i powikłane wiatrem, chylą się i prostują; obracają się na prawo i lewo korony drzew w setny, tysiączny raz, i nadłamane zwisają, niby głowy podcięte zamachem topora.
1333Wtedy wszystko się kryje w popłochu.
1334Głębiej wciskają się do dziupli popielice i wiewiórki rude, śmigają do nor sprytne sobole, kuny, łasice i gronostaje; zające ryją dla siebie skrytki w śniegu i leżą tam lękiem zdjęte; lisy zapadają w chaszcze; łosie szukają wąwozów głębokich; ryś i rosomak nie wychodzą na łowy, głuszce, cietrzewie i czerwonobrewe jarząbki zlatują z drzew i wtulają się pod zbutwiałe pnie i w gąszcz wikliny. Jedynie sowy i żółtooki puchacz krążą w mroku i wypatrują zdobyczy, przerażonej potężnym głosem szalejącej, mroźnej burzy. Chwilami mrok nocny pierzchał płochliwie, a wtedy rozświetlała się tajga, spowita śniegiem. Gdzieś na północnej połaci nieba wytryskiwały słupy ogniste, wirowały koła i zygzaki zielonych i żółtych płomieni, kreśliły się w wyżynie tajemnicze krzyże świetlne i szalał orkan promieni o barwach przedziwnych, nieziemskich. Wtedy wszystkie głosy milkły, wszystkie oczy patrzyły z lękiem i niemym zachwytem na rozżarzone, rozświetlone niebo, na którym szerząc się i potężniejąc, płonęła zorza polarna…
1335Skuleni przy płonącym ognisku, w którym syczały zmarznięte gałęzie i padająca kurzawa śnieżna, siedzieli łowcy, pocierając skostniałe, odmrożone ręce.
1336Samojedzi i Lis coraz częściej odchodzili od zimowia tak daleko, że musieli spędzać noce w kniei.
1337Umieli oni borykać się z rozszalałą naturą; ciężka dola łowiecka nauczyła ich wymykać się z zastawionych wszędzie sideł śmierci.
1338Zatrzymując się na nocleg, rąbali gałęzie świerków i budowali od strony wiatru pochyłą ścianę, przed którą rozniecali ogień.
1339Cichymi głosami opowiadali sobie przygody minionego dnia, jedli polewkę z jukoły lub porsu, piekli na patykach kawałki mięsa upolowanej sarny albo zająca bielaka, rzucając kości psom; głośno dmuchając do drewnianych miseczek, pili gorącą herbatę, a potem milkli i patrzyli na zesłańca.
1340Powtarzało się to każdego wieczora, więc Lis wiedział, co wyraża spojrzenie przyjaciół.
1341Żądali od niego opowiadań, zawsze takich, które by ich wyrywały ze szponów ciężkiego, nieznośnego niemal życia, pełnego trudów nieprzerwanych, nieludzkich i co chwila śmiercią lub kalectwem grożących.
1342Oczekiwali od niego cudu przeniesienia ich do wielkich zbiorowisk ludzi spokojnych, oświeconych, dostatnich, do zgiełku i radości życia, pod sklepienie lazurowego, pogodnego nieba, dyszącego żarem złocistego słońca, którego łaski nigdy nie doznawali.
1343Słuchali go z zapartym oddechem, gdy mówił o tym, co nie było jednostajną, pełną męczeństwa i nieświadomego bohaterstwa szarzyzną istnienia nędznego, pół człowieczego, pół bydlęcego, o tym, co rozbrzmiewało głosem ducha, płomiennego serca i potęgi umysłu.
1344Lis rozumiał, czego pragnęli od niego ciemni łowcy syberyjscy, czuł, do czego się rwały ich budzące się myśli. Opowiadał im więc przez długie godziny wieczorne, a nieraz już północ wskazywał Wielki Wóz, gdy pochylony przed ogniskiem zesłaniec mówił jeszcze z zapałem lub rozrzewnieniem, grzebiąc nożem w żarzących się węglach ogniska.
1345Opisywał piękno, ruch i bogactwo wielkich miast, których słuchający go tuziemcy nie mieli nigdy ujrzeć, a gdzie po roku lub dwóch dotrzeć miały zdobyte przez nich drogie i rzadkie futra.
1346— Być może — mówił z łagodnym uśmiechem zesłaniec — twoje gronostaje, stary Rabahu, ozdobią płaszcz królewski, a ciemne sobole, które zdobył dziś Wotkuł, okryją ramiona pięknej kobiety, żony dostojnika, możnego człowieka, który mądrze doradza swemu władcy lub sam rządzi milionami ludzi. Ze skóry łosia powalonego kulą Gangi uszyją białe rajtuzy i piękny pas ze złotymi kitami dla wodza rzucającego w wir krwawej bitwy tysiące ludzi i na zwałach, stosach ciał pokonanych wrogów ogłaszającego dumnie swoje zwycięstwo! Futra lisów będą chroniły przed zimnem wielkiego uczonego lub myśliciela, wskazującego nowe drogi ludzkości. A nikt z nich nie będzie wiedział, że to łowcy Sameednam znad Obi przysłali im z dalekiego Czin-Waru i sagurskiej tajgi te skórki, niezbędne dla ich wygody, wspaniałości i bezpieczeństwa. O, nie smućcie się, nie narzekajcie, bracia, na swój los surowy! Pamiętajcie, że jesteście najdalej rzuconymi synami jednej rodziny ludzkiej, a czyny wasze i wasz wysiłek ciężki potrzebne są dla waszych braci. Oni za to przyślą wam na tundrę i do tajgi tkaniny, żelazo, ołów, stal, herbatę, sól i wszystko, czego nie rodzi i nie posiada w głębi swej piersi ziemia wasza!
1347Opowiadał Polak milczącym przyjaciołom o znojnych walkach swej ojczyzny dalekiej, o dziarskim Dwernickim, o żołnierskiej cnocie Chłopickiego pod Grochowem, o przemyślnym, niezmordowanym Prądzyńskim, o walecznym orle — jednonogim Sowińskim, o ofiarności podchorążych warszawskich, o bitwach, w których sam brał udział, o cierpieniach, tułaczce, spotkaniu się ze swoją żoną, szukającą go po nędznych, brudnych etapach, gdzie dzwonią kajdany i szemrzą ciężkie westchnienia uciemiężonych i sponiewieranych ludzi.
1348Gdy przerywał opowiadanie i w milczeniu przyglądał się czerwonym i żółtym wężom, biegającym po węglach, Samojedzi podawali mu kubek gorącej herbaty i prosili cichymi głosami:
1349 1350Uśmiechał się wtedy, dmuchał do gorącego napoju i pił go powoli, rozkoszując się ciepłem ogarniającym całe ciało.
1351Skończywszy, brał od Wotkuła jego róg myśliwski, długi, czarny od starości, nie wiedzieć skąd przyniesiony tu kręty róg bawoli.
1352Teraz wstawał dawny trębacz cesarski, kopulaste prężył piersi i wydąwszy policzki, zaczynał trąbić.
1353Ożywała wtedy tajga uśpiona, echo biegło spłoszone od modrzewia do świerka, od sosny do białych szkieletów brzóz; rozgwar się szerzył po świecie od stromych spychów Sanguru i Isztyru aż hen — do dalekich pagórków za Basargynem, od śnieżnych wydm, wyrosłych pod zwisającymi łapami kosmatych od jeleniego mchu jodeł, aż pod niebo same, pod jarzące się migotliwe Stożary[124] i pod świecącą nad oceanem drzew, niby łeb wbitego w pułap gwoździa mosiężnego, gwiazdę polarną.
1354Potężne to były dźwięki, budzące tajgę i drażniące zaczajone w niej echo.
1355Zdawało się, że róg rozbrzmiewa rozedrganym srebrem, szlocha rozpasanym jękiem metalu.
1356Gdy milknął, zapadała nagle cisza przerażająca; wchłaniała bez śladu, przytłaczała łoskot padających drzew, trzask pękających brzóz, dalekie wycie wilków i wszystkie głosy, jęki, charkoty, syki, zrodzone z nienawiści, rozpaczy, strachu i bólu — tej mowy życia i śmierci.
1357Ciszy nie było na ziemi, lecz panowała ona w duszach ludzi, nagle wyrwanych z zawrotnego wiru mocarnych dźwięków rogu.
1358A Lis oddawał go Wotkułowi i rzucał tylko jedno słowo:
1359 1360PolowanieNim brzask się zaczynał, myśliwi posilali się znowu, a przy pierwszych mgławicach przedświtu wyruszali już na łowy.
1361Lis oglądał zastawione na noc słopcy. Były to oparte na drążkach ciężkie kloce, z leżącą pod nimi przynętą. Wślizgująca się tam zwinna łasica lub kuna zawadzała o drążek, a drzewo ciężarem swym przygniatało niebaczne zwierzę.
1362Na przesmykach, uczęszczanych przez lisy i zające, budował zasieki, zawieszał wnyki i pętle, które się zadzierzgały na ich szyjach, chwytając je i oddając w ręce myśliwego.
1363Na polankach pan Władysław zagrzebywał w śniegu schwytane w sidła zające i chytrze ukrywał nad nimi żelazne potrzaski, nasadki[125], stępice[126] na rysie i wilki.
1364Strzelał do popielic i polujących na nie tchórzów.
1365Urr tropił czujne i śmigłe sobole i zapędzał je na samotnie stojące drzewa. Wtedy strzelec otaczał drzewo „mrzeźnią” — siecią opartą na cienkich prętach wiklinowych, i raz po raz ciskał w gąszcz gałęzi kawałkami kory, szyszkami i zlodowaciałym śniegiem.
1366Puszyste zwierzątko, ukryte wśród konarów, wypadało przerażone, zeskakiwało na ziemię, aby ukryć się na innym drzewie, trafiało w sieć, która opadała raptownie, a w jej okach i zwojach miotał się i wikłał coraz bardziej drogocenny soból, aż ginął od ciosu zadanego mu kolbą karabina.
1367Łowy trwały aż do dnia, w którym Wotkuł usłyszał ciche nawoływanie się gilów.
1368— Musimy wracać! — rzekł. — Wiosna idzie!
1369Załadowali całą obierz[127] i zdobycz na sanki i po twardym jeszcze śniegu ruszyli na Czin-War.
1370Wiosna, SyberiaDnie stawały się coraz dłuższe, a słońce posyłało na spowitą w biały całun ziemię cieplejsze już promienie.
1371Na otwartych miejscach i zgrzewkach śnieg zaczynał topnieć na powierzchni i wieczorami okrywał się nastem — warstwą cienkiego lodu.
1372Na potokach płynących przez torfowiska tam i sam potworzyły się już pojmy, nad którymi kłębiły się obłoki pary.
1373Na połoninach[128] gzić się zaczynały bielaki, w gąszczu drzew śmigały wiewiórki, w krzakach, jeszcze nagich, lecz pęcznieć i czerwienią nabrzmiewać zaczynających, wabiły się i niespokojnie szczebiotały ptaszęta, a gdy łowcy docierali już do Ałgimu, gdzieś w borze zatokował przed czasem niecierpliwy głuszec, lecz umilkł niebawem, gdyż zamieć jęła gwizdać i siec biczami mokrego śniegu.
1374Obfitą i cenną zdobycz przywiózł zesłaniec do osady nad Ałgimem. Pani Julianna z zachwytem przyglądała się rozwieszonym w kleci skórom niedźwiedzi, rosomaków, rysiów, wilków; rudym i ciemnobrunatnym lisom, prawie czarnym sobolom i kunom, żółtawym tchórzom, ogromnym pękom białych gronostajów, niebieskich popielic i płowych łasic.
1375— Skarby to nie lada! — mówiła, spoglądając na męża.
1376— Toteż sprzedam to wszystko z lichwą! — odparł Lis z dumą w głosie. — Wotkuł odda moje futra Rodionowowi, a ten jak nikt inny potrafi je spieniężyć!
1377Samojedzi, wypocząwszy trzy dni w gościnnym domu Lisów, zaczęli się przygotowywać do dalszej drogi.
1378— Niech tylko lato przyjdzie i wysuszy bagniska, przekoczujemy do was, nad Ałgim! — oznajmił na pożegnanie Wotkuł.
1379 1380— Dziękuję wam, przyjacielu, lecz chciałbym prosić was, abyście zaczekali, aż sam was o to poproszę…
1381Wotkuł zajrzał mu w oczy pytająco.
1382— Tak! Zaczekajcie, bo… bo mogą zajść zmiany… muszą zajść! — powtórzył zesłaniec.
1383Wotkuł, zapaliwszy fajeczkę, mruknął:
1384— Rozumiem!… Chcecie prosić władze, aby pozwoliły wam powrócić do Narymu?
1385Lis potrząsnął głową i zawołał z oburzeniem:
1386— Nigdy o nic nie będę prosił! Mógłbym to dawno uczynić przez rewizora, barona Tolla, a nie skorzystałem z jego pomocy. Moskale nie usłyszą z ust moich żadnej prośby!
1387— Tedy nie pojmuję… — szepnął Wotkuł.
1388— Być może z czasem zrozumiesz, bracie — odpowiedział Lis — bo sam dotąd nic nie wiem i objaśnić tego nie mogę…
1389 1390Lisowie po długiej rozłące zostali wreszcie sami.
1391Pan Władysław opowiadał żonie o trudach zimowych łowów, o licznych przygodach swoich, sprycie i rozwadze Urra. Z rzewnością wspominał przyjaźń Samojedów i dziwne, pełne dzikiego uroku noce, spędzone przy ognisku w tajdze śniegiem zasypanej, skutej mrozem, pełnej tajemnic bez liku i czyhającej zewsząd śmierci.
1392— Władeczku! — zawołała pani Julianna, składając ręce jak do modlitwy. — Zastanawiałam się nad tym nieraz, po co wyruszyłeś na wyprawę? Na co nam pieniądze tu, w tym pustkowiu?
1393Lis milczał. Ujął w swe ręce dłonie żony i ucałował je.
1394 1395— Odpowiem z czasem, bo teraz jeszcze sam nic nie wiem; czuję tylko, że powinienem był zdobyć pieniądze i… zdobyłem!… — szepnął.
1396Pani Julianna dosłyszała coś niedopowiedzianego w głosie męża, pochyliła się i długo wpatrywała się w jego oczy, nagle zamglone, jak gdyby niewidzące.
1397O nic więcej nie pytała i tylko ukradkiem rzucała spojrzenia na twarz tego beztroskiego zawsze i pogodnego człowieka, teraz coraz częściej wpadającego w zadumę.
1398Roman i Garsa cieszyli się niewymownie z powrotu gospodarza i oprowadzali go po zaimce, pokazując, co nowego przez czas jego nieobecności zrobili.
1399— Tylko patrzeć, wonź się zacznie — zauważył Lis. — Śnieg szybko topnieje. Trzeba sieci obejrzeć, Romanie, a ty, chłopcze, nabij lodem piwnicę pod spiżarnią…
1400— E-wwa! — zarechotał Garsa. — Dawno już nabiłem…
1401— Sieci też w porządku! — zamruczał Roman. — Uplotłem jeszcze inną, aby sposobniej było rybaczyć na wartkiej rzece… a i drugie jeszcze czółno wypaliłem z modrzewia, który wicher obalił na górze…
1402— No, to widzę, że wszystko w porządku, o wszystkim pomyśleliście, chłopcy! — zawołał pan Władysław, klepiąc Romana i Garsę po ramieniu.
1403— Od tego my tu… — odmruknął ponury chłop.
1404— Chi-chi-chi! — zapiszczał głupkowato wyrostek i zatrzepotał rękami z wielkiej uciechy.
Rozdział XIV. Wiosna
1405WiosnaZ dniem każdym wiosna odnosiła nowe zwycięstwa.
1406 1407Lód na Ałgimie i na potoku popękał.
1408Na modrzewiach wykwitły nikłe, blade, zlepione żywicą miotełki miękkich igieł.
1409Szmaragdowe świeczki wybujały na ciemnych łapach świerków i sosen. Tam i sam na białych połoninach potworzyły się czarne łysiny i natychmiast zielenić się zaczęły i okrywać pąkami puszystych, żółtych kwiatów i skręconych w spirale pędów paproci.
1410Na nabrzmiałych sokami gałęziach krzaków powyrastały jeszcze korą okryte pochewki zwiniętych, uśpionych listków.
1411PtakNad borem sosnowym, pod obłokami zawisły pierwsze klucze żurawi i łabędzi, a ich kieranie i jękliwy klangor i w dzień i w nocy rozbrzmiewał nad Czin-Warem; po nich wkrótce gęgać zaczęły sznury dzikich gęsi, gwizdać i krechtać oszalałe od szybkiego lotu, bezładne stada kaczek.
1412Przelotne ptaki zniżały swój lot nad Ałgimem i krążąc powoli, opadały na tundrę, gdzie w słońcu połyskiwały już zwierciadła jezior.
1413Na polany leśne zlatywały się cietrzewie syczące i nadęte; rozwinąwszy białopióre wachlarze ogonów, wykonywały taniec godowy.
1414Mieniące się zielenią i lazurem głuszce wyśpiewywały tajemniczy hymn wiosenny, puchały i klaskały po ostępach czarnolesia i dzikich uroczyskach.
1415Z tundry dobiegało niemilknące kokcielenie pardw, poświst i przeciągłe, drżące granie kulików różnorakich, małych i dużych, szarych i rdzawych, albo też opierzonych wspaniale i barwnie; zewsząd zrywały się jęki czubatych czajek, miotających się nad moczarami.
1416Wypełniona po brzegi rzeka podniosła wreszcie lód, potrzaskała go, zakręciła w szalonych wirach, rozbiła o skalne przylądki i porohy, niosąc na wschód.
1417Pewnego razu do chaty wbiegł Roman i zawołał do Lisa, który wrócił przed chwilą z tundry i wyjmował z worka upolowane ptactwo:
1418— Panie! Panie! Do Ałgimu weszły tajmienie… Ławą idą, aż im grzbiety z wody wystają!
1419— Wonź! Wonź! — wtórował mu Garsa, klaszcząc w dłonie.
1420Zesłaniec przebrał się szybko i zbiegł ku rzece.
1421Istotnie, całe łożysko było zapchane rybami. Duże, srebrzyste, o czerwonych grzbietach posuwały się przeciwko prądowi, wyskakując ponad wodę i wpadając do małych zatoczek. Niektóre wchodziły do potoku i płynęły w górę.
1422Spostrzegłszy to, Garsa krzyknął:
1423— Zbuduję jaz pod lasem i zastawię więcierze.
1424Nie czekając na odpowiedź, pobiegł, kulejąc i śmiejąc się radośnie.
1425Pani Julianna, stojąc obok męża, przyglądała się napływającym ławicom ryb.
1426— Ech! — westchnął zesłaniec. — Tu dopiero można byłoby zagarnąć niewodem! Ino prąd niezmiernie wartki, a łożysko wąskie okrutnie. Trzeba będzie małą siecią łowić.
1427Pani Lisowa uśmiechnęła się i grożąc mężowi palcem, odparła:
1428— Ach ty, drapieżniku jeden! Chciwcze przebrzydły! Zaraz ci przypomnę, co w takich razach mówił pan Wacław Potocki[129], wielki poeta nasz i mądry człowiek.
1429Podniósłszy rękę w górę, wyrecytowała:
1430
— Zrozumiałeś? — zapytała ze śmiechem.
1431— A jużci, nie ma innego sposobu! — kiwnął głową Lis. — Spróbuję tedy wierciochem, czyli małą siecią…
1432Trzy dni parły ku źródłom Ałgimu tajmienie, a rybacy zagarniali je siecią i wyrzucali na brzeg, gdzie Garsa ogłuszał je uderzeniami kija.
1433Z więcierzy, które ukryto w potoku przegrodzonym jazem, wydobywano również duże ryby, płynące przeciwko prądowi.
1434Tajmienie, należące do rodziny łososi, znacznie przewyższały je rozmiarami.
1435Ryby te usiłowały gromadzić się koło zagrody zamykającej koryto potoku; co chwila wynurzały się z wody, zamierzając przeskoczyć przez płot z żerdzi, oplecionych pędami wikliny, a nie mogąc ominąć przeszkody, szukały wolnego przejścia. Wkrótce znalazły je.
1436Był to jedyny wąski otwór, dostateczny dla przejścia jednej zaledwie ryby.
1437Tajmienie przeciskały się przez tę zdradliwą szczelinę w płocie i trafiały do mereży — długiego, wrzecionowatego kosza, splecionego z giętkich prętów. Do pułapki w krótkim czasie nabijało się tak dużo ryb, że łowcy musieli podciągać ją ku brzegowi i wypróżniać. Wreszcie Roman wpadł na pomysł. Zamiast mereży umieścił poza jazem skrzynię, naprędce skleconą z płach i cienkich gałęzi.
1438W końcu tajmienie przepłynęły w górę rzeki, a za nimi zdążały już muksuny, miętusy, sigi, nelmy, potem zaś inne, bardziej pospolite gatunki ryb.
1439Łowcy zagarniali wszystko, co się dało, ponieważ pan Władysław zamierzał nagromadzić jak najwięcej jukoły, część zaś połowu przeznaczył na użyźnienie nowego, dzikiego jeszcze pola.
1440W zaimce Lisów wszystkie skrzynie, kadzie i beczki wkrótce zostały wypełnione zasolonymi rybami; tajmienie i nelmy wędziły się w buchających dymem szałasach; ryby wisiały na strychu domku, w kleci, spiżarni, na sznurach przeciągniętych przez podwórze, a tymczasem z sieci wytrząsano coraz to nowe stosy ryb.
1441Roman doradził, aby wykuć głęboki dół w zamarzniętej zawsze ziemi, ocembrować go kamieniami ułożonymi na glinie i składać w nim ryby przeznaczone na jukołę.
1442Samojedzi tłumnie przybywali do osady i kupowali świeże ryby, płacąc za nie skórkami białych lisów, wilków i młodymi reniferami.
1443— Stałeś się chciwy na bogactwo! — zauważyła z wyrzutem w głosie pani Julianna, patrząc na męża.
1444Wzruszył ramionami i odpowiedział spokojnie:
1445 1446Miał przy tym twarz zawziętą i zagadkową.
1447Pani Lisowa domyślała się, widać, czegoś, lecz nie chciała pytać, czekając, aż mąż sam się przed nią zwierzy.
1448Tymczasem pan Władysław, skończywszy z połowem ryb i pozostawiwszy wędzenie ich, solenie i suszenie na opiece żony i robotników, znowu wyruszył na łowy.
1449Od dwóch ostatnich dni nadsłuchiwał uważnie, co się odbywało w tajdze i na tundrze. Nie spuszczał też z oka Urra, który podniósłszy przednią łapę i strzygąc uszami, godzinami całymi stał nieruchomo, węsząc i warcząc cichutko, a potem biegł do pana i trącał go w nogę czarnym, mokrym nosem, wydając przymilny skowyt.
1450W kniei zaś działy się rzeczy przedziwne! Rozbrzmiewały tam grzmiące, burzliwe poryki jeleni, chrapliwy, świszczący pozew łosi i niecierpliwy, zły bek kozłów.
1451Z tundry nadbiegały znów inne głosy.
1452Tam wilki, świecąc w ciemności krwawymi ślepiami, śmigały tu i ówdzie, zawodząc drapieżnie i wyjąc krótko i groźnie.
1453Polowanie, PiesUrr prowadził swego pana ku ukrytym w niedostępnych chaszczach polanom, gdzie odbywało się igrzysko, a Lis, przyczajony za drzewem, celnymi strzałami obalał sędziwe łosie o szerokich łopatach, rogate byki jeleni i kozły o sterczących rozwidlonych rożkach, ozdobionych perłami narośli.
1454Zapuszczając się w tundrę, tropił basiory[132], zapadające we dnie do chaszczy i oczeretów[133]. Wynajdywał je po skrytkach czujny Urr, lecz i sam łowiec słyszał je z daleka, bo porwane wiosenną wściekłością wilki kłapały rozgłośnie zębatymi paszczami. Piesek wywabiał je na płaszczyznę, a człowiek strzelał do nich z karabina i kładł trupem.
1455Coraz to nowe skóry rozwieszano w przewiewnej kleci, a pan Władysław, jak gdyby porwany gorączką łowiecką, kluczył po tajdze i tundrze, niosąc śmierć jej wolnym mieszkańcom.
1456Pani Julianna z trwogą patrzyła na męża.
1457Nie uszła jej uwagi zamyślona, pełna niezwykłego uporu twarz jego i mocno zaciśnięte szczęki. Pewien szczegół zaniepokoił ją niewymownie. Spostrzegła bowiem, że pan Władysław mniej już się zajmował domem, jak gdyby życie, o które walczyli z takim trudem, stało się dlań obojętne.
1458Zamierzała właśnie rozmówić się z mężem, gdy przed zagrodę zajechali konni Samojedzi z koczowiska, a jeden z nich, znajomy wyrostek, Bajsa, który w wolnych chwilach przychodził do Lisa na naukę, wbiegł do izby i zawołał:
1459— Nieszczęście! Dzieci po czumach zapadają na nieznaną chorobę… Gorączka je trawi, a ból gardła dusi. Umierają, giną jak muchy!
1460Pani Lisowa drgnęła, lecz opanowała wzruszenie i zapytała z niepokojem w głosie:
1461— Czy nie był ktoś z waszych mężczyzn w mieście?
1462— Basurga powrócił przed tygodniem. Odwoził skóry do Jenisejska i opowiadał, że padł tam mór na dzieci — odpowiedział Samojed.
1463— Obawiam się, że jest to błonica[134], zaniesiona z miasta! — rzekła do męża. — Muszę jechać, Władeczku, lecz nie obawiaj się o mnie, będę bardzo ostrożna, aby nie zachorować… i nie być ci zawadą…
1464Nie mógł się jej sprzeciwiać i nie chciał, bo wiedział, że musiała śpieszyć z pomocą cierpiącym i ginącym ludziom. Zresztą nieodstępnie pochłaniające go myśli panowały nad jego uczuciami i obawami.
1465— Niech cię Bóg ma w swej opiece! — rzekł, pomagając jej wsiąść na renifera.
1466Pani Julianna, zbliżając się do koczowiska, z daleka już usłyszała lament i rozpaczliwe krzyki samojedzkich kobiet. Prócz tych jeszcze i inne jakieś głosy, zawodzenia, wrzaski, obłędne wycie dochodziło jej uszu. Ze zdumieniem spojrzała na Bajsę.
1467— To nasi szamani — czarownicy i znachorzy — leczą chorych, odpędzając złe duchy — objaśniał z lękiem wskazując ręką na dziwną postać, krążącą dokoła czumów.
1468Człowiek ten miał na szyi zawieszone dzwoneczki, pstre skrawki tkanin na karku, a na piersiach ogony końskie i mosiężne blachy. Na głowie kołysał mu się wysoki kołpak z kory brzozowej, ozdobiony piórami, pękami farbowanego włosia i dzwonkami.
1469Szaman skakał, dzwonił, wył i od czasu do czasu gwizdał na piszczałce z kości ludzkiej.
1470„Takie lekarstwo nie pomoże biedakom z pewnością!” — z politowaniem pomyślała pani Lisowa i zatrzymała się przed pierwszym czumem, z którego dobiegał krzyk i płacz kobiecy.
1471ChorobaPani Julianna obejrzała i zbadała chore dzieci oraz kilku dorosłych, którzy się również uskarżali na nieznośny ból w gardle i łamanie w kościach.
1472Twarz lekarki stała się poważna i skupiona.
1473Przewidywania jej ziściły się, niestety.
1474Miasto rzuciło straszną zarazę błonicy na dalekie koczowisko tuziemców, skazując je na nieuniknioną niemal zagładę. Pani Julianna wzięła się energicznie do zwalczania epidemii.
1475Trudne to było zadanie, gdyż miała do czynienia z nieoświeconymi, żyjącymi w brudzie i zabobonach koczownikami.
1476Najpierw więc kazała znieść wszystkie chore dzieci do jednego czumu, a wziąwszy sobie do pomocy nieodstępnego Garsę i jedną z Samojedek, innym mieszkańcom obozu kazała wymyć we wrzącej wodzie naczynia, ubrania i wszystko, czego się chorzy dotykali, aby zaraza nie mogła się szerzyć.
1477W „szpitalu”, jak nazywała czum z chorymi dzieciakami, zarządziła pomoc lekarską.
1478Nie znano w owe czasy zbawiennej surowicy, wynalezionej przez ucznia wielkiego Pasteura, doktora Loeffera[135], z łatwością zabijającej drobnoustroje tej choroby, o czym medycyna do połowy wieku dziewiętnastego jeszcze nie słyszała. Pani Julianna leczyła więc tak, jak to było ustalone przez naukę ówczesną; a więc dała chorym zażyć chiny, a potem przez piórko wdmuchnęła do gardła drobnego pyłku kalomelu[136], nałożyła okłady ogrzewające, kazała robić płukanie z soli Bertholleta[137], a na noc napoiła pacjentów gorącym płynem z ziółek, wskazanych w poradniku lekarskim.
1479Całe dwa tygodnie spędziła pani Lisowa w koczowisku i z bólem serca myślała o tym, ile to ludzi zmarniało i zgasło z braku opieki lekarskiej wśród mieszkańców północy, których los nikogo nie obchodził.
1480Powróciwszy do domu po ostatecznym zwalczeniu epidemii, zastała męża przy pracy na polu. Dawno już był zaorał, użyźnił rybnym nawozem rolę, przeorał ją raz jeszcze i zabronował starannie. Teraz chińskim zwyczajem zasiał żyto i owies, zasadził ziemniaki i doglądał kopania grzęd dla ogrodu warzywnego, co polecił był Romanowi.
1481Pani Julianna z trwogą przyglądała się mężowi. Schudł bardzo, wargi mu zbielały, oczy nabrały niezdrowych blasków, skóra na twarzy i rękach zwiędła i zżółkła.
1482— Co ci jest, Władeczku? Chory jesteś? — pytała, zaglądając mu w oczy.
1483Lis opowiedział żonie, że codziennie po południu zaczynają go boleć wszystkie stawy, ogarnia gorączka i wstrząsają nim tak potężne dreszcze, że aż zębami musi zgrzytać.
1484— Wielki Boże! — szepnęła z troską w głosie. — Musiałeś, Władeczku, nabawić się febry? Nietrudno o nią, bo wokół ciągną się moczary. Musisz łykać koniecznie trzy razy dziennie duże dawki chiny, pić jak najwięcej gorącej herbaty i strzec się zaziębienia… Jakoś tam damy sobie radę z tą zimnicą!
1485Jednak choroba nie chciała tak prędko opuścić potężnego ciała zesłańca.
1486Paroksyzmy[138] gorączki i dreszczów nie ustawały; zmieniały się tylko godziny, w których przychodziły, aby dręczyć chorego człowieka.
1487Pewnego razu, leżąc cały w płomieniach z ogniem w zapadłych oczach, drżąc i szczękając zębami, Lis szepnął do pochylonej nad nim żony:
1488— Julianko… musimy coś uczynić… zdobyć się chociażby na szalone przedsięwzięcie, aby… aby uciec z Syberii. Zmarniejemy tu… zemrzemy oboje!… Nie chcę chociażby przez śmierć nawet poddać się Moskalom!… Nie chcę!…
1489Zaczął bredzić, bełkotać niezrozumiałe, pogmatwane słowa, krzyczeć, śmiać się i miotać.
1490Wtedy to pani Julianna zrozumiała, co od długiego już czasu gnębiło jej męża, a troską i zadumą ciężką okrywało pogodną aż dotąd, beztroską twarz osiłka.
1491Myśl ta zuchwała i buntująca udzieliła się wnet cichej, łagodnej kobiecie.
1492I ona, tak jak jej mąż, jęła rozważać różne plany ucieczki, odrzucać jedne i szukać drugich, lecz takiego, przeciwko któremu nie przemawiałby rozsądek, znaleźć nie mogła.
1493Nie dręczyła się jednak zbyt długo.
1494Mocna w wierze i ufna w miłosierdzie i opiekę Bożą, w pewnej chwili rzekła do męża:
1495— Bądź dobrej myśli, Władku! Nie troskaj się i nie borykaj z myślami… Miej nadzieję w Bogu! On nam dopomoże i wyprowadzi z niewoli!
1496Od tego czasu nie zaprzątała już sobie głowy natrętną myślą o ucieczce, doglądała chorego, krzątała się koło gospodarstwa i leczyła przybywających do niej Samojedów, cierpiących na zapalenie oczu.
1497Ani Lis, w dzień i w nocy suszący sobie głowę planami wymarzonej ucieczki z zesłania, ani uspokojona już pani Julianna nie przeczuwali nawet, że w niebie zapadł już był wyrok na nich.
1498Ogarnął on grzechy ich, świadome i nieświadome, a także czyny dobre, hart ducha i wiarę niezłomną, a gdy wszystko zostało zważone i zmierzone miarą nieomylnej sprawiedliwości, Przedwieczny Sędzia wyrok swój opromienił, rozświetlił i przepoił cudownym miłosierdziem bez granic.
Rozdział XV. Cud
1499Upały, na Syberii następujące wnet po zmiennej pogodzie wiosennej, stały się najlepszym lekarstwem dla chorego zesłańca.
1500Roman z Garsą najzupełniej zastępowali go w gospodarstwie, więc mógł spędzać całe dnie na słońcu, dla rozrywki wiążąc nowe sieci i naprawiając stare.
1501Jakaś pewność, dojrzałe przeświadczenie podszeptywały mu, że praca jego obecna nie przyda im się już nad Ałgimem, że ktoś inny opuści tę sieć do nurtów rzeki i cieszyć się będzie, widząc trzepoczące się w niej ryby.
1502Świadomość, że nieznany człowiek, rzucony na dziki brzeg rzeki, skorzysta z jego pracy, rozrzewniała go, więc z przyjemnością wiązał oka, zadzierzgał węzły i śmigał czółenkiem z nicią konopną, snując mocną, gęstą sieć.
1503Wkrótce dreszcze ustąpiły, a wyczerpane złą gorączką siły z wolna powracały.
1504Pewnego razu, gdy słońce zapadało już za tajgę nad Kecią, Urr wybiegł poza zagrodę i jął ujadać wściekle.
1505— Cóż tam zwęszyło poczciwe psisko? — pytał pan Władysław, podchodząc do niego. — Co? Może gdzieś w pobliżu zaczaił się basior? A może bury czałdon szuka dziupli z pszczołami? No, no, Urr, cóż tam takiego?
1506Szczekanie psa zwabiło Garsę. Przyglądał się Urrowi i mruczał:
1507— Węszy on ludzi… Urusów węszy.
1508Lis wytężył słuch w oczekiwaniu, przypuszczając, że to być może przybywa Rodionow z Sieńką, jednak z jakąś dziwną trwogą spoglądał w stronę czarnej ściany boru.
1509Dopiero w godzinę potem z tajgi wynurzyli się nagle jacyś jeźdźcy, a za plecami ich widniały lufy karabinów. Długi wąż koni, obwieszonych tobołami i skrzyniami, postępował za nimi, popędzany przez innych ludzi.
1510Przybywający dostrzegli już dym osiedla, bo jeden z jeźdźców wstał w strzemionach i krzyknął:
1511— Która ścieżka biegnie do zaimki: nad rzeką czy przez bór?!
1512— Jedźcie na prawo! — odkrzyknął Lis i zmarszczył brwi, bo rozpoznał kozaków i uriadników policyjnych.
1513Szybko podążył do domu, aby uprzedzić żonę o niepożądanych gościach.
1514— Panie! — wyjąkał drżącym głosem Roman. — To po mnie przyjechali kozacy! Zginąłem!
1515— Nie wiem… — odparł Lis. — W każdym razie nie możecie tu czekać, aż was porwą. Zmykajcie do tajgi!… Zaczajcie się w zwaliskach czerwonych kamieni za potokiem. Nie traćcie czasu!
1516Roman wypadł na ganek, przeskoczył płot i zniknął w krzakach.
1517W kilka minut potem przed bramą zagrody zatrzymał się spory, liczący dwunastu ludzi oddziałek. Jeźdźcy schodzili z koni.
1518Kozacy i policjanci rozstąpili się, z uszanowaniem przepuszczając naprzód niemłodego już, dość otyłego mężczyznę o poważnej twarzy i szarych, badawczych oczach.
1519Tuż za nim szedł wysoki, blady młodzieniec o twarzy roztargnionej, niezwykle dużych, szeroko otwartych oczach, patrzących łagodnie poprzez okrągłe okulary w czarnej, rogowej oprawie.
1520GośćStarszy pan szedł majestatycznym krokiem, głaszcząc długą, siwą brodę i podejrzliwie spoglądając na ujadającego Urra.
1521„Co u licha?! — pomyślał zesłaniec. — Kogo tu do nas przyniosło? Gubernator, czy co?!”
1522Dostojny gość dotknął ręką daszka płóciennej czapki, ozdobionej gwiazdką i złotym orzełkiem dwugłowym i straszliwie kalecząc rosyjską mowę, zapytał:
1523— Pardon![139] Kto tu mieć mieszkać… hm… hm…. który człowiek… Bitte?[140]
1524 1525Nie wątpił, iż był to jakiś Niemiec.
1526Z lekkim ukłonem odpowiedział:
1527— Znajduje się pan w osadzie należącej do rodziny Lisów.
1528— A wy… bitte? — zadał nowe pytanie gość.
1529— Jestem Władysław Lis, oficer wojsk polskich, zesłany za udział w wojnie tysiąc osiemset trzydziestego pierwszego roku. Bardzo proszę rozgościć się u nas…
1530W tej chwili na ganek wyszła pani Lisowa.
1531Jej wiotka postać i słodka, pełna godności twarz uderzyły nieznajomego.
1532— Żona… mein Herr?[141] — zapytał.
1533 1534Niemiec zdjął czapkę, posuwistym krokiem zbliżył się do żony zesłańca i schylając głowę w ukłonie, rzekł:
1535— Pardon… za niepokój! Jestem profesor, doktor Karol Ernest von Baer[142], wiceprezes cesarskiej Akademii Umiejętności… bitte! Ze swoją ekspedycją z polecenia jego cesarskiej mości odbywam podróż po Syberii… bitte. Szukamy noclegu… tylko noclegu, gnädige Frau[143]. Ach… ach! Pozwolę sobie przedstawić państwu mego siostrzeńca, doktora Rudolfa Haaze, wychowawcę cesarzewicza Aleksandra[144].
1536Nowi znajomi uścisnęli sobie dłonie i nastąpiła znajomość.
1537— Wasza ekscelencja raczy stanąć w namiocie? — pytał, salutując uniżenie urzędnik policyjny.
1538— O, my na to nie możemy pozwolić! — zawołali w jeden głos Lisowie. — Pan profesor jest naszym gościem, również pan doktor Haaze i… pan, panie komisarzu.
1539— Pomieścimy panów w dużej izbie, gdzie stoi tapczan i dwie szerokie ławy — dodała pani Julianna. — Zaraz przygotuję w kuchni toaletę dla panów. Musicie się umyć po ciężkiej podróży. Znam tę drogę pomiędzy Kecią a Czin-Warem! Moczary, bajory, trzęsawiska… marna, ciężka droga!
1540Podczas gdy znoszono rzeczy podróżnych, Lis wskazał urzędnikowi policyjnemu, dowodzącemu oddziałem straży, spichrz, w którym ludzie jego mogli się wygodnie rozmieścić.. Garsa przyniósł im szeroką balię i dwa kubły wody, po czym zaczął tuż na dziedzińcu rozpalać ognisko i znosić ryby na wieczerzę.
1541GospodyniGdy obmyci i przebrani goście siedzieli już w izbie, pani Julianna ustawiła na stole chleb, masło, świeży kawior i połcie wędzonego tajmienia, oznajmiając, że nim zdążą zjeść przekąski, pieczone gęsi i udziec sarni odgrzeją się w piecu.
1542Głodni i zmęczeni podróżnicy z apetytem raczyli się tymi przysmakami.
1543Głaszcząc długą brodę, Baer rzekł z westchnieniem:
1544— Powiada pan, panie Lis, że zostałeś zesłany tu za powstanie w Polsce? Mój Boże, jak ta wojna rozrzuciła ludzi po świecie! Kolegowałem niegdyś z doktorem Domeyko[145]. Dzielny to lekarz! A tymczasem niedawno dowiedziałem się, że musiał uchodzić z kraju, bo brał udział w tym szalonym powstaniu. Tak! Wyruszył podobno na daleką tułaczkę.
1545Znowu westchnął i spojrzał na Lisa.
1546Zesłaniec popatrzył na niego spokojnym wzrokiem i odpowiedział po niemiecku:
1547— Za to mamy sumienia spokojne, bo uczciwie spełniliśmy nasz obowiązek, panie profesorze!
1548— Pan mówi po niemiecku? — ucieszył się Baer, a doktor Haaze jeszcze szerzej otworzył oczy i aż podskoczył ze zdumienia.
1549Komisarz policji, który czuł się skrępowany w obecności tak wysokiej osoby, jaką był Karol Ernest Baer, osobiście znany carowi, opuścił pokój pod pozorem odwiedzenia swoich ludzi.
1550— Niechże mi pan opowie o sobie! — zaproponował po jego wyjściu uczony.
1551Lis w krótkich słowach odmalował swoje i żony dzieje, a gdy doszedł do tego, że zupełnie przypadkowo wziął udział w walce z występnymi urzędnikami, którzy zemścili się, wysyłając ich z Narymu na pustkowie, chociaż ani on, ani żona jego nic złego nie uczynili, przeciwnie, dopomagali raczej władzom w krzewieniu oświaty i pomocy lekarskiej, doktor Haaze zawołał:
1552— To straszne! Przecież przyjaciel cesarza, uczciwy i mądry Speranskij[146], walczył z łapownikami i pogwałcicielami prawa?!
1553— Tak, tak! — wtórował mu profesor, a w oczach jego zapaliły się drwiące ogniki..
1554Obaj lekarze prosili panią Juliannę, aby pokazała im swoją aptekę, i wypytywali ją o rodzaj grasujących na Syberii chorób oraz o sposoby leczenia stosowane przez nią. Dziwili się też szczerze jej oczytaniu i umiejętności rozpoznawania chorób, z coraz większym i niekłamanym szacunkiem spoglądając na tych ludzi, rzuconych niemal za koło polarne.
1555Niemcom tak się podobało w domu Lisów, że postanowili spędzić u nich kilka dni, aby dobrze wypocząć i porobić pewne badania przyrodnicze.
1556— W takim razie — zauważył pan Władysław — urządzę dla panów połów ryb, bo o ile mogę sądzić, Syberia posiada nieznane jeszcze gatunki sig, a nawet tak pospolite tu chajruzy posiadają kilka odmian.
1557— To jest nadzwyczaj ciekawe spostrzeżenie! — zawołał doktor Haaze. — Musze to sprawdzić!
1558— Mógłbym też, mając niezwykle mądrego psa, dać panom możność zdobycia cennych okazów miejscowej fauny[147] — ciągnął dalej zesłaniec. — A już co się tyczy ptactwa wodnego, to chyba nigdzie nie znajdziecie, panowie, lepszego terenu i bardziej sprzyjającej sposobności!
1559— Jestem wprost zachwycony! — wołał doktor Haaze, klaszcząc w dłonie. — Ornitologia[148] to moja specjalność!
1560Do rozmowy wmieszała się pani Lisowa, sprzątająca ze stołu.
1561— Co do mnie, to radziłabym panu profesorowi poznać naszych sąsiadów, tymsko-karakońskich Samojedów — rzekła — przyjrzeć się ich obyczajom, wierze, a w szczególności takim chorobom, jak zapalenie błony śluzowej oczu, szkorbut, gościec[149], trąd, które w Europie są uważane przez lekarzy za niebezpieczne, a tutaj stały się zjawiskiem codziennym niemal. Czułabym się niezmiernie szczęśliwa, gdyby tak bardzo wpływowy i znakomity uczony mógł coś uczynić dla tych biedaków, skazanych na nieuniknione wymarcie!
1562Profesor Baer zamyślił się i rzekł, przecierając szkła:
1563— Tak!… tak!… Teraz widzę, że dla poznania Syberii nie dość odbyć podróż przez ten kraj. Na to trzeba całe lata poświęcić!
1564— My mamy czas! — dodał Lis. — Skazani zostaliśmy na całe życie… do śmierci!
1565 1566— To straszne, zaiste! — mruknął profesor Baer.
1567— Jest to znęcanie się nad duszą ludzką! — wybuchnął Haaze. — Mój wychowanek, następca tronu, Aleksander Mikołajewicz, musi się o tym dowiedzieć! Jest to młodzieniec najlepszych chęci i szlachetnych zamiarów! Czy państwo wiecie, że pewnego razu ze łzami w oczach wyznał mi, iż nie może znieść poddaństwa chłopów. W jego młodej głowie już świta myśl o uwłaszczeniu włościan! Ja mu opowiem, na jakie okropne życie zostali skazani zesłańcy polityczni!
1568— Niech pan doktor, broń Boże, nie mówi tego przy komisarzu policji! Gotowi będą osiedlić pana gdzieś w sąsiedztwie! — zaśmiał się Lis.
1569— Cha, cha! — wybuchnął szczerym śmiechem młody Niemiec. — A to byłoby paradne!
1570— Ornitologia skorzystałaby na tym! — dorzuciła pani Julianna, uśmiechając się figlarnie.
1571Wesoły śmiech obecnych był odpowiedzią na uwagę gospodyni.
1572Przez kilka dni panowie robili dalekie wyprawy myśliwskie lub przebywali na rzece. Kozacy i policjanci pomagali zarzucać i wyciągać sieci, reszta spała, jadła i wałęsała się po okolicy.
1573Pewnego razu pani Julianna wraz z profesorem odwiedzili koczowiska Samojedów, a doktor Haaze, wziąwszy ze sobą kozaka, zaopatrzył się w małą sieć i wyruszył do tajgi.
1574— Chcę złapać chajruzy, które przebywają przy początkowych źródłach Ałgimu — objaśnił, żegnając Lisa. — Powrócę wieczorem dopiero.
1575— Ej, chyba aż jutro? — zaprzeczył zesłaniec. — Będzie pan doktor miał daleką i bardzo uciążliwą drogę, a proszę uważać, żeby nie natrafić na grząskie topieliska!
1576— Dziękuję za radę! Nie będę zbaczał ze ścieżki! — odparł Haaze, odchodząc.
1577Młody uczony istotnie nie powrócił tego dnia.
1578Lisowie uspokajali strwożonego profesora, jednak gdy Haaze i nazajutrz nie powrócił przed południem, pan Władysław uczuł również niepokój.
1579— Do pioruna! — mruknął do żony. — Czy aby jakaś zła przygoda nie spotkała tej zdumionej ciągle tyki niemieckiej? Chyba pójdę na poszukiwanie, Julianko, czy co?
1580— Idź, Władeczku, bo musimy się opiekować gośćmi! — odparła. — Zresztą bardzo to zacni ludziska i oświeceni!
1581Lis wytłumaczył Baerowi, że wyjdzie na spotkanie Haazego, ponieważ obawia się, iż ten, nie znając ścieżek w tajdze okolicznej, może zabłądzić. Nie brał ze sobą policjantów ani kozaków, bo żaden z nich nie znał miejscowości i byłby mu tylko zawadą w drodze.
1582Gwizdnąwszy na Urra, szybko zniknął w borze. Nie szedł jednak na zachód, lecz z dala obszedłszy swoją posiadłość, dotarł do zwalisk skalnych nad potokiem i zawołał:
1583 1584Wystraszony robotnik wylazł z jakiejś kryjówki, w której siedział jak borsuk.
1585— Słuchajcie! — rzekł Lis. — Jeden z naszych gości wczoraj jeszcze poszedł do tajgi, skąd wypływa Ałgim.
1586— Tam trzęsawiska straszne, pod torfem otchłań!… — przerwał mu Roman.
1587— Idę właśnie na poszukiwanie zaginionego — ciągnął dalej zesłaniec. — Pójdziecie ze mną?
1588— Z wami pójdę wszędzie! — zawołał robotnik.
1589Nie mówili nic więcej do siebie i szli szybko przez bór. Skończył się wkrótce i pod stopami idących zaczęło mlaskać i cmokać bagnisko, pluskać woda, na której z bulgotem głośnym pękały bąble.
1590Obaj znali pobliskie moczary, bo nieraz szukali tam pasących się reniferów domowych, więc pewnym krokiem skracali sobie drogę do tajgi, skąd sączyły się źródła stanowiące początek rzeki.
1591Urr wkrótce odszukał na jedynej ścieżce przecinającej ten szmat kniei ślady dwóch obcych ludzi; warczał przy tym i jeżył sierść na karku. Dalej odnalazł niedopałek papierosa skręconego z cienkiej bibułki, jakiej używał doktor Haaze, i resztki posiłku spożytego na popasie[150]. Nie zatrzymując się, piesek biegł dalej, głucho poszczekując.
1592Doszli wreszcie do zwalonego świerka, po którym przeszli na drugi brzeg rzeki, i tu nagle posłyszeli daleki, słaby krzyk.
1593Powtórzył się po chwili, więc pobiegli za Urrem, który gwałtownie zboczył ze ścieżki i coraz głośniej szczekając, biegł na przełaj przez tajgę, skacząc przez kępy i nurzając się w błocie.
1594Ludzie jednak zmuszeni byli posuwać się wolno, z wielką ostrożnością wybierając bezpieczne miejsca, ponieważ wychodzili już na trzęsawisko, pełne głębokich wykrotów, małych jeziorek i zwałów gnijących gałęzi, a nawet całych drzew, usychających na rozmiękłym torfie.
1595— Po co oni tam szli? — spytał Roman, obejrzawszy się na gospodarza.
1596Ten wzruszył ramionami w milczeniu, uważnie rozglądając się po okolicy.
1597 1598Przed przedzierającymi się przez bagno ludźmi odkryła się rozległa polana, szmaragdowozielona od młodych mchów, kobierców rzęsy, połyskujących w słońcu liści lilii wodnych, sitowia i tu i ówdzie rozrzuconych krzaków wikliny.
1599Urr zatrzymał się na skraju lasu, oparłszy łapy na korzeniach wystających z ziemi, i patrzył przed siebie, głośno wciągając powietrze.
1600— Szukaj! — rzekł do niego Lis.
1601Piesek nie usłuchał rozkazu. Stał zapatrzony przed siebie i chwilami drżał.
1602Roman, chcąc zachęcić Urra, postąpił kilka kroków naprzód, lecz gdy przerwała się pod nim nagle cienka warstwa torfu, wpadł w rozstępującą się pod nim otchłań czarnej wody i płynnego błota. Ledwie zdążył uczepić się ręką zwisającej gałęzi olchy i wydostać się na twardy grunt.
1603W tej chwili Urr zadarł głowę i jął ujadać, a chwilami wył przeciągle i trwożnie.
1604— Pies spostrzegł, czy też dopiero zwęszył zaginionych… — szepnął Lis. — Wdrapcie no się, Romanie, na tę olchę, może coś zobaczycie z wysoka?
1605Chłop szybko wlazł na drzewo, gdy w tej samej chwili rozległ się rozpaczliwy, słaby głos od strony krzaków rosnących o jakie sto kroków od lasu.
1606— Doktor Haaze!… Ha-a-ze! — wołał zesłaniec.
1607NiebezpieczeństwoDrżący, urywany głos odpowiedział mu natychmiast:
1608 1609Roman, znajdujący się już pod koroną drzewa, rozglądał się po bagnisku, aż wreszcie wydał przeraźliwy okrzyk:
1610— Widzę człowieka, który się zapadł do zybunu[151]…
1611Lis podczas polowań na tundrze spotykał nieraz te zdradliwe, na pozór takie pociągające, białe piaski, po których swobodnie i bezpiecznie biegały czajki, kuliki i kaczki.
1612Biada jednak człowiekowi, który waży się stanąć na tej strasznej, zwodniczej łasze piaszczystej. Samojedzi znają takie miejsca i nazywają je „tysaban”, co znaczy: zdrada.
1613Mieszkańcy tajgi i pogranicznej z nią tundry omijają z daleka te fałszywe, mamiące ostrowy[152] piasków. Wiedzą bowiem, że są to płaszczyzny przesiąknięte wodą, kryjące w sobie niezgłębioną toń, nieruchomą bezdnię.
1614Roman szybko zszedł z drzewa i szepnął do Lisa:
1615— Stąd nie dojdziemy do tych krzaków, panie!… Musimy szukać śladów, kędy przechodził ten nieszczęśliwy człowiek.
1616Ruszyli na prawo, rozglądając się wokoło, aż ujrzeli czarne zagłębienia na powierzchni trzęsawiska.
1617 1618— Gdzież jest ten drugi? — spytał Lis. — Doktor Haaze przecież wziął ze sobą kozaka?
1619Roman nic nie odpowiedział. W milczeniu szybko rąbał cienkie i długie olchy. Ściąwszy osiem, rzekł do zesłańca:
1620— Róbcie panie to, co ja będę robił.
1621To mówiąc, rzucił na zielony kobierzec, okrywający torfowisko, cztery żerdzie i położył się na nich. Odtrącając się nogami, toczył się na cienkich belkach, przekładając je tak, aby pierś zawsze miała oparcie. Pływająca na ukrytym jeziorze warstwa mchu, sitowia i trawy uginała się, lecz wytrzymywała teraz ciężar człowieka.
1622 1623Widział, jak z sykiem i bulgotem sączyła się woda, wybijając się przez sieć zwikłanych korzeni i trawy, jak chyliły się rosnące na trzęsawisku krzaki, poruszały się rzęsy okrywające niewidzialne oka — małe jeziorka, zaciągnięte wodorostami i liśćmi grążeli[153].
1624W pewnym miejscu natrafili na pasmo twardej ziemi, a na niej spostrzegli stratowaną przez ludzi trawę.
1625Ta zdradliwa, wąska łacha wyprowadziła, widać, ludzi nieobytych z tajgą północną, pełną zasadzek i niespodzianek groźnych na miejsce zagłady.
1626Tuż za nią bowiem zaczynało się głębokie jezioro, powleczone pływającą na jego powierzchni zieloną warstwą cienkiego torfu i zasnuwającą powierzchnię toni powłoką roślin wodnych.
1627Lis pełznął obok Romana, leżąc na długich drągach, dających pewne oparcie, i obaj dotarli wreszcie do miejsca, gdzie tylko zielony kobierzec rzęsy okrywał otchłań jeziora. Tu się zatrzymali, czując, jak warstwa torfu ugina się pod nimi, a woda z głośnym, złym sykiem wytryska przez sieć korzeni, mchów i traw.
1628Lis widział teraz wyraźnie duży krzak pochylony i co chwila chylący się coraz niżej, a obok czarną plamę błota i rdzawobrunatnej wody, nad którą bielała przerażona, blada twarz Haazego i ręka jego, kurczowo uczepiona korzeni wikliny.
1629— Rzemień! — syknął Roman i położywszy się na boku, już odpinał sprzączkę.
1630Lis poszedł za jego przykładem. Związawszy dwa pasy, Roman rzucił jeden koniec tonącemu.
1631— Brać ostrożnie, przymocować dobrze do ramienia i czekać! — rozległ się głos Lisa.
1632Haaze pochwycił jedną ręką rzemień, z rozpaczliwym wysiłkiem podciągnąwszy się na rękach, piersią oparł się na korzeniach krzaku i wykonał rozkaz.
1633Wyciągnąwszy spod siebie po jednym drągu, związali ich końce i po wodzie podali Haazemu.
1634— Położyć się i nie ruszać się! — padł nowy rozkaz Lisa.
1635Po chwili wydobyli młodego uczonego z zybuna i przyholowali go do brzegu torfowiska.
1636Podali mu cztery żerdzie, na których wyciągnęli go ostatecznie na pływającą warstwę torfu, po czym ruszyli w powrotną drogę.
1637Dotarłszy do tajgi, gdzie przywitał ich radosnym szczekaniem Urr, długo nie mogli podnieść Haazego. Leżał blady, z przymkniętymi oczyma, osłabiony i wyczerpany.
1638Cucili go, wstrząsając i rozcierając mu ręce i nogi dopóty, aż oprzytomniał trochę i spojrzał na swych zbawców zdumionym, wdzięcznym wzrokiem.
1639Posadzono go i oparto plecami o pień.
1640— Co się stało? — spytał go Lis.
1641 1642— To już wiemy, ale jakie i dlaczego? — zadał nowe pytanie zesłaniec. — Jak pan tu trafił i co zaszło? Po co pan tu zabrnął? Gdzie jest kozak?
1643Doktor drgnął i rękami zasłonił twarz.
1644— To okropne! — wyrzęził. — Idąc ścieżką, spostrzegłem nieznaną mi odmianę kaczek… Taka biała z rudymi, sterczącymi piórkami nad skrzydłami. Zerwała się z drzewa… To straszne!
1645Lis mimo woli się uśmiechnął, bo nie rozumiał, co mogło być strasznego w tym, że jakaś tam kaczka miała sterczące piórka?
1646Haaze nie zauważył jednak drwiącego uśmiechu zesłańca. Okryty czarnym i rdzawym błotem, cuchnący zgnilizną i pleśnią, z zielonymi nićmi wodorostów i listkami rzęs w brwiach i włosach, miał niezwykły i zabawny wygląd, tym bardziej śmieszny, że spoglądał wokoło szeroko rozwartymi oczami, niewidzącymi i bezradnymi, ponieważ właśnie zgubił był swoje okulary o grubych szkłach krótkowidza.
1647— To straszne! — powtórzył z przejęciem i rozpaczą. — Nigdy nie zapomnę tego wypadku. Zacząłem ścigać kaczkę… sfrunęła z drzewa i usiadła na piasku, bielejącym na tej polanie… Skradałem się do niej… Kozak szedł obok mnie, gdy nagle ziemia urwała się pod nami… Instynktownie uczyniłem skok… jeden… drugi… i uczepiłem się gałęzi jakiegoś krzaku. Trzymałem się jej kurczowo, ze wszystkich sił, czując otchłań pod sobą i ciężar piasku, który wciągał mnie do niej… Nie mogłem się poruszyć. Słyszałem rozpaczliwe krzyki kozaka… jego błaganie o pomoc… Zamknąłem oczy, aby nic nie widzieć, a gdy krzyki ustały nagle, spojrzałem i… nic już nie spostrzegłem na powierzchni tej przeklętej polany…
1648Umilknął, szczękając zębami i drżąc na całym ciele.
1649— Na Boga! — zawołał Lis. — Kiedyż się to stało?
1650— Zdaje mi się teraz, że wieki całe upłynęły od tej chwili, lecz było to dziś, wkrótce po porannym posiłku, gdy zamierzałem już powracać do domu… Nie mogłem sobie poradzić… Najlżejszy ruch mój pogrążał mnie coraz bardziej. Trzymałem się tylko krzaku i z przerażeniem przekonywałem się, że chyli się coraz bardziej, że stopniowo obrywają się jego korzenie. Już sił mi zabrakło… już drętwiały palce… już sztywniało z zimna ciało, gdy usłyszałem szczekanie psa. Wtedy krzyczeć zacząłem… wołać o ratunek…
1651Nie skończył i nagle padł do nóg Lisa, objął go za kolana, całował i szeptał:
1652— Dziękuję!… Dziękuję!… Nie chciałbym umrzeć taką potworną śmiercią!… Mam narzeczoną… miłą, dobrą Emmę…. która mnie kocha i tęskni za mną! Uratowałeś mnie pan! Nigdy tego nie zapomnę!… Uczynię wszystko, co mi pan rozkaże…
1653I znowu przyciskał się twarzą do nóg zesłańca, łkał i rzucał słowa bezładne, pełne wdzięczności i oddania.
1654— Doktorze… doktorze! — mówił Lis. — Niech się pan uspokoi! Uratowałem pana nie tylko ja, lecz i ten oto człowiek… mój przyjaciel… Roman.
1655Doktor Haaze nic już jak gdyby nie słuchał. Łkał głośno, a ramiona jego podnosiły się i opadały gwałtownie.
1656Późno wieczorem Lis i Roman doprowadzili uratowanego uczonego do boru. Katorżnik zniknął natychmiast w jego gąszczu. Pan Władysław sam już dopomagał Haazemu dojść do domu.
1657 1658Doktor Haaze ze wzruszeniem i podnieceniem opowiadał zebranym o swej przygodzie, a gdy skończył, spytał, mrużąc niewidzące oczy:
1659 1660Zesłaniec zawahał się przez chwilę, lecz w końcu odparł śmiało i wesoło:
1661— Poszedł obmyć się, co też radzę uczynić panu doktorowi!
1662— A czy ten pan Roman powróci? — dopytywał się Niemiec.
1663— Na razie nie! — odpowiedział Lis. — Poszedł do domu.
1664Przysłuchująca się tej rozmowie pani Julianna struchlała.
1665Tymczasem wzruszony doktor schwycił Lisa za ręce i powtarzał:
1666 1667Do zesłańca zbliżył się komisarz policji i klepiąc go po ramieniu, oznajmił:
1668— Zuch z ciebie, Lisie! Złożę o twoim czynie raport panu gubernatorowi!
1669Pan Władysław już usta otworzył, aby coś odpowiedzieć urzędnikowi, gdy do zdumionego komisarza policji podszedł profesor Baer i surowym głosem zawołał:
1670— Panie komisarzu! Cóż to za poufałość, czy może objaw brutalności? Jakim prawem zwraca się pan tym tonem do pana Lisa? Pański raport nikomu nie jest potrzebny, zapamiętaj pan to sobie! Raport o panu Lisie złożę ja osobiście jego cesarskiej mości, a mój siostrzeniec nie omieszka tego uczynić w obecności następcy tronu. Rozumiesz pan?
1671— Ależ, ekscelencjo, nie chciałem bynajmniej obrazić Li… pana Lisa! — wybełkotał przerażony komisarz.
1672— Dobrze już, dobrze! — machnął ręką wiceprezes Akademii Umiejętności. — Idź pan już sobie, panie isprawniku… Nic tu po panu!….
1673Tegoż dnia, późnym wieczorem w izbie zaimki nad Ałgimem przy stole toczyła się narada pomiędzy Polakiem-zesłańcem i jego żoną a dwoma niewymownie wzruszonymi niemieckimi uczonymi, profesorem Karolem Ernestem Baerem i doktorem Rudolfem Zygfrydem Haazem, wychowawcą cesarzewicza Aleksandra, przyszłego imperatora Rosji.
1674Rozmowa toczyła się w języku niemieckim, a gdy zapadło milczenie i goście, patrząc na siebie, poważnie namyślali się, ważąc całą sprawę, zesłaniec, zaciskając głowę w dłoniach, powtarzał prawie nieprzytomnie:
1675— Radźcie, panowie!… Powiedziałem wam wszystko szczerze i otwarcie, co mnie dręczy i gnębi… MążJa tu pozostać nie mogę, bo serce moje troska się i krwią broczy z niepokoju i lęku o żonę, która jest słońcem mego życia, moim sumieniem i jedynym szczęściem! Radźcie! Ratujcie nas!
1676Już świt nadchodził i kaczki zaczynały pokrechtywać, przelatując z rzeki na jeziora, a siedzący przy stole ludzie wciąż się jeszcze naradzali, aż w końcu podniósł się z ławy dostojny, poważny profesor von Baer i rzekł:
1677— Rada mego siostrzeńca jest dobra… powiedziałbym: najlepsza, bo od razu rozstrzyga całą sprawę. Cierpliwości więc, drodzy przyjaciele, czekajcie i bądźcie gotowi…
1678— Dziękuję, dziękuję z serca i duszy! — zawołał Lis, wzruszony i uradowany. — Spełniły się moje marzenia! Niech Bóg was wynagrodzi!
1679— Panowie! Bóg jeden może odpłacić wam za nas… bezbronnych! — dodała pani Julianna.
1680Po chwili Lisowie odeszli do swojej izby, lecz pan Władysław natychmiast powrócił i podchodząc do doktora Haaze, szepnął do niego:
1681— Doktorze, a proszę nie zapomnieć o Romanie Wasinie… On też ratował pana na tym przeklętym trzęsawisku… Roman Wasin… Roman Wasin, zbiegły katorżnik z więzienia w Akatuju.
1682Haaze wytrzeszczył oczy i kiwnął głową.
Rozdział XVI. Ku wolności
1683Wrzesień zbliżał się ku końcowi.
1684W zaimce Lisów wszystko szło dawnym trybem.
1685Zresztą, tylko pozornie. Coś nowego czaiło się w źrenicach polskiego zesłańca i jego żony. Było to niecierpliwe, trwożne oczekiwanie, a miało w sobie tyle niewypowiedzianych obaw i zwątpień, że unikali wszczynać o nim rozmowy.
1686Dla oczu obcych ludzi nic się nie zmieniło, a Roman i głupkowaty Garsa nic też nie spostrzegli. Lis zakończył żniwa i złożył żyto w spichrzu, uczył młodzież samojedzką, naprawiał sieci i krzątał się po zagrodzie.
1687Pani Julianna sprzątnęła warzywo z grzęd, zakopała w piwnicy, zasypawszy piaskiem, i jak zwykle odwiedzała chorych w koczowisku na tundrze.
1688Pewnego dnia przyjechali niespodziewanie Rodionow z Wotkułem.
1689Rodionow przywiózł Lisowi pieniądze za sprzedane futra i zamknąwszy drzwi za sobą, szepnął:
1690— Nowiny przywożę… ważne! Do Narymu przybył uriadnik Leszczenko z pismem dla was. Lada dzień tu będzie. Może znowu coś złego? Naradziliśmy się z Wotkułem i postanowiliśmy, żeby nie pozwolić skrzywdzić was po raz drugi… Wotkuł ukryje was na tymsko-karakońskiej tundrze.
1691Lis błysnął oczami i odparł wesoło:
1692— Będę tu czekał na Leszczenkę! Niech się przekona, że potrafiłem przecież zbudować sobie chatę.
1693Rodionow pokręcił głową i szepnął trwożnie:
1694— Ej, nie mówcie tak, abyście potem nie żałowali!… Pamiętajcie, że uprzedzałem was…
1695— Dziękuję wam, Michale Szymonowiczu! — rzekł Lis.
1696— Jakie tam „dziękuję”! — mruknął gderliwym głosem kupiec. — Nie po to tu przyjechałem.
1697Pomyślał chwilę i dodał niepewnym głosem:
1698— Jutro rano muszę powracać, bo obawiam się, że Leszczenko oskarży mnie o zmowę z wami…
1699— Powracajcie, Michale Szymonowiczu, bo nie chciałbym, abyście cierpieli za nas! — odpowiedział zesłaniec. — A wy, Wotkule, czy też jutro odjeżdżacie?
1700Samojed potrząsnął głową i mruknął:
1701— Pozostanę tu… muszę odwiedzić rodaków w koczowisku.
1702Rodionow, serdecznie żegnany, odjechał nazajutrz, a w dwa dni potem przybył do osady Leszczenko, bardzo grzeczny i nawet uniżony.
1703— Pismo mam dla was! — oznajmił na wstępie. — Tym razem dobre pismo!
1704Lisowie wskazali mu miejsce, gdzie mógłby się umyć i oporządzić przed wieczerzą, a sami zamknęli się w swej izbie i odczytali przywieziony papier.
1705„Kancelaria gubernatora z rozkazu ministrów sprawiedliwości i spraw wewnętrznych oznajmia, że polskiemu zesłańcowi, Władysławowi Lisowi, za uratowanie życia wychowawcy cesarzewicza nadaje się prawo zamieszkania w dowolnym, podług jego wyboru, mieście Syberii, oraz poleca się władzom w najbliższym terminie przewieźć go do Petropawłowska na Kamczatkę do dyspozycji radcy tajnego, profesora Karola Ernesta von Baera, na cały czas jego naukowej ekspedycji. Żona zesłańca Lisa, jako doświadczona lekarka, ma towarzyszyć swemu mężowi”.
W kopercie Lis znalazł drugi papier. Zawierał on ułaskawienie dla katorżnika Romana Wasina, któremu zgodnie z rezolucją najwyższego sądu ciężkie więzienie zostało zamienione na osiedlenie w obwodzie Czin-Waru.
1706Lisowie bez słowa padli sobie w ramiona, a potem, wziąwszy się za ręce, długo, gorąco modlili się przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej.
1707W dwa dni po przyjeździe Leszczenki żegnali na zawsze Ałgim. Zaimkę ze wszystkim, co w niej było, podarowali Romanowi i wiernemu Garsie, który porywał się jechać za swoją panią.
1708Odjechali wierzchem na reniferach, wynajętych u Samojedów przez uriadnika.
1709Wraz z nimi wyruszył też Wotkuł.
1710Jechali razem całe pięć dni, aż w Jenisejsku wsiedli Lisowie do wózka pocztowego, zaprzężonego w trójkę koni. Teraz dopiero nastąpiło rzewne i pełne wzruszenia rozstanie z tym wiernym, oddanym im przyjacielem.
1711Gdy konie ruszyły, Lis się obejrzał.
1712Na wysokim brzegu nad rzeką długo jeszcze stał Wotkuł.
1713Malał, topniał coraz bardziej, aż pochłonęło go oddalenie i kurz, podnoszony kołami szybko toczącego się wózka.
1714Przez cały miesiąc wieźli uriadnicy zesłańca polskiego i jego żonę, aż stanęli w małej osadzie nad brzegiem morza.
1715Był to Petropawłowskij Ostrog[154].
1716Po chwili do izby na stacji pocztowej wpadł doktor Rudolf Haaze.
1717— Chwała Bogu! — zawołał. — Jesteście! Żyłem w ciągłej obawie o was, drodzy przyjaciele!
1718Pochyliwszy się Lisowi do ucha, długo coś szeptał i objaśniał, patrząc przed siebie niebieskimi, ciągle zdumionymi oczami i błyskając szkłem okularów.
1719Polak słuchał w milczeniu i kiwał głową.
1720Wreszcie Haaze wstał i z rozrzewnieniem na twarzy ucałował rękę pani Julianny, a potem długo ściskał zesłańca, szepcząc urywanym głosem:
1721— Szczęśliwego życia! Szczęśliwego życia!
1722Tego samego wieczora od drewnianej przystani Petropawłowska odbił duży, dwumasztowy okręt amerykański „Rekin”.
1723Wszystko odbywało się na nim jak zwykle. Szyper[155], stojący przy sterniku, przeplatał klątwami rzucane rozkazy. Bosmani[156] pokrzykiwali na majtków, a ci w pośpiechu zamykali luki[157] rumów[158], gdzie zostały starannie ułożone towary nabyte na Kamczatce. Drogie to były towary: futra, skóry, ryby i kość mamutowa. Tego dnia jednak luki zostały zamknięte niezwykle starannie, a bosman pilnujący tej czynności mruczał do ludzi z załogi:
1724— Damn![159] Rzućcie na pokrywę stos starego płótna! Na wszelki wypadek… Szyper nie życzy sobie, aby rosyjska straż zabrała nam tych dwoje ludzi, co to w nocy przekradło się na pokład „Rekina”… Zapłacili dobrze, a poza tym on to jakiś, widać, tęgi, promienny chłop, ona zaś nie wiem, ale podobne do niej kobiety tylko na obrazach świętych się chyba widuje! Rzućcie jeszcze kawał żagla!…
1725Gdy brzegi Syberii znikały we mgle, na pokład wyszło dwoje ludzi, a za nimi, węsząc nieufnie, dreptał kosmaty, rudy szpic.
1726Niewysoki, lecz nad wyraz barczysty mężczyzna o twarzy śmiałej i pogodnej, otoczył ramieniem wiotką kobietę o złocistej koronie włosów i stanął przy burcie.
1727Długo trwali w milczeniu, wpatrzeni w tonące w mroku i słonej mgle ostatnie wysepki ziemi wygnania, siedziby mroźnej, nielitościwej Białej Śmierci.
1728— Słonko ty moje!… Umiłowana nad życie, Julianko moja luba… Przed nami wolność! Wolność! — szepnął mężczyzna.
1729— Wolność! — powtórzyła złotowłosa kobieta, garnąc się do kopulastej, szerokiej piersi stojącego obok męża.
1730Szumiała i pluskała fala, płatana ostrym dziobem okrętu, pogwizdywał wiatr wśród lin i tętnił w wyprężonych żaglach, co bielały ni to łabędzie, ku szczęściu swój lot kierujące…
Przypisy
w górę podciągnął zwierzę, aż zawisło ponad ziemią — dorosły łoś waży ok. 400–700 kg. [przypis edytorski]
tajga — las z przewagą drzew iglastych, tworzący formację roślinną w północnej części Eurazji, w szczególności na Syberii. [przypis edytorski]
Ob (r.m., rzadziej r.ż.; ros. r.ż. Обь, Ob') — rzeka w azjatyckiej części Rosji, na Nizinie Zachodniosyberyjskiej. [przypis edytorski]
Keć — dziś popr.: Ket a. Kiet' (ros.), rzeka w azjatyckiej części Rosji, prawy dopływ Obu. [przypis edytorski]
Połoj (ros. Полуй, Połuj) — dziś popr.: Połuj, rzeka w azjatyckiej części Rosji, prawy dopływ Obu. [przypis edytorski]
czum — szałas koczowników północno-azjatyckich, sklecony z żerdzi, okrytych korą lub skórami. [przypis redakcyjny]
Samojedzi — koczujący szczep w północnej Syberii. Niżowi Samojedzi to rybacy, inni — pastuchy lub myśliwi. [przypis redakcyjny]
Ostiacy — koczujący szczep na północy Syberii, dzielą się na Kamiennych, Jasackich, Czarnych itd. [przypis redakcyjny]
wypuścił był — przykład użycia czasu zaprzeszłego, wyrażającego czynność wcześniejszą niż opisana czasem przeszłym lub też niezrealizowaną możliwość. [przypis edytorski]
czałdon — syberyjska nazwa niedźwiedzia, a także prawdziwego, od dziada-pradziada wieśniaka syberyjskiego. [przypis redakcyjny]
Tara — rzeka w azjatyckiej części Rosji, prawy dopływ Irtysza, lewego dopływu Obu. [przypis edytorski]
Jenisej — rzeka środkowej Syberii w azjatyckiej części Rosji, jedna z największych rzek Azji i świata. [przypis edytorski]
poroh (ukr.: próg) — naturalna zapora skalna na rzece, uniemożliwiająca swobodną żeglugę. [przypis edytorski]
dziegieć — gęsta, smolista substancja o charakterystycznym, przykrym zapachu, używana do celów leczniczych oraz do impregnacji materiałów, uszczelniania beczek, jako smar, klej itp., wytwarzana dawniej przez węglarzy przez wypalanie węgla drzewnego w kopcach ziemnych. [przypis edytorski]
niewód — ciągniona sieć rybacka złożona złożona ze stożkowatego worka (matni) i dwóch długich skrzydeł. [przypis edytorski]
etap (daw.) — miejsce postoju w czasie podróży; w carskiej Rosji: miejsce z barakami noclegowymi, gdzie przetrzymywano eskortowanych na Syberię skazańców po dniu podróży; czasem także przen.: zsyłka. [przypis edytorski]
pauzok (ros. паузок) — płaskodenna łódź rzeczna do transportu towarów na płytkiej wodzie. [przypis edytorski]
mika — błyszczący minerał z grupy krzemianów, bardzo łupliwy, często spotykany w postaci cienkich blaszek. [przypis edytorski]
Grudzińska, Joanna (1791–1831) — księżna łowicka, od 1820 żona rosyjskiego wielkiego księcia Konstantego; zmarła pół roku po śmierci męża. [przypis edytorski]
Lisowski, Aleksander Józef (ok. 1575–1616) — pułkownik królewski, twórca i dowódca tzw. lisowczyków, oddziału lekkiej jazdy powstałego w 1611 i prowadzącego walkę podjazdową na wsch. i płn. rubieżach Rzeczypospolitej podczas wojny polsko-rosyjskiej (1609–1618); oddział złożony był z Kozaków, różnego rodzaju wykolejeńców i desperatów, którzy służyli za zysk z łupów, nie obciążając skarbu państwa kosztami żołdu. [przypis edytorski]
podszyt — podszycie lasu, krzewy i niskie drzewa, do kilku metrów wysokości. [przypis edytorski]
szczokur (ros. щокур), łac. Coregonus nasus — sieja ostronosa, gatunek ryby z rodziny łososiowatych, występujący m.in. w w rzekach i jeziorach na północy Rosji. [przypis edytorski]
piżjan a. sieja piżjan, łac. Coregonus pidschian — gatunek ryby siejowatej, zamieszkujący w zbiorniki wodne północnej Europy i Syberii. [przypis edytorski]
siga (daw.; ros. сиг, sig) — sieja, ryba z rodziny łososiowatych, żyjąca w jeziorach i rzekach. [przypis edytorski]
narty — długie, wąskie deski mocowane do butów, przeznaczone do poruszania się po śniegu; także: wąskie sanie syberyjskie na długich płozach. [przypis edytorski]
dekabryści (od ros. diekabr': grudzień) — grupa rosyjskich rewolucjonistów szlacheckich, którzy dążyli do obalenia jedynowładztwa i zmiany ustroju wzniecili nieudane antycarskie powstanie 26 grudnia 1825. [przypis edytorski]
Mikołaj I Romanow (1796–1855) — cesarz rosyjski i król polski (od 1825), syn Piotra I, brat i następca Aleksandra I. [przypis edytorski]
wilia (daw.) — wigilia, przeddzień, tj. dzień poprzedzający ważne wydarzenie; tu: wigilia Bożego Narodzenia. [przypis edytorski]
kucja a. kutia — tradycyjna potrawa wigilijna kuchni wschodniej, robiona z gotowanej pszenicy lub kaszy z utartym makiem oraz miodem i różnymi bakaliami. [przypis edytorski]
śliże — litewska nazwa drobnych ciasteczek, podawanych z utartym na miodzie makiem (danie wigilijne). [przypis redakcyjny]
policmajster (ros. полицмейстер, z niem. Polizeimeister) — naczelnik policji w stolicy guberni lub innym większym mieście Rosji carskiej. [przypis edytorski]
Iwan IV Groźny (1530–1584) — wielki książę moskiewski, pierwszy władca Rosji, który koronował się na cara (1547); w latach 1565–1572 wprowadził opryczninę, politykę umacniania swojej autorytarnej władzy przez stosowanie terroru, zastraszanie ogółu ludności oraz pacyfikację wyższych warstw społecznych. [przypis edytorski]
rozstawne konie — świeże, niezmęczone konie umieszczane dawniej w pewnych odległościach w karczmach lub innych punktach na trasie, żeby umożliwić podróżnym wymianę zmęczonych wierzchowców lub zwierząt w zaprzęgu i dzięki temu szybsze przebycie drogi. [przypis edytorski]
Michał Pawłowicz Romanow (1798–1849) — wielki książę Rosji, syn cara Pawła I. [przypis edytorski]
Paskiewicz, Iwan Fiodorowicz (1782–1856) — feldmarszałek rosyjski, głównodowodzący wojsk rosyjskich na Kaukazie w czasie wojen z Persją i Turcją; członek Sądu Najwyższego sądzącego dekabrystów; w 1831 stał na czele wojsk rosyjskich tłumiących powstanie listopadowe, zdobył Warszawę i został dożywotnim namiestnikiem Królestwa Polskiego. [przypis edytorski]
Benkendorf, Aleksander von (1783–1844) — generał rosyjski, doradca Mikołaja I Romanowa; członek komisji śledczej w sprawie dekabrystów; inicjator utworzenia i od 1826 pierwszy naczelnik korpusu żandarmów oraz III Oddziału Kancelarii Osobistej Jego Cesarskiej Mości (tzn. rosyjskiej tajnej policji), rozwinął sieć szpiegów i środki represji w państwie. [przypis edytorski]
Jekaterynburg — miasto w azjatyckiej części Rosji, leżące po wschodniej stronie środkowego Uralu, zał. w 1723, nazwane na cześć cesarzowej Katarzyny I, żony imperatora Piotra I Wielkiego. [przypis edytorski]
z lichwą coś pokryć, wynagrodzić itp. (daw.) — z naddatkiem, z nawiązką, ze znaczną korzyścią. [przypis edytorski]
arak — aromatyczny, mocny napój alkoholowy, wyrabiany z ryżu z dodatkiem melasy z trzciny cukrowej. [przypis edytorski]
isprawnik (z ros.) — urzędnik stojący czele powiatu (ujezdu) w carskiej Rosji. [przypis edytorski]
Jungmann, Antonin (1775–1854) — czeski lekarz-położnik, od 1839 rektor Uniwersytetu Karola w Pradze; autor napisanych po niemiecku książek: Lehrbuch der Geburtshülfe (Podręcznik położnictwa, 1812) oraz Das Technische der Geburtshülfe, zum Gebrauche bei Vorlesungen über Operationen, für Mediciner und Wundärzte (Położnictwo techniczne, do użytku na wykładach z chirurgii dla studentów medycyny i chirurgów, 1824). [przypis edytorski]
Jungken, Johann Helfrich (1648–1726) — niemiecki lekarz, autor wielu książek medycznych. [przypis edytorski]
piekielny kamień (łac. lapis infernalis) — azotan srebra, związek chemiczny znany od XIII w., ze względu na właściwości bakteriobójcze i przyżegające używany w medycynie jako środek antyseptyczny. [przypis edytorski]
Katarzyna II Wielka (1729–1796) — żona cesarza Piotra III, po dokonaniu w 1762 zamachu stanu samodzielna cesarzowa Rosji. [przypis edytorski]
łajka — średniej wielkości pies z grupy szpiców, hodowany w północnej Rosji, głównie na Syberii, do polowań i jako pies zaprzęgowy. [przypis edytorski]
Kułunda — wieś w południowej Syberii; ob. ośrodek administracyjny rejonu kułundińskiego, wchodzącego w skład syberyjskiego Kraju Ałtajskiego, w Rosji. [przypis edytorski]
brodnia — sieć rybacka z podłużnymi skrzydłami bocznymi, którą dwójka osób, brodząc, włóczy po dnie. [przypis edytorski]
tundra — bezdrzewne zbiorowisko roślinności w zimnym, okołobiegunowym klimacie na półkuli północnej, składające się głównie z mchów i porostów, w południowym pasie także z roślin zielnych i krzewinek. [przypis edytorski]
kapiszon — miedziana a. mosiężna spłonka używana od XIX w. w odprzodowej broni palnej, mająca formę miseczki zawierającej piorunian rtęci, wybuchający po uderzeniu przez kurek, co powodowało zapalenie prochu w lufie i oddanie strzału. [przypis edytorski]
zawszeć (przest.) — „zawsze”, w znaczeniu: pomimo wszystko, wzmocnione dodaniem partykuły -ci, skróconej do -ć. [przypis edytorski]
Ałgim — rzeka w azjatyckiej części Rosji, lewy dopływ rzeki Sym, która z kolei jest lewym dopływem Jeniseju. [przypis edytorski]
Sameednam — samojedzki wyraz, oznaczający „Synowie Ziemi”; nazwa „Samojed” jest zepsutym słowem „Sameednam” [wg najpowszechniejszej hipotezy słowo „Samojed”, w polszczyźnie zapożyczone z rosyjskiego (самоед), wywodzi się z języka Lapończyków (Saamów), zamieszkujących płn. część Płw. Skandynawskiego: w norweskim lapońskim Sāme-ǣnà, D. Sāme-ædnàm(a) oznacza „kraj Saamów”; red. WL]. [przypis redakcyjny]
Nelemka — rzeka w azjatyckiej części Rosji, razem z Małym Tymem tworzy Tym, prawy dopływ Obu. [przypis edytorski]
Wydczes — popr.: Bydczes (ros. Быдчес), rzeka w azjatyckiej części Rosji, prawy dopływ rzeki Sym, dopływu Jeniseju. [przypis edytorski]
moroszka, łac. Rubus chamaemorsus — dziko rosnący gatunek maliny o żółtawoczerwonych owocach, powszechny w Skandynawii, w północnej Rosji oraz na Alasce. [przypis edytorski]
oblepicha (ros. облепиха) — rokitnik pospolity (Hippophae rhamnoides), krzew o jadalnych, soczystych, kwaśnych owocach, bogatych w witaminę C. [przypis edytorski]
kniażenika (ros. княженика) — tekszla (Rubus arcticus), gatunek malin o brunatnoczerwonych owocach, występujący w płn. Azji, Europy i Ameryki. [przypis edytorski]
gont — odpowiednio uformowana deseczka z drewna iglastego służąca do krycia dachu. [przypis edytorski]
china — dziś popr.: chinina, lek przeciwmalaryczny w postaci białego, gorzkiego proszku otrzymywanego z kory chinowca. [przypis edytorski]
opium — wysuszony sok makówek, szeroko stosowany w XIX w. jako substancja przeciwbólowa, uspokajająca i odurzająca. [przypis edytorski]
szkorbut — choroba spowodowana długotrwałym niedoborem witaminy C w pożywieniu, objawiająca się m.in. samoczynnymi krwawieniami, zapaleniem dziąseł, wypadaniem zębów, powstawaniem niegojących się ran, ogólnym osłabieniem. [przypis edytorski]
maligna — wysoka gorączka połączona z zaburzeniami świadomości i majaczeniem. [przypis edytorski]
synapizm (daw.; z gr.) — gorczycznik, okład z papki sporządzonej z utartych nasion gorczycy, wywołujący przekrwienie i rozgrzanie skóry; stosowano go w leczeniu stanów zapalnych i nerwobólów. [przypis edytorski]
Komalcis — popr. Kamalsis (ros. Камалсис), rzeka w azjatyckiej części Rosji, prawy dopływ rzeki Sym. [przypis edytorski]
Kaś — dziś popr.: Kas (ros. Кас), rzeka w azjatyckiej części Rosji, lewy dopływ Jeniseju. [przypis edytorski]
słopiec (ros. слопец) — pułapka na zwierzęta, przywalająca je swym ciężarem. [przypis edytorski]
Stożary (ros. Стожары) — Plejady, gromada gwiazd w gwiazdozbiorze Byka, widoczna nieuzbrojonym okiem, najbardziej znana gromada otwarta na niebie. [przypis redakcyjny]
Potocki, Wacław (1622–1696) — poeta, epik, satyryk i moralista, jeden z głównych polskich autorów epoki baroku. [przypis edytorski]
Wszystko wielkie za wielkim iść powinno rodem… — Wacław Potocki, Iovalitates albo żarty i fraszki rozmaite II, 49. [przypis edytorski]
oczeret — roślina rosnąca na terenach podmokłych, głównie przy brzegach i na bagnach; oczerety: pot. szuwary, zarośla nabrzeżne. [przypis edytorski]
błonica — choroba zakaźna atakująca gardło lub krtań; błonica krtani występuje najczęściej u dzieci, objawia się utrudniającą oddychanie opuchlizną; przy braku odpowiedniej pomocy prowadzi do uduszenia się. [przypis edytorski]
Loeffer, Friedrich (1852–1915) — niemiecki lekarz i bakteriolog; w 1884 odkrył bakterię wywołującą błonicę, co umożliwiło opracowanie lekarstw oraz szczepionki na tę chorobę. [przypis edytorski]
kalomel (chem.) — chlorek rtęci, biały proszek, działający odkażająco i drażniąco błony śluzowe i skórę, niegdyś popularny jako lek na różne dolegliwości. [przypis edytorski]
sól Bertholleta (chem.) — chloran potasu, KClO3, odkryty w 1785 przez C.L. Bertholleta, używany dawniej do produkcji kapiszonów do broni palnej oraz jako słaby środek odkażający. [przypis edytorski]
paroksyzm — nagłe wystąpienie lub zaostrzenie się objawów chorobowych; atak, napad. [przypis edytorski]
Baer, Karol Ernest von (1792–1876) — niemiecki przyrodnik, twórca embriologii (w 1827 odkrył komórkę jajową u ssaków); absolwent medycyny na Uniwersytecie w Dorpacie (1810–1814), uzupełniał studia w Wiedniu i Würzburgu, wykładał zoologię i anatomię na Uniwersytecie Albrechta w Królewcu; członek Petersburskiej Akademii Nauk (od 1826), profesor Akademii Medyczno-Chirurgicznej w Petersburgu (1841–1852); jeden z założycieli Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, w 1937 badał wieczną zmarzlinę na rosyjskim archipelagu Nowa Ziemia. [przypis edytorski]
cesarzewicz Aleksander — Aleksander Mikołajewicz Romanow (1818–1881), syn Mikołaja I; od 1855 cesarz (car) Rosji (Aleksander II), twórca wielu liberalnych reform, m.in. uwłaszczenia chłopów w Rosji i Królestwie Polskim; zginął w wyniku zamachu bombowego dokonanego przez Polaka, Ignacego Hryniewieckiego, działacza organizacji Narodnaja Wola. [przypis edytorski]
Kolegowałem niegdyś z doktorem Domeyko (…) Dzielny to lekarz! (…) musiał uchodzić z kraju, bo brał udział w tym szalonym powstaniu (…) na daleką tułaczkę — trudno powiedzieć, o kim mowa; Ignacy Domeyko (1802–1889), znany geolog, mineralog, inżynier górnictwa i badacz Ameryki Południowej, absolwent uniwersytetu w Wilnie, był uczestnikiem powstania listopadowego, wyemigrował do Francji, a stamtąd do Chile, ale nie był lekarzem ani nie studiował w miejscach gdzie uczył się lub nauczał von Baer. [przypis edytorski]
Speranski, Michaił Michajłowicz (1772–1839) — rosyjski polityk i prawnik, od 1807 do 1812 osobisty doradca cara Aleksandra I i członek Rady Stanu; jako generał-gubernator Syberii (1819–1821) wprowadził reformy wzmacniające administrację państwową na tym terenie, zmierzające do zmniejszenia korupcji i samowoli władz lokalnych. [przypis edytorski]
gościec (daw.) — reumatyzm, ogólna nazwa chorób, których wspólną cechą są zmiany zapalne oraz bóle stawów i mięśni. [przypis edytorski]
popas (daw.) — postój w czasie podróży w celu nakarmienia koni i odpoczynku. [przypis edytorski]
grążel — roślina wodna z rodziny grzybieniowatych, o dużych, żółtych kwiatach i pływających na powierzchni wody liściach. [przypis edytorski]
luk — zamykany pokrywą otwór w pokładzie statku, służący do załadowywania i wyładowywania towarów, przemieszczania się z jednego pokładu na drugi, do oświetlania wnętrza itp. [przypis edytorski]