Spis treści
-
Rozdział I. Mały Amra
- Rozdział II. Ciężka praca
- Rozdział III. W dżungli
- Rozdział IV. Koniec tropienia
- Rozdział V. Birara — łowca
- Rozdział VI. Królewicz Nassur
- Rozdział VII. „Wąwóz królewicza”
- Rozdział VIII. Tasfin — maharadża Satpury
- Rozdział IX. Rozłąka
- Rozdział X. Osierocony
- Rozdział XI. Samotnik
- Rozdział XII. Spotkanie z człowiekiem
- Rozdział XIII. Strzał w dżungli
- Rozdział XIV. Do ludzi
- Rozdział XV. Powrót
- Rozdział XVI. Oczekiwanie
- Rozdział XVII. Promienny dzień
- Rozdział XVIII. Wielkie łowy
- Rozdział XIX. Wierni przyjaciele
- Rozdział XX. Odwiedziny
- Rozdział XXI. Ostatnia wyprawa
- Ambicja: 1
- Bezpieczeństwo: 1
- Bogactwo: 1
- Burza: 1
- Choroba: 1
- Cierpienie: 1 2
- Cisza: 1
- Cmentarz: 1 2
- Deszcz: 1
- Drzewo: 1
- Głód: 1
- Gwiazda: 1
- Jedzenie: 1
- Kobieta: 1
- Kolonializm: 1 2
- Księżyc: 1 2
- Las: 1 2 3 4 5 6
- Lekarz: 1
- Mężczyzna: 1
- Natura: 1
- Niebezpieczeństwo: 1 2 3
- Niewola: 1 2 3
- Noc: 1
- Obyczaje: 1 2
- Ogień: 1
- Opieka: 1
- Pieniądz: 1 2
- Podstęp: 1
- Pojedynek: 1
- Polowanie: 1 2 3 4 5 6
- Praca: 1 2 3 4
- Przyjaźń: 1
- Rośliny: 1 2
- Rozum: 1
- Ruiny: 1
- Samotność: 1
- Serce: 1
- Sługa: 1
- Spotkanie: 1
- Starość: 1
- Strach: 1 2
- Śmierć: 1 2 3
- Światło: 1
- Tęsknota: 1
- Trup: 1
- Walka: 1 2
- Wąż: 1
- Więzienie: 1
- Władza: 1
- Wolność: 1 2
- Współpraca: 1
- Wyspa: 1
- Zwierzę: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
- Zwierzęta: 1 2 3 4 5 6 7
- Żebrak: 1
- Żywioły: 1
Informacja o dokonanych zmianach
I. Poprawiono błędy źródła: drzewaa > drzewa, odwiedział > odwiedzał;do do domu > do domu; słoń położył się na świeżej trawie, mając w pobliżu wodę > słoń położył się (…), mając w pobliżu (…).
II. Wprowadzono uwspółcześnienia w następującym zakresie:
Zmiany leksykalne, w tym ortograficzne: haszcze > chaszcze, dwuch > dwóch, bronzie > brązie, frendzlami > frędzlami, centkowane > cętkowane, gałęź > gałąź, tennisa > tenisa; dziadem > dziadkiem (ujednolicenie stosowanej formy), hokkeya > hokeja, obmyśleć > obmyślić, zadzierżgający > zadzierzgający, pianią > pianą, piton > pyton, ni to > niby (poza jednym przypadkiem, gdzie znaczenie zbliża się wyraźnie do: „ni to ni owo”), wwyż > wzwyż, ropić się już zaczynała > ropieć już zaczynała; nie miał lęku ani tęsknoty > nie czuł lęku ani tęsknoty; powracają na Tapti > powracają nad Tapti (rzeka); dali bobu > zadali bobu; Nadążała burza > Zdążała burza; roszalało > rozszalało się; mangi > mango, mangów > mango, owoców mango; w pogmatwaniej sieci > w pogmatwanej sieci, wiedziała prawdę > znała prawdę; Słońce weszło > Słońce wzeszło itp.
Pisownia małą/wielką literą, np.: Kumiria > kumiria (rasa słoni), Kheddę > kheddę; Łowczy > łowczy.
Pisownia łączna/rozdzielna, np: Podciągnij-no > Podciągnij no, blado-żółte > bladożółte, Ciemno-szary > ciemnoszary, coś-niecoś > coś niecoś; z nad > znad, zato > za to, po przez > poprzez, z poza > spoza, jakgdyby > jak gdyby, oddawna > od dawna, zdaleka > z daleka, zrzadka > z rzadka, naoślep > na oślep, nietylko > nie tylko, przedewszystkiem > przede wszystkim, jaknajdłużej > jak najdłużej, nawprost > na wprost, zrana > z rana, niktby > nikt by, niema > nie ma; nie łatwo > niełatwo itp.
Pisownia joty, np.: Indji > Indii, Brytanji > Brytanii, partji > partii, hjeny > hieny, zwarjował > zwariował, armji > armii; papyrusów > papirusów itp.
Udźwięcznienia/ubezdźwięcznienia, np.: po przez > poprzez, z poza > spoza, z pod > spod, z pośród > spośród, z przed > sprzed
Fleksja, np.: tem > tym, wszystkiem > wszystkim, czemś > czymś, swem > swym, strasznem > strasznym, małem > małym, któremi > którymi, przebitemi > przebitymi, niemi > nimi, słabnącemi > słabnącymi, nowemi > nowymi (formy N.lp i lm); rupij > rupii; przestępywać > przestępować, Birari > Birary (D.); łowiec > łowca; żmiji > żmii; czat > czatów (D.lm); grzęskich > grząskich, pętów > pęt; przestępywać > przestępować, szeleszcących > szeleszczących; łowcowi > łowcy.
Składnia: mię > mnie; nie ma odwagi mi powiedzieć coś bardzo ważnego > (…) czegoś bardzo ważnego; we wiosce > w wiosce, z wzruszenia > ze wzruszenia; wydawał się zmieszanym > wydawał się zmieszany, stawała się ogólną > stawała się ogólna; najbliższy do rzeki > najbliższy rzeki zawrócił się i podreptał > zawrócił i podreptał; Zawdzięczając jemu, poznałem dobrego, szlachetnego przyjaciela > Jemu zawdzięczam, że poznałem (…) przyjaciela najwięcej lubił > najbardziej lubił napadnięte przez niego bracia już nie żyją > napadnięci przez niego bracia (…); Nie tyle wzrok, ile węch podszepnęły mu > Nie tyle wzrok, ile węch podszepnął mu; pali mu w paszczy i gardle > pali go (…), Dotarłszy zarośli > Dotarłszy do zarośli.
Inne zmiany: staruszek — dziadziuś > staruszek-dziadziuś; Chyba że się nie mylę? > Chyba się nie mylę? (likwidacja partykuły); panikisy > panikisi (M.lm; ujednolicenie), gibony > gibbony; miskę bobów > miską bobu; zakrawa na poważną awanturę > zakrawa to na (…); nie sądzono mu widać było > nie sądzone mu (…) było; Cha! Cha! > Ha, ha!
Słowa hinduskie używane przez autora i zapisywane rozmaicie: przy pierwszym użyciu wyróżniono i wyjaśniono, przy kolejnych zastosowano zwykły zapis (małą literą, bez wyróżnienia i bez cudzysłowu).
Interpunkcja została uwspółcześniona zgodnie z obowiązującymi zasadami.
Słoń Birara
Rozdział I. Mały Amra
1— Amra! Amra! — usłyszał chłopak głos matki.
2Pomyślał, że dziś po raz trzeci odrywa go od pracy, jednak poszedł do chaty.
3Idąc, obliczał, że ma jeszcze do zrobienia dziesięć koszyczków bambusowych. Zamówił je stary kupiec — Anglik handlujący owocami na wybrzeżu. Już słońce stoi wysoko.
4Dzień stanowczo za krótki jest dla pracującego chłopca!
5 6 7 8Przez strzechę z pożółkłych liści palmowych nie zaglądały do wnętrza złociste promienie słońca.
9Ojciec chłopaka, kulawy Warora, któremu podczas służby w pułku strzelców królewskich, na wojnie w Kaplandzie[1] pocisk urwał stopę, siedział na ziemi, schylony nad niziutkim zydlem[2].
10Wykuwał z mosiądzu zapinki, sprzączki i małe naczyńka. Postukiwał młoteczkiem, a ostrym dłutkiem żłobił metal.
11Warora trudnił się snycerstwem.
12Rzeźbił nie tylko w mosiądzu i brązie, lecz też w drzewie, miękkim kamieniu z Radżputany i w kości słoniowej.
13Kaleka siedział pochylony nad stołkiem i nie spojrzał nawet na syna.
14W głębi chatki, przy płonącym na kamieniach ognisku matka Amry mełła[3] na kamieniu proso[4].
15Od czasu do czasu rzucała okiem na kocioł; warzyła[5] w nim polewkę z ryżu, czerwonego pieprzu i suszonej ryby.
16— Amra… — szepnęła, ujrzawszy wchodzącego syna.
17Chłopak podszedł i podniósł na matkę pytające oczy.
18Bez słowa przycisnęła go do siebie i, głaszcząc po włosach, wzdychała raz po raz.
19Nie pytał jej o nic, zajęty myślą o koszyczkach, które musi w terminie oddać białemu kupcowi.
20— Ach! — wyrwało mu się westchnienie, gdyż myśl miał ciągle zaprzątniętą przerwaną robotą.
21Chuda, zbiedzona Soncza, matka chłopca, popchnęła go ku drzwiom i, nic nie mówiąc, zapłakała.
22Amra wyszedł szybko, dziwiąc się, że to już po raz trzeci woła go dziś matka, tuli ku sobie, chcąc powiedzieć mu coś ważnego, na co jednak nie może się widocznie zdobyć.
23Mężczyzna, Kobieta, Praca, Obyczaje— Słuchajcie, dziewczynki! — rzekł do dwóch młodszych siostrzyczek: Hubli i Radżori, łupiących cienkie pasemka bambusowych prętów. — Co to znaczy? Mama woła mnie ciągle do siebie, ale nic nie mówi! Przed chwilą wydało mi się, że nie ma odwagi mi powiedzieć czegoś bardzo ważnego…
24Dziewczynki spojrzały na brata z odcieniem szacunku.
25— Ja wiem… — szepnęła Hubli, spuszczając oczy tajemniczo.
26— Skoro wiesz, to musisz mi powiedzieć — zawołał Amra.
27Dziewczyna pochyliła głowę i nagle zapłakała.
28— Dziadek zmarł… — szepnęła cichutko.
29— No! — przerwał jej chłopak. — Przecież wiem… Przed trzema dniami przygniotły go w porcie belki i zmarł… Pochowaliśmy go wczoraj… Wiem o tym wszystkim!
30Mówiąc, zręcznie i szybko splatał mały, prostokątny koszyczek na owoce.
31W powietrzu śmigały chyżo[6] brązowe, cienkie palce chłopaka i szeleściły twarde, złociste wióry bambusowe.
32— Ojciec powiedział dziś z rana, że nie może pracować z Birarą… Tatuś stracił stopę na wojnie i ma nieruchomą nogę… — opowiadała Hubli. — Biali ludzie nie pozwolą, ażeby kobieta została poganiaczem słonia…
33Amra podniósł na mówiącą roziskrzone oczy, z których biła radość i zdumienie.
34— Wiem o tym wszystkim! — szepnął. — Ojciec sprzeda chyba Birarę kornakowi[7]. Wczoraj przychodził do niego Bassa z Garamu i dawał sto rupii[8]…
35Dziewczynka przecząco potrząsnęła czarną główką i odparła natychmiast:
36— Rodzice nie sprzedadzą Birary. Ty zostaniesz kornakiem, Amra, i będziesz żywił nas wszystkich!
37Obie siostry patrzyły na brata z zachwytem i jak gdyby nawet lękiem.
38 39Niedokończony koszyk potoczył się na ziemię.
40Nic nie mówiąc, schylił się po niego i jął[9] pracować jeszcze szybciej.
41Myślał przy tym o różnych rzeczach, o których przypomniała mu siostra.
42„Tak! Tak! — mknęły myśli w pochylonej głowie chłopaka. — Bez Birary nie damy sobie rady! Nakarmić pięciu ludzi — na to potrzeba dużo pieniędzy! Snycerstwo i koszykarstwo przynoszą małe i dorywcze zyski. Nie wyżywi to rodziny…”
43Miał już dziesięć lat, a pierwsze, najdawniejsze jego wspomnienia związane były ze słoniem i sędziwym Bauli, dziadkiem. Mieszkali wtedy wszyscy razem w wiosce. Chata ich stała nad brzegiem Narbady. Rąbano właśnie lasy górskie w Satpurze, a dziadek wyciągał ogromne kloce mahoniowe i santalowe z dżungli. Właściwie wyciągał je dobry, mocarny Birara, dziadek zaś pomagał mu tylko zarzucać na zrąbane drzewa pętlę z łańcucha, a potem, usiadłszy słoniowi na karku, popędzał go głośnymi okrzykami. Dziadek zawsze znajdował pracę dla siebie i dla Birary. Raz — gorszą, raz — lepszą i zyskowniejszą, lecz nigdy jej nie brakowało.
44Od czasu, gdy do Suratu zaczęły przypływać okręty, cała rodzina przeniosła się tu. Zwożono drzewa, które rąbali biali kupcy w dżungli nad rzeką Tapti, wiązano je w tratwy i spuszczano z prądem do Suratu. Tam znów, z zamulonego, błotnistego ujścia rzeki słonie wyciągały ugrzęzłe w bagnisku pnie, kloce, belki i składały je na wybrzeżu. Maszyny zabierały stosy drzewa i ładowały na okręty, odpływające do zatoki Kombej lub do Bombaju[10] — wielkiego miasta, w którym nie tylko Amra, lecz i Warora, a nawet siwy, jak gołąb, Bauli nigdy nie bywali, a stamtąd zaś dalej — do kraju białych ludzi…
45W Suracie dziadek dobrze się obłowił.
46„Ho-ho! — przypomniał sobie Amra. — Sam widziałem, że przynosił do domu po dziesięć rupii!
47Wkrótce kupił sobie szmat[11] roli. Nieduży, co prawda, lecz urodzajny. Matka sadziła na polu proso, kukurudzę i ryż. Mieli tam też kilka drzew mangowych i pomarańczowych, obficie dających smaczne, soczyste owoce.
48I nagle stało się nieszczęście.
49Staruszek-dziaduś dostał się w porcie pod spadające belki. Przygniotły go, połamały mu stare kości, poszarpały sterane życiem ciało. Bauli tegoż wieczoru umarł.
50W osieroconej rodzinie nie pozostało nikogo, kto mógłby pracować z Birarą… On tylko chyba — dziesięcioletni Amra, bardzo zresztą zaprzyjaźniony ze starym słoniem dziadka.
51Słoń dziadka… Stary Bauli nieraz brał ze sobą wnuka, wsadzał go obok siebie na kark Birary i ruszali do dżungli. Jadąc, gwarzyli sobie, a przysłuchujący się ich rozmowie słoń pomrukiwał cicho, wymachując uszami.
52Bauli opowiadał chłopakowi, że Birara od dawna należał do ich rodziny.
53Przywiózł go był z dżungli Assanu, ojciec Bauli, który mieszkał wtedy za „świętą” rzeką Gangesem.
54— Amra! Amra! — krzyknął nagle ojciec chłopaka i klasnął w dłonie.
55 56Chłopiec uczynił kilka szybkich ruchów, zamocował pręciki koszyka i pobiegł do chaty.
57— Słuchaj no, synku! — rzekł Warora, pykając długą, cienką fajeczkę. — Musimy się naradzić. Chodź tu, matko!
58Usiedli wszyscy troje na progu.
59— Jestem kaleką i nie mogę być kornakiem — zaczął ojciec. — Sprzedać słonia nie wolno nam, gdyż wpadlibyśmy w nędzę. W rodzinie jest jeden tylko mężczyzna: to ty, Amra…
60— Jestem mężczyzną! — odpowiedział poważnym głosem chłopak i dumnym, śmiałym ruchem podniósł głowę.
61— Czy potrafisz kierować Birarą? — spytał Warora, patrząc na syna.
62— Przecież nieraz już pomagałem dziadkowi — wzruszył ramionami Amra. — Słoń nasz jest mądry i posłuszny, najmądrzejszy i najposłuszniejszy spośród wszystkich, które pracują w Suracie.
63Praca— Czy podołasz tej pracy? — rzuciła pytanie matka, z troską zaglądając w oczy synowi.
64— Podołam! — odparł Amra stanowczym, twardym głosem. — Zacznę od jutra… Dziś muszę skończyć koszyki, zamówione przez białego kupca. Już pójdę…
65Wstał i odszedł szybkim krokiem. Prości, pracowici ludzie nie mają czasu na długie rozmowy.
66Ważna sprawa, od której zależał los całej rodziny, została rozstrzygniętą od razu.
67Amra pracował do wieczora, a gdy matka zawołała wszystkich na wieczerzę, z dumą spojrzał na pięćdziesiąt lekkich koszyczków, zawieszonych parami na tyczce bambusowej.
68Po posiłku pobiegł do miasta, unosząc ze sobą koszyki. Powrócił przed północą, obudził ojca i oddał mu zarobione cztery rupie.
69Wyszedłszy z chaty, Amra pobiegł na brzeg Tapti.
70Hindusi-kornakowie ogrodzili tam grubymi palami znaczną przestrzeń, na której pasły się słonie. Każdy z nich miał swój żłób z prosem i jęczmieniem, a także wielką skrzynię, codziennie napełnianą trawą, cienkimi gałązkami krzaków tamaryndowych, młodymi pędami bambusów i sianem.
71Amra przelazł przez parkan i rozejrzał się.
72ZwierzęW zagrodzie znajdowało się trzydzieści słoni.
73Niektóre z nich, niby olbrzymie czarne głazy, majaczyły w mroku nocy.
74Stały na potwornych, do słupów podobnych nogach, z opuszczonymi trąbami i nieruchome — spały.
75Inne, bardziej znużone całodzienną pracą, pokładły się i leżały, głucho wzdychając.
76Amra stanął przy palach ogrodzenia i, wydawszy krótki świst, zawołał cicho:
77 78Słonie poruszyły uszami i podniosły trąby, węsząc zakłócającą ich spokój istotę.
79Nie znały chłopaka, więc jęły przestępować z nogi na nogi i wydawać głośne chrapanie. Zupełnie wyraźnie wyrażały tym swe niezadowolenie.
80Amra gwizdnął raz jeszcze i powtórzył:
81 82Po chwili uszu chłopaka doszedł częstotliwy tupot ciężkich nóg.
83Nad urwistym brzegiem wyrosła olbrzymia sylwetka słonia.
84Wesoło pomrukując i sapiąc, śpieszył na wezwanie.
85— Birara! — łagodnym teraz i pieszczotliwym głosem zawołał na niego chłopczyk.
86Słoń przystanął, rozglądając się w ciemności; węszył przez chwilę, a potem pewnym krokiem ruszył wprost przed siebie.
87Zatrzymał się przed Amrą, otoczył go trąbą, chuchnął w twarz gorącym, wilgotnym oddechem i małymi, figlarnymi oczkami przyglądał się późnemu gościowi.
88— Kąpałeś się, przyjacielu? — spytał chłopak, widząc, że z boków zwierzęcia strugami spływała woda.
89Birara prychnął i radośnie machnął ogonem, zakończonym kitą czarnej szczeciny.
90— Jutro ruszamy do dżungli, mój stary — mówił Amra, drapiąc przyjaciela koło oczu. — Odtąd ja już tylko będę twoim kornakiem… Rozumiesz? Ja! Ja! Dziadziuś nigdy nie bił cię żelaznym młotkiem, jak to czynią inni poganiacze… Ja też nigdy nie uderzę Birary, nigdy!
91Zdawało się, że słoń zrozumiał mowę małego Hindusa.
92Ukląkł i, obejmując go coraz tkliwiej, dął mu w twarz, mruczał i wywijał ogonem.
93— Muszę się teraz przespać, starowinko — ciągnął dalej Amra. — Wlezę do tego siana, a za to masz zapłatę!
94To mówiąc, chłopak wyciągnął spoza opaski banan i wrzucił go do paszczy przyjaciela.
95Po chwili spał już zagrzebany w trawie, której nie zdążył zjeść Birara.
96Słoń stał obok i długo jeszcze pomrukiwał.
97Miał może jakieś wątpliwości co do przyniesionej mu nowiny lub może wyrażał zadowolenie i wdzięczność za smaczny, dojrzały banan.
98Wkrótce zapanowała zupełna cisza. Od czasu do czasu tylko pluskała ryba w rzece i cienko cykały uganiające się za muchami nietoperze.
99 100Obudziło go stąpanie innego słonia.
101Było to młode jeszcze i dość dzikie zwierzę, od niedawna tresowane.
102Zaniepokoiła go obecność nieznajomego człowieka — małego, brązowego chłopaka, który spał smacznie w skrzyni w sianem.
103Podszedł więc, węsząc podejrzliwie.
104W tej samej chwili jednak obudził się też Birara.
105Ujrzawszy wyciągniętą nad Amrą trąbę młodego słonia, chrapnął gniewnie, odtrącił ją i dał młodzikowi kuksańca w bok, aż huknęło.
106 107Niebo stawało się bledsze. Szarzyzna przedświtu sączyła się już zewsząd.
108Przeleciały, pośpiesznie machając skrzydłami, szare czapelki.
109Jakiś ptak odezwał się w gąszczu palm areka.
110Z daleka dobiegło przeciągłe wycie szakala…
111Na wschodniej połaci nieba poróżowiały obłoki.
112 113Słonie się pokładły. Leżały szare, nieruchome, niby wielkie, bezkształtne zwały gliny.
114Ukryty w skrzyni Amra bełkotał coś przez sen.
Rozdział II. Ciężka praca
115Obudziwszy się o świcie, Amra wpadł do domu, zjadł naprędce miseczkę ryżu polanego olejem i powrócił do zagrody słoni.
116Zastał tam już innych poganiaczy wyprowadzających swoje słonie na robotę.
117Ujrzawszy chłopaka, wybuchnęli głośnym śmiechem.
118— Biali ludzie nie zgodzą się nigdy na takiego kornaka! — wołali.
119Amra, nic im nie odpowiadając, kazał Birarze uklęknąć.
120Długo się mozolił[12], nakładając mu chomąto i przyczepiając doń łańcuchy z żelaznym orczykiem[13] zakończonym dwoma hakami.
121Birara ostrożnie wstał i ruszył do dżungli.
122— Hej tam, chłopaku! — krzyknął dozorca poręby[14], spostrzegłszy Amrę. — Chyba się nie mylę? Przecież to słoń starego Bauli, którego przygniotły belki w porcie?
123 124— Przyprowadziłem Birarę do roboty. Bauli zmarł… Teraz ja będę kornakiem.
125— Hm… ty: kornakiem? — mruknął Anglik. — Nie podołasz pracy, mój mały.
126Chłopak, patrząc na dozorcę poważnie, odpowiedział:
127— Jeżeli nie podołam, sahib[15] odeśle mnie do domu, jeżeli jednak podołam, będę brać tyle, ile brał mój dziadzio, sędziwy Bauli…
128Anglik namyślał się przez chwilę, wreszcie machnął ręką i mruknął:
129 130Amra ścisnął piętami szyję słonia, a ten zamaszystym, szybkim krokiem minął dozorcę i zniknął w lesie, gdzie rozlegał się już łomot padających drzew, stuk siekier, świszczący syk i zgrzyt pił.
131— Dajcie temu największemu kornakowi największy kawałek do wywiezienia! — ze złośliwym śmiechem krzyknął młody Hindus Pangel.
132— Który? — zapytał spokojnie Amra i zbliżył się do wskazanego mu drzewa.
133Ujrzał olbrzymi mahoń, który, upadłszy, zaszył się w gąszczu krzaków i wysokich traw, zaplątawszy się szerokimi konarami w sieci gałęzi drzew i pnących się roślin.
134— Hm… hm… — mruknął chłopak, patrząc pytająco na słonia. — Co ty na to powiesz, staruszku?
135Birara poruszał uszami i przyglądał się leżącemu pniowi.
136Miał wygląd bardzo niezadowolony.
137Amra obszedł pień dokoła i rozejrzał się po okolicy.
138Spostrzegł wkrótce, że drzewo leżało nad urwiskiem.
139Na dole biegła droga nad brzegiem Tapti.
140„Hę? — zapytał siebie w duchu chłopak. — Po co mamy ciągnąć taką kupę drzewa poprzez dżunglę? Możemy zrzucić ją z tego pagórka i po drodze zawlec do tartaku…”
141Podprowadził słonia do cienkiego końca drzewa, założył łańcuch i krzyknął:
142— Hoho, Birara! Podciągnij no trochę!
143Posłuszne zwierzę wparło nogi w ziemię, wyprężyło potężne mięśnie i, szarpnąwszy z całej siły, posunęło drzewo do krawędzi stromego urwiska.
144— No, dobrze! — odezwał się Amra. — A teraz, przyjacielu, puść w ruch kły i kolana!
145Birara podważył gruby pień kłami i jął powoli, krok za krokiem popychać go do krawędzi, opierając się kolanami.
146Wkrótce drzewo, straciwszy równowagę, runęło w dół.
147Umieściwszy się na karku słonia, chłopak boczną ścieżką zjechał z pagórka, założył na konary łańcuch, umocował go do orczyka i poszedł obok Birary, ciągnącego olbrzymie drzewo po błotnistej, śliskiej drodze leśnej.
148Słoń, człapiąc po błocie, pomrukiwał, jak gdyby mówiąc:
149— E-e, widzę, że masz głowę na karku…
150Amra na robocie uważał na wszystko, starając się oszczędzać siły starego przyjaciela. Toteż biały „sahib” nic już nie mówił i płacił mu po pięć rupii dziennie, tyle, co innym kornakom.
151Po kilku dniach wspólnej pracy, poganiacze, przyglądając się pracy chłopca, zrozumieli, że mogą wyrobić więcej, jeżeli nie będą polegali wyłącznie na sile swoich słoni; zaczęli stosować własną pomysłowość, która ułatwiała i przyspieszała pracę.
152Pieniądz, AmbicjaJednak Amra nie dał się wyprzedzić.
153Mały był i słaby jeszcze — rozumiał to doskonale. Chciał jednak zarobić jak najwięcej, aby w domu rodzice i siostrzyczki nie czuli biedy.
154Pieniądz, ŻebrakNajtrudniejszą pracą było wyciąganie z dżungli zrąbanych drzew.
155Ich mocne, szerokie gałęzie tamowały ruch i wymagały wytężenia wszystkich sił słoni.
156Namyśliwszy się dobrze, chłopak kupił siekierę i piłę.
157Pewnego dnia stawił się do roboty z pomocnikiem — dwudziestoletnim Baruszem, roześmianym ciągle, wygadanym łobuzem-żebrakiem.
158Gdy drwale obalali ogromne drzewo, chłopaki odrąbywały zeń gałęzie i odpiłowywały najgrubsze konary. Gładki i znacznie lżejszy pień z łatwością mógł być wywieziony z dżungli.
159Amra płacił Baruszowi jedną rupię dziennie.
160 161Nicpoń, jakim był rozleniwiony, mały żebrak, nie wyciągał już ręki po jałmużnę, mając dostateczny zarobek.
162Amra zaś zarabiał już zamiast pięciu rupii — dwanaście.
163Dostarczał teraz do tartaku niemal trzy razy więcej drzew.
164Poręb posuwał się coraz dalej w głąb lasu.
165Po całodziennej ciężkiej pracy Amra nie mógł już powracać do ojcowskiej chaty nad Tapti.
166Otrzymał pozwolenie od dozorcy na zbudowanie szałasu w lesie i na paszę dla Birary.
167Zwierzę, Jedzenie, WolnośćSłoń był wyraźnie zadowolony z tej okoliczności.
168Zwalone przez drwali drzewa dostarczały mu dostateczną ilość pożywienia.
169Niezmiernie lubił młode gałązki z wierzchołków drzew.
170Upodobanie to pozostało mu na zawsze z czasu życia w dzikiej dżungli.
171Sporo lat minęło od utraty wolności, lecz Birara nie zapomniał smaku soczystych pędów.
172Pamiętał nawet, że matka jego — stara słonica — uczyła go, jak podważać, aby nie połamać kłów, korzenie drzew i obalać pnie ciężarem całego ciała.
173Birara oblizywał się na wspomnienie wspaniałej uczty. Raczono się wtedy młodymi pędami i świeżymi korzeniami drzew.
174Wszystko to znajdował łakomy Birara na porębie.
175Drwale strącali na ziemię najwyższe drzewa, a inni robotnicy karczowali wystające z ziemi pnie.
176Słoń zaglądał do dołów i wykrotów, odnajdywał korzenie i wyciągał je trąbą. Chrupał potem z tak wielkim smakiem, że aż mu ściekała z warg ślina, a oczy przymykały się z rozkoszy.
177Amra sam sobie przyrządzał na ognisku placki z mąki jęczmiennej i gotował ryż.
178Birara lubił też placki i ryż.
179Choć nieraz najedzony do syta drzemał sobie, nigdy nie przespał wieczerzy małego kornaka.
180Podchodził do ogniska i, oświetlony jego czerwonymi błyskami, tkwił przed chłopakiem niby wysoki, szary pagórek.
181Małymi, zawsze wesołymi oczkami chciwie łypał i niecierpliwie poruszał uszami.
182Amra udawał, że nie spostrzega przyjaciela.
183Wtedy Birara wyciągał trąbę i dotykał lekko ramienia chłopaka, pochrząkując prosząco.
184Kornak uśmiechał się nieznacznie, lecz nie patrzał na niego.
185Słoń zaczynał tupać nogami i mruczeć głośniej.
186Amra, niby zdziwiony, pytał go chytrze:
187 188Birara wyciągał trąbę do kociołka z ryżem i wachlował się uszami.
189— Chcesz spróbować? — zadawał chłopak obojętne pytanie.
190Słoń radośnie wywijał trąbą i pochrząkiwał wstydliwie.
191Otrzymawszy garść ryżu, ostrożnie niósł przysmak do paszczy, długo żuł, cmokał i sapał.
192NiebezpieczeństwoAmra, jako prawdziwy Hindus, znał już niebezpieczeństwo utajone w ziemi Indii.
193Przed udaniem się na spoczynek gwizdał na Birarę, a gdy słoń nadchodził, kazał mu udeptywać placyk, na którym zamierzał spędzić noc.
194Birara sumiennie tupał, gniotąc i ubijając ziemię ciężarem swego ciała.
195Pewnego razu dozorca, przyglądający się tym czynnościom, zapytał chłopca:
196— Po co każesz swemu słoniowi chodzić w kółko i ubijać ziemię?
197— Mogą w niej być nory żmij, skorpionów, gryzących stonóg i jadowitych pająków — odparł Amra.
198Biały człowiek zrozumiał, że słoń swym ciężarem niszczył kryjówki niebezpiecznych stworzeń.
199Zwierzę, Opieka, Przyjaźń, WspółpracaW czasie południowej przerwy w pracy, Amra prowadził słonia do rzeki.
200Napiwszy się, ogromne zwierzę wchodziło w głębinę, nurzało się, a trąbą, jak z sikawki, polewało sobie boki i grzbiet.
201 202Brał suchą, twardą trawę, obmywał i nacierał grubą skórę przyjaciela tam, gdzie on sam nie mógł dosięgnąć trąbą.
203Birara mruczał z zadowolenia, gdy chłopiec tarł mu brzuch, którego czepiały się żarłoczne kleszcze i bąki, szorował za uszami i przemywał mu oczy.
204— Słoń musi cię lubić, mój mały? — zauważył dozorca.
205— A tak! — odparł z całą stanowczością Amra. — Ja też lubię Birarę, zresztą zwierzę najlepiej spełnia rozkaz człowieka, gdy go lubi i wie, że bez niego nie mogłoby się obejść. Tak uczył mnie dziadzio, biedny Bauli…
206— Masz rację! — zgodził się Anglik. — Jednak inni postępują inaczej. Nie dbają o słonie i nawet biją je.
207— Pożałują tego kiedyś… — mruknął Amra, opierając nogę na trąbie Birary, aby wsiąść mu na kark.
208Pewnego razu jeden z kornaków rzekł do chłopaka.
209— Ojciec kazał ci przyjechać jutro do domu.
210Amra skinął głową i zamyślił się.
211Nie mógł stracić jutrzejszego dnia. Dozorca zapowiedział był[16] właśnie wyznaczenie nowych terenów poręby. Do każdej partii drwali przyłączano kornaków ze słoniami.
212Należało więc być na miejscu, aby uzyskać najdogodniejszy przydział.
213Chłopak musiał jednak spełnić żądanie ojca.
214Odszukał Barusza i rzekł do niego:
215— Pójdę jutro o świcie do Suratu, bo wołają mnie do domu…
216— Jutro sahib ma wyznaczać nową pracę! — wtrącił towarzysz.
217— Wiem o tym! — kiwnął głową Amra. — Zastąpisz mnie. Wybierz przydział, najbliższy rzeki. Pozostawię ci Birarę… uważaj na niego!
218Ledwie zaczął się sączyć brzask, chłopak zerwał się z bambusowej maty, zajrzał do słonia i, obudziwszy Barasza, pobiegł brzegiem rzeki.
219Miał przed sobą kawał drogi, więc spieszył, nie zwracając uwagi na upał.
220W tym samym czasie, Barusz prowadził słonia do kąpieli.
221Siedząc na szerokim karku Birary, gapił się na wszystkie strony.
222Zwierzę, wszedłszy w głębinę, pływało z głośnym parskaniem.
223Stanąwszy na mieliźnie, Birara ze zdumieniem podniósł uszy i zamruczał.
224Siedzący na nim kornak nie zeskoczył do wody, jak czynił to Amra, i nie pomagał mu w kąpieli.
225Nie doczekawszy się pomocy, słoń jął[17] polewać sobie grzbiet. Wciągał wodę i wyrzucał ją silną strugą. Czynił to jednak z wielką ostrożnością, aby nie uczynić krzywdy Baruszowi.
226Chłopakowi znudziło się wkrótce, więc krzyknął:
227 228 229Jak to? Ma wychodzić na stromy brzeg, nie skończywszy toalety?
230— Ho-ho, Birara! — powtórzył natarczywie Barusz.
231Słoń nie ruszył się z miejsca.
232Chłopak uderzył go pięścią w łeb i popędzał z okrzykiem:
233 234Bił piętami w szyję Birary i raz po raz tłukł go po głowie.
235Słoń wysoko podniósł zwiniętą trąbę i chrapnął gniewnie.
236Chłopak uderzył go raz jeszcze nogami i podniósł pięść, aby zadać mu ponowny cios.
237 238Birara porwał go, podniósł nad głową, wstrząsnął, a po chwili, mrucząc głucho, już płukał go w rzece.
239Skończywszy z tym, wsadził go sobie z powrotem na grzbiet i, łypiąc małymi oczkami, truchtem wbiegł na stromy brzeg.
240Barasz, ociekający wodą, siedział cichutko jak trusia.
241Nauczka poskutkowała natychmiast, bo niecierpliwy chłopak obiecywał sobie w duchu, że nigdy już nie uderzy Birary.
242Amra dotarł do domu w południe.
243Oddawszy ojcu zarobione pieniądze, spytał:
244— Co się u was stało? Oderwałeś mnie, ojcze, od roboty. Obawiam się, aby Barasz nie narobił jakichś głupstw, bo nie jest dostatecznie rozsądny.
245 246Milczał długo, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę z synem.
247Wreszcie westchnął i oznajmił mu bez ogródek:
248— Sprzedaję Birarę… Bassa z Garamu targował się ze mną długo… Stanęło na tym, że daje mi za słonia 500 rupii… Kupimy sobie drugie pole, Amra…
249Chłopak zerwał się na równe nogi. Oczy pałały mu oburzeniem.
250— Jeżeli sprzedasz Birarę, porzucę dom i pójdę w świat! — zawołał prawie groźnie.
251 252Amra, podchodząc do ojca, mówił, zapalając się coraz bardziej:
253— Sprzedać Birarę, starego przyjaciela, uczciwego, pracowitego i mądrego?! Jeżeli wy go nie lubicie, to ja go lubię i nie oddam Birary nikomu… nikomu!… Bassa jest oszust, zwykły oszust!… Ja dam wam za słonia 600 rupii… zapłacę je za miesiąc… kupicie sobie wtedy pole i nowy pług!… 600 rupii!
254— Ty zapłacisz 600 rupii? — zawołał Warora.
255— Nie przeliczyłeś pieniędzy, które zarobiłem przez jeden tydzień… Jest tam prawie 100 rupii… zarabiam więcej od dziadka Bauli, a będę miał jeszcze więcej… Za miesiąc zapłacę ci 600 rupii… — mówił Amra, z wyrzutem patrząc na ojca.
256Do rozmowy wtrąciła się matka.
257— Poczekajmy trochę — rzekła — chłopak nigdy nie rzuca słów na wiatr… Może zapłaci… a wtedy będziemy mieli nowe pole, pług, a słoń zostanie tu, u nas…
258— Zapłacę! — zawołał Amra i tupnął nogą.
259— Amra zapłaci!… — wtórowały mu cienkimi głosikami wystraszone Hubli i Radżori.
260 261— A nie przeszkadzajcie mi tylko w pracy! — upomniał rodzinę chłopak, patrząc na wszystkich poważnym wzrokiem.
262Pożegnawszy rodziców i małe siostrzyczki, poprawił opaskę na biodrach i szybkim krokiem opuścił chatę.
263 264Nie widziano go w domu pięć tygodni prawie.
265Pewnej niedzieli nagle zawitał. Przyjechał na słoniu.
266Birara poznał zagrodę i ucieszył się na widok mieszkających w niej ludzi.
267Dotykał ich trąbą, chuchał na nich i pomrukiwał łagodnie.
268Amra przywiózł 600 rupii — ciężki worek, pełny dużych, srebrnych pieniędzy.
269Przejeżdżając przez Surat, kupił upominki.
270Warora dostał nową fajkę i paczkę tytoniu, Soncza — żółtą chustkę na głowę, a dziewczynki — karmelki.
271— No! Nareszcie Birara jest już zupełnie nasz! — zawołał Amra, rozdawszy upominki. — Będziecie mieli pole i nowy, piękny, czerwoną farbą pomalowany pług. A nie mówcie już nigdy o sprzedaży Birary!
272Ponieważ słoń stał obok i nadsłuchiwał, chłopak zwrócił się do niego:
273— Co to za pomysł, mój staruszku, sprzedać takiego wiernego przyjaciela?!
274Birara machnął uszami i trąbą, a potem chrząknął pojednawczo.
275Z pewnością chciał powiedzieć:
276— Już po wszystkim, więc nie warto wspominać o tym…
277Warora z podziwem patrzył na syna i rozmyślał.
278Po chwili poklepał go po ramieniu i rzekł:
279— Właściwie to Birara teraz do ciebie należy, Amra…
280— Ech! — żachnął się chłopak. — Słoń jest nasz i pracuje sumiennie na całą rodzinę.
281Birara znów machnął trąbą, łypnął oczkami i chrząknął cichutko.
282— Nie ma o czym mówić! — taką myśl wyrażał głos łagodnego olbrzyma.
283Amra spędził w domu cały dzień.
284Najadł się wybornej polewki i placków, które tak smacznie przyrządzała matka.
285Bawił się i dokazywał z siostrzyczkami.
286Pomógł Sonczy napełnić wodą dużą kadź. Nakarmił Birarę, a potem zaprowadził go do kąpieli.
287Chłopak pożegnał rodzinę późnym wieczorem i odjechał.
288Birara długo oglądał się poza siebie.
289Żal mu było zagrody, bo Soncza poczęstowała go bananami, a mała Radżori oddała mu swoją miseczkę z ocukrzonym ryżem.
290Wiedział, że w dżungli nie ujrzy tych przysmaków.
Rozdział III. W dżungli
291 292Drwale, kornakowie i inni robotnicy zostali zwolnieni.
293Amra powrócił do Suratu. Nie znalazł tam żadnej pracy, więc podążył do domu.
294W ciągu paru dni zorał wraz z Birarą oba pola, nazwoził drzewa dla matki.
295 296Musiał zarabiać na rodzinę. Tymczasem wszelkie jego zabiegi o pracę spełzły na niczym.
297Okręty w okresie długo trwających ulew nie zawijały do portu.
298Biali ludzie w tej porze przerywali roboty leśne.
299„Źle! — myślał Amra, stojąc pewnego razu przy słoniu na placyku Suratu. — Coby tu takiego wymyślić?”
300Lecz, widać, ktoś inny — Miłosierny i Dobry — myślał o pracowitym, poczciwym chłopaku.
301Przez placyk przechodziło właśnie kilku białych sahibów.
302Jeden z nich przystanął nagle i przyjrzał się bacznie Birarze.
303— Patrzcie! — zawołał. — Co za wspaniały okaz słonia! Gotów jestem zapłacić 100 rupii, jeżeli nie należy on do najszlachetniejszej rasy kumiria!
304— Kapitan ma zupełną słuszność! — zauważył komisarz policji portowej. — Jest to Birara, najlepszy słoń z całego wybrzeża.
305Rozmawiając, zbliżyli się do chłopaka, opartego o nogę słonia.
306— Gdzie jest kornak tego zwierzęcia? — spytał nieznajomy Anglik.
307Amra, milcząc, dotknął palcem piersi.
308 309 310— Jak możesz sobie poradzić z takim olbrzymem?! — zaśmiał się kapitan, który nigdy nie widział tak małego kornaka.
311— Tak, jak każdy inny poganiacz! — odparł pewnym głosem Amra.
312Nieznajomy Anglik bacznie przyglądał się chłopakowi.
313Śmiała, spokojna twarz Amry i pełna godności postawa jego podobała się kapitanowi. Anglik uśmiechnął się do chłopca i spytał go:
314— Czybyś nie zgodził się pracować w górach Satpury, mój mały?
315— To zależy od tego, co mam robić i ile będę zarabiał, sahibie — odpowiedział Amra z lekkim ukłonem.
316— Dobra odpowiedź! — zaśmiał się nieznajomy i poklepał chłopca po ramieniu. — Będziesz zaganiał dzikie słonie do pułapki i oswajał je. Wyznaczę ci płacę po 8 rupii dziennie.
317— Zarabiałem w lecie po 15 — mruknął chłopak — teraz jednak o pracę trudno… Zgadzam się na 8 rupii, sahibie!
318— Doskonale! — zawołał kapitan. — Bądź tu zaraz po południu. Pojedziemy razem…
319— Rzekłeś, sahibie! — odpowiedział Amra. — Znajdziesz mnie tu po południu.
320Istotnie wkrótce po śniadaniu na placyku zjawił się ten sam biały pan i, usadowiwszy się wygodnie na szerokim grzbiecie Birary, dał znak do wyruszenia.
321 322 323Słoń zamruczał i poszedł zwykłym dla siebie drobnym, śmiesznym truchtem.
324— Posłuszne masz zwierzę! — zauważył Anglik. — Wytresowałeś go dobrze!
325— Jest to słoń, którego odziedziczyłem po dziadku, sahibie — objaśnił chłopak. — Nie mam z nim już żadnych kłopotów! Rozumie każde moje słowo. O, Birara to dobry, wierny przyjaciel!
326Zawiązała się długa rozmowa, z której Anglik dowiedział się od małego Hindusa o wszystkim… Posłyszał o śmierci starego Bauli, o służbie Warory w pułku strzelców królewskich o bitwie, w której stracił był stopę; Amra opowiedział kapitanowi o ciągle ciężko pracującej, chorowitej matce i dwóch siostrzyczkach Amry — płochliwej Hubli i śmiałej Radżori.
327Dopiero na trzeci dzień dojechali podróżnicy do małej wioski górskiej, ukrytej w wąwozach grzbietu Satpury.
328Inny Anglik — pomocnik sahiba — przygotował już tłum Hindusów i dwa słonie.
329Amra z pogodą spoglądał na bezkształtne, niezgrabne i słabowite zwierzęta.
330„Co za nędzne duazala!… — myślał Amra. — Nie dałbym za nie po 200 rupii”.
331Istotnie należały do drugorzędnej rasy słoni — duazala, żyjących w Indiach.
332Po jednodniowym wypoczynku Anglik, którego i tu wszyscy nazywali „kapitanem”, wyruszył wraz z Amrą do dżungli.
333— Muszę zrobić wywiad, aby ułożyć plan łowów — rzekł do chłopaka.
334Wąska ścieżka, wydeptana przez słonie, prowadziła do lasu.
335 336Przed podróżnikami stanęła ściana kniei. Gąszcz otoczył ich.
337Z wysokich figowców zwisały zielone pędy pnących roślin.
338Bluszcze, dzikie wino i liany zielonym płaszczem okrywały stare drzewa.
339Stały niby grube, zielone kolumny.
340Powikłana sieć krzaków, niedostępne zarośla bambusów, tamaryndów i palm na każdym kroku przegradzała drogę.
341Zdawało się, że żadna istota nie przebrnie przez te chaszcze.
342Birara jednak szedł swym niezmiennym truchtem, prawie się nie zatrzymując.
343Uginały się pod parciem jego potężnej piersi krzaki, pękały zwisające, mocne jak sznury liany, chyliły się i z trzaskiem padały młode drzewka, potrącane bokami olbrzyma.
344Słoń przedzierał się przez najgęstszą gmatwaninę krzaków, trzcin i wysokich zgrzytliwych badyli; z niezwykłą zręcznością i sprytem kroczył wśród pni mahoni, palm, palisandrów i ligowców; człapał po grząskich, cuchnących bagnach: ze zdumiewającą łatwością wchodził na strome zbocza górskie i z głośnym prychaniem przepływał rzeki, a nawet nieduże jeziorka leśne.
345Kapitan nie spuszczał oczu z ziemi i pobliskich drzew.
346Szukał śladów słoni, lecz nie spostrzegał ich.
347— Cóż to? — mruczał Anglik. — Czyżby oszukał mnie radża Satpury?!
348Amra nie umiał na to odpowiedzieć.
349Las, Natura, Rośliny, Zwierzęta, StrachPrzecież sam po raz pierwszy znalazł się w szczerej dżungli.
350Odsłoniła ona przed nim cały świat tajemnic i dziwów bez liku.
351Chłopak co chwila zadzierał głowę i wykrzykiwał w zachwycie:
352— Patrz, patrz, sahibie! Małpki! I tam… i tu… tu, zupełnie blisko!
353Brunatne i prawie czarne, rude i popielate o długich rękach i ciemnych pyszczkach zwierzątka śmigały w wyżynie, wdrapywały się na szczyty drzew i znikały tam, odzywając się ostrzegawczym rechotaniem.
354W gąszczu traw i sitowia czołgały się długie, grube węże i kryły się pod pokracznymi pniami butwiejących drzew.
355Z rzadka rozlegały się krzyki ptaków, które unikają niedostępnych chaszczy.
356Zagraża im tu ciągłe niebezpieczeństwo.
357Małpy wykradają i zjadają im jajka złożone w gniazdach, węże i drapieżne ptaki napadają na pisklęta, a na życie skrzydlatych mieszkańców lasu czyhają olbrzymie jadowite pająki i trujące, drapieżne stonogi.
358 359 360Z daleka dobiegało ponure miauczenie tygrysa i pantery kryjącej się wśród skał.
361Zawodziły żałośnie szakale, a odpowiadał im złośliwy chichot hieny.
362Jakieś szmery, szelesty i zgrzyty rozlegały się zewsząd.
363Amra nadsłuchiwał trwożnie, wpatrywał się w mrok i coraz mocniej przyciskał się do nogi nieruchomo stojącego i czujnie węszącego słonia.
364Birara zdradzał niepokój i miał się na baczności.
365Z rzadka odzywały się ptaki nocne.
366Z szelestem skrzydeł i cienkim piskiem śmigały wśród drzew duże nietoperze.
367Pokrzykiwały bojaźliwie nagle obudzone małpki.
368Coś pluskało w czarnej wodzie bagnistego jeziorka…
Rozdział IV. Koniec tropienia
369Dżungla wydała się małemu Hindusowi miejscem strachów i zgrozy.
370W każdej chwili — czy w dzień, czy w nocy — wyczuwał czające się wszędzie niebezpieczeństwo.
371Po dwóch dniach przedzierania się przez knieję spotkali wreszcie obszerną polanę, zarosłą trawą i bambusami.
372— Zatrzymajmy się tu! — rzekł kapitan. — Musimy się pożywić, bo głód i skwar dokuczają nieznośnie.
373 374 375Birara chrząknął z zadowoleniem i podał trąbę, aby dopomóc ludziom przy schodzeniu.
376Podszedł natychmiast do drzewa i z przymkniętymi oczami jął[18] się czochrać, pomrukując rozkosznie.
377Kapitan wyjął żywność z worka. Były tam suchary, ryby i mięso w blaszankach, suszone owoce i spora baryłka wody.
378Przez cały czas tropienia słoni nie jedli gorącej strawy.
379Anglik nie pozwalał rozpalać ogniska, gdyż obawiał się spłoszyć tym czujne zwierzęta.
380Amrze smakowały konserwy, lecz tęsknił po trochu do ciepłej polewki z ryżem, pieprzem i kawałkami tłustego, baraniego mięsa.
381Chciałby się też napić herbaty z wonnym, czerwonym cukrem trzcinowym.
382Siedząc pod drzewami i spożywając śniadanie, cierpieli od bąków i komarów[19].
383Kapitan, uderzając się dłonią w spocony kark, zgniótł dużą, brunatną muchę i teraz oglądał ją uważnie.
384— Hm… — mruknął. — Jest to słoniowa mucha. Niezawodnie słonie przechodziły tu niedawno… Musimy się spieszyć, aby nie odbiegły daleko… Ruszajmy już, mały Amra!
385— Słucham, sahibie! — odparł chłopak, zrywając się pośpiesznie i zawiązując worek.
386Podeszli obaj do słonia. Birara wyrywał młode, bladożółte jeszcze pędy bambusów i ze smakiem zajadał.
387Niezadowolonym wzrokiem zerknął teraz w stronę ludzi.
388Chciałby tu popasać jak najdłużej.
389Wkrótce jednak szedł już przez gęste zarośla.
390Z trzaskiem gięły się i łamały potężne, grube trzciny, roztrącane i tratowane przez słonia.
391Wśród bambusów, paproci i papirusów leżało ukryte jeziorko.
392Gdy Birara podchodził do grząskiego brzegu, spadł mały deszcz, zwykły w tej porze roku.
393Potoki, szumiące strugi ciepłej wody runęły z obłoków na ziemię.
394Padały połamane przez ulewę gałęzie. Pokotem kładły się młode bambusy, pierzaste liście paproci i wybujała nadmiernie trawa.
395Trwało to krótko, lecz dżungla zalana była wodą.
396Kapitan klął, bo teraz nikt nie mógł dojrzeć śladów na ziemi.
397Birara z głośnym pluskiem i człapaniem szedł naprzód, kichając i prychając, deszcz bowiem zalewał mu nozdrza.
398Nagle zwinął trąbę i podniósł ją jak mógł najwyżej.
399Rozstawił szerokie, do liści łopuchów podobne uszy i poruszał nimi ostrożnie.
400 401Wreszcie stanął i zaczął nadsłuchiwać.
402Jakieś zwierzę z łomotem i głośnym parskaniem biegło, tratując krzaki.
403Amra ujrzał je wkrótce. Był to nosorożec.
404Umykał przed czymś, co go wypłoszyło i przeraziło.
405Ciemnoszary kadłub jego migał w gąszczu zarośli.
406Mała, krótka głowa, uzbrojona w potężny róg nad nosem, pochylała się co chwila i podnosiła.
407Przy każdym jej ruchu wylatywały w powietrze wyrwane krzaki i gałęzie drzew, a kaskady wody bryzgały wokół.
408Nosorożec przemknął jak toczący się z gór głaz i zniknął w dżungli.
409Amra myślał o tym, że nie chciałby się spotkać z tym zwierzęciem, nie mając przy sobie Birary.
410Myśli kapitana w tym samym czasie krążyły dokoła innych zgoła rzeczy.
411 412— Co mogło spłoszyć nosorożca?
413Wiedział, że silny i śmiały zwierz niełatwo rzuca się do ucieczki.
414Dwie tylko istoty napawały go strachem i zmuszały biec na oślep.
415— Człowiek i tygrys… najbardziej zaś — człowiek.
416Postanowił więc zbadać tę sprawę.
417Ześlizgnąwszy się po boku Birary, wziął karabin i brnąc po wodzie, wszedł do chaszczy.
418Birara sunął za nim, stąpając ostrożnie.
419Anglik dochodził już do zarośli palm, gdy z głuchym rykiem wypadł z nich piękny, brunatny byk, podniósł rogatą głowę i patrzył błyszczącymi, pełnymi wściekłości oczyma.
420Był to dziki bawół dżungli — gaur.
421Ujrzawszy człowieka, pochylił łeb i runął na niego.
422Kapitan w kilku susach był już przy słoniu.
423Birara zręcznie podrzucił go sobie na kark i przyglądał się gaurowi.
424Byk, straciwszy sprzed oczu ściganego człowieka, stanął jak wryty.
425Był zdumiony i przerażony nagłym zniknięciem wroga.
426Słoń wyczuł myśli bawoła i trzymając trąbę w pogotowiu, ruszył mu naprzeciw.
427Wiedział, co się ma stać, lecz, ostrożny i oględny, przygotował się do odparcia ataku, skierowawszy kły w pierś stojącego nieruchomo byka.
428Gaur oprzytomniał i jął[20] się cofać.
429Zawróciwszy gwałtownie, dużymi skokami uciekał, smagając się ogonem.
430— Hę — mruknął sahib do chłopca. — Źle by się dla mnie skończyć mogło to spotkanie, gdyby nie Birara! Jak myślisz, mały?
431— Byk miał mocne, ostre rogi… — szepnął Amra.
432— Otóż to! — uśmiechnął się kapitan i poklepał słonia po szyi. — Poczciwy Birara!
433Jechali dalej, a coraz wolniej, gdyż trafili na rozległe moczary, pełne sterczących kęp i zwalonych przez burzę drzew.
434Spotkali kilka saren, mknących w szalonym popłochu.
435Na uboczu, czając się w trawie, przesuwała się para szakali.
436— Sarny i szakale biegną razem? — szepnął Anglik. — Teraz już wiem… Gdzieś tu w pobliżu muszą znajdować się ludzie…
437Jednak długo tak jeszcze jechali, zanim Birara stanął nagle jak wryty i zachrapał trwożnie. Było już ciemno. Zbliżała się noc.
438Z krzaków wypadło trzech Hindusów.
439— Co wy tu robicie? — zapytał Anglik, podnosząc karabin do ramienia.
440— Jesteśmy panikisi, łowcy słoni! — odpowiedzieli chórem. — Sahib z wioski Dożar posłał nas na tropienie słoni…
441Byli to więc ludzie wysłani przez pomocnika kapitana.
442Łowcy opowiedzieli, że stado słoni pasie się na moczarach, otoczonych zaroślami bambusów.
443— Widzieliśmy pięciu starych samców, resztę stanowią samice i młode słonie! — dodał starszy z panikisów. — Sahib widziałby już ich ślady, gdyby nie ulewa…
444— Nie spłoszyliście ich? — zapytał Anglik.
445Hindusi uśmiechnęli się tajemniczo.
446— Sahibie — odparł jeden z nich — panikis umie podczołgać się do słonia tak blisko, że potrafi założyć mu pętlę na nogę… Słonie nie zwęszyły nas i pasą się spokojnie…
447Kapitan kazał im powracać do wsi i czym prędzej sprowadzić wynajętych naganiaczy i słonie.
448Znalazłszy suchy, kamienisty pagórek, Anglik z małym kornakiem urządzili sobie obóz, w którym spędzili noc spokojnie.
449Kapitan przekonał się, że panikisi nie okłamali go.
450Obudziwszy się przed świtem, biały człowiek usiadł na posłaniu i jął nadsłuchiwać.
451Na razie nie słyszał nic pocieszającego.
452Gibbony, jak zwykle, odzywały się z rzadka krótkim, basowym wyciem, witając nadchodzący dzień.
453Skrzeczały jakieś ptaki. Cykały krążące dokoła nietoperze i huczały bąki.
454Wtem dobiegł go z daleka dziwny dźwięk.
455Przypominał cienkie, jękliwe zawodzenie trąbki, jakiś trwożny jazgot.
456Kapitan zatarł ręce. Posłyszał upragniony głos słonia.
457To go uspokoiło i ucieszyło niewymownie.
458Zaraz po wschodzie słońca kazał Amrze wozić się po dżungli.
459Przecinali las w różnych kierunkach, nie zbliżając się zbytnio do trzęsawiska, gdzie się pasły słonie.
460Ujrzawszy niewysokie, skaliste pagórki, kapitan zeskoczył na ziemię i jął się rozglądać po okolicy.
461Długo coś miarkował, mierzył krokami, rysował w notatniku plan, aż rzekł do Amry:
462— Tak, mój chłopcze, tu właśnie urządzimy kheddę: mocną zagrodę, do której napędzimy dzikich braci twego Birary!
463Amra nigdy nie widział, jak ludzie chwytają słonie, więc też z niecierpliwością wyglądał przybycia naganiaczy.
Rozdział V. Birara — łowca
464Wolność, Niewola, Zwierzę, PracaBirara żył już bardzo długo.
465Pamiętał on złe i dobre czasy. Coś niecoś pozostało mu nawet ze wspomnień o wolności.
466Nie tęsknił za nią, lecz zapomnieć nie mógł.
467Teraz, gdy dnie i noce spędzał w dżungli, wspomnienia te odżyły w nim z niepojętą siłą.
468Wolność przemówiła nagle do starego słonia.
469Krzyczała natrętnym rechotaniem i skrzekiem małych, popielatych małpek.
470Tych — zwinnych, wesołych małpek, co mają długie ogonki i zabawne czubki nad czołem.
471Rechotały i zaglądały wszędzie, zuchwałe i ciekawe.
472Musiały chyba wiedzieć, że w Indiach uważają je za „święte”, a nikt ich tu nie skrzywdzi.
473Tęsknota za czymś drogim, co minęło już bezpowrotnie, dręczyła Birarę.
474Słyszał jej smętny głos w szczebiotliwej, krótkiej piosence czarnego drozda.
475Czuł ją w urywanych nawoływaniach lazurowej cissy[21].
476Gdy słoń pochwytywał dalekie, ponure poryki pantery, bunt zrywał się w jego łagodnym zawsze sercu.
477Wszędzie i ciągle słyszał teraz tajemniczą mowę bezgranicznej wolności.
478Głosy ptaków i zwierząt, szelest czołgającej się żmii wołały ku niej.
479Nawet szmer poruszanych wiatrem liści, jednostajny, dokuczliwy plusk padającego deszczu, bzykanie i granie owadów budziły w nim dalekie echa utraconego szczęścia.
480Birara przez całe życie ciężko pracował wraz z Bauli, a teraz z Amrą.
481Aż nagle teraz błąka się po dżungli bez pracy!
482Bo cóż dla niego znaczy nieść na karku małego kornaka i obcego, białego człowieka?!
483Nie czuje prawie tego ciężaru…
484Mógłby się więc cieszyć, zrywać świeże, zielone gałązki, chrupać spokojnie młode, soczyste bambusy i nic, ale to nic nie robić!
485Jakież to byłoby szczęśliwe, błogie życie!
486I raptem — te budzące się nagle wspomnienia…
487 488Czuł w sercu żal do kogoś, coś się burzyło w nim i żądało odwetu.
489 490Ciągle nadstawiał uszu i węszył.
491Polowanie, PodstępW dżungli działy się istotnie rzeczy dziwne.
492Na rozkaz białego sahiba, Hindusi otoczyli ogromny szmat kniei podwójnym kołem czatów[22].
493W jednym tylko miejscu nie było zaczajonych ludzi. Za to zbudowano tam dwa rozchodzące się w różne strony parkany z grubych pali.
494Skrzydła zagrody schodziły się przy wąskim wejściu do kheddy.
495Stanowił ją okrągły placyk, otoczony wysokim, mocnym płotem.
496Wejście do kheddy zamykało się grubą kratą. Podniesiono ją jednak za pomocą sznura przerzuconego przez gałąź sąsiedniego drzewa.
497Birara, węsząc na wszystkie strony, rozumiał, że las otoczony jest ludźmi, a w środku — na niedostępnych moczarach, wśród bambusów i chaszczy pasą się dzikie słonie.
498Jakaś trwoga zakradła się do serca Birary.
499Kapitan, obejrzawszy uważnie zagrodzenie kheddy, schował się poza drzewami i krzyknął:
500 501Wydawszy ten rozkaz, gwizdnął przeciągle.
502Birara, z siedzącym na nim Amrą, wchodził w głąb osaczonej dżungli.
503Ze wszystkich stron dochodziły teraz krzyki naganiaczy, stuk kijów o pnie drzew, wrzask i nawoływanie.
504Cały ten zgiełk pokrył w jednej chwili straszliwy łomot, głuchy tupot ciężkich nóg i cienkie, przeraźliwe trąbienie spłoszonych słoni.
505Pędziły na oślep, tratując krzaki, obalając młode drzewa, ślizgając się i padając na grząskich polanach, okrytych wodą po ciągle spadających ulewach.
506Olbrzymy zaczęły się miotać, czując zasadzkę i węsząc ludzi.
507Usiłowały przerwać zdradliwe koło naganiaczy, lecz nie zdołały.
508Strzały oddawane w powietrze, rozpalone ogniska i płonąca, sucha trawa przeraziły słonie.
509Szukając wolnego, bezpiecznego przejścia ogromne zwierzęta posuwały się coraz bliżej do zdradliwej kheddy.
510Ostry węch podpowiadał im, że nie spotkają tam ludzi i buchającego dymem ognia.
511Tylko jakieś bezwiedne przeczucie szeptało natarczywie:
512— Tam zguba! Nie chodź! Nie chodź!
513Ludzie jednak ścigali olbrzymy leśne, hałas i zgiełk wzmagały się z chwilą każdą, coraz bliżej buchały grzmiące salwy, języki płomieni pląsały tam i sam.
514W chwili rozterki i popłochu słonie ujrzały nagle Birarę i jego towarzyszy.
515Stały spokojnie i patrzyły na miotających się bezładnie pobratymców.
516Nagle zawróciły i spokojnym truchtem pobiegły wprost do kheddy.
517Minęły parkany i weszły do wnętrza pułapki.
518Za nimi, tłocząc się i potrącając, z sapaniem, chrząkaniem i przeraźliwym rykiem wrywały się oszalałe ze strachu słonie.
519Biały sahib przeciął sznur nożem.
520Ciężka krata opadła natychmiast, zamykając w zagrodzie obfitą zdobycz.
521Birara stał w środku kheddy i przyglądał się nieznajomym rodakom.
522Przeciągał ku nim trąbę i obwąchiwał.
523Ogarnął go w tej chwili niewymowny smutek, tak wielki i bolesny, że nie usłuchał nawet rozkazu Amry.
524Chłopak chciał podjechać do pali zagrody, aby dopomóc trzem panikisom bezpiecznie dostać się do wnętrza.
525Dopiero po trzecim okrzyku kornaka, zdumionego niekarnością słonia, Birara przeniósł przez parkan łowców i szedł, prowadząc kryjących się za nim Hindusów.
526Polowanie, Zwierzę, CierpienieWprawnych panikisów wynajął na tę wyprawę biały sahib!
527Być może najlepszych w całym Hindostanie.
528Myśliwi na słonie znali dobrze imiona Guarry, Nandera i Pangala.
529Ich to właśnie ukrywał za swym ciałem dziwnie teraz samotny i rozdrażniony Birara.
530Panikisi pokazali od razu swoją sztukę łowiecką.
531Jeden po drugim padały słonie, schwytane mocną pętlą za tylne nogi.
532Próżno usiłowały powstać, próżno wyciągały trąby, aby porwać człowieka, uwijającego się dokoła!
533Łowcy z szybkością i sprawnością krępowali pętami potężne zwierzęta…
534Nawet trąby zaciśnięte rzemieniami, znieruchomiały, podciągnięte pod dolną szczękę.
535Zgrzytnęła piła, wrzynająca się we wspaniałe kły; wtórowały jej żałosne jęki i jazgotliwy, pełen bólu ryk.
536Jeden po drugim odpadały kły — zdobycz białego sahiba i hojna zapłata za jego trudy.
537Kapitan krzyknął coś do kornaków.
538Hindusi szybko założyli swoim słoniom chomąta i szleje z orczykiem.
539Birara zaczepił hakiem o sznury krępujące największego z jeńców i wywlókł go z zagrody.
540Naganiacze zakładali na tylne nogi słoni mocne łańcuchy i uwiązywali je do grubych pni.
541Po chwili zwolnione z pęt zwierzęta podniosły się i usiłowały zerwać żelazne kajdany.
542Przebiegły człowiek wiedział, jak należy zatrzymać przy sobie porwaną podstępem zdobycz.
543Birara wraz z Amrą pozostał w pobliżu pułapki.
544 545Nie smakowały mu tego dnia grube, zielone bambusy, ledwie wybujałe z rozmiękłej od deszczów ziemi; nie dotknął rzuconych mu przez chłopaka świeżych korzeni i jakichś owoców uzbieranych w dżungli.
546Coś świtało w ogromnej głowie oswojonego słonia.
547Niby wstyd, niby żal do ludzi.
548Więzienie, Głód, Niewola, Zwierzęta, ObyczajePrzez kilka dni trzymano jeńców na uwięzi.
549Nie karmiono ich i nie dawano im wody do picia.
550Wzdychały ciężko; chwilami rozpaczliwie ryczały; skarżyły się żałośnie.
551Na widok podchodzącego do nich człowieka gniewnie podnosiły trąby i wymachiwały uszami, chrapiąc i przestępując z nogi na nogę.
552Nie chciały się poddać. Wolały umrzeć niż utracić wolność i ulec przemocy człowieka.
553Głód i pragnienie przełamały jednak ich opór i dumę.
554Powoli zaczęły jeść rzuconą im paszę, a wkrótce brały już z rąk przyszłych poganiaczów banany, placki ryżowe i kawałki soli.
555Po tygodniu początkowego oswojenia, zdjęto z nich kajdany.
556Zarzucono im pętle na szyję i powiązano parami.
557Oswojone słonie szły na czele, prowadząc całą gromadę do wsi.
558Zbiegła się tam ludność z całej Satpury.
559Biały sahib dobrze sprzedał schwytane słonie.
560Hindusi uprowadzali je ze sobą.
561Odtąd miały one przyzwyczaić się do pracy i milczeć, gdy kornak bije je po głowie żelaznym hakiem.
562Nie każdy bowiem poganiacz myśli tak, jak myślał stary Bauli i jego wnuk — Amra.
563Mógłby coś o tym opowiedzieć uwięzionym rodakom sędziwy Birara, lecz nie śmiał, gdyż patrzyły na niego z pogardą.
564Ze smutkiem spoglądał na znikające w oddali słonie i wzdychał ciężko.
565Tęsknota i rozgoryczenie nie opuszczały go.
566Coś zatruło spokój i niezmienną pogodę w sercu Birary.
Rozdział VI. Królewicz Nassur
567Kapitan, sprzedawszy schwytane słonie, wynajął Amrę, aby go odwiózł do Użżainu, stolicy maharadży Satpury.
568Obiecał mu całe 30 rupii za ten daleki przejazd, więc chłopak zgodził się natychmiast.
569Zaraz też obiegł wszystkie chaty i wypytał wieśniaków o drogę.
570Skończywszy niezbędne przygotowania, wyruszyli nazajutrz w drogę.
571Gwarzyli sobie wesoło. Amra jednak z niepokojem spoglądał na Birarę.
572Słoń szedł ze smutnie opuszczoną trąbą, milczący i ponury.
573„Chory jest, czy co? — myślał chłopak. — Kąpał się dziś, więc nic mu nie dolega… Cóż mu jest?”
574Głowił się nad tym pytaniem mały kornak przez cały dzień, lecz odpowiedzi nie mógł znaleźć.
575Droga szła przez lesiste góry. Tam i sam przecinały ją szumiące, wartkie potoki.
576Spotykali inne słonie, idące z kornakami. Ciągnęły belki i duże złomy kamieni lub szły obciążone workami i skrzyniami.
577Birara, który zwykle lubił te spotkania, kroczył dalej, obojętny i zamyślony.
578Dopiero na trzeci dzień podróżnicy ujrzeli w oddali znaczne miasto.
579Wznosiły się tam wieże i kopuły świątyń, otoczonych wysokimi drzewami.
580Szeroka droga, wykładana białymi płytami i obsadzona dwoma rzędami palm, prowadziła do pałacu maharadży Tasfina, władcy Satpury.
581Straż, stojąca przy wspaniale rzeźbionej bramie, powitała białego sahiba uniżonymi ukłonami.
582Wojownicy i świta dobrze znali przyjaciela swego króla. Wiedzieli, że maharadża w młodości służył w wojsku razem z kapitanem.
583Birara wkroczył spokojnie na dziedziniec pałacowy z taką pewną miną, jak gdyby przez całe życie zamieszkiwał posiadłości maharadży.
584Stanął przed kolumnami prowadzącymi do wnętrza siedziby królewskiej i dopomógł kapitanowi zejść na ziemię.
585Sahib, zwracając się do starego Hindusa w czerwonym płaszczu, rzekł do niego:
586— Mój dobry Wakazasie! Każ, aby zaopiekowano się tym chłopcem i jego słoniem. Muszę ich tu zatrzymać przez kilka dni…
587— Rozkazałeś, sahibie — odparł Hindus i skinął na Amrę.
588Starzec wskazał chłopakowi dom, gdzie się mieściła zwykle służba odwiedzających maharadżę gości.
589Amra wykąpał zakurzonego i zbryzganego błotem Birarę i odprowadził go na pastwisko.
590Była to obszerna łąka, podnosząca się na zbocza góry, gdzie rozpoczynała się dżungla.
591Wstępu do kniei strzegły patrole żołnierzy, gdyż odbywały się tam sławne polowania, urządzane dla honorowych gości przez władcę Satpury.
592Parkan z drutu kolczastego opasywał dżunglę pomiędzy Użżainem a Dustorą.
593Różnorodną zwierzynę chowano w ostępach dziewiczego lasu.
594W tym czasie maharadża nie miał gości.
595Cała łąka z zaroślami krzaków i biegnącym, warkotliwym potokiem należała teraz niepodzielnie do Birary.
596Słoń rozpoczął od tego, że wnet po kąpieli wytarzał się w wysokiej trawie, a potem długo ocierał się bokami i zadem o skały.
597Ulżyło mu to nieco, więc poweselał nawet.
598Od kilku dni po raz pierwszy chrząknął i machnął ogonem.
599Najadłszy się soczystej trawy, wszedł do zarośli bambusów i jął[23] poszukiwać młodych pędów.
600Czynił to leniwie, bo oczy mu się kleiły, a trąba zwisała bezwładnie.
601Już zaczął drzemać, gdy posłyszał młody, dźwięczny głos.
602Zwierzę, Spotkanie, Serce, RozumKtoś wołał:
603 604Birara podniósł głowę i obejrzał się. Przez łąkę biegł mały chłopak w białym ubraniu, przepasanym szeroką szkarłatną wstęgą.
605Zaciekawiony Birara poszedł mu na spotkanie, wyciągając trąbę.
606Stanęli naprzeciwko siebie. Słoń obwąchał chłopca i dotknął jego ramienia.
607Jak każde zwierzę, od razu zrozumiał, że mały, nieznajomy chłopak miał dobre, szlachetne serce.
608Łypnął więc oczkami i trąbą objął go za ramiona. Chuchnąwszy mu w twarz, zamruczał łagodnie.
609Chłopak poszperał w kieszeni białej kurteczki i znalazłszy karmelek, poczęstował nim Birarę. Słoń wziął przysmak ostrożnie, obwąchał i z cichym chrząkaniem włożył do paszczy.
610 611Dźwięk jego głosu podobał się Birarze, gdyż brzmiał tak, jak mowa Amry.
612Wyciągnął znów trąbę, pochwycił chłopca pod pachy i wsadził sobie na grzbiet.
613Nowy przyjaciel klasnął w dłonie z uciechy.
614Birara mruknął i podreptał truchtem przez łąkę przy wesołych okrzykach małego jeźdźca.
615Amra tymczasem, spożywszy miskę bobu, obficie polanego żółtym, piekącym sosem imbirowym, zamierzał trochę się przespać.
616Podszedł już był do pryczy, okrytej grubymi, miękkimi matami, gdy posłyszał trwożne krzyki i tupot biegnących ludzi.
617 618Wojownicy i słudzy biegli, wymachując rękami i krzycząc przeraźliwie:
619— Nassur!… Królewicz Nassur!… Na ratunek!
620Amra, nie rozumiejąc jeszcze, co się stało, wybiegł z domu i podążył za tłumem.
621Razem ze wszystkimi dobiegł do łąki i stanął zdumiony.
622Gromada żołnierzy, urzędników i lokajów pałacowych otaczała Birarę.
623Amra spostrzegł od razu, że słoń się gniewa.
624Zwiniętą trąbę podnosił wysoko, szeroki łeb o niespokojnie poruszanych uszach zadzierał coraz głośniej i wydawał urywane, przeraźliwe trąbienie.
625Na karku Birary siedział mały chłopak w białym ubranku, klaskał w dłonie i śmiał się dźwięcznie, pokrzykując:
626— Nie daj mnie! Nie daj mnie, dobry słoniu!
627Na próżno przyskakiwali do Birary co najtężsi wojownicy, chcąc zdjąć małego jeźdźca.
628Słoń robił gwałtowne zwroty, roztrącał tłum, groził trąbą i kłami.
629Amra, widząc, że zakrawa to na poważną awanturę, przecisnął się przez ciżbę i dopadł wreszcie słonia.
630— Birara! Mój stary druhu! — zawołał mały kornak z wyrzutem. — Cóż to za hece wyprawiasz?!
631Słoń od razu się uspokoił i opuścił trąbę. Po chwili położył ją na ramieniu Amry, mrucząc pojednawczo.
632— No, dobrze — ciągnął dalej chłopak — ale co ci do głowy strzeliło, starowinko? Skąd ten hałas?!
633Nieznajomy chłopak, siedzący na słoniu, popatrzał na Amrę i zanosząc się od śmiechu, zawołał:
634— Ach, co za wesoła zabawa! Ujrzałem tego pięknego słonia…
635— O, tak! — odparł z dumą kornak. — Birara jest pięknym słoniem, prawdziwym „kumiria”!
636— …podszedłem do niego i dałem mu cukierek — ciągnął biało ubrany chłopczyk. — Birara zaczął się bawić ze mną… Wsadził mnie sobie na grzbiet i zaczął nosić po łące…
637— Czy umiesz mówić do słonia? — zapytał Amra.
638W tej chwili jakiś poważny, opasły dostojnik w czerwonym zawoju ścisnął go za ramię.
639— Jak śmiesz, prostaku, tak po grubiańsku zwracać się do królewicza Nassura?! — syknął gniewnie.
640— Zostaw go w spokoju, Bali! — zawołał królewicz. — Chcę się zabawić… Zbrzydł mi pałac i wasze towarzystwo! Rozkazuję wam odejść i pozostawić nas samych…
641Z niskimi pokłonami, co chwila przykładając dłonie do ust i piersi, cofnęli się dostojnicy, świta, żołnierze i sługi.
642— Jak się nazywasz? — spytał królewicz, uśmiechając się do zmieszanego chłopca.
643— Jestem Amra, syn Warory z Suratu, kornak Birary! — odparł z ukłonem.
644Po chwili skłonił się jeszcze niżej i rzekł:
645— Wybacz mi, królewiczu, moją mowę prostaczą, lecz wieśniakiem jestem i nikt mnie nie uczył… Pracujemy ciężko obaj: Birara i ja…
646Nassur uśmiechnął się znowu i zawołał:
647— Siadaj obok, przyjacielu, i opowiedz mi o sobie…
648Amra skinął na słonia, a ten z cichym mruczeniem wsadził go sobie na grzbiet.
649Nassur z zaciekawieniem słuchał opowiadania nowego znajomego, chwilami wykrzykiwał zdumionym głosem lub wybuchał beztroskim, wesołym śmiechem.
650Amra kazał Birarze iść na miasto.
651Jechali więc ulicami Użżainu, a Hindusi na widok królewicza kłaniali się do ziemi lub nawet klękali przed nim. Zatrzymali się nad rzeką, gdzie mały kornak pomógł Nassurowi zejść ze słonia i pokazał mu, jak Birara się kąpie, co w zachwyt wprawiło syna maharadży.
652Powróciwszy do pałacu i pożegnawszy królewicza, Amra puścił swego słonia na łąkę, a sam pobiegł do domu, bo spać mu się chciało straszliwie.
653Tego dnia jednak nie sądzone mu widać było zażyć spokoju i wypoczynku.
654Przysłano po niego z kancelarii pałacowej.
655Ten sam opasły dostojnik, który chciał go skarcić za niestosowne odezwanie się do królewicza, rzekł do niego:
656— Najjaśniejszy Nassur pragnie nabyć twego słonia, chłopcze!
657— Birara nie jest do nabycia, dostojny panie! — odpowiedział Amra.
658— Zrozum, że królewicz pragnie tego! — upomniał go urzędnik.
659— Niech królewicz zrozumie, że ja nie pragnę sprzedania mego słonia! — odparł chłopak i spojrzał na mówiącego płonącymi oczami pełnymi uporu i stanowczości.
660— To może źle się dla ciebie skończyć… — syknął dostojnik.
661Amra nic nie odpowiedział, tylko mocniej zacisnął wargi i zmarszczył brwi.
662W tej chwili wszedł biały sahib i ujrzawszy ponurą twarz chłopca, jął[24] wypytywać o przyczynę złego humoru.
663Dowiedziawszy się o życzeniu Nassura, Anglik wzruszył ramionami i rzekł:
664— Zmusić kogoś do sprzedania majętności byłoby bezprawiem. Królewicz natomiast może wynająć słonia wraz z jego poganiaczem. Czybyś się zgodził na to, Amra?
665Chłopak skinął głową i odparł:
666— Praca jak każda inna! Zgadzam się, o ile mi zapłacą. Sahib już wie, że muszę pomagać rodzinie…
667Anglik oznajmił urzędnikowi, że sam pomówi z maharadżą i wyszedł razem z chłopcem.
668— Bądź spokojny, mały! — szepnął do niego. — Nie pozwolę cię skrzywdzić. Zresztą znam królewicza… jest to dobre, poczciwe dziecko… Wszystko się ułoży pomyślnie, Amra…
669Chłopak podziękował sahibowi i powrócił do izby gościnnej.
670Jeszcze raz nie udało mu się położyć, gdyż podano wieczerzę — smaczną i sutą.
671Dopiero uporawszy się ze wszystkim, najedzony i senny, upadł na posłanie i usnął wreszcie jak kamień.
Rozdział VII. „Wąwóz królewicza”
672Zaczęło się zupełnie nowe, całkiem niezwykłe życie.
673Birara nic nie robił i tył straszliwie, a rozleniwił się tak dalece, że wzdychał nawet na myśl o jedzeniu.
674Wszakże i to już była dla niego praca. Brać pożywienie, wkładać do paszczy, żuć, łykać!…
675Królewicz, zaprzyjaźniwszy się z nim i małym kornakiem, odbywał codziennie długie przejażdżki.
676Co prawda, nie były one tak wesołe, jak ta pierwsza, niespodziewana.
677Na Birarę nakładano teraz czerwone popręgi[25], napierśnik[26] i terlicę[27], z góry zaś okrywano siatką ze srebrnych sznurów ze szkarłatnymi frędzlami.
678Amra siedział na karku słonia, a za nim na umocowanym do terlicy krzesełku — jechał Nassur.
679Słonia otaczała kawalkada jeźdźców ze świty królewskiej, a z tyłu cwałował oddział przybocznej gwardii maharadży.
680Chłopcy zaprzyjaźnili się serdecznie i poza tymi okazałymi przejażdżkami po okolicach stolicy, spotykali się jeszcze często po kryjomu.
681Otoczenie maharadży śledziło zazdrośnie, aby młody następca tronu Satpury nie zniżał się do pospólstwa. Straż przyboczna nie dopuszczała nigdy zbliżenia jakiegoś tam zwyczajnego śmiertelnika, nieokrzesanego wieśniaka do osoby królewicza.
682Wymagała tego surowa, wschodnia etykieta[28] dworu dumnego maharadży Tasfina.
683Mały królewicz nudził się w pałacu, tymczasem nie mógł stąpnąć kroku bez swego wychowawcy, Bali, piastującego godność wielkiego ochmistrza dworu.
684Zbrzydło mu to niewymownie, a stało się wprost nieznośne od chwili spotkania Birary i znajomości ze sprytnym i wesołym Amrą.
685Długo myślał nad tym, jakby się zwolnić spod opieki swego nudnego wychowawcy.
686Nie mogąc nic obmyślić, postanowił działać otwarcie i śmiało.
687— Bali! — zawołał pewnego razu do wielkiego ochmistrza.
688— Sługa twój, wielki panie, synu brata słońca, słucha cię… — zaczął ględzić dostojnik.
689— Czekaj! — machnął ręką Nassur. — Skończysz z tymi tytułami jutro, a tymczasem, chcę w tej chwili być wolny i wymknąć się z pałacu na zabawę z Amrą i jego słoniem!
690— To okropne! — przeraził się stary Bali. — Najjaśniejszy, blaskiem równy słońcu, najpotężniejszy władco, synu boskiego Tasfina…
691— Milcz i słuchaj! — marszcząc brwi, zawołał Nassur. — Powiadasz, że „jestem najpotężniejszym władcą”. Jeżeli tak, to wypuść mnie z pałacu, jeżeli nie uczynisz tego, obiecuję, że utnę ci głowę, gdy będę maharadżą!…
692 693— Zlituj się nad wiernym sługą… — bełkotał. — Jeżeli wypuszczę ciebie, królewiczu, wielki maharadża utnie mi głowę przedtem, niż odziedziczysz po nim tron Satpury…
694— Urządzę ci wspaniały pogrzeb, mój dobry Bali! — z wesołym śmiechem przerwał mu Nassur. — Jakoś tam damy sobie radę, mój stary!
695Od tej rozmowy codziennie po południu, w godzinach, gdy maharadża przyjmował ministrów, kapłanów i wyższych dostojników pałacowych, królewicz Nassur biegł na umówione miejsce.
696Amra znalazł doskonałą kryjówkę.
697W górach, okrytych dżunglą, wykrył długi i szeroki wąwóz. Nazwał go „wąwozem królewicza”.
698Ani świta maharadży, ani też warty strzegące zwierzyny w dżungli, nie mogły dostrzec ukrytych w nim spiskowców.
699 700Birara, widząc królewicza pędzącego do wąwozu, dreptał za nim z wesołym pomrukiem.
701Lubił te wyprawy starowina. Rosły tam bowiem drzewa mangowe, a soczyste, wonne ich owoce lubił stary łakomiec[29]. Dostawał też zawsze jakiś przysmak osobliwy od królewicza i Amry.
702Chłopaki siadały pod zwisającą skałą i wdawały się w pogawędkę. Zwykle zaczynał Amra.
703Opowiadał obszernie i szczegółowo o życiu i pracy biednych wieśniaków, posiadających pole mniejsze od najmniejszej sali pałacu Nassura; o rybakach, którzy giną często w siwych, syczących falach oceanu lub zostają pożarci przez żarłoczne rekiny.
704Amra snuł opowieści o odważnych niestrudzonych myśliwych, przecinających dżunglę, gdzie błyska zielonymi ślepiami pręgowany tygrys lub plamista pantera.
705Przy każdym nowym spotkaniu odsłaniał przed oczami przyszłego władcy zwykłe, proste i nędzne życie, którego „syn brata słońca” i „najpotężniejszy władca” nigdy nie widział z okien swego pałacu lub z wysokości tronu, gdy zasiadał na nim obok ojca.
706Gdy kornak milknął, królewicz Satpury rozpoczynał swoje opowiadanie.
707Śmiał się i szydził z niemądrych i uciążliwych przepisów i obyczajów panujących na dworze jego ojca, przedrzeźniał różnych dostojników; barwnie i zajmująco przedstawiał niezwykły przepych uczt i przyjęć dworskich i dalekie podróże za morze, do Londynu, gdzie mieszka cesarz Wielkiej Brytanii…
708Ze zdumieniem posłyszał Amra, że jego mały przyjaciel pół roku spędza w stolicy białych sahibów, gdzie uczy się, aby, gdy nastanie czas, stać się oświeconym i sprawiedliwym władcą swego kraju i narodu.
709Tamując oddech, słuchał wieśniak o tym, czego uczą Nassura biali sahibowie i o tym, co widział w obcych, dalekich krajach syn maharadży.
710Pewnego razu, słuchając królewicza, westchnął:
711— Zazdrościsz mi? — spytał Nassur, spojrzawszy w rozognione oczy przyjaciela.
712— Tak! — odparł z całą szczerością Amra. — Nie myśl jednak, królewiczu, że zazdroszczę ci honorów świetności panującego władcy. O, nie! Chciałbym tylko zdobyć wiedzę!…
713Nassur zaśmiał się szyderczo i mruknął pogardliwie:
714— Powiem ci, mój drogi, że to jest bardzo nudne zajęcie… Stokroć wolę kopać piłkę lub grać w tenisa, golfa… hokeja!
715Amra nie rozumiał tych obcych słów, więc Nassur opowiedział mu o różnych grach sportowych, w których lubują się Anglicy.
716Wysłuchawszy spokojnie i cierpliwie królewicza, chłopak powtórzył:
717— O, nie! Przede wszystkim chciałbym zdobyć wiedzę!
718Innym znów razem spotkanie przyjaciół kończyło się zabawą.
719Tu górował Amra. Zręczny, silny zwinny znał dużo sztuczek, które zadziwiały królewicza.
720Wieśniak umiał zastawiać sidła na myszy polne, krety i króliki. Zręcznie chwytał na wędkę ryby w potoku i piekł je na małym ognisku. Raczyli się nimi, a ta zwykła strawa rybaków niezmiernie smakowała przyszłemu maharadży.
721Najulubieńszą zabawę chłopaków stanowiło polowanie na tarantule, skorpiony i węże.
722Amra umiał wykryć wśród kamieni okrągłe otwory prowadzące do podziemnych nor czarnych, kosmatych pająków — tarantul. Pod popękanymi płytami skalnymi odnajdywał zaczajone skorpiony — do raków podobne, o długich ogonach, zakończonych jadowitym haczykiem.
723Nałapawszy sporo tych niebezpiecznych owadów, urządzali bitwę.
724Oczyściwszy mały placyk, ogradzali go wetkniętymi w ziemię odłamkami kamieni i wpuszczali do środka zapaśników.
725Długo krążyły po malutkiej arenie tarantule i żółte skorpiony, patrząc na siebie podejrzliwie i prostując się groźnie na grubych, mocnych nogach.
726Wkrótce rozpoczynały walkę zaciętą i niemiłosierną.
727Ani jeden z zapaśników nie zostawał przy życiu.
728Pod koniec bitwy walka stawała się ogólna. Oszalałe, rozwścieczone owady biły się na oślep, tworząc jeden zwał drgających, szamocących się ciał.
729Zwierzęta, NiebezpieczeństwoSzczególniej jednak lubił Nassur polowanie na węże.
730Ogromny, niezgrabny Birara z powodzeniem zastępował wyżła.
731— Szukaj węża! — mówił do słonia Amra.
732Birara opuszczał trąbę i podnosił uszy. Ostrożnie, jak gdyby ze strachem, rozchylał krzaki i kępy trawy, odrzucał duże kamienie i głośno sapał.
733Gdy błyskawicznym ruchem podnosił trąbę, Amra rzucał się naprzód i wołał:
734 735Długą tyką, zakończoną widełkami, przyciskał węża do ziemi, a po chwili zadzierzgał mu pętlę na szyję i z triumfem pokazywał Nassurowi zdobycz.
736Królewicz klaskał w dłonie i śmiał się, patrząc na Birarę, chrapiącego ostrzegawczo i trwożnie.
737W głosie jego brzmiało upomnienie:
738Wąż— Bądźcie ostrożne, dzieciaki! Różne bywają węże…
739Ostrzeżenia takie nie były wcale zbyteczne.
740Pewnego razu, spotkawszy się w wąwozie, chłopacy postanowili zrobić wycieczkę aż do końca jaru.
741Znaleźli tam małe bagienko. Sitowie i duże, jasnozielone liście lilii wodnej okrywały powierzchnię wody i grząskiego torfowiska.
742Birara znalazł tam jakieś korzonki i raczył się nimi z parskaniem.
743Amra, wyciąwszy długą, gładką trzcinę, majstrował z niej fujarkę.
744Królewicz błąkał się po brzegu bagniska i przyglądał się barwnym motylom unoszącym się nad wodą.
745Nagle usłyszał cichy świst i jak gdyby klaśnięcie bicza.
746Zdumiony rozglądał się dokoła.
747Świst powtórzył się już wyraźniej i bliżej.
748Nassur spojrzał na ziemię. Spoza kępy wysuwał się wąż.
749Nigdy takiego jeszcze nie widział.
750Żółty i długi płaz miał na karku dwa czarne kółka, połączone ciemnymi pasemkami.
751Złe, nieruchome oczy jego wbijały się w chłopaka.
752Prężne ciało kurczyło się gwałtownie i sunęło powolnie naprzód.
753Gad zatrzymał się, zamarł na chwilę, a potem, sycząc, jął[30] unosić płaską głowę i śmigać czarnym, długim językiem.
754Kark węża zaczął się rozdymać, przybierał kształty płaszcza, na którym niby okulary czerniały dwie ciemne, połączone ze sobą plamy.
755— Amra! — zawołał królewicz. — Biegnij tu: znalazłem zabawnego węża! Schwytamy go…
756Chłopak przybiegł natychmiast, trzymając w ręku giętką trzcinę.
757Rzucił okiem na płaza i poznał od razu najstraszliwszą z jadowitych żmij — okularnika.
758Widział takiego gada, gdy rodzice Amry mieszkali nad błotnistą Narbadą. Okularnik ugryzł wtedy córkę sąsiada, a dziewczynka wkrótce zmarła.
759Wtedy to nasłuchał się chłopak strasznych opowiadań o tych jadowitych płazach.
760— Stój i nie ruszaj się! — szepnął rozkazująco. — Nie ruszaj się, bo zginiesz!…
761Okularnik tymczasem rozdął szyję i już się prężył, gotowy do skoku.
762Nie zdążył jednak, bo w powietrzu gwizdnęła trzcina i ugodziła go w sztywny grzbiet.
763Okularnik wyciągnął się na trawie; ostatnim wysiłkiem bijąc ogonem o ziemię.
764Amra trzciną przycisnął mu głowę i dobił.
765— Trzynta negu!… — szepnął drżącym ze wzruszenia głosem. — Żmija śmierci…
766— Trzynta negu! — powtórzył Nassur. — Czytał nam o niej nauczyciel. Kły jej posiadają śmiertelną truciznę… Amra! Uratowałeś mi życie…
767Chłopak milczał, z radością patrząc na przyjaciela.
768— Gdy będę maharadżą, uczynię cię dowódcą straży przybocznej!… — zawołał królewicz.
769Amra spuścił oczy i odparł cicho:
770— Oby Bóg dał najdłuższe życie Tasfinowi, wielkiemu maharadży!
771Nassur zmieszany spojrzał na towarzysza.
772— Dziękuję ci! — rzekł. — Jesteś dobry i mądry!
773 774Odprowadził przyjaciela do ogrodzenia pałacowego i pożegnał go niskim ukłonem. Tu, w obrębie siedziby maharadżów Satpury, Nassur nie był już dla niego wesołym, miłym towarzyszem zabaw i ciekawych pogadanek.
775Stawał się znowu „synem brata słońca”, przyszłym królem całego kraju i narodu.
776Widział w tym chłopaku nie tylko swego władcę, lecz również władcę Birary, Warory, matki Sonczy i małych siostrzyczek, do których Amra coraz bardziej tęsknić zaczynał.
777Pragnąłby być czym prędzej w trzcinowej chacie rodzicielskiej, słyszeć postukiwanie młoteczka snycerskiego, brzęk żelaznych kociołków, szorowanych przez siostry przy ognisku, tulić się do spracowanych rąk zawsze stroskanej matki…
778— Poproszę cię o coś, wielki królewiczu… poproszę, gdy przyjdziesz jutro do wąwozu… — szepnął Amra.
779— Przyjdę! — potrząsnął głową Nassur i skinąwszy chłopakowi ręką, zniknął w mroku palm i kwitnących magnolii.
Rozdział VIII. Tasfin — maharadża Satpury
780Królewicz Nassur przyszedł nazajutrz na umówione miejsce wcześniej niż zwykle.
781Nie znalazł tam jeszcze Amry, oczekującego go dopiero po południu.
782Birara, spostrzegłszy nowego przyjaciela, popędził ku niemu.
783Nie widząc chłopca, Nassur spojrzał na słonia i rzekł ze smutkiem:
784 785Birara podniósł uszy i nadsłuchiwał.
786— Amra… Amra… Nie ma Amry! — powtórzył chłopak.
787Słoń przechylił głowę na bok i poruszał uszami niespokojnie i pytająco.
788— Idź i przyprowadź do mnie Amrę!… Dobry Birara, biegnij po Amrę!…
789Słoń zrozumiał wreszcie, opuścił natychmiast uszy, zawrócił i podreptał ku wyjściu z „wąwozu królewicza”.
790Nassur przyglądał mu się z zaciekawieniem.
791Birara coraz szybszym truchtem, śpiesząc się i wymachując ogonem, biegł przez łąkę. Dotarłszy do ogrodzenia pałacowego, jął[31] potrząsać bramą tak potężnie, że stojący na czatach[32] żołnierz, w obawie przed wyłamaniem jej, pośpiesznie odsunął rygle.
792Słoń, nie spojrzawszy nawet na niego, przebiegł boczny dziedziniec i stanął przed domem służbowym.
793Zajrzawszy przez okno, wyciągnął trąbę i zwlókł leżącego na pryczy Amrę.
794— Czyś zwariował, mój staruszku? — zawołał chłopak.
795Upomnienia te nie zdały się na nic.
796Birara wsadził kornaka na jego zwykłe miejsce i ruszył „z kopyta” ku bramie.
797Wkrótce wpadł do wąwozu i postawił zdumionego i uradowanego Amrę przed roześmianym Nassurem.
798— Wyrwałem się dziś wcześnie, gdyż ojciec wyruszył na polowanie z jakimiś gośćmi — objaśnił królewicz.
799— Ach, jak to dobrze! — zawołał Amra. — Ale może twoja mama będzie cię szukała, królewiczu?
800Nassur spuścił oczy i szepnął:
801— Moja mama umarła, gdy byłem zupełnie mały. Wychowuje mnie stary, poczciwy Bali, lecz z nim dałem już sobie radę!
802Amra zamyślił się. Przyjaciel jego, a i on też zostaną bez śniadania?…
803— Królewiczu! — rzekł chłopak, patrząc na Nassura. — Musimy przyrządzić wspaniałą ucztę!
804— Ha, ha! — śmiał się królewicz. — To niełatwa rzecz!
805Amra nic nie odpowiedział. Zaczął się krzątać. Z głębokiej kieszeni granatowego szlafroka, który mu wydano w pałacu, wydobył zwój cienkiego sznurka, wetknięte w korek haczyki na ryby i scyzoryk.
806Naścinał kilka pręcików, zręcznie zawiesił na nich ruchome, łatwo zadzierzgające[33] się pętle, a potem wybrawszy giętką trzcinę, przywiązał do niej sznurek z haczykiem.
807— Chodźmy! — szepnął do przyjaciela. — Wyszukałem nory królików. Zapolujemy na nie, a potem nałapiemy ryb i poszukamy dojrzałych owoców mango! Będziemy syci, królewiczu!
808Otoczywszy sidłami nory królików, gwizdnął na Birarę.
809— Tupaj, a z całej siły! — zawołał do słonia kornak.
810Birara jął przestępować z nogi na nogę, podskakiwać i tupać, płosząc króliki.
811Kilka tych szarych zwierzątek śmignęło w trawie, a dwa z nich trafiły do zastawionych pętel.
812Nassur klaskał w dłonie i śmiał się.
813Z chwytaniem ryb poszło jeszcze łatwiej.
814Wkrótce pod skałą płonęło małe ognisko, przy którym Amra piekł na patyczkach kawałki mięsa i ryby, a Nassur zrywał — różowe owoce mango i z chichotem oganiał się od Birary. Łakomy zwierz mruczał i zapuszczał trąbę do kapelusza królewicza, wyławiając najdojrzalsze owoce.
815Chłopaki, ukrywszy się w cieniu, spożywały śniadanie, gdy nagle stojący obok Birara sapnął głośno i podniósł głowę.
816Do wąwozu wjeżdżał na pięknym rumaku okazały mężczyzna o długiej, czarnej brodzie i brązowym, dumnym obliczu.
817O kilka kroków za nim podążało kilku jeźdźców w barwnych mundurach przybocznej straży króla.
818— Ojciec!… — szepnął Nassur. — Uciekaj, Amra.
819Chłopak dumnie potrząsnął głową.
820— Nie uczyniłem nic złego, więc nie będę uciekał! — odparł.
821Tasfin, maharadża Satpury, zbliżał się do ogniska.
822 823— Królewicz Nassur?! — zawołał zdumiony.
824Chłopak rzucił się do ojca i całując go po rękach, przyznał się do codziennych spotkań swoich z Amrą i jego słoniem, opowiadał o małym kornaku i o tym, jak chłopak uratował mu życie, gdy napadł go jadowity okularnik.
825— Surowa kara spotka twego wychowawcę, Bali! — rzekł groźnie Tasfin.
826— Przebacz mu, ojcze! — błagał Nassur. — Jemu zawdzięczam, że poznałem dobrego, szlachetnego przyjaciela, jakim jest Amra, syn wieśniaka z Suratu.
827To mówiąc, wskazał ręką na Amrę, który nisko skłonił się przed władcą.
828— Obroniłeś mego syna, chłopcze? — spytał maharadża.
829— Obroniłem i obronię w każdej przygodzie, bo polubiłem królewicza Nassura i mój słoń Birara także polubił go! — odpowiedział cichym głosem chłopak.
830— Nassur jest królewiczem, przyszłym maharadżą — rzekł Tasfin.
831— Jest on moim przyjacielem, od którego nic nie żądam, a wdzięczny mu jestem za dobre serce jego dla mnie i dla Birary — szepnął Amra.
832— Mówisz, co prawda, nie tak, jak powinni to czynić poddani, lecz mądrość brzmi w słowach twoich, dziecko! — w zamyśleniu wyrzekł maharadża. — Przyjaźń jest droższa i pewniejsza od zmiennej łaski władcy…
833Nie skończył, bo przerwał mu Birara.
834Podszedł i trąbą dotknął ramienia Tasfina.
835Dla niego nie był on ani władcą, ani „bratem słońca”, ani maharadżą Satpury.
836Podobał mu się głos tego człowieka i łagodne błyski w jego oczach.
837Chuchnął więc na niego dobrotliwie i mruknął cichutko.
838Maharadża zeskoczył z konia i skinąwszy ręką w stronę świty, kazał jeźdźcom powracać do pałacu.
839Sam zaś usiadł przy gasnącym ognisku i jął wypytywać chłopców o ich zabawy i rozmowy, śmiał się wesoło i zajadał owoce mango.
840Birara tkwił przed nimi, kiwał głową, a w oczach jego zapalały się co chwila żartobliwe, figlarne ogniki.
841Wielki władca, wspaniały maharadża przyglądał się chwytaniu ryb przez małego wieśniaka i raczył spożyć jedną z nich, upieczoną na węglach i polaną sokiem mangowym.
842Tasfin był człowiekiem mądrym i wnikliwym.
843W mig zrozumiał, że Amra ma w sobie dużo szlachetności, odwagi i stanowczości.
844Już wiedział, że ten mały Hindus od dawna pracuje ciężko i utrzymuje całą rodzinę, chociaż drobnym jest jeszcze i słabym chłopakiem.
845Posłyszawszy od syna, że przyjaciel jego marzy o nauce, zamyślił się.
846„Prawdziwy władca powinien znać, rozumieć i lubić swój naród — mignęła mu myśl. — Ten chłopak z pospólstwa, być może, stanie się z czasem najlepszym i najbardziej oddanym doradcą Nassura… Niech więc pozostanie przy nim…”
847To postanowienie maharadży Satpury zmieniło całe życie Amry, syna kaleki Warory.
848Na inną też drogę skierowało ono losy sędziwego Birary.
849Mały jego kornak nic jeszcze nie przeczuwał, lecz słoń pochwycił niewypowiedzianą myśl władcy, zaczął tupać, podrygiwać, wreszcie, podniósłszy trąbę, wydał donośny ryk.
850Na prośbę Nassura wsiedli wszyscy na słonia.
851Birara podniósł najpierw Tasfina, potem królewicza, na ostatku zaś — kornaka.
852Chłopak, usadowiwszy się na jego karku, rzekł:
853— Ruszaj, a prowadź konia władcy!
854Birara złapał rumaka za uzdę i podreptał przez łąkę, wywijając ogonem i chrząkając wesoło.
855Salutujący żołnierze i pochyleni w dworskich ukłonach dostojnicy w zdumieniu przyglądali się słoniowi, niosącemu na swym grzbiecie najwyższą władzę Satpury — „brata słońca” i „syna brata słońca”.
856Nie rozumieli, co się dzieje, i nigdy nie zrozumieli.
857Tasfin bowiem nikomu nie wypowiedział myśli, która się zrodziła w jego głowie, gdy spożywał pieczoną rybę w „wąwozie królewicza”.
858— Słuchajcie, dzieci! — szepnął do chłopaków, gdy stanęli przed wejściem do pałacu. — Nazwijmy wasz wąwóz — „wąwozem przyjaźni”.
859— Dobrze, bardzo dobrze! — ucieszył się Nassur.
860— A ty, mały, cóż powiesz na to? — spytał maharadża.
861— Taką nazwę możesz dać tylko ty, wielki królu… — odparł cicho Amra i dodał jeszcze ciszej: — Radością i wdzięcznością napełniłeś serce moje!
862 863Tak mądrej i dostojnej odpowiedzi nie dałby najbardziej sprytny i rozumny dworak.
864„Ten chłopak zajdzie wysoko!…” — pomyślał Tasfin i oparłszy się o trąbę Birary, zeskoczył na ziemię.
Rozdział IX. Rozłąka
865Kulawy Warora był zaniepokojony nieoczekiwaną wizytą. Do trzcinowej chatki jego, stojącej nad brzegiem Tapti, zawitał niezwykły gość.
866Był to — listonosz, jednooki Hindus Daltra.
867Warora wiedział o nim tyle tylko, że człowiek ten roznosił listy po domach białych sahibów.
868Po co zawitał do niego Daltra? Do Warory nigdy nikt nie pisał, zresztą kulawy snycerz nie umiał czytać.
869Tymczasem listonosz bardzo uniżenie kłaniał mu się i mruczał:
870— Duży, piękny list przyniosłem ci, czcigodny Warora… List z pałacu naszego maharadży! Widzisz tę czerwoną pieczęć? To… pieczęć królewska!
871Snycerz struchlał i nadrabiając miną, odparł na pozór obojętnie:
872— Hej, to chyba pomyłka! Skądże by znowu pisał do mnie sam maharadża?!
873Daltra przekonał go jednak, że list, pisany jest do niego — Warory, syna Bauli, i zaproponował mu uprzejmie odczytanie dostarczonego pisma.
874Wszystko się wkrótce wyjaśniło.
875Kancelaria władcy zawiadomiła Warorę, że maharadża postanowił zaopiekować się losem jego syna — Amry i nabyć należącego do rodziny słonia Birarę.
876Gdy listonosz wymienił tak wielką sumę rupii, że snycerz nie mógł nawet ogarnąć jej swym rozumem, wystraszona Soncza szepnęła:
877— Czy moglibyśmy za te pieniądze zbudować nową chatę i kupić krowę?
878Daltra parsknął śmiechem i zawołał:
879— Zbudujecie sobie piękny dom murowany, kupicie duże pole, ogród i bodaj pięć krów! Ale nie przerywajcie mi, bo nie skończyłem jeszcze czytania.
880Wieśniacy dowiedzieli się, że Amra miał szczęście podobać się królewiczowi, z którym razem wyjedzie wkrótce na naukę do Londynu, lecz, zanim opuści kraj, odwiedzi jeszcze przedtem rodziców.
881Posłyszawszy o tym, Soncza zapłakała, a małe Hubli i Radżori skakać zaczęły z radości i wołać:
882— Amra przyjedzie! Amra przywiezie nam pudełko karmelków…
883Listonosz, włożywszy list do koperty, podał go Warorze i kłaniając mu się, rzekł poważnym głosem:
884— Syn wasz wygrał wielki los na loterii! O! Widzę, że ten chłopak w czepku się urodził!
885Od wizyty jednookiego Daltry minął tydzień.
886Pewnego dnia przed zachodem słońca, gdy Soncza z dziewczynkami myły statki[34] i prały bieliznę na brzegu rzeki, Warora posłyszał wesoły okrzyk:
887— Hej, tam! Czy jest kto w domu?
888Snycerz z trudem podniósł się i opierając się na szczudłach, wyszedł przed chatę.
889 890Nie mógłby go nie poznać, bo takie olbrzymy zniknęły już prawie zupełnie ze świata.
891 892Słoń miał na sobie drogą, z czerwonej skóry uprzęż, ozdobioną mosiężnymi klamrami, i szkarłatny czaprak na szerokim łbie.
893Zachowywał przy tym bardzo poważną i niezwykle uroczystą minę, chociaż nie mógł się powstrzymać od wymachiwania ogonem.
894Poznał bowiem Warorę i starą zagrodę. Był z tego niezmiernie ucieszony.
895Za to kornaka nie od razu poznał snycerz.
896Musiał aż oczy dłonią przysłonić i przyglądać się długo i uważnie.
897„Amra czy nie?” — jak błyskawice miotały się pytania w głowie dawnego wojaka.
898Widział przed sobą jak gdyby obcego chłopca, który przypominał mu syna.
899Amra chodził dawniej prawie nagi.
900Wąska, czarna przepaska na biodrach zastępowała mu całe ubranie.
901Siedzący zaś na słoniu chłopak, jak się wydało Warorze, miał na sobie wspaniałe ubranie — wąskie, długie, z niebieskiego płótna spodenki, takąż koszulę, przepasaną czerwoną szarfą, a na głowie — jedwabną czapeczkę ze złotym galonikiem.
902Poza tym syn Warory wyjeżdżał i powracał do domu bez bagaży.
903Teraz z terlicy nałożonej na grzbiet Birary, zwisało kilka wypchanych worków.
904Warora nie wiedział, co myśleć, więc stał i milczał, zapatrzony w małego jeźdźca.
905— Cóż to? — zapytał chłopak. — Nie poznałeś mnie, ojcze?
906Po chwili zeskoczył na ziemię i objął Warorę za szyję, tuląc się do niego.
907— To ja: wasz Amra!… — szepnął. — Gdzież są mama i siostrzyczki?
908Dowiedziawszy się, że powrócą niebawem, zdjął worki z siodła, zwolnił Birarę ze wszystkich jego wspaniałych ozdób i szepnął do niego:
909— Poczekaj trochę, stary! Za chwilkę pójdziemy do kąpieli.
910Birara mruknął coś niewyraźnego w odpowiedzi.
911 912— Jak za chwilkę, to za chwilkę. Niech i tak będzie!
913Po powrocie kobiet nie było końca okrzykom to radości, to płaczu, podziwu i zachwytu.
914Wspaniałe upominki podobały się niezmiernie, bo też były bardzo piękne.
915O wszystkim pamiętał Amra, kochający rodzinę.
916Wiedział, co kto lubi, o czym marzy i czego mu brakuje.
917Po kąpieli odprowadził Birarę do zagrody słoni, kazawszy przynieść dla przyjaciela świeżej trawy, młodych bambusów i koszyk bananów.
918Przy wieczerzy, która niezwykle smakowała chłopakowi, Amra opowiedział rodzicom o wszystkim, co zaszło od chwili odjazdu jego z białym sahibem na łowy.
919Oznajmił rodzicom, że maharadża kazał wypłacać Warorze miesięczną zapomogę do czasu, aż Amra będzie mógł znowu pracą swoją wyżywić rodzinę.
920— Będziesz znów kornakiem? — spytała mała Hubli.
921— Nie, siostrzyczko, nie będę już poganiaczem słoni! — zaśmiał się Amra. — Nie wiem jeszcze, czym będę: może adwokatem… lekarzem lub inżynierem… lecz kornakiem nigdy już nie będę… Szkoda byłoby nauki dla takiej roboty!
922Nie tylko dziewczynka, lecz nawet rodzice nie zrozumieli tych słów chłopaka.
923Ciemni, nieuczeni prostacy nie wiedzieli, jaką potęgę i bogactwo przynosi wiedza.
924Kiwali tylko głowami i wzdychali.
925Tajemnicze, niezrozumiałe słowa syna i brata przerażały ich.
926Amra spędził trzy dni w rodzicielskim domu.
927Żegnany łzami i błogosławieństwem odjechał na długo.
928W sercach rodziców zagnieździła się trująca trwoga.
929— Czy powróci do nas Amra? — westchnęła z goryczą zapłakana Soncza.
930— O, Amra powróci pięknie ubrany i potężny, jak biały sahib! — zawołała z głębokim przekonaniem w głosie czupurna, śmiała Radżori.
931Matka przytuliła ją do piersi i westchnęła z ulgą.
932Słowa córeczki przyniosły ulgę stroskanemu sercu biednej Sonczy.
933Warora głowę podniósł wyżej i spojrzał na żonę wesołym, śmiałym wzrokiem.
934— Być może… — szepnął. — Czekajmy cierpliwie!
935Od tego czasu często rozmawiali o chłopaku, który urodził się w czepku.
936 937— Gdzie jest teraz Amra? Co robi? Czy myśli o nas?
938Na to ostatnie pytanie z całą stanowczością odpowiadała Radżori:
939— Amra myśli o nas i nigdy nie zapomni!
940Inne pytania pozostały bez odpowiedzi.
941Prostacy nie mogliby nawet w marzeniach swoich snuć przypuszczeń o losie chłopaka.
942O niczym nie wiedzieli i nie mieli pojęcia o szerokim świecie, który zdobyć dla siebie postanowił mały Amra.
943Przecież dla Warory i Sonczy nic poza Suratem nie istniało.
944Zdawało im się, że cały świat kończy się na tamtym brzegu Tapti lub może trochę dalej — nad Narbadą, gdzie się urodzili oboje i skąd stary Bauli przywiózł ich na wybrzeże morskie.
945Tymczasem Amra z królewiczem spędzali ostatnie dni w ogrodzie pałacowym i na łące w towarzystwie starego Birary.
946Maharadża rozkazał Balemu przygotować powóz, aby odstawić chłopaków do kolei.
947Wkrótce nadszedł dzień odjazdu.
948Mali przyjaciele odwiedzili po raz ostatni Birarę.
949Częstowali go bananami, solą i cukrem, bo te przysmaki najbardziej lubił stary słoń.
950Mądre zwierzę przeczuwało coś niedobrego.
951Birara zaglądał co chwila w oczy przyjaciół i chodził za nimi jak cień, wzdychając ciężko i pomrukując trwożnie i chrapliwie.
952Tego dnia porzucił nawet zwykłe łakomstwo i łykał przysmaki, jak gdyby tylko przez grzeczność.
953Gdy chłopaki zaczęły go żegnać na dobre, klepiąc go po bokach i nogach, a potem całując wyciągniętą do nich trąbę, Birara nie chciał ich puścić od siebie, obejmował, tulił do piersi, podnosił i chuchał gorącym oddechem.
954Amra spostrzegł nawet łzy w małych, smutnych oczach słonia.
955Birara odprowadził ich aż do bramy pałacu, a gdy się zamknęła za chłopakami, podniósł trąbę nad głową, wyciągnął szyję i długo ryczał żałośnie, cienko i jękliwie.
956Rozdział X. Osierocony
957Po odjeździe Amry i królewicza dziwne rzeczy zaczęły się dziać z Birarą.
958Przestał jeść i nie zapuszczał się już do zarośli bambusów po ich świeże pędy.
959 960Tkwił na łące jak szara, bezkształtna skała.
961Z opuszczoną smutnie trąbą i ogonem, z nieruchomymi uszami stał, drżąc cały, i ciężko, chrapliwie wzdychał.
962 963Zobaczywszy przechodzącego poza parkanem żołnierza, popędził za nim i zamierzał uderzyć go trąbą.
964Birara napadł wypuszczone na pastwisko słonie sąsiedniego radży i pokaleczył je.
965Przez kilka dni miał jeszcze nadzieję, że ujrzy przyjaciół.
966Podchodził do sztachet pałacowego ogrodu i trąbił ponuro i błagalnie, jak gdyby pytał:
967— Kiedy powrócicie? Gdzie jesteście? Czemuż opuściliście mnie starego? Tęskno mi za wami!… Przychodźcie! Przychodźcie!
968Nie wiedział strapiony biedak, że ci, których wołał, płynęli już na pokładzie pięknego statku i z dniem każdym oddalali się coraz bardziej.
969Birara zrozumiał wreszcie, że przyjaciele zniknęli nagle.
970„Gdzie są? Gdzie?” — mknęły myśli w stroskanej, mądrej głowie zwierzęcia.
971Nie widziano go przez kilka dni.
972Oddalił się do wąwozu, gdzie bywał z chłopakami codziennie.
973Stawał przed skałą okopconą dymem ich ogniska, patrzył smutnie przed siebie i wzdychał.
974Nie nęciły go już złociste mango i słodkie korzonki na bagnisku.
975Wzdrygał się chwilami i nadstawiał uszu.
976Hamował oddech, czekając, że ujrzy tych drogich, kochanych chłopaków, a potem smutnie zwieszał głowę, bo zrozumiał, że to króliki potrącały kamienie, a węże, gnieżdżące się wśród potrzaskanych skał, szeleszczą suchymi liśćmi.
977Stał godzinami całymi, nieruchomy, niby z szarego kamienia wykuty.
978Nadzieja gasła w jego wiernym sercu, lecz nic nie koiło jego bólu i tęsknoty.
979Schudł straszliwie. Bolały go nogi, bo nie kładł się nigdy.
980 981Wartownicy, stojący przy bramie, widzieli go o północy, gdy chodził bez celu po łące i jęczał.
982Przez dwa dni nie pokazywał się wcale.
983Strażnicy myśleli, że ukrył się w wąwozie, gdzie spędzał największą część dnia.
984Gdy jednak i na trzeci dzień nie wyszedł na łąkę, posłano żołnierza na zwiady.
985Niebezpieczne to było przedsięwzięcie, lecz niezbędne.
986Przecież królewicz, żegnając swoich poddanych, powiedział:
987— A patrzcie, żeby nic złego nie przydarzyło się memu słoniowi!
988Żołnierz z wielką ostrożnością dotarł do wąwozu i zajrzał do niego.
989 990Nie widziały go też patrole rozstawione na granicy dżungli górskiej.
991 992Nikt nie mógł zrozumieć, jak mogło się wymknąć niespostrzeżenie takie duże zwierzę.
993Zapomnieli dozorcy pałacowi o tym, że Birara pamiętał swe życie na wolności, gdy przecinał góry dzikiego Assamu i żerował w jego dżungli.
994Wybrał on najciemniejszą noc i skradł się do rzeki.
995Zanurzywszy się w niej bez plusku, płynął długo, zanim wyszedł na brzeg.
996Wnet zrozumiał, że ominął był[35] miasto i obchodzi wioski, które nieraz odwiedzał z Amrą i Nassurem.
997Długo stał, węszył i rozmyślał.
998Wreszcie zmiarkował[36], co należy czynić, i skierował się ku zachodowi.
999Szedł przez całą noc, a przed świtem zaszył się w gąszcz i starając się nie czynić hałasu, podjadł sobie i zdrzemnął się.
1000Czuł się teraz spokojniejszy, a nadzieja zaświtała mu znowu. Znajdzie te kochane istoty, posłyszy ich śmiech wesoły, ujrzy ich roziskrzone oczęta!
1001Następnej nocy szedł przez dżunglę.
1002Żeby dojść prędzej, wychodził nawet na drogę.
1003Unikał tylko spotkania z ludźmi. Mogli go przecież poznać i wyśledzić.
1004Krył się sprytnie, skradał się bez hałasu i szedł wciąż ku zachodowi.
1005Dopiero na piąty dzień dotarł do brzegu Tapti i ruszył naprzód kłusem, biegnąc gościńcem.
1006Przed południem stanął przed chatą Warory.
1007Cała rodzina z okrzykiem radości otoczyła swego ulubieńca.
1008Birara witał każdego z osobna, obejmując trąbą i dmąc w twarz.
1009Poruszał jednak uszami niespokojnie i węszył gwałtownie.
1010Obiegł całą zagrodę, zajrzał na pastwisko nadbrzeżne i dopiero wtedy zrozumiał, że próżno szukał tu Amry.
1011Rozkraczywszy grube nogi i zadarłszy głowę, trąbił długo, a coraz przeraźliwiej.
1012Rozpacz, łzy, ból i skarga brzmiały w ryku rozdzierającym pierś olbrzyma.
1013Zdawało się, że nigdy nie ustanie to okropne, przeraźliwe trąbienie.
1014Birara urwał je nagle i trzęsąc głową, wybiegł z zagrody.
1015Nie miał już nadziei, lecz czepiał się jeszcze wszystkiego, coby mogło ją podtrzymać jak najdłużej.
1016Czuł, że bez nadziei żyć już nie potrafi.
1017Szedł więc przez las, rozglądając się i węsząc.
1018Las, Ruiny, Cmentarz, DrzewoOdwiedził miejsce porzuconych już poręb.
1019Zbocza gór miały smutny, żałosny wygląd pobojowiska.
1020Z wybujałej trawy sterczały martwe pnie z odpadającą korą; zwaliska suchych gałęzi, zasnutych siecią pajęczyn, doły i wykroty, pozostałe po wykarczowanych korzeniach, jakieś chwasty i badyle, wyrastające zawsze w miejscach dłuższego pobytu człowieka, pogłębiły smutek i trwogę słonia.
1021Krążył długo po tym cmentarzysku, coraz niżej opuszczając głowę i dysząc ciężko.
1022Obszedł cały las wytrzebiony, zajrzał wszędzie.
1023Stał długo nad urwistym spychem, jak gdyby przypominając sobie pierwszy dzień wspólnej pracy z małym, kochanym kornakiem.
1024Odnalazł miejsce, gdzie stał jego szałas.
1025Węszył tu długo, nogą rozgrzebywał suche liście i stos zbutwiałych już sęków.
1026Niczego nie pochwycił jednak ostry węch słonia.
1027Ulewy, wiatry i skwarne słońce zmyły, wyżarły, wypaliły wszelkie ślady.
1028Birara wzdychał raz po raz i w bezradnej trosce oglądał się wokół.
1029Zaczynał trąbić, nawołując przyjaciela, lecz urywał wkrótce.
1030Zrozumiał biedak, że nikt już nie odpowie na jego zew gorący, przepojony tęsknotą i niepokojem.
1031Zbiegł na brzeg morza i szedł drogą aż do tartaku; pamiętał ją, bo przecież tyle razy przemierzał ją od początku do końca.
1032Tartak stał nieczynny, zamknięty.
1033Nie turkotał już, wyrzucając parę, motor, nie syczały i nie zgrzytały rozpętane, ostre piły…
1034Birara zatrzymał się tu dłużej.
1035Stał pod płotem nieruchomy, niby żebrak bezdomny, opuszczony.
1036Zbierał rozproszone, zatrute tęsknotą i żalem myśli. Coś układał w głowie, lecz nie czuł już radości czynu. Nie wierzył w potrzebę jego i w osiągnięcie pragnienia.
1037Ruszył dalej i nieśmiałym krokiem zbliżył się ponownie do zagrody Warory.
1038 1039Cała rodzina była nad rzeką, gdzie stawiano nowy dom na wysokim podmurowaniu.
1040Słoń opuścił głowę tak nisko, że trąbą dotknął białego kurzu okrywającego drogę.
1041Uczuł się teraz zupełnie samotnym, nikomu niepotrzebnym, starym łachmanem rzuconym na poniewierkę.
1042Stał jeszcze długo; bolały go nogi; szumiało w głowie i nieznośnie szybko biło serce.
1043Wreszcie sapnął głośno i powlókł się dalej.
1044Wszedł do lasu, odnalazł gęste zarośla i położył się, nieczuły na ugryzienia bąków i opadających go kleszczy.
1045Tak spędził noc, a gdy się obudził, nikt by nie poznał starego Birary.
1046Schudł nagle straszliwie, uszy miał podniesione gniewnie, a w oczach — tych małych, wesołych i łagodnych oczach — błyskała wściekłość.
1047 1048Dwa bawoły ciągnęły gościńcem ciężki wóz z kamieniami i żwirem do naprawy drogi.
1049Birara wypadł z lasu z głośnym trąbieniem, przewrócił wóz, obalił przerażone bawoły i pogonił za człowiekiem.
1050Nie ścigał go długo, bo przyszło nagłe postanowienie.
1051Zawrócił z miejsca i pobiegł na wschód.
1052Trzymał się kierunku gościńca, lecz sunął przez las.
1053Gdy słyszał głosy ludzi, zaczajał się, przepuszczał ich i szedł dalej.
1054Dążył tam, gdzie z niezwykłą siłą odżyły w nim niegdyś wspomnienia i zew wolności.
1055Pamiętał dobrze wioskę górską, wąwozy południowej Satpury i dżunglę, gdzie dopomagał ludziom w chwytaniu dzikich słoni.
1056Tak — pomagał! Teraz już wiedział, na jaką mękę skazał swych nieszczęśliwych braci, rozumiał, dlaczego tak długo potem nie mógł odzyskać wesołości i spokoju.
1057Nie straszyła go już teraz długa tresura i ciężka praca, której miały podlec dzikie słonie, lecz tęsknota, nieukojony żal i gryzący ból w sercu — była to okrutna męka!
1058W jej to nielitościwe, drapieżne szpony oddał Birara — oswojone, miłujące kornaka zwierzę, swoich braci bezradnych, bezbronnych wobec przebiegłości i obojętności człowieka.
1059Słoń dobrnął do wioski i korytem niegłębokiej, górskiej rzeki, ominął ją niespostrzeżenie.
1060Wszedł do dżungli i przystanął, aby odpocząć po ciężkiej drodze.
1061Oddech Birary stał się świszczący. Wychudłe boki zapadały się i podnosiły z wysiłkiem.
1062Słoń wydawał chwilami głuche jęki.
1063Nie mógł jeść. Czuł nieznośny żar w paszczy. Wysychał i sztywniał język.
1064Odnalazł potok, pił długo i chciwie.
1065Ukrył się w chaszczach i tam się położył.
1066Czuł wielką, przeraźliwą słabość w całym ciele.
1067Nie myślał już o niczym, niczego nie pragnął, nie radował się i nie smucił.
1068Jakaś obojętność ogarnęła go, przytłoczyła do ziemi myśli jego i tęsknotę.
1069Leżał jak nieżywy, nie oddychał prawie.
1070Nic już nie słyszał i nie widział.
1071Tygrysica, wyszedłszy na łowy nocne, przemknęła w pobliżu słonia.
1072 1073Zielone, płonące ślepia zwierza przebiły zwikłany, skłębiony gąszcz traw i krzaków i dojrzały leżącego olbrzyma.
1074Drapieżnik przywarł pręgowanym ciałem do ziemi. Już prężyć się jęły i drgać podchylone do skoku łapy, lecz ostry słuch przyłapał jak gdyby ciche westchnienie.
1075Tygrysica zrozumiała, że słoń żyje.
1076Widziała jego olbrzymie, potężne ciało i grubą trąbę, wyciągniętą bezsilnie na ziemi.
1077Nie śmiała jednak porwać się na tego mocarza, więc bez szmeru odczołgała się dalej i śmignęła w gąszczu trawy czarnymi pręgami i rdzą futra.
1078 1079Rozdział XI. Samotnik
1080Birara spał niezwykle długo, a tak mocno, że nie czuł nawet dotyku siadających mu na łeb szarych drozdów i zielonych jaszczurek biegających po nogach.
1081Słońce stało już wysoko, gdy otworzył oczy i poruszył się.
1082 1083Podniósł się, otrząsnął i pełną piersią wciągając powietrze, sapnął.
1084Ból w nogach ustał i minęła gorączka.
1085Zaczął nawet ogryzać cienkie gałązki krzaków, a jeden z nich wyrwał z ziemi, aby posilić się soczystymi korzeniami.
1086Chrząknął z zadowoleniem i ulgą.
1087Stanowczo — siły i zdrowie powracały mu szybko.
1088Co prawda, gdzieś głęboko, może na dnie serca, odzywał się chwilami dokuczliwy, tępy ból.
1089Wiedział, że to tęsknota i nieukojony żal toczą go jak złośliwe robaki.
1090Całym wysiłkiem woli wtłaczał je coraz głębiej do wnętrza, starając się nie myśleć o tym, co go gnębiło od dawna.
1091Rozglądał się dokoła ze zdumieniem. Zdawało mu się, że po raz pierwszy widzi dżunglę, roziskrzone niebo i złote plamy słońca na trawie i pniach drzew.
1092Nastąpiło w nim jakieś tajemnicze odrodzenie.
1093Poczucie wolności przepajało go i napełniało zachwytem.
1094Wiedział już, że nie ma teraz nikogo na świecie, o kim potrzebowałby myśleć i troszczyć się nieustannie.
1095Amra — mały kornak porzucił go, jak niepotrzebny, zdarty łachman!
1096Ten inny chłopak — roześmiany i łagodny, towarzysz jego przyjaciela, przesunął się przez życie Birary jak nieznane, cudowne zjawisko i zniknął.
1097Może istniał naprawdę, a może go tylko wyśnił Birara?
1098Amra jednak był, był! Czuje na sobie dotychczas pieszczotę jego ciepłych dłoni, słyszy jego cichy głos:
1099 1100Słoń chrapał coraz głośniej i borykał się sam ze sobą, aby już więcej o niczym nie wspominać.
1101Udało mu się. Poweselał trochę i ochłonął ze wzruszenia.
1102Wszedł do potoku, zlał sobie wodą grzbiet i napił się.
1103Bez namysłu na pozór jął się przedzierać przez dżunglę.
1104Nie chciał uświadamiać sobie, że w mózgu tkwi mu uporczywa myśl.
1105„Iść na moczary, gdzie schwytano dzikie słonie… Może… Amra…”
1106Wzdrygnął się, potrząsnął głową i parł przez chaszcze.
1107 1108Obszedł całą okolicę. Tu spędził pamiętną noc przed łowami — spod suchych liści połyskują jeszcze zardzewiałe blaszanki; dalej ciągną się płoty kheddy i szumią koronami drzewa, do których ludzie uwiązali jeńców…
1109Birara chodził, węszył, trząsł głową i głośno parskał.
1110Przekonał się wkrótce, że od dawna nikt tu nie zaglądał.
1111Był tak zagłębiony w myślach, że nie słyszał nawet cienkiego trąbienia, biegnącego od strony bagnistej dżungli.
1112Pochwycił je jednak w końcu i podniósł uszy.
1113Jakaś potężna żądza ujrzenia braci porwała go.
1114Podniósł trąbę i odpowiedział urwanym, głuchym porykiem.
1115Z głębi moczarów dobiegł go ryk dzikiego słonia. Brzmiał w nim zew i pytanie.
1116Brara zrozumiał to i ruszył naprzód.
1117 1118Skradał się tak cicho, że ani jedna sucha gałąź trzaskiem swoim nie zdradziła jego ruchów, nie zaszeleściły nawet rozsuwane gałęzie krzaków.
1119Ze strachem myślał, że słonie mogłyby posłyszeć tupot jego nóg i rzucić się do ucieczki.
1120On zaś tak bardzo pragnął spotkać te bratnie istoty. Miał dla nich rzewność i miłość w sercu.
1121Wolny był i z wolnymi mieszkańcami dżungli chciał żyć i umierać.
1122Podszedł do obszernej bagnistej łąki tak cicho, że słonie ujrzały go wtedy dopiero, gdy wynurzył się z gąszczu i w całej okazałości stanął na skraju lasu.
1123Ogromny, rozradowany i szczęśliwy poruszał uszami, wyciągał trąbę i mruczał dobrodusznie.
1124Witał braci. Głosem i ruchami wyrażał myśl zaprzątającą jego głowę:
1125„Bywajcie mi! Oto zrzuciłem z siebie więzy przywiązania do człowieka, najcięższe więzy — i jestem wolny! Chcę żyć z wami w przyjaźni aż do końca moich dni! Znam wybiegi i chytrość ludzką, więc ostrzegę was i obronię…”
1126Dwa najstarsze słonie natychmiast oddzieliły się od stada.
1127Zbliżały się nieufnie, z pogróżką, ukrytą w ruchu podniesionych trąb i szybko wachlujących uszu.
1128Sapały groźnie, z chrapaniem i świstem wciągały powietrze.
1129Stanęły wreszcie przed olbrzymim przybyszem.
1130Birara chuchnął na braci gorącym oddechem i pojednawczo machnął ogonem.
1131Nie wyciągał ku nim trąby, aby nie wyrażać zbytniej uniżoności, a jeszcze bardziej dlatego, żeby nie spłoszyć bojaźliwych, nieufnych dzikusów.
1132Słonie tymczasem obwąchiwały nieznajomego gościa i uważnie go oglądały.
1133W mig zrozumiały, że jest już stary, lecz jeszcze bardzo silny, i że niedawno jadł korzenie areki.
1134Pochwyciły zapach mułu i wonnej trawy, zgniecionej podczas snu. Zwęszyły nawet, że ptaki chodziły po jego chudych bokach.
1135Nie wzbudzało to w nich podejrzeń i obaw.
1136Coś niezwykłego dojrzały jednak w przybyszu.
1137Jęły więc oglądać go z bliska, pochylając szerokie łby.
1138I nagle — spostrzegły coś wręcz strasznego, krzyczącego o bliskim niebezpieczeństwie.
1139Słonie odczuły to tak wyraźnie, że zdawało im się, iż czai się ono tuż-tuż, w zaroślach krzaków, za ścianą wysokich, szeleszczących trzcin.
1140Przybysz miał na kolanach odciski, pomarszczone zgrubienia skóry — pozostałość po pracowitym życiu, gdy popychał ciężkie kloce drzewa i ciosane kamienie; na szyi i bokach — wklęśnięcia, szerokie i głębokie, wyciśnięte przez popręg i łańcuchy orczyka.
1141Wtedy, parsknąwszy głośno, zaczęły węszyć ponownie.
1142Nie miały już wątpliwości — ostrym węchem wyczuły bowiem znienawidzony, tchnący zgrozą zapach człowieka.
1143Cofnęły się w przerażeniu i gniewie zarazem. Nadstawiły ostre kły i podwinęły trąby.
1144Jeden z dzikusów wydał krótki ryk.
1145Na ten sygnał nadbiegło całe stado; trzydzieści słoni stanęło w groźnej postawie na wprost przybysza.
1146Postępując krok po kroku, słonie zbliżały się do Birary, otoczyły go, ścisnęły prężną obręczą swych ciał i jęły popychać ku zaroślom, skąd niedawno wynurzył się na moczary.
1147Birara opierał się, mruczał łagodnie i chuchał na prawo i lewo, lecz stado spychało go coraz dalej, aż otoczyły go wysokie krzaki.
1148Wtedy odeszły dzikie słonie, a Birara, który dążył ku nim, jak do braci i przyjaciół, stał w chaszczach nieruchomy, gorzko zdumiony i niewymownie smutny.
1149Olbrzym, podniósłszy głowę, ujrzał odchodzące stado.
1150Powracało na miejsce żerowania z gniewnym pomrukiem.
1151Dwa najstarsze samce przystawały co chwila i oglądały się podejrzliwie.
1152Potrząsały zwiniętymi trąbami, jak gdyby wygrażając intruzowi.
1153Birara zrozumiał, że wolni bracia odtrącili go — jako byłego niewolnika.
1154Nie uznali go za podobnego i bliskiego sobie, bo był im niepotrzebny, a może nawet wstrętny.
1155Teraz to już naprawdę był zupełnie sam na świecie…
1156Zasmucony, przybity do ziemi słoń jęknął.
1157Rozpacz schwyciła go za serce; poczucie niesprawiedliwości i doznanej krzywdy przeszło w wybuch wściekłości.
1158Wypadł z krzaków i runął na nieoczekujące napaści stado.
1159Spłoszone strasznym łomotem, trzaskiem tratowanych krzaków i trzcin słonie rzuciły się do ucieczki.
1160Birara gonił je, trąbiąc przeraźliwie, wyrywając i łamiąc zawadzające mu drzewa.
1161Kilka samców zatrzymało się wreszcie i zwróciło kły ku napastnikowi.
1162Lecz rozwścieczony olbrzym, jak tocząca się z gór skała, przełamał ich zbity, głową przy głowie szereg, obalił dwa słonie i jął tratować je, rycząc i chrapiąc. Inne — ogarnięte strachem — uciekały, doganiając resztę stada.
1163Birara uspokoił się dopiero wtedy, gdy spostrzegł, że napadnięci przez niego bracia już nie żyją.
1164Obwąchał je, obmacał, kilka razy potrącił kolanami ich bezwładne ciała i wyprężywszy mięśnie trąby, ryczeć począł.
1165W głosie zwycięzcy nie było jednak triumfu.
1166Rozpaczą bezdenną i bólem palącym rozbrzmiewało po dżungli przeciągłe, drgające, jękliwe trąbienie…
Rozdział XII. Spotkanie z człowiekiem
1167— Coby to mogło być? — spytał siebie na głos, stając jak wryty i podnosząc głowę stary panikis[37] — Guarra, z przyzwyczajenia tropiciela wałęsający się po dżungli.
1168Nikt mu nie odpowiedział, bo Guarra samotnie kluczył po kniei, chociaż czas łowów nie nastał jeszcze.
1169Tropiciel znał dżunglę na sto mil wzdłuż i wszerz, więc wiedział, że ani jeden z tych drobnych, najgorszych słoni, które się pasły na moczarach, nie był w stanie wydobyć z piersi tak potężnego trąbienia.
1170Nie namyślając się długo, wślizgnął się do gąszczu i nadsłuchując co chwila, skradał się, biegł, czołgał się, wbiwszy w ziemię swoje spostrzegawcze źrenice.
1171Szedł długo, nie odnajdując żadnych śladów. A tymczasem słyszał chwilami — bliżej lub dalej — ten sam przeciągły, jękliwy, ponuro natarczywy ryk.
1172Guarra, okrążywszy głęboką kotlinę, zarośniętą bambusami, przystanął nagle i pochylił się aż do samej ziemi.
1173Nie tyle wzrok, ile węch podszepnął mu, iż jest bliski celu.
1174Nozdrza Hindusa rozdęły się szeroko i pochwyciły dobrze znany łowcy zapach.
1175 1176Spostrzegł od razu stratowane krzaki, a na małej polanie głębokie doły, wybite nogami biegnących słoni.
1177Guarra naliczył sto dwadzieścia śladów. Trzydzieści słoni! Zbadał trop dokładnie, mierząc go małą, ciemną dłonią.
1178Tak — niezawodnie! Musiały tędy przebiec niedawno niskorosłe, słabe, „mierga” — najgorszy, najdrobniejszy, gatunek słoni. Cóż to spłoszyło je? Dlaczego uciekły bezładnie i rozpierzchły się po dżungli?
1179W tym miejscu nawet małe odbiegły od samic i miotały się widocznie, szukając matek!…
1180Tylko jeden słoń trąbi gdzieś na moczarach, lecz inne nie odpowiadają mu.
1181Przecież muszą słyszeć, bo ryk jego rozbrzmiewa chyba aż pod stromymi skałami Pelli?
1182Wydobył z worka mocny rzemień i zadzierzgnąwszy dwa węzły, zrobił pęta.
1183Położywszy się na ziemi, wślizgnął się w chaszcze i czołgał się dalej jak wąż wśród zwalonych drzew i głazów okrytych zaroślami paproci.
1184Ryk — przeciągły niby szloch, zbliżał się.
1185Guarra zaczaił się za zwałem kamieni i czekał.
1186Słyszał trzask suchych gałęzi i krzaków, odgłosy ciężko stąpających nóg.
1187Łowca zamienił się w słuch i wzrok.
1188Zagadka została wkrótce rozwiązana.
1189Człowiek ujrzał nagle olbrzymiego słonia, jakich od dawna nie widziano w środkowym Hindostanie.
1190Szedł, słaniając się i trzęsąc głową. Zarzuciwszy trąbę na łeb otwierał paszczę i wydawał przeraźliwy ryk.
1191Guarra myślał, że widzi przed sobą ciężko ranne zwierzę.
1192Jednak, gdy słoń przeszedł w pobliżu, łowca nie dojrzał na trawie ani kropli posoki[38].
1193Olbrzym szedł jak ślepy, uderzając się bokami i łbem o drzewa i potykając się o leżące kłody.
1194Hindus już śmielej podążył za nim i dogonił go w chwili, gdy ślizgając się na okrągłych kamieniach, słoń usiłował przebrnąć przez suche łożysko potoku.
1195Ruchem pantery śmignął łowca i dopadł słonia. Kilka błyskawicznych, nieuchwytnych ruchów rąk — i pęta ścisnęły tylne nogi zwierza.
1196Słoń nie poczuł tego nawet. Uczynił krok naprzód, potknął się i upadł, głucho uderzając bokiem o kamienie.
1197Guarra nie kryjąc się więcej, zbliżył się do niego i przyglądał mu się uważnie.
1198Olbrzymie zwierzę zamierzało powstać, lecz pęta zaciskały się coraz silniej i sprawiały mu ból. Miotała mu się ogromna głowa, trąba kurczowo czepiała się ziemi, przednie nogi kopały i rozrzucały kamienie.
1199Hindus spostrzegł odciski na jego kolanach i pręgi na bokach, karku i piersiach.
1200Guarra gwizdnął cicho. Domyślił się, że schwytał słonia Birarę, o którego wypytywali wszędzie gońcy maharadży.
1201Był bardzo uradowany, bo oczekiwał sutej nagrody.
1202Usiadł pod urwistym brzegiem i nie patrząc na swego jeńca, marzył.
1203Znużyło go to, więc zdrzemnął się trochę.
1204Nie znał Birary stary tropiciel, bo gdyby znał, nie usnąłby tak lekkomyślnie o sto kroków od leżącego i wierzgającego słonia, kierowanego niegdyś przez małego kornaka — Amrę.
1205Birara, przekonawszy się, że nie uda mu się zerwać pęt, ani też podnieść się z ziemi, nagle jak gdyby się uspokoił.
1206Przestał sapać i szamotać się.
1207Podkurczył tylne nogi, jak mógł najbliżej do piersi, i udało mu się wreszcie końcem trąby dotknąć pęcin. Namacał pętlę, zgarnął łączący je rzemień i szarpnął.
1208Uczuł ostry ból, bo twardy rzemień wpił mu się w skórę.
1209Nie powstrzymało go to bynajmniej. Szarpał i targał więzy raz po raz, aż nie wytrzymały i z głośnym klapnięciem pękły.
1210Birara podniósł się prawie bez hałasu i pozostawiając za sobą krwawy ślad, skradał się do śpiącego spokojnie człowieka.
1211Runął wreszcie na niego, porwał i zakręciwszy młynkiem nad głową, cisnął go o ziemię.
1212Podbiegł potem do leżącego i już podniósł potworną, podobną do grubego słupa nogę, aby zmiażdżyć mu głowę, zdruzgotać kości, a następnie wgnieść, wtłoczyć, wbić w ziemię, gdy…
1213W tej samej chwili przyszło mu na myśl, że to człowiek przecież leży przed nim! Nigdy dotąd nie zaznał nic złego od człowieka…
1214Opuścił nogę i obwąchał łowcę.
1215Guarra stracił przytomność czy może udawał nieżywego, bo nie oddychał, leżał z zamkniętymi oczami i nie ruszał się.
1216Birara potrącił go nogą, odszedł kilka kroków i obejrzał się nieufnie.
1217Podszedł raz jeszcze i znowu obwąchiwał go, cicho mrucząc.
1218Nie oglądając się już — oddalił się szybkim krokiem i zniknął za pagórkami.
1219Nie widział już, że łowca wstał, jęcząc rozcierał sobie ramiona i nogi, a potem kulejąc, ruszył w przeciwną stronę.
1220 1221Obudziło się w nim coś z dzikiego mieszkańca dżungli assamskiej.
1222Nie węsząc i nie rozglądając się po okolicy, wiedział, dokąd ma iść.
1223Szukał teraz samotności, pragnąc znaleźć miejsce, gdzie nic nie przypominałoby mu dawnego życia, gdy nosił na karku małego, kochanego Amrę.
1224Szukał dziewiczej, nietkniętej stopą ludzką dżungli.
1225Chciał być tam, gdzie nigdy nie rozlegał się stuk siekier drwali, nie padały okrzyki poganiaczy i nie skrzypiały koła ciężkich wozów, naładowanych mahoniowymi klocami lub złomami kamieni.
1226Wolałby już nawet nie słyszeć głuchych głosów małp, świergotu i skrzeku ptactwa.
1227Instynkt zwierzęcy kierował nim.
1228Przedzierał się przez dżunglę, dwa razy już przepływał rzeki i przekroczył nagi grzbiet górski.
1229Cierpienie, SamotnośćZnowu ogarnęła, pochłonęła go dżungla. Głucha cisza panowała tu.
1230Znikły nawet małpy, bo i one przeważnie wolą trzymać się w pobliżu pól, na które robią zuchwałe wyprawy.
1231Zatrzymał się tu i wypoczywał przez cały dzień.
1232Miejscowość była wymarzona i obfitowała w niezbędny pokarm. Potok przecinał knieję. Nic nie zakłócało spokoju i ciszy.
1233Birara wypoczywał i wchłaniał w siebie powiewy wolności.
1234 1235Pewnej nocy przyśnił mu się Amra.
1236Mały kornak szedł przez dżunglę i wołał:
1237— Chodź tu, staruszku! Biegnij do mnie, dobry, miły Birara!
1238Słoń obudził się nagle i cały wstrząśnięty zjawą nocną, pobiegł.
1239Uderzył się łbem o zwisającą gałąź, której nie dostrzegł w mroku. Zamroczyło go, więc zawrócił w inną stronę i znowu biegł, obijając się o pnie, zdzierając sobie skórę z boków i kalecząc nogi.
1240Wówczas dopiero oprzytomniał i znowu porwała go wściekłość niepohamowana.
1241Nawet tu, nawet w tym ustronnym, dzikim ostępie, nie pozostawiają go w spokoju ludzie; nawet w tej samotni niemej dręczą go wspomnienia minionych przeżyć!
1242Znowu ryczał przeciągle i cienko, łamał zwisające gałęzie, tratował krzaki i wbijał kły w pnie drzew. Nie czuł, że złamał sobie jeden kieł, nie widział, że krew mu spływa po głowie, a piana spada na trawę białymi płatami.
1243W tym samym czasie z pobliskich gór wychodziła na żer plamista pantera, kurcząc okrągły pysk i drapiąc ziemię pazurami.
1244Usłyszawszy jękliwe trąbienie słonia, całym ciałem przywarła do ziemi i słuchała.
1245Czymś tak ponurym i strasznym rozbrzmiewał ten ryk, że drapieżny kot stulił uszy, ogon zwiesił lękliwie i umknął do legowiska.
1246Słońce, zajrzawszy do dżungli, jak gdyby z podziwem spoczęło na olbrzymim, szarym cielsku słonia. Wsparty łbem o pion drzewa, siedział na zgiętych tylnych nogach, zbryzgany pianą, skrwawiony, dyszący ciężko.
1247Zwalił się wreszcie na bok i pozostał nieruchomy, śmiertelnie wyczerpany.
1248Zdawało się, że już nie żył, lecz chude, o wystających żebrach boki wznosiły się i opadały, a rozdęta gardziel z rzężeniem wciągała powietrze.
1249Do chaszczy zajrzała hiena. Kręciła krótkim, złym pyskiem i zerkała żółtymi, chciwymi ślepiami.
1250Cofnęła się jednak i odbiegłszy daleko, zachichotała ponuro i zuchwale.
Rozdział XIII. Strzał w dżungli
1251Birara nie pamiętał, kiedy i jak stanął na nogi. Nie wiedział też, jak dawno już szedł bez celu i bez myśli.
1252Musiał iść, bo jedynie w ruchu nie dręczyła go tęsknota.
1253Nie spał, bo się bał widziadeł nocnych, drżał na myśl o rozpaczy, która, niby nieznany wąż potworny, wpatrywała się weń zielonymi oczyma niemającymi litości.
1254Więc szedł. Szedł w dzień i w nocy. Kroczył po dżungli tam i sam[39]. Odchodził i powracał na to samo miejsce, nie poznając go.
1255Błąkał się bezmyślnie, nic nie czując i niczego nie pragnąc. Przestał jeść i nawet pragnienie mu nie dokuczało.
1256Tysiące kleszczów wżerało mu się w brzuch, w delikatną skórę za uszami, muchy lęgły się w opuchniętych, ropiejących oczach, lecz słoń nie odczuwał bólu.
1257Nie słyszał, że jakiś gwizd urwany niby biczem smagnął ciszę kniei.
1258Chrapy słonia nie wyczuły lekkiego zapachu dymu i obecności ludzi.
1259Dwóch ich czaiło się w pobliżu, a już od rana szli tropem Birary.
1260Guarra, pokazując białemu człowiekowi ślady słonia, kręcił siwą głową i mruczał:
1261— Wściekły samotnik krąży po dżungli, sahibie!
1262Po nieudanym schwytaniu Birary przebiegły Hindus przyszedł do białego człowieka i spytał go:
1263— Czy sahib chciałby zapolować na dużego słonia?
1264— Zapłaciłbym ci sto rupii za wytropienie go! — ucieszył się Anglik, zawołany myśliwy.
1265Tegoż dnia wyszli na poszukiwanie rzadkiego zwierza. Z trudem odnaleźli jego ślady i teraz skradali się do niego.
1266Birara podchodził do głębokiego jaru i nie wiedział, że tam właśnie zaczaił się biały człowiek. Szedł obojętny na wszystko, ślepy i głuchy, pozbawiony myśli i woli.
1267Anglik podniósł karabin do ramienia i mierzył starannie.
1268Mierzył w jedyne, naprawdę śmiertelne, nie szersze od ludzkiej dłoni miejsce, co leży pomiędzy okiem słonia, a obsadą ucha.
1269Już naciskał cyngiel, zmrużywszy lewą powiekę, gdy Birara zawadził nogą o wystający z ziemi korzeń i potknął się.
1270W tej samej chwili buchnął strzał, a kula utkwiła w boku zwierza.
1271Słoń padł na kolana i zacharczał. Z trąby i pyska kapała mu krew i strugą spływała na pierś.
1272Birara uczynił nagle straszliwy wysiłek i wstał.
1273Spod nóg obsunął mu się brzeg urwiska. Słoń potoczył się na dół, łamiąc krzaki i porywając za sobą kamienie.
1274Posłyszał nowy strzał. Gdzieś zupełnie blisko gwizdnęła kula i uderzyła w drzewo, odłupując od niego drzazgę.
1275Zerwał się więc i pobiegł wzdłuż wąwozu, wypadł na szeroką płaszczyznę, przeciął ją wielkim pędem i znalazł się znowu w gąszczu drzew i krzaków.
1276Chrapał i bluzgał posoką, szkarłatny ślad biegł tuż za nim, a trawy i gałęzie krzaków kołysały się, strząsając na ziemię krople krwi.
1277Biegł długo, a coraz wolniej i ciężej.
1278 1279Oprzytomniał zupełnie. Zrozumiał, że to śmierć go goniła.
1280 1281Odnalazł jezioro, wszedł w głębinę i zanurzywszy się aż po szyję, pozostał tak do rana.
1282Po wschodzie słońca długo się mozolił, usiłując podnieść się na stromy brzeg.
1283Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, drżały i uginały się pod ciężarem ciała.
1284Nie mógł westchnąć głęboko, bo ostry ból przeszywał mu pierś.
1285Dyszał pośpiesznie, jak gdyby po długim biegu lub wdrapywaniu się na górę.
1286Krótki, urywany oddech zakończył się kaszlem, a wtedy w gardle coś bulgotać zaczęło i zatkało mu nozdrza.
1287Chciał parsknąć, aby wyrzucić z trąby lepką pianę i czarną, zgęszczoną posokę.
1288Nie mógł uczynić tego przebitymi płucami, więc rzęził i znowu dyszał porywczo i szybko.
1289Gorączka trawiła go i dreszcze wstrząsały zbolałym, nagle osłabłym straszliwie ciałem.
1290Prawie nieprzytomnym, zamglonym wzrokiem spojrzał przed siebie.
1291Wyspa, BezpieczeństwoNa środku jeziora ostatnią iskrą świadomości Birara spostrzegł wyspę. Wysokie drzewa podnosiły nad nią swe rozłożyste konary, ciągnęły się ku niebu pierzaste liście palm.
1292W tej samej chwili udało mu się wyrzucić z gardzieli zwał zapieczonej krwi. Od razu poczuł ulgę, bo mógł teraz oddychać nieco głębiej i spokojniej.
1293Powróciła mu przytomność, a z nią razem myśl o niebezpieczeństwie.
1294Po raz pierwszy zaświtała ona w mózgu oswojonego słonia.
1295Pod opieką starego kornaka, a potem Amry, nie zaznał nigdy strachu. Ludzie usuwali przed nim każde niebezpieczeństwo, dbając i troszcząc się o zdrowie swego pomocnika.
1296Teraz nagle Birara przekonał się, że dżungla, ten wolny kraj, taił w sobie niebezpieczeństwa bez liku. Być może w tej właśnie chwili skrada się ono ku niemu, nieznane i okropne, jak to, co wczoraj przeszyło go rozpalonym ostrzem i pozbawiło sił.
1297Dziki, obłędny strach ogarnął serce i mózg słonia.
1298„Ratunku! Ratunku! — miotały się myśli. — Jestem słaby i chory… Chcę spokoju i wypoczynku… Muszę się ukryć… zniknąć bez śladu…”
1299Wyspa z nieznaną siłą pociągała ku sobie wzrok Birary.
1300Zdawało mu się, że słyszy jakiś surowy nakaz, natarczywą radę.
1301Ześlizgnął się do wody i raz jeszcze spojrzawszy na wyspę, popłynął.
1302Sunął powoli, bo gwałtowne ruchy sprawiały mu ból. Dostawał napadu ciężkiego kaszlu, a woda zalewała mu gardło.
1303Zanim dopłynął, siły kilka razy opuszczały go.
1304Birara coraz to zanurzał się z głową i znikał pod powierzchnią wody. Rozpaczliwym wysiłkiem mięśni wypływał po chwili i z jakimś tępym, beznadziejnym uporem posuwał się naprzód.
1305Ranny, osłabły słoń utonąłby niechybnie, lecz szczęśliwie trafił na podwodną łachę. Dotknął ją słabnącymi nogami i stanął na twardej ziemi.
1306 1307Biegł przez mieliznę, potykając się o leżące na dnie, skamieniałe pnie drzew i wpadając do dołów. Dotarł wkrótce do głębiny i znowu popłynął.
1308Krótki wypoczynek podtrzymał siły słonia.
1309Zamajaczyły przed nim zwisające nad wodą gałęzie i korzenie drzew.
1310Birara z wielkim trudem, nie zważając na straszliwy ból, na kolanach wczołgał się na brzeg i upadł wyczerpany.
1311Nie mógł uczynić najmniejszego ruchu i to go przerażało.
1312Wciąż jeszcze ścigał go strach — bezmyślny, górujący nad wszystkimi uczuciami i przytłaczający myśli. Czuł, że musiał odejść jak najdalej od brzegu ukryć się starannie, wcisnąć się do jakiejś skrytki, aby żadna żywa istota nie mogła go dojrzeć.
1313Nie był w stanie dźwignąć się z miejsca.
1314Przeleżał w nadbrzeżnych krzakach aż do nocy. Nie wiedział, czy spał czy tracił przytomność.
1315Obudził go głośny plusk, po którym dobiegł zgrzyt żwiru i przeciągłe syczenie.
1316Uniósł głowę i z przerażeniem w oczach spojrzał na wąskie pasmo nadbrzeżne.
1317Uspokoił się natychmiast. Poznał krokodyle, wynurzające się z jeziora i wypełzające na piasek.
1318Widział te gady na Tapti i Narbadze i nie bał się ich.
1319Ucieszył się nawet. Skoro krokodyle wyszły na brzeg — mógł być pewny, że w pobliżu nie ma żadnego wroga.
1320Księżyc, Światło, LasKsiężyc wypłynął spoza wierzchołków drzew i oświecił dżunglę i jezioro, które natychmiast okryło się srebrną łuską. Powiał świeży wiatr. Pogwar rozkołysanych gałęzi i poszept liści biegł ponad wyspą.
1321Birara zebrał resztki sił i podźwignął osłabłe ciało.
1322Stanął, lecz kolana ugięły się pod nim; uderzył piersią o ziemię.
1323Uczynił nową próbę i tym razem utrzymał się na nogach.
1324Robiąc małe kroki, powlókł się w głąb lasu.
1325Widno w nim było, bo blade oblicze księżyca zaglądało wszędzie.
1326Odszedłszy kilkaset kroków, słoń położył się znowu, raczej usiadł z wpartymi w ziemię przednimi nogami.
1327ChorobaJuż wiedział, że nie może się kłaść na boku. Ile razy tak uczynił, natychmiast zaczynała mu płynąć krew z paszczy i tamować oddech.
1328Dotykając grzbietem grubego pnia, drzemał.
1329Czuł wyraźnie, że jakieś ciepłe wężyki łachoczą mu skórę.
1330Nie mogło widzieć bezwładne zwierzę, że na boku w poświacie księżyca lśniła się szeroka struga płynąca z jego rany.
1331Słabnął coraz bardziej, drżał na całym ciele i przymykał oczy.
1332Dopiero w południe powróciły mu siły, więc zwlókł się ze swego legowiska i jęcząc z cicha, począł szukać jakiejś skrytki.
1333Rozumiał, że człowiek nigdy jeszcze w tej dżungli nie bywał.
1334Od czasu napadu panikisa nienawidził ludzi i cieszył się, że nie spotka ich tu, w tym dzikim, niedostępnym uroczyszczu leśnym.
1335Szedł więc coraz dalej, rozglądając się uważnie. Po przejściu przez zwikłany gąszcz krzaków, lian i traw — na liściach i gładkich pędach pozostawiał czarne nacieki i czerwone krople krwi, którą broczyła mała ranka na boku.
1336Birara nie węszył, bo nie mógł wciągnąć powietrza, jednak coś raptownie podrażniło jego powonienie.
1337Nieznany głos kazał mu szukać.
1338Szedł z wyciągniętą trąbą i usiłował wciągać powietrze krótkimi, świszczącymi westchnieniami.
1339Na polance znalazł niskie krzaki. Miały drobne, podłużne listki i małe, czerwone strączki, o ostrym, gorzkim zapachu.
1340 1341Birara jął gorączkowo zrywać czerwone owoce, żuć je, czując, jak straszliwie pali go w paszczy i gardle, a ożywcze ciepło rozchodzi się po ciele.
1342Najadł się pieprzu, przeżuł liście i gałązki krzaku, wyrwał korzenie i zjadł je.
1343Miał gorycz i płomień we wnętrzu. Jednocześnie zaczęły mu się kleić oczy, a rozkoszne ciepło ogarniało mózg i serce.
1344Zobaczywszy w pobliżu kilka zwalonych drzew, wcisnął się pomiędzy ich zbutwiałe kłody i legł na paprociach, piersią oparty o rozwidlone konary. Usnął natychmiast i spał bardzo długo. Może ze dwa lub ze trzy dni.
1345Gdy się obudził, miał zdrętwiałe nogi i obolałe stawy. Wstał jednak i poszedł do jeziora.
1346 1347Rana mniej mu już dokuczała, kaszel ustał, a oddech stał się wolniejszy i głębszy.
1348Powrócił na polankę i znowu jadł czerwony, gryzący pieprz, w trawie wyszukiwał jakieś zioła, których nigdy przedtem nie widział, ale bezwiednie czuł, że mu są potrzebne.
1349Odnalazł swoją skrytkę i wkrótce usnął na nowo.
1350Dopiero w tydzień po postrzale Birara postanowił wykąpać się. Wszedł do jeziora i pozostawał tak długo, aż krwiożercza horda kleszczów oderwała się od jego skóry i opadła na dno.
1351Woda zmyła skrzepłą krew na bokach i orzeźwiła go.
1352Gdy wyszedł na brzeg, uczuł głód.
1353Zerwał kilka agaw i posilił się — po raz pierwszy od szeregu dni.
1354Potem wyszukał ziółka lecznicze i głośno mlaskając językiem, przeżuwał palące strączki pieprzu i pluł czerwoną śliną.
Rozdział XIV. Do ludzi
1355Cały tydzień jeszcze Birara leczył się i wypoczywał.
1356Przekonał się, że siły mu powracają z dniem każdym, lecz że nie mógł jeszcze wzdychać głęboko, co dawniej sprawiało mu taką przyjemność. Ze smutkiem myślał, że nie potrafiłby już zatrąbić donośnie.
1357Teraz mruczał nawet i chrząkał znacznie ciszej i rzadziej, bo natychmiast zaczynał się kaszel, którego bał się najwięcej.
1358Tęsknota, NiewolaRazem ze zdrowiem powróciła tęsknota.
1359Birara pragnął ujrzeć ludzi, posłyszeć ich głos, co przypominałoby mu Amrę, małego, kochanego kornaka, i tego drugiego — w białym ubranku z pasem szkarłatnym.
1360Niewolnicza dusza oswojonego słonia ciągnęła do ciemiężców i władców.
1361Obszedł więc wyspę dokoła. Długo patrzył na bieg słońca i niebo, w nocy zaś śledził ruch księżyca.
1362Zabrało mu to dwa dni, ale za to wszystko już poznał, zrozumiał i zbadał.
1363Przepłynął jezioro i jął się przedzierać przez dżunglę, kierując się ku północy.
1364Szedł coraz szybciej, bo dążenie do celu dodawało mu sił.
1365Zaszedł jednak niespodziewany wypadek.
1366Birara natrafił na połać dżungli nawiedzonej przez straszliwy orkan południowy.
1367Potężne mahonie, magnolie i palmy leżały wyrwane z korzeniami, inne — nadłamane opierały się o konary stojących w pobliżu drzew.
1368Słoń z trudem przedzierał się przez ten smutny szmat lasu, gdy potrącone przez niego drzewo upadło nagle, uderzając go w głowę i grzbiet.
1369 1370Długo stał, potrząsając łbem i przestępując z nogi na nogę, bo mu jakoś dziwnie drętwiały. Gdy ruszył, rzuciła mu się krew gardłem; o mało się nią nie zachłysnął, po czym kaszleć zaczął ciężko i przeraźliwie, obryzgując trawę gęstą, lepką pianą.
1371Chciał iść dalej, lecz już nie mógł.
1372Niedawno zabliźniona rana otworzyła się, sącząc ropę. Próżno szukał zbawczego pieprzu — nie było go tu.
1373Odnajdywał tam i ówdzie jakieś nikłe ździebełka ziół leczniczych, zrywał je i żuł, smutnie wbijając wzrok w ziemię.
1374 1375Tracił już nadzieję, że dojdzie kiedyś, lecz kierunku nie zmieniał, dążąc niezmiennie ku północy.
1376Wreszcie dotarł do celu swoich marzeń.
1377Biedny, chory, wyniszczony olbrzym, najprawdziwszy „kumiria”, duma całego wybrzeża od Cambay do Bombaju, ujrzał przed sobą dżunglę górską, otoczoną drutem kolczastym.
1378Małe oczki błysnęły mu radośnie. Podniósł trąbę, aby wydać łagodny, donośny ryk, lecz zżymnął się cały i drgnął. Nieznośny ból przeszył go, a suchy, ostry kaszel jął rozsadzać płuca.
1379Birara, czując zawrót głowy, parskał krwawą pianą i rzęził chrapliwie.
1380Uspokoiwszy się nieco, wyrwał słupek podtrzymujący druty i wszedł do zakazanego ostępu, należącego do Tasfina, maharadży Satpury.
1381Słoń wkroczył do jej wnętrza od południa, więc szedł znów ku północy.
1382Pamiętał dokładnie, że po tamtej stronie dżungli znajdzie wąwóz ze śladami ogniska i okopconą dymem skałę, dalej — łąkę, a za nią — sztachety i duży gmach, gdzie…
1383Ach! Nie chce już wspominać tego, co minęło na zawsze…
1384Pragnie tylko ujrzeć te drogie dla niego miejsca, wciągnąć całą piersią to samo powietrze, którym oddychali mali, kochani przyjaciele i…
1385Nie pożądał niczego poza tym. Aby tylko dojść, aby dojść!
1386Noc go zastała, gdy nie zdążył jeszcze ujść połowy drogi.
1387Zatrzymał się i oparty o drzewo drzemał.
1388Spać nie mógł i nie kładł się, bo dręczył go kaszel i dokuczał ostry, wzmagający się z każdą chwilą ból w piersi.
1389Do świtu pozostawało jeszcze sporo czasu, bo nawet gibbony nie odzywały się jeszcze, gdy coś zaniepokoiło Birarę.
1390Usłyszał krótki, urywany świst. Zupełnie taki sam, jaki pochodził od białych ludzi, gdy zapędzano do pułapki dzikie słonie, przed którymi szedł on — Birara, posłuszny woli małego Amry.
1391Jął nadsłuchiwać i jak mógł, węszył na wszystkie strony.
1392Nie wątpił już, że dżungla otoczona jest ludźmi.
1393Poza tym świstem nic więcej nie mąciło ciszy, lecz Birara nie ufał jej teraz.
1394Podniósł uszy i chwytał ostrym słuchem najsłabszy szmer; daleki trzask gałęzi pękającej pod stopą nieznanej istoty, echo przytłumionych nawoływań.
1395Raptem od północnej strony, dokąd z takim mozołem i cierpieniem dążył Birara, gdzieś daleko jeszcze zagrała trąbka.
1396Urwała po chwili, a wtedy od południowej strony dżungli rozległy się głosy ludzi.
1397Duża przestrzeń dzieliła ich od słonia, więc na razie tylko jego ostry słuch mógł pochwycić krzyki, uderzenia kijów po drzewach, a nawet zbliżający się tupot nóg.
1398Zrozumiał zresztą niebawem, że to nie stopy ludzkie sprawiały ten hałas i czyniły coraz wyraźniejszym i bliższym łomot i trzask krzaków.
1399W pobliżu zaczajonego słonia przebiegali teraz przerażeni mieszkańcy dżungli.
1400Przemknęła para saren, sadząc susami przez krzaki.
1401Jeleń o wspaniałych, rozłożystych rogach przegonił je, lecz stanął nagle i węszył, strzygąc uszami.
1402Przez zarośla tamaryndowe kłusem biegł dziki bawół, podnosząc co chwila głowę i poruszając rozdętymi chrapami. Za nim dążył, jeżąc szczecinę na karku, ponury odyniec.
1403Dalej, przyciskając się do ziemi, zmykały szakale, tchórzliwie oglądając się.
1404W wysokiej trawie mignęła plamista skóra pantery czy lamparta…
1405Z głośnym rechotem i skrzeczeniem skakały z drzewa na drzewo małpy — duże i małe.
1406Nawet ptaki, porwane wszczynającym się niepokojem, z przeraźliwym krzykiem ciągnęły ponad drzewami.
1407Tygrysiasty, okryty pręgami i plamami pyton, olbrzymi „poddapoda”, postrach małp, posłyszał coś niezwykłego.
1408Wąż leżał zwinięty wśród grubych konarów drzewa, podobny do potwornej narości lub dziwacznego sęka, i czatował na zdobycz.
1409Posłyszawszy niezwykłe odgłosy budzące trwogę, szybko przerzucał swe zwinne, prężne ciało z gałęzi na gałąź, aż ześlizgnął się na ziemię i ukrył się pod kupą gnijących pni, zasnutych dzikim winem i wiotkimi pędami asfodeli.
1410Wszystko, co żyło, szukało ratunku w ucieczce.
1411Głosy ludzi zbliżały się, potężniał stuk pałek i jazgot grzechotek.
1412Birara nie ruszał się z miejsca. Stał jak wryty i słuchał.
1413Widocznie miał nadzieję, że ludzie ominą jego kryjówkę.
1414Przypomniał sobie dżunglę, gdzie ludzie otoczyli moczary i wypłoszyli dzikie słonie, a te pokornie poszły za nim — niewolnikiem do zdradzieckiej zagrody.
1415Nie znał jednak Birara hinduskich naganiaczy, tym bardziej tych, którzy pędzili zdobycz na stanowiska zajmowane przez ich władców.
1416Naganiacze ci wiedzieli, że wśród krzaków stał w ukryciu sam Tasfin, a na linii strzelców — radżowie pobliskich księstw i biali sahibowie, których władca Satpury podejmował wspaniałymi ucztami i łowami.
1417Pokrzykiwali więc i postukiwali kijami tak blisko, że Birara widział wyraźnie obchodzących go z obydwu stron Hindusów. Ludzie przedzierali się przez krzaki, wikłali się w wysokiej trawie i w sieci zwisających z drzew lian.
1418Dwóch z nich, od dawna już dostrzegło trop słonia — wyłamany słupek ogrodzenia, wytłoczone jego nogami doły, stratowana trawa i wyrwane krzaki znaczyły wyraźnie jego szlak.
1419Krzycząc przeraźliwie i turkocąc grzechotkami, wchodzili do chaszczy, gdzie stał Birara.
1420Jeszcze się obawiał ludzi, bo myślał, że nie pozwolą mu dojść do wąwozu, nad którym zwisa skała, okopcona dymem ogniska Amry…
1421 1422Czuje, że w tym zawiera się ostatnie, najgorętsze pragnienie jego… jakiś cel nieznany…
1423Musi tam dojść! Nie da się ludziom osaczyć i usidlić!
1424Naganiacze tymczasem podchodzili coraz bliżej i bliżej.
1425Zebrawszy wszystkie siły, Birara podniósł trąbę i nagle ruszył ze swego legowiska.
1426Z trzaskiem tratował krzaki i szedł szerokim kłusem, coraz wyżej zadzierając głowę. Nie czuł już bólu i bulgocącej w gardle piany, parł naprzód ku wymarzonej łące, gdzie pozostawił swe wierne, kochające serce, oddane małemu kornakowi…
Rozdział XV. Powrót
1427Polowanie, ZwierzęBirara, słysząc poza sobą wzmagające się, coraz przeraźliwsze i drażniące go krzyki, wycie, stuk, turkot i gwizd, pędził naprzód.
1428Biegł takim pędem, robił tak wielki hałas, że nie słyszał nawet strzałów padających tam, dokąd dążył, goniony strachem i ścigany przez tropiących go ludzi.
1429Dyszał ciężko i otwierał paszczę szeroko, aby wciągnąć jak najwięcej powietrza, stale mu brakującego. Chciał zboczyć na prawo, lecz naganiacze wszczęli natychmiast straszliwy hałas; spróbował biec na lewo — przeraziły go basowe dźwięki rogów i wściekły huragan okrzyków.
1430Zmuszony więc był biec wprost przed siebie.
1431Słoń nie mógł przeniknąć zamiarów goniących go ludzi.
1432Hindusi znali się na łowach w dżungli. Pędzili więc wspaniałą zdobycz, kierując ją na stanowisko swego władcy.
1433Birara ujrzał wkrótce, że poprzez drzewa przegląda już błękit nieba.
1434Zbliżał się do skraju dżungli.
1435Zwolnił kroku i podszedłszy do gęstych, wysokich zarośli palmowych, stanął.
1436Wyciągnął trąbę i węszył. Nie czuł już teraz bliskiego niebezpieczeństwa, jednak jakaś nagle budząca się w nim nieufność zmuszała go do czujności.
1437Ostrożnie rozsuwając chaszcze, postąpił kilka kroków naprzód i znowu stanął.
1438Przez twarde, ostre liście rafii wytknął sam koniec trąby i wciągał powietrze krótkimi, urywanymi chwytami. Bystrym wzrokiem ogarniał znajdującą się przed nim miejscowość.
1439Widział zaczynającą się tuż za palmami szeroką, otwartą płaszczyznę.
1440Musiał iść przez nią, więc rozglądał się bacznie, badał ją węchem i słuchem.
1441Nic budzącego obawy nie wyczuwał, a że goniący go ludzie z hałasem pędzili przez knieję, ruszył dalej.
1442Już przebył połowę drogi do czerniejącej w oddali ściany dżungli, gdy nagle gdzieś z boku rozległy się strzały, a w ślad z nimi — huk z przeciwnej strony.
1443Kule ze złośliwym poświstem przemknęły tuż nad nim, niektóre z nich z syczącym klaskaniem wbiły się w ziemię.
1444— Aj-oj-oj! Ho-ho! U-u-u! — miotał się za biegnącym olbrzymem zwichrzony orkan krzyków, jazgot, przeraźliwe trąbienie rogów.
1445Jak smagnięty tysiącem batów, Birara, skupiając wszystkie siły, pędził wprost przed siebie, aby jak najprędzej dopaść zbawczej dżungli, zniknąć z oczu ścigających go ludzi i ukryć się przed tym, co najwięcej przerażało go swym groźnym świstem.
1446W pędzie przelotnie tylko spostrzegł leżącego nieruchomo jelenia, trochę dalej gaura, który wierzgał nogami, usiłując podnieść rogaty łeb.
1447Wpatrując się w ciemne chaszcze dżungli, która stawała się coraz bliższa, ujrzał nagle coś, co zmusiło go gwałtownie zwolnić bieg.
1448Spoza krzaków i zwalonych pni podniósł się człowiek. W rękach jego błysnęła lufa karabina i jęła się zniżać.
1449Naganiacze zrobili swoje, zmusiwszy niezwykłą zwierzynę wyjść na stanowisko maharadży.
1450Ujrzawszy olbrzymiego słonia, zdumiał się Tasfin.
1451„Wielki łowczy nie donosił mi nigdy o słoniach w tym małym ostępie…” — pomyślał i wziąwszy na cel mknące zwierzę, czekał na stosowną chwilę.
1452Naczelnik nadwornych strzelców, stojący za władcą, zawołał nagle głosem, w którym brzmiało przerażenie:
1453— Wielki, najjaśniejszy panie! To Birara, słoń następcy tronu, królewicza Nassura!
1454Lufa strzelby błysnęła znowu, bo maharadża opuścił ją, przyglądając się słoniowi.
1455Birara tymczasem zdążył zwolnić swój rozpęd i miotał się teraz, szukając ratunku. Bezradnie rzucał się w różne strony, lecz teraz spostrzegał wszędzie zaczajonych ludzi z bronią w ręku. Nie śmieli jednak strzelać przed maharadżą. Słoń nigdy przedtem nie widział broni, lecz w tej chwili przerażała go ona, bo czuł płynący od niej powiew śmierci.
1456Już poczęła go ogarniać rozpacz, już chciał, niepomny na niebezpieczeństwo, runąć na zaczajonych ludzi lub zawrócić, zgnieść i stratować goniących go Hindusów.
1457Zdyszany i zziajany jął chrapać, dusząc się krwawą, lepką pianą.
1458Porwał go gniew bezmierny, a ból przeszywał mu porywczo wznoszące się boki.
1459W tej chwili padł głośny okrzyk:
1460 1461Gdyby nawet strzał armatni w hałasie przeraźliwych dźwięków i zgiełku rozległ się teraz — nieprzytomny i wściekły słoń nie posłyszałby go.
1462To zaś słowo, słyszane tyle razy z ust Amry, rozbrzmiało jak uderzenie pioruna.
1463Birara stanął jak wryty i nadsłuchiwał.
1464Może to tylko wydało mu się? Przecież już raz mu się to przydarzyło? Wołał go Amra, którego nigdzie znaleźć nie mógł, wołał z bliska… lecz był to sen!
1465— Birara! — rozległo się wołanie po raz drugi.
1466Spoza krzaków podniósł się człowiek okazałej postawy i wyciągnąwszy ku niemu rękę, powtórzył:
1467 1468Słoń z cienkim, żałosnym, pełnym skargi jękiem pobiegł na zew.
1469Już widział wyraźnie barczystego mężczyznę o ciemnej, poważnej twarzy i szerokiej, czarnej brodzie. Jakieś błyski wspomnień przeszywały mózg Birary.
1470Wyprężywszy trąbę, wciągnął powietrze tak głęboko, że aż ryknął z bólu w piersi, lecz po chwili już obejmował stojącego przed nim człowieka, dął na niego, wymachiwał ogonem i wydawał krótkie, jękliwe kwilenia.
1471 1472Wsadzał go sobie na grzbiet w wąwozie, gdzie Amra z przyjacielem rozpalali ognisko, gdzie się raczył owocami mango i gdzie płynęły najszczęśliwsze dni jego życia.
1473Birara tulił Tasfina do piersi, coraz goręcej dmuchał mu w twarz, żalił się tęsknym, zbolałym łkaniem, a gdy maharadża, wzruszony i zdumiony, poklepał go po szyi, puścił go, podniósł trąbę i wydał drżący, radosny ryk.
1474Nie chciał już wcale odejść od Tasfina i dreptał wciąż koło niego, przestępując z nogi na nogę, wzdychając i chrząkając.
1475Maharadża spostrzegł na piersi słonia pianę zabarwioną krwią i rzekł do strzelca:
1476— Spójrz no, Fuzalu, czy nie dostał Birara postrzału?
1477Hindus uważnie obejrzał słonia.
1478— Najjaśniejszy panie! — rzekł po chwili — Birara ma kulę w boku, lecz rana goić się już zaczęła… o, widzę też przeciętą skórę na pęcinach, złamany kieł i szeroką bliznę na łbie… Dostało się biedakowi… bo chudy jest… i chory.
1479Maharadża pieścił słonia, głaszcząc go po trąbie, i szeptał:
1480— Co się z tobą działo, stary Birara? Po cóż to od nas uciekłeś? Któż cię skrzywdził?
1481Słoń patrzał na mówiącego łzawiącymi się oczami, wzdychał i chrząkał.
1482Od czasu do czasu obejmował trąbą maharadżę i znowu dmuchał nań gorącym oddechem.
1483Tam i sam padały jeszcze strzały. Naganiacze wypędzali z chaszczy zaczajone zwierzęta i te szły na śmierć, przeszywane kulami.
1484 1485Wzdrygnął się na myśl, że mógłby zabić ulubieńca Nassura.
1486— Dziękuję ci, Fuzalu! — zawołał, spojrzawszy na strzelca.
1487— Władco! — odpowiedział Hindus. — Szczęśliwy jestem, jeżeli sprawiłem ci, wielki panie, radość, lecz nie wiem…
1488— Poznałeś z daleka Birarę! — objaśnił Tasfin i poklepał sługę po ramieniu.
1489Strzelec pochylił się i ucałował rękę maharadży.
1490— Weźmiesz słonia i będziesz go leczył i pilnował, aby wydobrzał! — dodał Tasfin.
1491— Rozkazałeś, najjaśniejszy panie! — skłonił się strzelec. — Znam skuteczne leki: czerwony pieprz dziki i gorzkie zioła „rostaramu”…
1492— Dobrze! — skinął głową maharadża. — Musisz go doprowadzić do zdrowia!
1493Naganiacze podchodzili już do stanowisk myśliwych. Od skrzydeł linii strzelców zagrały trąbki. Łowy były skończone.
1494Znoszono i składano w długi szereg upolowaną zdobycz.
1495Tasfin zamierzał iść, aby obejrzeć leżące gaury, dziki, jelenie i dużego lamparta. Chciał też powinszować pięknej zdobyczy najszczęśliwszym strzelcom.
1496Ledwie ruszył z miejsca, jak Birara chrapnął, a w oczach jego błysnęła rozpacz.
1497Jak to? Jego przyjaciel odchodzi? A co będzie, jeśli i on zniknie nagle, podobnie jak kochane chłopaki o miłych głosach i drobnych dłoniach, pieszczotliwie dotykających jego trąby? Nie! Birara nie przeżyłby tego po raz drugi!
1498Takie myśli świtały w szerokim łbie słonia, takie obawy dręczyły jego serce, które poznało palącą tęsknotę i ciężkie cierpienia.
1499Birara, chrząknąwszy cicho, objął Tasfina i wsadził go sobie na grzbiet, po chwili uczynił to samo z Fuzalem i podniósł uszy.
1500 1501— Co mam robić? Powiedźcie, a wszystko uczynię!
1502 1503Słoń ruszył. Zatrzymano go przed zdobyczą, leżącą na rozkładzie, więc zdumionym wzrokiem przyglądał się nieżywym już mieszkańcom dżungli i pochrapywał trwożnie. Nie mógł pojąć, dlaczego ciała ich leżą tak spokojnie, zimne i skrwawione? Niepokój i jak gdyby gniew podnosiły się z głębi jego serca.
1504Gdy otrąbiono powrót do pałacu, maharadża chciał zejść ze słonia i wsiąść na oczekującego go rumaka, lecz Birara ostrożnie schwycił władcę za nogę i przytrzymał.
1505W pomruku słonia Tasfin wyczuł taką gorącą prośbę i tyle trwogi, że zrozumiał wszystko — i to, że Birara ucieszył się ze spotkania z nim, i to, że boi się go stracić na nowo.
1506 1507 1508Słoń, wymachując ogonem i trąbą, zamruczał radośnie i podreptał na czele pochodu.
1509Zapomniał o wszystkim na świecie. Nie czuł już bólu w bokach, ani dychawicy duszącej go, ani też słabości w znękanym ciele.
1510W tej chwili zdawało mu się, że potrafiłby wydobyć i wyciągnąć z mułu najcięższy kloc mahoniu lub przetoczyć na dużą odległość złom białego kamienia.
1511Świtała mu też nadzieja, że skoro odnalazł dobrego człowieka o czarnej brodzie i dźwięcznym, poważnym głosie, ujrzy też wkrótce małego kornaka i chłopca w białym ubranku, przepasanym szkarłatną szarfą.
1512Przyśpieszał więc kroku, pomrukiwał i chrząkał coraz bardziej ochoczo. Podnosił co chwila trąbę nad głową i węszył, jak gdyby chciał się upewnić, czy dobry człowiek, którego niósł niegdyś z wąwozu, siedzi jeszcze na jego karku, i czy to on poklepuje go ciepłą, delikatną dłonią.
Rozdział XVI. Oczekiwanie
1513Na łące pomiędzy skałami a ogrodem pałacowym, przechadzał się Birara. Miał dziwny wygląd. Szerokie pasy płócienne okrywały jego boki, obandażowane nogi wydawały się wprost potwornie grube.
1514W pobliżu sztachet żołnierze postawili kubeł napełniony czerwonymi strączkami dzikiego pieprzu i żółtych, wonnych ziół. Słoń od czasu do czasu podchodził i trąbą brał lekarstwo. Wywijając ogonem i kurcząc wargi, długo żuł, chrapiąc przeraźliwie, a gdy odchodził od swej „apteki”, roztwierał paszczę szeroko, oddychał szybko i głośno.
1515Mieszkańcy stolicy tłoczyli się na przeciwległym brzegu rzeki i śmiejąc się, patrzyli na Birarę, który zamaszyście maszerował ku wodzie i pił, aby ugasić płomień, palący mu wnętrze.
1516Każdego ranka na łące zjawiał się Fuzal z pomocnikiem. Szli, niosąc bandaże i słój z maścią. Strzelec starannie obmywał ledwie zabliźnione, nieraz krwawiące jeszcze rany ogromnego pacjenta i nakładał opatrunek. Słoń stał spokojnie, mruczał i trąbą dotykał ostrożnie lekarza. Gdy Fuzal odchodził, Birara szedł za nim i przy bramie obejmował go i dmuchał mu w twarz, spoglądając nań z wdzięcznością.
1517Zwykle Birara stał w samym środku łąki, niezmiennie zwrócony głową ku pałacowi. Bacznie śledził każdego człowieka, przechodzącego przez plac, i chwilami przechylał łeb na bok, jak gdyby zdumiony.
1518W południe, stanąwszy przed bramą, trąbił krótko i rozkazująco.
1519Warta otwierała podwoje. Birara szedł uroczystym krokiem przed pałac.
1520Zatrzymawszy się przed kolumnadą wejścia, znowu dawał sygnał.
1521Miał on jednak teraz odmienne brzmienie — wyrażał prośbę i radość.
1522Po chwili zjawiał się Tasfin, maharadża Satpury, i zbliżał się do przyjaciela.
1523Birara drepcząc na miejscu, machał ogonem, wachlował uszami i mruczał.
1524Tasfin klepał słonia po bokach i głowie, a Birara obejmował go i dmuchał, zerkając oczkami, pełnymi radosnych błysków.
1525Spotkanie to i pieszczoty trwały długo, bo słoń nie chciał rozstawać się z człowiekiem, budzącym w nim tyle drogich, wzruszających wspomnień.
1526W osobie Tasfina mieściło się teraz całe minione życie Birary.
1527Nie pamiętał lat ciężkiej pracy, a nieraz i głodu nawet, odpędzał wspomnienia swych przygód po ucieczce, do której popchnęła go tęsknota.
1528Echa tych przeżyć zagłuszył w swym sercu, bo płonęło w nim gorące przywiązanie do Tasfina, człowieka, który podobnie, jak on — Birara — widział słodkich chłopaków i słyszał ich łagodne, dźwięczne głosy, zawsze brzmiące w duszy słonia.
1529Powróciwszy w końcu na swoją łąkę, dążył do wąwozu.
1530Stawał w cieniu skały, zrywał kilka owoców mangowych i szedł do zbudowanego niedawno chlewu, gdzie kładł się na miękkiej podściółce ze słomy, zasypiał bez snów i zmór.
1531Pewnego razu spostrzegł niezwykły ruch koło pałacu.
1532Niejasny, lecz ostry niepokój zagnieździł się na nowo w jego sercu.
1533Słoń przechadzał się koło ogrodzenia i nie spuszczał oczu z tego, co się działo przed siedzibą królewską. Wynoszono stamtąd meble, kobierce, zasłony, trzepano je i wietrzono. Ogrodnicy przekopywali klomby, ozdabiali je nowymi, kwitnącymi roślinami.
1534Niezawodnie robiono jakieś przygotowania.
1535Przed innym skrzydłem pałacu wyprowadzano, myto i czesano rumaki i muły, rewidowano powozy i palankiny, wkładane na grzbiety łowczych słoni.
1536Służba czyściła i odnawiała terlice, popręgi, napierśniki, siodła i inną uprząż.
1537Birara nie rozumiał, co się dzieje. Ruch, panujący wokoło gmachu znużył go. Odszedł, lecz niepokój i niewyraźne jeszcze, lecz słodkie przebłyski nadziei nie opuszczały go.
1538Co chwila podnosił głowę, słuchał, węszył, czując, jak coraz silniej bije mu serce.
1539W nocy nawet budził się często, wstawał i szedł ku bramie.
1540Przecisnąwszy trąbę pomiędzy sztachety, węszył głośno.
1541Niepokój i przeczucie wielkiego szczęścia wzrastały w nim z dniem każdym.
1542Witając Fuzala i wpatrując się w oblicze Tasfina, miał w oczach niecierpliwe, niemal żądne pytanie.
1543Był tak przejęty tym, co nadążało ku niemu z nieznanej, tajemniczej dali, że nie zdawał sobie sprawy ze swego dziwnego stanu.
1544Tymczasem zachodziły w nim dziwne, zatrważające zmiany.
1545Budząc się rano, nie mógł zebrać sił, aby się podnieść. Jakiś bezwład trzymał go w swej mocy, w piersi i głowie panowała pustka — ciemna i przerażająca.
1546Borykał się z tą niemocą tak długo i uporczywie, aż dopóki nie zdobył władzy nad steranym, słabnącym coraz bardziej ciałem.
1547Podnosił się ze słomy, otrząsał się i wychodził na łąkę, drżąc i słaniając się.
1548Gdyby nie miał przygotowanego pieprzu i ziółek, zmuszony byłby z pewnością położyć się bez nadziei odzyskania sił i woli.
1549Do południa chodził chwiejnym krokiem, wzdychał i jęczał.
1550Fuzal codziennie meldował maharadży, że Birara, mimo iż rany zabliźniły mu się na dobre, słabnie z dniem każdym i chudnie.
1551— Rób, co chcesz — mówił do niego władca — lecz musisz zachować go przy życiu do przybycia królewicza! Nie ustrzegliśmy jego ulubieńca!…
1552Naczelnik strzelców królewskich odwiedzał Birarę po kilka razy na dzień, a nawet w nocy zaglądał do jego chlewu, przynosząc mu garść pieprzu i kubeł wody.
1553 1554Leżał co prawda, lecz ciągle poruszał uszami i nadsłuchiwał niecierpliwie.
1555Nie odwiedzał już wąwozu i całymi dniami stał przed bramą, wpatrzony w plac, roztaczający się przed fasadą pałacu.
1556Wciągał powietrze i mruczał żałośnie.
1557 1558— Wiem, już wiem, ale, na miłość Boga, prędzej… prędzej! Mogę się nie doczekać…
1559Birara tupał nogami, chrapał i dmuchał na głaszczącego go żołnierza z warty pałacowej.
1560Wkrótce pozostawał przy bramie przez całą noc.
1561Na schylonych nogach tkwił przed nią jak bryła z kamienia.
1562 1563Najsłabszy nawet dźwięk dochodzący z daleka zmuszał go podnosić uszy i ostrożnie, czujnie kręcić głową.
1564Gdy niepokojące go odgłosy milkły, parskał i wzdychał żałośnie.
1565Żądał teraz po kilka razy na dzień, aby go wpuszczano na plac.
1566Stawał przed pałacem i trąbił potężnie.
1567Podbiegał do wychodzącego ku niemu maharadży, dotykał trąbą jego ramienia i jęczał, pytając z utęsknieniem:
1568 1569Król rozumiał te namiętne dźwięki i dziwił się, że słoń już wie, iż stolica Satpury wygląda przybycia Nassura — „syna brata słońca”.
1570Nie domyślał się jednak Tasfin, że serce słonia tęskniło za synem Warory, biednego kaleki-żołnierza, że myśl jego biegła przede wszystkim do Amry, małego kornaka, którego pokochał na całe życie i bez którego to życie stało się dlań męką i źródłem niebezpiecznych, nieznośnych cierpień.
1571„Amra! Amra!” — to słowo brzmiało w głowie i sercu starego, schorzałego słonia.
1572Dla tego małego chłopaka żył teraz i odganiał blade widmo śmierci, chwilami zasnuwające mu nieprzeniknioną mgłą cały świat i napełniające mrokiem mózg tęskniącego olbrzyma.
Rozdział XVII. Promienny dzień
1573Birara od dwóch dni nie nocował w chlewie i nie kładł się.
1574Stał na łące zwrócony głową ku pałacowi i patrzał przed siebie smutnym, nieruchomym wzrokiem.
1575Chwiał się na zgiętych w kolanach nogach, wzdrygał się chwilami, jak gdyby przeszywał go nagły dreszcz, i wzdychał. Czuł coraz większą, prawie przerażającą słabość i pustkę w sercu. Gdyby mógł rozumować, nie potrafiłby określić, czy czuwał, czy też drzemał przez te długie dnie i noce.
1576Wiedział, że stanął przed czymś nieuniknionym, co się zbliża równym, stanowczym krokiem.
1577Nie zamierzał kryć się i bronić przed nadchodzącym… Nie wiedział jeszcze, coby to miało być i czym mu ono groziło?
1578Czuł ową groźbę w odgłosie kroków czegoś nieznanego i czekał cierpliwie, bez oporu i trwogi.
1579Birara spełni rozkaz tej tajemniczej istoty również pokornie, jak wykonywał ciche rozkazy Amry…
1580 1581Umilkły i ukryły się cykające nietoperze; przebrzmiały dalekie głosy małp witających świt; rozległy się senne głosy budzących się ptaków.
1582Słońce ozłociło dżunglę rosnącą na szczytach skał, a wkrótce trysnęło promieniami na łąkę ze stojącym na niej słoniem.
1583Birara nie słyszał trąbki samochodowej, zgrzytu jego kół na żwirze i chrzęstu karabinów żołnierzy prezentujących broń.
1584Uszy miał nastawione, trąbę podwiniętą, oczy otwarte, lecz pozostawał głuchy i ślepy, znużony śmiertelnie, słaby bezmiernie, niemal bezwładny.
1585Nie poruszył się nawet na odgłos otwieranej bramy i tupotu nóg biegnących ku niemu chłopaków.
1586Drgnął i potrząsnął głową dopiero wtedy, gdy ciepłe, delikatne dłonie dotknęły trąby jego, piersi i nóg, a radosne głosiki powtarzały jedno tylko słowo:
1587 1588Ciemna zasłona spadła mu z oczu i natychmiast obudziły się w nim zmysły.
1589Wszystkie one krzyknęły naraz:
1590 1591Ileż to razy zwodziły go wymarzone zjawy, więc nie wierzył im teraz.
1592Przymknął oczy i ostrożnie, lecz głęboko wciągnął powietrze.
1593Węch targnął całym olbrzymim ciałem, a każda kropla krwi powtórzyła:
1594 1595Podniósł uszy i cały zamienił się w słuch.
1596Do najdalszych zakątków mózgu doszło zrozumienie:
1597 1598Wreszcie podniósł znowu powieki i spojrzał bojaźliwie.
1599Nie wierzył jeszcze, drżał na myśl, że upragniona zjawa rozwieje się jak mgła, pryśnie jak z nagła porwany wiatrem kurz przydrożny.
1600Nie! Nie! Widzi przecież przytulonych do siebie chłopaków, słyszy ich słodkie głosy, czuje ciepło ich rąk i policzków, przyciśniętych do jego pomarszczonej, steranej i zbolałej skóry.
1601Wtedy padł na kolana, z cienkim, jak zgrzyt stali po szkle, przenikliwym jękiem, objął Amrę, przycisnął do siebie i jął dąć na niego gorącym, porywczym oddechem.
1602Długo pieścił swego kornaka, przyglądał mu się, szukał jego wzroku i niemal omdlewał ze szczęścia, słysząc cichy, wzruszony szept:
1603— Birara! Birara! Biedny, dobry, miły staruszku mój! Co się z tobą dzieje, wierny przyjacielu?
1604Zwolnił chłopaka i przytulił do piersi Nassura; zajrzawszy mu w oczy, zrozumiał, że królewicz płacze, więc dmuchał na niego, jak gdyby pragnął osuszyć te łzy, płynące z serca.
1605Siły w sposób cudowny powróciły mu; a wraz z nimi — radość i beztroska.
1606Birara zabawnie dreptał na miejscu, tupał i, wywijając ogonem i trąbą, i jak gdyby przez mgłę, patrzał na nich, trząsł szerokim łbem i pochrząkiwał radośnie.
1607Wsadził sobie chłopaków na grzbiet i wesoło trąbiąc, ruszył ku wąwozowi.
1608Gdy usiedli pod skałą, na dawnym miejscu, Birara stanął naprzeciwko, a z małych jego oczek płynęły łzy bezmiernego szczęścia.
1609Wkrótce zmusił swych przyjaciół wstać i obejść cały wąwóz, aż do bagienka, gdzie Nassur spotkał się z okularnikiem. Birara z własnej woli jął tupać i tratować ziemię, zerwał parę korzonków, zjadł kilka mango i znowu stanął pod okopconą skałą.
1610Chłopcy zrozumieli, że słoń przypominał im o dawnych wyprawach do „wąwozu przyjaźni”.
1611Zdumienie i rzewność ogarnęły ich.
1612Znowu przytulili się do starego przyjaciela, a Birara dotykał ich trąbą, dął potężnie i mrużąc oczy, mruczał radośnie.
1613Słoń nie dopuszczał teraz myśli o rozłące.
1614Powrócili więc razem przed pałac.
1615Chłopcy weszli do wnętrza, słoń, chrząkając niespokojnie, został przed gmachem i czekał.
1616Gdy mali przyjaciele wyszli do niego po obiedzie, ruszyli znowu do wąwozu.
1617Wkrótce jak dawniej płonęło tam ognisko, rozlegały się wesołe głosy chłopaków i radosne pomruki słonia.
1618Amra i Nassur słyszeli już od maharadży o niektórych przygodach Birary.
1619Oglądali więc głębokie blizny, które niby bransolety widniały na pęcinach słonia.
1620Mały kornak kiwał głową i mówił:
1621— Myślę, że są to ślady pętli. Może panikisi chcieli schwytać Birarę?
1622Mała, biała plamka, taka drobna i niewinna na pozór, nie pozostawiała wątpliwości.
1623 1624— Któż to ośmielił się strzelać do mego słonia? — pytał, groźnie marszcząc brwi, królewicz.
1625Nikt w Satpurze nie przyznałby się do tego strzału, więc pozostał na zawsze tajemnicą.
1626O sprawcy postrzału nie wiedział nawet sam Birara. Pamiętał tylko, że umierał od tej kuli, lecz nie widział człowieka, który wypuścił ją z lufy karabinu.
1627Chłopaki całowały[40] Birarę w szeroki łeb, gdzie widniał ślad głębokiej rany zadanej spadającym drzewem, i oglądały złamany kieł.
1628Amra mówił smutnym głosem do Nassura:
1629— Patrz, królewiczu! Poczciwy Birara żyje bardzo długo, bo dziadek Bauli był jeszcze małym chłopakiem, gdy słoń przeszedł do naszej rodziny… Birara pracował ciężko, a wszakże zachował swoje kły. Dopiero teraz stracił jeden z nich… Jak się to stać mogło?
1630Pytanie to skierował do słonia, kładąc rękę na pozostałym odłamku kła.
1631— Opowiedz nam, dobry staruszku, opowiedz, co ci się przydarzyło?
1632Słoń zrozumiał, czego żądają od niego mali przyjaciele.
1633Błyski bić zaczęły z jego oczu, podniósł uszy i zadarłszy trąbę, wydawał przeraźliwy ryk, jęczał żałośnie, żalił się ponuro.
1634Chciał opowiedzieć im wszystko, wszystko…
1635Nic nie opuścić, przypomnieć każdą chwilę tęsknoty żrącej i beznadziejnego oczekiwania, rozpaczy i wściekłości; pragnął przeżyć raz jeszcze gorycz poniżenia, gdy wolne słonie wzgardziły niewolnikiem: odczuć radość ponurej zemsty nad nimi; włożył w swój ryk skargę na podstępnego tropiciela, zarzucającego mu pęta na nogi, opowiedzieć o ostrym bólu od przeszywającej go kuli, o męczeńskiej włóczędze przez dżunglę, gdzie pozostawił krwawy ślad; o zgrozie, gdy tonął w jeziorze, a potem chory, słaby i zrozpaczony błąkał się po dżungli, dążąc do ludzi…
1636Ryczał i trąbił z przejęciem aż białe płachty piany spadać poczęły na trawę; wtedy dopiero umilkł, wyczerpany.
1637Chłopcy nie zrozumieli mowy olbrzyma. Wyczuli w niej jednak ból i tęsknicę, więc tulili się do Birary, głaskali go, całowali i szeptali słowa pieszczotliwe.
1638Ukojenie i cicha radość wstępowały do serca rozżalonego zwierzęcia, wzburzonego nawałnicą wspomnień.
1639Powrócili do pałacu. Birara pozostał pod oknami chłopców.
1640Na rozkaz Nassura żołnierze przynieśli mu paszę, owoce i wodę.
1641Słoń spał, lecz budząc się, podnosił trąbę i węszył.
1642Uspokojony, zasypiał znowu — szczęśliwy, pełen cichej, rzewnej radości.
Rozdział XVIII. Wielkie łowy
1643Maharadża Tasfin urządzał wielkie łowy doroczne.
1644Do siedziby władcy Satpury zaczynali przybywać goście.
1645Zajeżdżały samochody, wiozące najważniejszych urzędników angielskich; przybywali maharadżowie, pomniejsi władcy drobniejszych państewek i generałowie armii brytyjskiej rozlokowanej w Indiach.
1646Wspaniałe, huczne uczty wydawał Tasfin na cześć gości.
1647Rozległy ogród otaczający pałac aż do późnej nocy świecił tysiącami barwnych latarek, na jeziorze krążyły rzęsiście oświecone łodzie, w których ucztowano i bawiono się wesoło. Na wysepce w malowniczym, z białego marmuru wzniesionym pawilonie, dostojni goście podziwiali tajemnicze tańce hinduskich dziewcząt i wojownicze pantominy mężczyzn w starodawnych zbrojach.
1648W tym samym czasie dwa tysiące naganiaczy pod komendą wielkiego łowczego osaczało dżunglę dimurską.
1649Wprawni łowcy wynajdywali najmniejsze przesmyki, którymi mogła przejść zwierzyna, i zastawiali je mocnymi sieciami. Ani jedna żywa istota nie powinna była wyjść z matni.
1650Najlepsi tropiciele od kilku miesięcy czuwali nad knieją, zbadali każdy jej zakątek i wiedzieli, co się czai w gęstych szuwarach na bagnistych łąkach, w zaroślach tamaryndów i w palmowych chaszczach, ukrytych w parnym zaduchu zawsze mrocznej dżungli.
1651Zwierzęta, Walka, PolowanieDimur od dawna słynął jako siedziba jeleni i dzikich bawołów.
1652Wiedzieli o tym łowcy, wiedziały też potężne pręgowane i cętkowane koty — tygrys, lampart i pantera.
1653W ostępach leśnych i na moczarach odbywały się nieraz krwawe zapasy i ponure zbrodnie.
1654Jelenie i byki walczyły ze sobą podczas rykowiska; na zwycięzców i zwyciężonych czyhały straszliwe drapieżniki.
1655Śmigały w powietrzu ich wyprężone ciała i spadały na grzbiety bawołów i jeleni.
1656Zwinne, mocarne gaury walczyły odważnie i groźnie, strząsając z siebie pantery, wbijając w napastnika rogi i tratując go potężnymi racicami.
1657Jelenie unikały bitwy i mknęły w obłędnym popłochu, szukając ratunku w szybkim biegu lekkich, prężnych nóg.
1658Dżungla dimurska stawała się nieraz świadkiem zaciętych pojedynków, gdy na grząskich polanach spotykało się dwu nieprzejednanych wrogów — królewski tygrys bengalski i potworny, ponury odyniec o czarnej, zjeżonej na karku szczecinie, błyskający bielą ostrych, krzywych szabel i ogniem wściekłych ślepi.
1659Nikt nie może przewidzieć wyniku tej walki. Przeciwnicy bowiem posiadają równe siły i jednakowe zacięcie bojowe.
1660Tę to dżunglę osaczył podwójnym kołem ludzi, sieciami i sznurami wielki łowczy Tasfina.
1661Wsławił się on sztuką urządzania polowań, które słynęły w całym Hindostanie.
1662Ukryte w kniei zwierzęta od dawna zwęszyły wielką ilość ludzi, lecz za późno wyczuły groźne niebezpieczeństwo.
1663Gdy zamierzały wyrwać się z ostępu, napotkały już wszędzie zastawy, zagrody lub wzbudzające w nich strach chorągiewki, powiewające na przeciągniętych sznurach.
1664Zwierzęta powracały więc w głąb dżungli i miotały się bezradnie.
1665Wkrótce powrócił im spokój, ponieważ przekonały się, że ludzie nie zbliżają się i pozostają na swoich miejscach.
1666 1667Tasfin na czele swoich gości przybył na miejsce łowów.
1668Strzelcy rozmieszczali myśliwych na wyznaczonych stanowiskach.
1669Ukryci za ogrodzeniem z grubych belek czekali na sygnał łowczego.
1670Tasfin przybył do Dimuru z synem.
1671Władca ze swym następcą siedzieli w namiocie, ustawionym na grzbiecie wytresowanego do łowów słonia.
1672Nieodstępny towarzysz królewicza — Amra wraz z nim pociągnął na łowy.
1673Jechał na Birarze, siedząc, jak zwykle, na karku słonia.
1674Płonął cały, z niecierpliwością oczekując rozpoczęcia łowów.
1675Obaj chłopcy słyszeli tyle niezwykłych opowieści o polowaniu w dżungli, że uprosili maharadżę, aby ich wziął ze sobą.
1676Słonie z jeźdźcami stały w ukryciu poza linią myśliwych.
1677Miały wystąpić później, gdy rozpocznie się ostateczna rozgrywka.
1678Wielki łowczy podszedł do władcy.
1679— Wszyscy myśliwi i naganiacze są na swoich miejscach, najjaśniejszy panie! — rzekł z ukłonem.
1680Tasfin skinął głową i z lubością słuchał czystych, potężnych dźwięków srebrnego rogu, którym z taką umiejętnością posługiwał się wielki łowczy.
1681Dżungla odpowiedziała tysiącznym echem, niosąc sygnał od drzewa do drzewa, od uroczyszcza do ostępu, od skał do bagien, ukrytych za ścianą bambusowych zarośli.
1682Zaczajeni, zastygli w namiętnym oczekiwaniu myśliwi długo nie słyszeli innych głosów, chociaż nagonka ruszyła już, pędząc przed sobą zwierzynę na stanowiska strzelców.
1683Po godzinie dopiero zaczęły dobiegać okrzyki Hindusów, jazgot grzechotek i stuk pałek o drzewa.
1684Wkrótce potem z gęstwiny zaczęły się wyrywać i migać wśród pni i krzaków wysmukłe jelenie, potężne, brunatne bawoły i czarne kadłuby dzików.
1685Padały strzały i gasły życia mieszkańców dżungli.
1686Tam i sam leżały już zabite pantery i lamparty, lecz nikt z myśliwych nie dojrzał jeszcze tygrysa.
1687Wielki łowczy zatrąbił raz jeszcze.
1688 1689Cisza, Las, NiebezpieczeństwoNatychmiast nastała dziwna cisza.
1690Nie padały już strzały ze skrytek myśliwych.
1691Umilkły trwożne nawoływania małp, które skacząc po wierzchołkach drzew, szczęśliwie minęły linię strzelców.
1692Nie rozlegał się już tupot nóg uciekających zwierząt, trzask i szelest rozsuwanych i tratowanych krzaków i trzcin.
1693Naganiacze przestali pokrzykiwać i hałasować, pędząc zwierzynę.
1694Zaczajone, pełne drażniącego oczekiwania milczenie zaległo dżunglę.
1695Z rzadka tylko dobiegało z daleka basowe rechotanie gibbonów.
1696Skrzeczały lękliwie barwne cissy, przelatując nad lasem.
1697Gdzieś w oddali, czując zdobycz, drapieżnie kwilił sęp, zawieszony wysoko pod obłokami.
1698Drobne ptaszki, zwabione ciszą, fruwały w zaroślach i szczebiocząc, uganiały się za owadami.
1699Dzięcioł zawzięcie bębnił dziobem w dziuplasty sęk.
1700Wyraźnie dawał się słyszeć lekki szmer skrzydeł dużych motyli i cichy zgrzyt biegu chyżych jaszczurek śmigających w trawie.
1701Najostrzejszy słuch nawet nie mógłby pochwycić obecności myśliwych, tłumnie zebranych naganiaczy i osaczonych przez nich zwierząt.
1702Strzelec Fuzal, zajmujący stanowisko na wysokim drzewie, oglądał okolicę. Jego żbicze, wprawne oczy dostrzegły wkrótce coś, czego oczekiwał od dawna.
1703PolowanieTrzciny, wyprostowane w nieruchomym powietrzu, drgnęły jednocześnie w trzech miejscach, a po chwili chylić się zaczęły bez szmeru i szelestu.
1704Jakieś zwierzę sunęło, czołgając się w ich gąszczu nieprzeniknionym.
1705Fuzal syknął cicho i wbijając porozumiewawczy wzrok w wielkiego łowczego, wskazał na zwartą ścianę bambusów.
1706Ten podszedł do maharadży i w milczeniu podniósł rękę.
1707Kornak uzbrojony w dzidę ścisnął kolanami szyję słonia.
1708Zwierzę, nawykłe do polowań tego rodzaju, podniosło trąbę i ruszyło naprzód.
1709Słoń chrapał cicho, niespokojnie węszył i poruszał uszami.
1710Zbliżała się najważniejsza, najbardziej podniecająca chwila.
1711Słoń miał wejść do zarośli i wypłoszyć z nich zaczajone tam tygrysy.
1712Musiały wypaść z chaszczy na polanę i narazić się na kule myśliwych. Mogły jednak również skoczyć na słonia.
1713To królewskie polowanie, grożące niebezpieczeństwem, wymaga celnego oka, zimnej krwi strzelca, a jednocześnie odwagi kornaka, sprytu i siły słonia.
1714Władza, KolonializmDwa słonie jednocześnie podchodziły do zarośli.
1715Na jednym z nich jechał maharadża z synem, małym Nassurem; na drugim wicekról Indii, najwyższy przedstawiciel Wielkiej Brytanii.
1716Nikt nie wiedział, co się działo za ścianą wysokich bambusów.
1717Zapadły w nich i zaczaiły się tygrysy.
1718Dwa duże samce dopełzły aż do samego skraju, trzy tygrysice pozostały w tyle.
1719Na samym niemal początku polowania naganiacze zruszyli je z legowiska, lecz tygrysy przemykały się tak ostrożnie, że Hindusi nie spostrzegli pręgowanych drapieżników.
1720Polowanie, Zwierzęta, Strach, OgieńDotarłszy do zarośli, zwierzęta wiedziały już o wszystkim. Rozumiały, że są w matni, z trzech stron otoczone ludźmi, robiącymi straszliwy hałas. Tygrysy miały przed sobą jedyne wyjście — przeciąć polanę i na drugim końcu ukryć się w dżungli.
1721Drapieżne zwierzęta słyszały jednak grzmiące pod lasem wystrzały, a rozdęte ich chrapy pochwytywały zapach ludzi, prochu i słoni.
1722Węszyły niebezpieczeństwo najbardziej groźne, czające się na obszernej, odkrytej płaszczyźnie.
1723Tygrysy wyczołgały się z zarośli i płaszcząc się w wysokiej trawie, powracały ku nagance. Skoczyć nagle, ryknąć, przerazić i przerwać się przez łańcuch osaczających je ludzi — takie były zamiary zuchwałych drapieżników.
1724Lecz Hindusi znali się na wybiegach i odwadze tygrysów.
1725Wiedzieli, że ani krzyki, ani trajkocące grzechotki nie odstraszą i nie wstrzymają doprowadzonych do wściekłości pręgowanych, potężnych kotów.
1726Po krótkim sygnale rogu podpalono suchą trawę i nagromadzone stosy gałęzi.
1727Płomienie i dym spłoszyły tygrysy.
1728Już nie kryjąc się wcale, zawróciły nagle, ogromnymi susami dopadłszy zarośli bambusów i zaczaiły się w nich.
1729Wyrywające się z ust naganiaczy okrzyki przerażenia wskazywały, że zbliża się chwila decydująca.
1730Tygrysy tymczasem rozmieściły się na skraju bambusowych chaszczy.
1731Czekały na sposobność, aby wypaść z nich i rozpierzchnąć się w różne strony.
1732Wyciągnięte na ziemi, drżały gotowe do skoku, wbijały żółte ślepia w zbliżające się ku nim słonie, śledziły ruchy siedzących na nich ludzi i pazurami drapały ziemię.
1733Słoń maharadży od dawna już zwęszył tygrysy. Zdawało mu się nawet, że widzi na wprost siebie dwa zaczajone drapieżniki.
1734Zwinął więc trąbę do ciosu, nadstawił kły i szedł, niezwykle wysoko podnosząc potworne nogi.
1735Kornak trzymał nad głową dzidę, za pomocą jej drzewca kierując słoniem, wpatrywał się w chaszcze.
1736Maharadża z palcem na cynglu broni klęczał w palankinie, przygotowany do strzału.
1737 1738Na lewo od niego rozległ się głuchy, ochrypły ryk. Huk wystrzału rozdarł ciszę, a po nim wszczęły się bezładna strzelanina, zmieszany gwar, krzyki i nawoływania.
1739To słoń wicekróla wypłoszył tygrysy, do których oddano kilka strzałów.
1740Przed maharadżą o kilkanaście kroków od jego słonia, podnosiły się nieruchome bambusy, w których panowała cisza.
1741Stojący na skraju dżungli Amra z wysokości Birary widział całe polowanie.
1742Spostrzegł wyrywające się z gąszczu tygrysy. Klasnął w dłonie, gdy wicekról celnym strzałem położył jednego z nich. Drugi padł na polanie, przeszyty kulami innych myśliwych; trzeci, rycząc i kulejąc, dopadł krzaków i znikł w nich, ścigany przez strzelców.
1743Przyglądał się teraz słoniowi maharadży.
1744Rozumne zwierzę coraz wolniej i ostrożniej szło ku tajemniczej gęstwinie. Wiedziało, że tygrysy nie dopuszczą go, że lada chwila wypadną, a wtedy… jedno z dwojga — będzie zmuszony stoczyć z nimi walkę lub leż posłyszy huk wystrzałów, którymi się zakończy to niebezpieczne spotkanie.
1745Słoń, podnosząc nogi wysoko, postąpił krok, jeszcze jeden… jeszcze…
1746W tej samej chwili z trzaskiem pochyliły się bambusy i w powietrzu mignęło długie, wspaniałe ciało tygrysa. Rycząc chrapliwie i prychając, wyciągał w skoku potężne łapy, aby wbić ostre, zakrzywione pazury w słonia, wdrapać się na jego grzbiet i zmierzyć się z najbardziej nienawistnym wrogiem — człowiekiem.
1747Słoń nadstawił kły i wyprężył mięśnie trąby.
1748Do walki nie doszło tym razem.
1749Maharadża błyskawicznym ruchem podniósł karabin do ramienia, i strzelił. Kula przeszyła serce zwierza. Tygrys padł i zesztywniał od razu.
1750Nassur z radosnym okrzykiem, porwany zapałem myśliwskim, ześlizgnął się ze słonia i podbiegł do wspaniałej zdobyczy.
1751W tej chwili z zarośli wypadła znienacka tygrysica.
1752Ujrzawszy chłopaka, przywarła do ziemi i wbiła w niego wściekłe źrenice.
1753Koniec wyciągniętego ogona zwijał się kurczowo, ciało drżało, prężąc się do skoku.
1754— Naprzód! Naprzód! — wołał kornak.
1755Słoń, przerażony niespodziewanym napadem drapieżnika, ryczał i cofał się. Gdy kornak uderzył go dzidą, jął trząść głową i nagle zawrócił gwałtownie.
1756Maharadża strzelił, lecz nieoczekiwany ruch słonia udaremnił jego zamiar.
1757Kula chybiła i z szelestem siekła twarde pręty bambusów.
1758Słoń, trzęsąc łbem i rycząc, uciekał kłusem.
1759Amra widział skok Nassura i wypadającego z chaszczy tygrysa.
1760Krzyknął i ścisnąwszy nogami szyję Birary, zawołał:
1761 1762 1763Widział wszystko, co zaszło na polowaniu, i czuł, jak należy czynić.
1764Zaczął od tego, że pobiegł tak szybko, jak nigdy tego dotąd nie czynił.
1765Nawet podczas owej pamiętnej ucieczki przed kulami czyhającego nań nieznanego człowieka i ścigającymi go w dżungli naganiaczami — nie dochodził do takiego rozpędu olbrzymiego, ciężkiego ciała.
Rozdział XIX. Wierni przyjaciele
1766Zwierzęta, Pojedynek, Walka, ŚmierćRozpęd, jakiego nabrał sędziwy Birara, jego groźne trąbienie i straszliwy tupot nóg przeraziły tygrysa.
1767Widząc przed sobą potężnego wroga, który z całą stanowczością mknął do ataku, drapieżnik w ostatniej chwili niemal już wykonywanego skoku nagle zmienił plan.
1768Już nie zwracał uwagi na chłopaka, przycisnął się jeszcze bardziej do ziemi, wpierając w nią tylne łapy i przygotowując się do skoku wzwyż.
1769Zamierzał jak kamień spaść słoniowi na łeb, wyszarpać mu oczy, rozedrzeć zwiniętą w kabłąk trąbę i przegryźć tętnicę.
1770Birara w mig pochwycił te myśli zwierza i wyprostowawszy trąbę, trzymał ją pionowo, naprężywszy wszystkie mięśnie. Tygrys, rzucając się na niego, musiał spotkać tę zagrodę, a w skoku nie mógłby ani pochwycić jej, ani też ominąć.
1771Nie zwalniając biegu, śledził każdy ruch strasznego przeciwnika, a najmniejszy skurcz jego pręgowanej skóry lub drganie ogona nie uszło jego uwagi.
1772Nie wątpił, że tygrys skoczy ku niemu, że oczekuje go krwawa rozprawa, i że od jego zwycięstwa zależeć będzie życie Amry i Nassura, stojącego tak nieruchomo, jak gdyby skamieniał w bezmiernym przerażeniu.
1773Wreszcie Birara zaczął zwalniać bieg. Jeszcze wyżej podniósłszy uszy i rycząc groźnie, szedł naprzód przygotowany do bitwy.
1774Zaledwie kilka kroków oddzielało go od tygrysa, gdy Amra, ślizgnąwszy się po boku słonia, zeskoczył i stanął tuż przed królewiczem. W ręku małego Hindusa błysnęła „kora” — ostry, krzywy jak sierp nóż.
1775Nie oglądając się na chłopców, Birara zasłonił ich swym ciałem i wydał krótkie trąbienie, wyzywając wroga na śmiertelny bój.
1776Słoń i tygrys mierzyli się wzrokiem.
1777Trwało to jedno mgnienie oka, które wydało się wszystkim wiecznością. Goście, strzelcy i słudzy maharadży nie śmieli ruszyć się z miejsca w obawie, że przyśpieszy to napad drapieżnika.
1778Rozumiał to też i Birara. Należało zatem uprzedzić skok tygrysa i samemu przejść do ataku.
1779Podnosząc nogi wysoko, aby móc w każdej chwili przycisnąć wroga do ziemi, słoń ruszył naprzód z przeraźliwym trąbieniem.
1780Tygrys nie czekał dłużej i skoczył.
1781Uderzył się piersią o wyprężoną trąbę i o mało nie spadł słoniowi pod nogi, lecz zdążył mu jeszcze wbić pazury w wargę, tuż nad kłem, drugą zaś łapą wczepić mu się w ucho.
1782Birara otrząsnął się potężnie i szarpnął łbem.
1783Tygrys runął na ziemię, odrywając wrogowi płat skóry i połowę ucha.
1784Słoń nadepnął na leżącego, lecz ten wywinął się i z chrapliwym rykiem skoczył znowu.
1785Tym razem jedną łapą dosięgnął karku olbrzyma, drugą jął szarpać mu skórę nad łopatką.
1786Birara uczynił nagły zwrot. Napastnik stracił równowagę i obsunął się nieco.
1787Potężna trąba ruchem błyskawicznym otoczyła go, oderwała i zakręciwszy w powietrzu, z rozmachem cisnęła o ziemię. Słoń niebywale zwinnie i szybko skoczył naprzód i przygniótł oszołomionego tygrysa przednimi nogami.
1788Nie bacząc na rany zadawane mu pazurami drapieżnika, wpierał w niego ciężkie nogi i kołysał się z boku na bok, wtłaczając go w ziemię.
1789Na tygrysie pękła skóra i trzeszczały kości, lecz bronił się jeszcze, ryczał, miauczał żałośnie i ponuro.
1790Birara deptał go długo, aż nagle odskoczył i runął na słabnące zwierzę całym ciężarem ogromnego ciała.
1791Pędzili już, wymachując dzidami i nożami, strzelcy i naganiacze, biegli myśliwi, a na ich czele śpieszył do uratowanego syna — drżący z przerażenia, wzruszony Tasfin.
1792Dopadł wreszcie Nassura, tulił go do piersi, całował i płakał z radości.
1793 1794— Będziesz dla mnie drugim synem za to, żeś stanął w obronie królewicza!
1795Goście nie szczędzili pochwał małemu kornakowi i zachwycali się jego bohaterstwem i wiernością.
1796Hindusi dobili tygrysa i pomogli wstać Birarze.
1797 1798Cały bok, niby szkarłatnym płaszczem, miał okryty posoką. Zerwana skóra zwisała mu dwiema grubymi szmatami. Z pyska sączyła mu się krew i mieszała z pianą.
1799Słoń chwiał się na nogach i oddychał ze świstem.
1800Walka pochłonęła wszystkie siły jego i wyczerpała go do reszty.
1801Wkrótce straszliwy, rozdzierający kaszel począł nim wstrząsać, a krew coraz obficiej płynęła z rozdartej wargi i paszczy.
1802Parskał i dusił się, potrząsając zranionym łbem; po chwili uspokoił się jednak trochę.
1803Wzrok jego padł na leżącego wroga. Podszedł do niego, ostrożnie obwąchał i nagle silnym uderzeniem nogi zmiażdżył tygrysowi głowę.
1804Oglądając się na niego, odszedł i podniósłszy łeb, zatrąbił donośnie.
1805LekarzFuzal naprędce zrobił mu opatrunek.
1806Naganiacze przynieśli wodę w skórzanych workach; obmyto Birarze rany i zalepiono pajęczyną, aby zatamować krew.
1807Birara słaniał się i zataczał, gdy prowadzono do domu.
1808Słabnął szybko, więc musiano wziąć go pomiędzy dwa inne słonie, które podtrzymywały rannego biedaka, przyciskając się do niego bokami.
1809Długo i powoli odbywał się ten pochód.
1810Tasfin z gośćmi odjechał naprzód od dawna. Tuż za nim podążyła świta, strzelcy i słudzy pałacowi.
1811Przed rannym, słabym Birarą szli Amra i Nassur, rozmawiając o wypadkach tego dnia.
1812— Byłeś mi przyjacielem, teraz jesteś bratem… — rzekł nagle Nassur. — Cały nasz naród będzie uwielbiał ciebie, boś bronił syna ich władcy!
1813— Królewiczu — odparł cichym głosem Amra — uczyniłbym to samo, gdybyś był synem wieśniaka znad Irawadi, Narbady lub naszej mętnej Tapti!
1814Birara słyszał głosy chłopaków, chociaż nie widział ich.
1815Miał opuszczone powieki, lecz, gdy je podnosił, ogarniał wzrokiem te drogie dla niego istoty. W oczach słonia zapalały się gorące ognie przywiązania i radości. Słabym głosem pomrukiwał i znowu zamykał oczy.
1816Doszli wreszcie do łąki za ogrodem pałacowym.
1817Odprowadzono słonia do chlewu, gdzie z bolesnym jękiem położył się natychmiast i leżał wyczerpany śmiertelnie.
1818Wkrótce przyszli do niego Amra z Fuzalem i przyprowadzili ze sobą znachora wprawnego w leczeniu zwierząt.
1819Amra, przemawiając łagodnie, zmusił słonia, aby wstał.
1820Odprowadzono go do rzeki, gdzie obmyto starannie i zbadano rany.
1821 1822Oderwane ucho i poszarpana skóra na karku, pysku, boku i nogach ropieć już zaczynała. Dreszcze wstrząsały Birarą, a kaszel dokuczał mu nieustannie i wywoływał krwotok z gardła.
1823Zadana niegdyś kulą, a zabliźniona już rana otwarła się i krwawiła.
1824Słoń rzęził i oddychał porywczo, wydając jęki i skamlanie płaczliwe.
1825Nałożono mu jakieś leki z ziół, dano do wypicia cały kubeł gorzkiego wywaru zaprawionego solą i czerwonym proszkiem pieprzu, zmieszanego z imbirem.
1826Po obandażowaniu odprowadzono go do chlewa, gdzie słoń położył się na świeżej trawie, mając w pobliżu wodę i duży kosz bananów.
1827Pięć dni leżał Birara w gorączce, cierpiał i borykał się ze śmiercią.
1828Czuł, że siły z dniem każdym go opuszczają, lecz nie czuł lęku ani tęsknoty. Serce jego biło radośnie, bo widział przy sobie Amrę i Nassura, a nawet sam maharadża kilka razy odwiedził chorego słonia.
1829Patrząc na niego ze współczuciem Tasfin kazał Fuzalowi, aby nałożył mu na zdrowy kieł złote kółko z napisem:
1830„Słoniowi Birarze za wierną przyjaźń od maharadży Satpury”
1831Słoń długo chorował, lecz znachor nie tracił nadziei i leczył go starannie, mając obiecaną sutą nagrodę z kancelarii pałacowej.
1832Znał się on na rzeczy i zaleczył rany Birary.
1833Nie mógł tylko dać sobie rady z upadkiem sił starego słonia.
1834Sędziwy olbrzym leżał całymi dniami i zaledwie na krótko wychodził na łąkę, aby wygrzać się na słońcu lub użyć kąpieli w rzece.
1835Minął miesiąc prawie, zanim Birara mógł chodzić po łące, a nawet zaglądać do „wąwozu przyjaźni”, gdzie chłopcy po dawnemu palili ognisko i gwarzyli bez krępującej etykiety dworskiej.
1836Długie wystawanie na jednym miejscu nużyło Birarę, więc kładł się przed ogniskiem i cicho mrucząc, łagodnymi oczami przyglądał się chłopakom.
1837Był słaby i bezradny, lecz w sercu czuł niegasnącą radość i szczęście ciche i spokojne niby pogodny zachód słońca.
1838Pewnego razu uderzyło go coś w wyglądzie Amry i w dźwięku jego głosu, gdy chłopak mówił do Nassura:
1839— Teraz Birara jest zdrowszy i silniejszy, mogę odwiedzić rodziców. Jutro pojadę do Suratu, bo czekają tam na mnie od dawna…
1840— Nie pozostawaj tam długo, bracie… — rzekł królewicz.
1841— Jadę do ojca i matki, królewiczu! Wyglądają mnie małe siostrzyczki! — szepnął z wyrzutem Amra. — Jestem ich synem i bratem…
1842Nassur spuścił oczy i westchnął.
1843— No, tak… prawda… — odparł cicho — zapomniałem!
1844Leżący Birara podniósł się nagle i z głośnym jękiem stanął.
1845Zajrzał w oczy chłopakom i drgnął.
1846Przesunęło się przed nim jemu tylko znane widmo rozłąki.
1847Zaczął tupać i chrząkać trwożnie.
1848— Co ci jest, staruszku? — spytał Amra.
1849Słoń objął go trąbą, chuchnął na niego i posadził sobie na kark.
1850— Cóż dalej? — zaśmiał się chłopak, ze zdumieniem patrząc na Nassura.
1851Birara podstawił mu trąbę i kolano, aby zszedł na ziemię, a sam postąpił kilka kroków naprzód i powrócił, bacznie przyglądając się kornakowi.
1852— Ach! — zawołał Amra. — Zdaje mi się, że stary zrozumiał, iż odjeżdżam i chce nam powiedzieć, że może mnie zawieźć do domu… Czy pozwolisz królewiczu, abym zabrał go ze sobą? W domu wszyscy będą się z tego cieszyli… Tyle lat żyliśmy razem z Birarą!
1853Nassur natychmiast się zgodził i rzekł:
1854— A weź też ze sobą wierzchowca! Wsiądziesz na niego, gdy Birara się znuży.
1855— Dziękuję! — zawołał Amra. — Jutro wyruszę, królewiczu!
1856Uścisnęli sobie dłonie i poszli do pałacu.
1857Uspokojony nagle Birara szedł za nimi, pomrukując łagodnie.
1858Zdawało się, że nuci jakąś piosenkę…
Rozdział XX. Odwiedziny
1859Mieszkańcy wiosek położonych pomiędzy Użżainem a Suratem wybiegali z chat i przyglądali się ciekawie niezwykłemu pochodowi.
1860Zwierzę, StarośćNa czele szedł, kulejąc z lekka, stary słoń.
1861Że miał poza sobą długi korowód lat, to w mig poznawali Hindusi, gdyż na końcu ogona słonia srebrzyła się długa siwa szczecina, takież włosy rosły mu na dolnej wardze, a skóra tworzyła potwornie grube fałdy na bokach i biodrach.
1862Na karku sędziwego zwierzęcia jechał mały chłopiec w białym ubraniu i czarnej czapeczce ze złotym galonem.
1863Słoń wywijał ogonem, prychał, pomrukiwał i szedł ciężkim truchtem, podnosząc obłoki kurzu.
1864Z tyłu jechało na mułach dwóch pachołków pałacowych, prowadząc osiodłanego konia i dwa inne, obarczone worami wypchanymi suto.
1865Najbardziej jednak budziło podziw coś innego. Oto słoń miał jeden kieł złamany, na drugim zaś widniał szeroki, złoty pierścień.
1866Był to Birara, niosący na sobie swego ulubionego kornaka.
1867Amra, wyjeżdżając z pałacu, wsiadł na konia, aby nie nużyć starego przyjaciela.
1868Słoń jednak zaczął tupać, trąbić, chrząkać trwożnie, żądając, aby chłopak wsiadł mu na kark. Wtedy od razu się uspokoił i raźnym krokiem ruszył w drogę.
1869Amra robił częste popasy, aby dać wypoczynek starowinie, więc powoli posuwał się naprzód.
1870Birara już rozumiał, że powracają na Tapti, co cieszyło go niezmiernie.
1871Spieszył się, jak mógł, dreptał ochoczo, sapiąc i mrucząc. Droga jednak wspinać się wkrótce zaczęła na zbocza gór.
1872Birara szedł już wolniej, przystawał co chwila, aby odetchnąć, i dreptał dalej.
1873Przy każdej próbie kornaka, ażeby zejść z niego i wsiąść na konia, chrząkał gniewnie, z powrotem wsadzał go sobie na grzbiet i szedł dalej, udając, że nie czuje zmęczenia.
1874Przejście od stolicy do rzeki zabrało im trzy dni.
1875Ujrzawszy Tapti, Birara jął porykiwać radośnie i kilka razy machnął trąbą, jak gdyby chciał powiedzieć:
1876— No, teraz jesteśmy już w domu!
1877Wykąpawszy się i posiliwszy znakomicie, słoń szedł pewniejszym już krokiem.
1878Przypominał sobie niemal każde drzewo, każdą ścieżkę, odbiegającą od okrytej kurzem drogi i ginącą w dżungli. Cieszył się, poznając dobrze mu znane miejsca i, zdawało się, że z krokiem każdym powracają mu siły.
1879Pomachiwał ogonem bez przerwy, wywijał trąbą, a małe oczki świeciły mu się radośnie i figlarnie.
1880Czuł się w tak wybornym humorze, że schwycił nawet i pociągnął za ogon muła, który ośmielił się wyprzedzić go niebacznie.
1881Wędrowali tak jeszcze przez dzień cały i zanocowali w małej wiosce, położonej niedaleko Suratu.
1882Teraz dziwny niepokój jął ogarniać słonia. Chodził, niecierpliwie spoglądając w ciemne niebo, i wzdychał. Nie tknął jedzenia i wody, bo nie chciał zejść z drogi, raz po raz wyciągając trąbę w stronę miasta i węsząc.
1883Ledwie spostrzegł świt, zaczął trąbić głośno, budząc Amrę i pachołków maharadży.
1884Tupał natarczywie, śpiesząc się w dalszą drogę.
1885Ruszyli więc i doszli wreszcie do miejsca, gdzie dawniej stała chata Warory.
1886Teraz nie było jej już, a na tym samym miejscu zielenił się łan prosa, dochodząc aż do skraju drogi.
1887Wypytawszy sąsiadów, Amra dowiedział się, że rodzina jego przeniosła się na drugi brzeg Tapti.
1888 1889Bogactwo, Praca, SługaPrzeprawiwszy się, podjechali do dużego, nowego domu.
1890Wysokie podmurowanie z czerwonych kamieni i ściany ze złocistych, świeżych desek nadawały okazały wygląd siedzibie Warory i Sonczy.
1891Kaleka nie trudnił się już snycerstwem, a i matka Amry miała teraz mniej pracy. Zastępowała ją bowiem służąca, krzątająca się dokoła domu, w polu zaś pracowało aż trzech robotników, wynajętych przez Warorę.
1892Do niedawna jeszcze biedni wieśniacy teraz żyli dostatnio i spokojnie.
1893Na spotkanie brata wybiegły uradowane Hubli i Radżori, rzucając mu się na szyję.
1894W obszernej sieni matka porwała chłopca w objęcia i długo tuliła go do piersi. Przez łzy spoglądała na syna z dumą i wdzięcznością, wiedząc, że on to był źródłem dobrobytu całej rodziny.
1895Wszedłszy do domu, Amra powitał ojca.
1896Pozostawiwszy sobie wierzchowca, chłopak wyprawił do Użżainu sługi z mułami i końmi, po czym rozgościł się w domu na dobre.
1897— Przyjechałem do was na całe dwa tygodnie! — mówił do ojca, rozglądając się po nowej siedzibie.
1898Wszyscy się cieszyli z przyjazdu Amry i podziwiali piękne upominki, które kupił dla nich w stolicy białych sahibów, a również wspaniałe dary przysłane przez maharadżę rodzinie przyjaciela i obrońcy swego syna.
1899Birara długo nie mógł się przyzwyczaić do nowego miejsca, lecz zrozumiał w końcu, że odtąd ma pozostać w bambusowej zagrodzie, gdzie przynoszono mu świeżą paszę, banany, mango i wiązanki trzciny cukrowej.
1900Cieszyło go, że jak zwykle mógł chodzić codziennie do rzeki i kąpać się razem z Amrą, prychając i polewając się wodą.
1901Czuł się teraz znacznie silniejszy i weselszy.
1902Po południu wsadzał sobie na grzbiet Amrę i dziewczynki.
1903Wychodzili poza wioskę i zapuszczali się do dżungli.
1904Birara zrywał tam młode gałązki i drzemał w cieniu drzew.
1905Dzieci bawiły się wesoło. Gdy znużone siadały koło Birary, Amra opowiadał siostrzyczkom o życiu w pałacu królewskim, a stary słoń przez sen pomrukiwał znacząco i kiwał głową.
1906Być może, że rozumiał słowa chłopaka i potwierdzał je, gdyż i sam coś niecoś wiedział już i doświadczył z tego życia w stolicy Satpury.
1907Jednak najciekawsze chwile przeżywali wieczorami w rodzinnym gronie.
1908Usiadłszy na otwartej werandzie, słuchali opowiadania Amry.
1909Rodzice ze wzruszeniem dowiedzieli się, że chociaż upłynęło tak mało czasu, mały Amra i stary Birara przeżyli już bardzo wiele przygód — radosnych i ciężkich.
1910Słoń stał przed werandą z opuszczoną głową. Od czasu do czasu poruszał jednak uszami i wydawał urywane pomruki lub głębokie westchnienia.
1911Domyślał się, o czym opowiada mały kornak, a słysząc swoje imię, podnosił uszy i węszył.
1912Spostrzegłszy, że rodzina przygotowuje się do snu, mruczał coraz głośniej, domagając się garści soli, do której przyzwyczaił się był w Użżainie.
1913Pewnego razu Amra wybrał się do Suratu, aby zapytać na poczcie o list od Nassura, ponieważ jedyny listonosz, jednooki Daltra, ciężko zapadł na zdrowiu.
1914Za chłopakiem, jak zwykle, kroczył nieodstępny słoń, potrząsał głową i mruczał cichutko.
1915Powracając z miasta, na moście przerzuconym przez Tapti Amra spotkał wóz, w którym jechał nieznajomy Anglik i stary Hindus siedzący obok furmana na koźle.
1916Mijali właśnie powóz, gdy nagle Birara stanął i wyciągając trąbę, począł głośno węszyć.
1917— Chodź, staruszku! — popędzał go chłopak. — W domu czekają na nas z obiadem.
1918Słoń nie ruszał się jednak i coraz hałaśliwiej i głębiej wciągał powietrze.
1919Przed bystrym wzrokiem Amry nie mogło się ukryć nagłe zmieszanie Hindusa.
1920Ten zaś, starając się nie patrzeć na Birarę, pochylił się do ucha Anglika i szepnął:
1921— Sahibie, widzisz tego słonia? To ten sam, którego postrzeliłeś nad jarem w dżungli Halirab… Boję się, czy nie poznał ciebie, sahibie…
1922— Bredzisz, stary Guarra! — zaśmiał się biały człowiek. — Strzelałem do dzikiego słonia, a ten jest oswojony… Co ci przyszło do głowy?
1923Stary panikis westchnął i już usta otworzył, aby odpowiedzieć, gdy nagle zaszedł nieoczekiwany wypadek.
1924Słoń, z groźnym, basowym rykiem runął na wóz, przewrócił go piersią i porwał Hindusa. Już podniósł go nad głową, aby uderzyć z rozmachem o pomost, gdy rozległ się głos Amry:
1925— Birara, zostaw w spokoju tego człowieka!
1926Olbrzymie zwierzę wahało się przez chwilę.
1927Wspomnienia bolesne i ciężkie miotały się w jego głowie, a w sercu rozgorzała paląca żądza zemsty.
1928Poznał panikisa, bo przecież trzymał go już raz w uścisku swej trąby, obwąchiwał leżącego na ziemi wroga, trącał go nogami. Darował mu życie, a on (Birara nie wątpił, że to był właśnie Guarra) zranił go czymś strasznym i palącym, co groźnie i ponuro gwiżdże, przeszywając powietrze.
1929— Birara… Birara! — brzmiał pełen wyrzutu, uspakajający głos kornaka.
1930Słoń chrapnął niemal z rozpaczą i postawił Hindusa przed sobą, bacznie mu się przyglądając.
1931Do Amry szybkim krokiem podszedł oburzony Anglik.
1932— Odpowiesz przed sądem za napad słonia na mój powóz i tego człowieka! — zawołał z gniewem, zaciskając pięści.
1933Amra nic nie odpowiedział. Przyglądał się tym ludziom, których nigdy w swym życiu nie spotykał, a których poznał słoń. Chłopak domyślił się, że mądry Birara powiązał tych nieznajomych, przypadkowo spotkanych ludzi z bliznami na swym starym ciele. Niezawodnie byli to ci, którzy w swoim czasie skrzywdzili go i zadali mu ból.
1934Uwagi jego nie uszło zmieszanie i strach Hindusa. Doszły go też słowa Anglika. Nie wątpił, że Birara poznał swoich wrogów.
1935Tymczasem zniecierpliwiony Anglik brutalnie szarpnął chłopaka za ramię.
1936— Jak się nazywasz, szczeniaku? — zapytał, z gniewem patrząc w spokojną twarz kornaka. — Guarra, powtórz mu w waszej mowie, o co go pytam!
1937Amra podniósł głowę i odparł po angielsku:
1938— Zrozumiałem, co pan mówił do mnie… i do Guarry…
1939— Dlaczegóż więc nie odpowiadasz? — irytował się Anglik.
1940Chłopak wzruszył ramionami i spojrzał z pogardą na białego człowieka.
1941— Owszem, odpowiedziałbym natychmiast, gdyby mnie pan nie zaczął szarpać — mruknął. — Zresztą odpowiem może, lecz przedtem muszę pomówić z człowiekiem, którego pan nazwał Guarrą.
1942Stanąwszy z Hindusem na uboczu, spytał go:
1943— Czyżbyś nie znał tego starego słonia ze złotą obrączką na kle?
1944— Wtedy… nie miał jeszcze obrączki!… — wyrwało się tropicielowi.
1945— Wtedy? — powtórzył Amra. — A kiedyż to było, dobry człowieku?
1946Guarra spuścił oczy i milczał.
1947Chłopiec uśmiechnął się nieznacznie i rzekł cicho:
1948— Nie staraj się tylko bracie, kłamać, bo ci się to nie uda!! Wiem, przecież, że w Satpurze wszyscy słyszeli o Birarze. Powiedz więc szczerą prawdę, bo inaczej będę zmuszony napisać do maharadży, aby kazał cię stawić przed sobą…
1949Stary tropiciel padł na kolana przed małym kornakiem i przyznał się do winy, nic już nie ukrywając.
1950Wysłuchawszy tego opowiadania, Amra podszedł do Anglika i powiedział dobitnym głosem:
1951— Pan strzelał i zranił słonia królewicza Nassura, chociaż o jego ucieczce wszyscy w kraju byli powiadomieni. Nie chcę narazić pana na przykrą rozmowę z władcą Satpury, bo nic to już nie pomoże biednemu Birarze. Starowina z pewnością niedługo już pociągnie… Niech więc sahib będzie wdzięczny, że za ranę Birary przypłacił pan tylko złamanym kołem, no, i dla uspokojenia swego gniewu może pan nawymyślać panikisowi, że kazał panu zapłacić sobie za strzał do oswojonego, starego, szlachetnego słonia… Ha, ha, ha!
1952— Jak śmiesz drwić ze mnie?! — wybuchnął Anglik. — Jak się nazywasz?
1953— Amra, syn Warory z Suratu, lecz w stolicy maharadży nadano mi inny… tytuł! — mówił chłopak.
1954— Tytuł? — zdziwił się Anglik.
1955— Nazwano mnie tam „bratem królewicza”! — zakończył Amra i dumnie spojrzał na białego człowieka.
1956Widząc, że zmieszany cudzoziemiec milczy, Amra skinął mu głową i odszedł.
1957W ślad za nim ruszył też Birara, wciąż się jednak oglądając i mrucząc bez przerwy.
1958 1959W tej samej chwili chłopak wydobył z kieszeni tabliczkę czekolady i ułamawszy kawałek, dał go Birarze.
1960Słoń zaczął chrupać i cmokać głośno, aż przełknął przysmak i chrząknął figlarnie.
1961Posłyszawszy głos Birary, Amra się roześmiał, był bowiem przekonany, że starowina wypowiedział mniej więcej taką myśl:
1962— A tośmy im zadali bobu[41]! Co?!
1963Chłopak zajrzał w roziskrzone oczy słonia i parsknął głośnym śmiechem.
Rozdział XXI. Ostatnia wyprawa
1964Zaledwie kilka dni pozostawało już do odjazdu Amry.
1965Matka popłakiwała na tę myśl, a siostrzyczki — Hubli i Radżori chodziły strapione.
1966Nawet dawny wojak — kulawy Warora, wzdychał po kryjomu.
1967Dzień rozłąki zbliżał się jednak nieubłaganie.
1968Nassur stanowczo żądał powrotu przyjaciela.
1969Wyczuł to też Birara i nagle niepokoić się zaczął.
1970Co chwila podnosił uszy, węszył i prychał. Chwilami jednak stał nieruchomy i niezwykle smutny, a westchnienia coraz częściej wyrywały mu się z szerokiej piersi.
1971Spostrzegłszy to, Amra podszedł do niego i klepiąc go po trąbie, szepnął:
1972— Już czas na nas, staruszku! Za parę dni ruszymy w drogę, na twoją łąkę, do „wąwozu przyjaźni”!
1973Słoń objął chłopaka, przycisnął go do siebie i dmuchał gorącym oddechem, mrucząc cicho, bardzo cicho, a z niewymownym smutkiem.
1974Gdyby Amra mógł zrozumieć głos starego przyjaciela, zapłakałby gorzko.
1975Niewesoła bowiem myśl zaprzątała mózg sędziwego Birary.
1976Opowiadał swemu kornakowi, że żyje już bardzo długo, o, bardzo! Że ma sterane ciało i zbolałe kości roboczego słonia, że siły opuszczają go i że nie dojdzie już do Użżainu, nie zobaczy więcej ani łąki nad rzeką, ani wąwozu i nie posłyszy nigdy głosu Nassura, bo… bo…
1977Nie mógł dokończyć swej myśli Birara.
1978Być może, bał się tego, a może sam nie wiedział, jak potrafiłby wyjaśnić sobie nurtujące go przeczucie, wiedział tylko, że coraz częściej czarna, nieprzenikniona zasłona opada mu na oczy, a serce bić przestaje. Niemy, głuchy i ślepy czuł się bardzo bezradny i bezsilny bezmiernie, strwożony czymś nieznanym, co szybowało wokół, ni to nocny ptak tajemniczy, ni to duża ćma bezszelestna.
1979Amra nie rozumiał znaczenia pomruków i westchnień słonia.
1980W przeddzień odjazdu przygotowywał się do drogi. Z pomocą parobka wykąpał wierzchowca, opatrzył siodło, uzdę i sprawdził, czy mocno się trzymają podkowy.
1981Dawniej, gdy chłopak krzątał się po zagrodzie, Birara zwykle stał i patrzał na niego spokojnie lub nawet drzemał, ufny, że nie opuści go już nigdy mały, kochany kornak.
1982Teraz słoń nie odstępował go na krok, dreptał za nim i chuchał na niego, od czasu do czasu dotykając go trąbą.
1983— Co powiesz, starowinko? — pytał chłopak, uśmiechając się do niego.
1984Birara wpatrywał się w niego smutnymi, łzawiącymi się oczyma i wzdychał.
1985— Dolega ci co? — dopytywał się Amra, głaszcząc przyjaciela.
1986Słoń smutnie opuścił głowę, zwiesił trąbę i przymknął oczy.
1987Bał się, widać, żeby mały kornak nie zrozumiał przyczyny jego niepokoju.
1988Burza, ŻywiołyPrzed zachodem słońca niebo powlokło się czarnymi chmurami.
1989Gdzieś daleko jeszcze przewalały się i toczyły nad światem głuche odgłosy grzmotów.
1990Chwilami zalatywały porywcze podmuchy wiatru.
1991Zdążała burza — ta straszna, wściekła burza podzwrotnikowa, pełna zgiełku i zgrozy.
1992Blade, chyże węże błyskawic ślizgały się po niebie.
1993Prąd rzeki okrył się zmarszczkami, zaszeleściły żałośnie trzciny nadbrzeżne i chylić się poczęły wierzchołki drzew.
1994Wieśniacy w popłochu zamykali z pola. Grubymi matami zasłaniano okna w domach i zasuwano lekkie drzwi sklecone z bambusowych prętów.
1995Bydło z rykiem biegło do chlewów i zagród.
1996Psy wyły ponuro, kryjąc się pod domami.
1997Rozlegały się trwożne głosy ptactwa lecącego z pól i znad rzeki, aby się schronić do dżungli.
1998Tylko ogromne sępy wisiały pod chmurami, kreśląc w wyżynie szerokie koła i wydając ostry, drapieżny skwir.
1999Skrzypiały ciężkie wozy hinduskie naładowane drzewem, kamieniami i baryłkami cementu.
2000Hindusi, klaszcząc biczami i klnąc, poganiali leniwe, powolne bawoły, aby przed ulewą dotrzeć do Suratu.
2001Z portu dobiegał głuchy ryk syreny okrętowej.
2002Wszystkie te dźwięki w jednej chwili utonęły w huku pioruna.
2003Rozdarł on czarne chmury ognistym zygzakiem i spadł w dżungli, gdzie natychmiast podniósł się słup dymu, a na jego tle pląsać jęły szkarłatne języki płomieni.
2004Jeden po drugim biły ogniste strzały. Padały do morza, uderzały w stare, zbutwiałe mahonie, omszałe palisandry i palmy kokosowe lub biły raz po raz w czerwone skały ciągnące się na południu.
2005Wicher zrywał liście i gałęzie, a nabierając coraz większego rozpędu i siły, łamał wysokie piony i strącał ich korony na ziemię.
2006Skrzypiały okiennice i krokwie domów. Ze strzech padały zerwane gonty, słoma i trzciny, miotały się i niby sztandary powiewały maty okien i werand.
2007Powietrzne trąby podnosiły kurzawę na drogach i mknęły, zgrzytając i gwiżdżąc.
2008Wzburzona rzeka pluskała coraz głośniej i złośliwiej, a wstrzymywana w swym biegu występowała z brzegów, podmywała krzaki i porywała małe kładki, na których wieśniaczki prały bieliznę.
2009Morze, smagane wichrem, rozszalało się i okryło się białymi czubami mknących bałwanów. Rozbijały się one i rozpryskiwały o mur wybrzeża portowego, za miastem zaś z sykiem wybiegały na mielizny, wyrzucając na piasek muszle i czarne wodorosty.
2010Zgiełk, huk, zgrzyt i ryk zwichrzyły się nad ziemią.
2011Chyliły się i skrzypiały drzewa na bulwarach miasteczka.
2012Rybacy wciągali łodzie na brzeg i uwiązywali je do ciężkich kamieni.
2013Biali mieszkańcy portu szczelnie zamykali okna i opuszczali żaluzje, aby nie widzieć oślepiających węży piorunów.
2014 2015Strugi wody runęły na ziemię, zamieniły drogę i ulice w burzliwe potoki, wypełniły koryto Tapti, aż wylała na okoliczne pola, zagrażając chatom stojącym w nizinach.
2016Amra z rodziną ukrył się w głębi domu. Birara stał pod wystającą strzechą, gdzie nie dosięgał go deszcz.
2017Nagle od strony miasta dobiegły trwożne głosy dzwonów. Jęczały coraz donośniej, siejąc trwogę i zgrozę.
2018— Pożar… — szepnął Warora, spojrzawszy na syna.
2019Ten wybiegł na werandę, gdzie wicher wnet szarpać go zaczął i szamotać się z nim.
2020Mrok już zapadł, tym głębszy i czarniejszy, iż chmury okryły niebo nieprzeniknioną płachtą.
2021Nad miastem, rozświetlając się, to znów przygasając, miotała się łuna.
2022„Pożar! — pomyślał Amra. — Dzwonią na ratunek!”
2023Ta myśl mignęła mu wtedy, gdy już dopadał Birary.
2024— Stary, mój stary, prędzej, prędzej! — mówił chłopiec, opierając nogę o podstawioną mu trąbę i wskakując na grzbiet słonia.
2025Birara, otrząsając się i prychając co chwila, podreptał ku miastu.
2026Dojechawszy do placyku, Amra ujrzał ludzi biegnących w popłochu.
2027— Ochronka[42] się pali! Piorun uderzył w trzcinowy dach! — wołano ze wszystkich stron.
2028Chłopak ścisnął kolanami szyję słonia i szybko ruszył naprzód.
2029Bywał w ochronce, którą założyły białe zakonnice.
2030Miał tam niegdyś przyjaciół — dwu chłopaków, synków sąsiadki — wdowy Rusy.
2031Przybył na miejsce pożaru i przeraził się. Płomienie ogarniały prawie cały budynek. Buchające ogniem żagwie[43] z wyciem latały w powietrzu, snopy iskier unosiły się ku niebu. Ogień z rykiem i świstem pożerał drewnianą, lekką budowlę.
2032Gromadka dzieci, które wybiegły z palącej się ochronki, z płaczem tuliła się do sióstr zakonnych.
2033Jacyś ludzie polewali z sikawki płonącą strzechę i ścianę, lecz cóż to znaczyło dla rozszalałego, ognistego żywiołu?! Obłoki pary znikały w rozpalonym powietrzu. Lada chwila mogły się zawalić belki pułapu.
2034— Ratujcie! Ratujcie! — rozległ się nagle przeraźliwy, brzmiący zgrozą głos jednej z zakonnic. — W prawej części domu pozostały dwie chore dziewczynki! Ratujcie! Bóg wam dopomoże i wynagrodzi!
2035Kilku mężczyzn rzuciło się ku wejściu, lecz opaleni, oślepieni buchającym żarem cofnęli się, zasłaniając rękami twarze.
2036— Ratujcie! Ratujcie! — przeszywało zgiełk jękliwe zawodzenie mniszki.
2037Amra pochylił się słoniowi do ucha i szepnął:
2038— Naprzód, Birara! Uderz piersią o róg budynku!…
2039Słoń chrapnął i cofnął się o krok. Wahał się jeszcze, lecz usłyszawszy ponownie głos kornaka, sapiąc głośno i porykując trwożnie, pobiegł kłusem.
2040Amra, przyciskając się do grzbietu Birary, nadawał mu potrzebny kierunek.
2041Olbrzym, nabrawszy rozpędu, szybko zawrócił i przebiegając koło płonącego domu, bokiem zawadził o róg domu, uderzył piersią w cienkie belki i szybko odbiegł.
2042Na chłopaku zadymiła się koszula i zwinęły się opalone włosy. Słoń prychał i mruczał, bo miał sparzoną skórę na łbie i grzbiecie.
2043Ofiarność ich i odwaga nie poszły jednak na marne.
2044Od ciosu olbrzymiego zwierza odpadły deski i belki ściany i odkryły wnętrze.
2045Dwóch Hindusów natychmiast wbiegło do izby i wyniosło nieprzytomne od obłędnego strachu dzieci.
2046Widząc, że nie mają nic więcej do roboty, gdyż ogień ogarnął już był cały budynek, Amra ruszył z powrotem ku domowi.
2047Na moście słoń przystanął i jak gdyby się zamyślił na chwilę. Z cichym jękiem poszedł jednak dalej.
2048Ulewa ustała. Burza ucichła. Czarne chmury znikały na niebie.
2049Noc, Gwiazda, Księżyc, DeszczWyjrzały gwiazdy — bliskie i rozjaśnione. Spoza dżungli wypływał księżyc niezwykle jaskrawy, jak gdyby obmyty strugami deszczu.
2050Birara ślizgał się na mokrej drodze i potykał, brnąc po kałużach.
2051Doszli do promu, więc Amra zamierzał zejść na ziemię, aby odnaleźć przewoźnika, lecz słoń ostrożnie przytrzymał go za nogę.
2052Podniósłszy trąbę i cicho, ostrożnie stąpając, skierował się w stronę dżungli.
2053— Dokąd idziesz, staruszku? — zapytał go chłopak.
2054Jak gdyby skradając się i oddychając bezdźwięcznie, Birara szedł wprost przed siebie. Skręcił do przetrzebionej od dawna dżungli znaną mu boczną ścieżyną.
2055Amra natychmiast przypomniał sobie okolicę.
2056„Przed rokiem jechaliśmy tędy na porębę…” — pomyślał.
2057Słoń szedł powolnym, lecz pewnym krokiem.
2058Nie wydawał żadnych dźwięków i, zdawało się, zapomniał o kornaku, którego niósł na grzbiecie.
2059Było coś uroczystego i tajemniczego w tym milczącym pochodzie nocnym.
2060Las, Cmentarz, Rośliny, Zwierzęta, KolonializmBirara szedł przez znane mu cmentarzysko leśne.
2061Leżały tu nędzne, smutne szczątki wspaniałej przed laty i potężnej dżungli.
2062Tymczasem jakież wspaniałe niegdyś i bujne płynęło tu życie?!
2063Przez chaszcze torowały sobie drogę stada słoni.
2064Rogate gaury, lekkonogie, śmigłe jelenie i łanie przekładały racicami ścieżki w zaroślach, aby dojść do brzegu morza i lizać okryte solą kamienie.
2065Za nimi, czając się w pogmatwanej sieci traw i trzcin, czołgały się chciwe tygrysy i zwinne lamparty, tropiące zdobycz.
2066Ileż to krwawych spotkań, walk, rozpaczy porażki i triumfu zwycięstwa widziały wznoszące się tu niedawno olbrzymy leśne, opowiadające niebu poszumem swych koron o dziejach mrocznej dżungli.
2067Ileż to zwierząt i ptaków przebiegało i przelatywało przez wyrąbane, popalone ostępy i uroczyszcza kniei? Gdzież ukryły się one teraz?
2068Być może odbiegły daleko, wypłoszone hałasem powstającego miasta portowego, przeniosły się aż hen, na uskoki Himalajów albo legły na tej ziemi, w proch się już rozsypały, wytępione nieznającą litości ręką Europejczyka?
2069Jedna tylko dżungla znała prawdę, lecz i dżungla znikła prawie bez śladu…
2070Biały człowiek kazał brązowym ludziom ująć w dłonie ostre siekiery i rąbać wiekowe, rozłożyste drzewa…
2071Legła pokotem dżungla pełna uroku, błąkających się mgieł, jadowitych oparów i tajemnicy niezgłębionej…
2072Porzuciły ją zwierzęta, płazy i ptaki…
2073Tylko pająki, małe jaszczurki i nietoperze dochowały wierności rodzimej kniei i gnieździły się w szczelinach zmurszałych pni, stosach porąbanych gałęzi i w zwaliskach wyrwanych korzeni.
2074Tam i sam podnosiły swe korony samotne, rozczochrane palmy, niby płaczki nad grobami.
2075W bladej poświacie księżyca smutny i ponury widok roztaczał się na tym cmentarzysku…
2076Cisza zalegała porzuconą porębę, lecz cisza ta taiła w sobie bezdźwięczny szloch i westchnienia tęsknoty…
2077Wchodząc na spadzisty pagórek, Birara począł często przystawać.
2078Boki jego podnosiły się gwałtownie i opadały, więc Amra uczuł dziwny niepokój, nie mogąc pochwycić słuchem oddechu słonia.
2079Słabnący olbrzym zabrnął aż na sam szczyt.
2080Stał ze zwieszoną głową, poruszał uszami i nie węszył.
2081Birara wszystko już zrozumiał. Rozwiała się przed wzrokiem jego wielka tajemnica.
2082Umierający przybył do tych, co już odeszli byli na zawsze.
2083Wołali go od dawna głosem nieznanym, aż pojął i oto — przybył na zew.
2084Chwiejąc się i słaniając, Birara postąpił jeszcze kilka kroków.
2085Stanął tam, gdzie po raz pierwszy pracował z małym kornakiem.
2086Odwiedził był niegdyś to miejsce, gdzie, gnany miłością i tęsknotą za przyjacielem, szukał go i łkał beznadziejnie.
2087Przed zamglonym wzrokiem Birary skrzyło się milionami błysków srebrzyste morze; wyżej — migotały gwiazdy, niby niegasnące iskry pod namiotem nieba; niżej — bielała droga, którą po tysiąc razy przemierzył był tam i nazad, ciągnąc do tartaku ciężkie belki i kloce mahoniowe.
2088Słoń z wielkim wysiłkiem podał chłopakowi trąbę.
2089Lecz nie wytrzymała już ona ciężaru kornaka i opadła bezsilnie.
2090Amra zdążył jednak zeskoczyć. Z trwogą i troską zajrzał w oczy Birary.
2091Przymknięte do połowy drżącymi powiekami źrenice słonia patrzyły na niego łagodnie i smutno.
2092Śmierć, ZwierzęOlbrzymie ciało wzdrygnęło się nagle, zgięły się pod nim kolana, gwałtownie podniosły się boki, aż żebra wystąpiły mu pod skórą i opadły powoli z cichym poszumem głębokiego westchnienia.
2093Minęła jeszcze jedna, długa chwila, zanim Birara osunął się, piersią dotykając ziemi.
2094W niepojęty sposób ułożył się wygodnie pomiędzy grubymi pniami ściętych drzew, nagromadzonych stosów korzeni i gałęzi, sam do zwału szarej ziemi podobny.
2095Poruszył trąbą i objął kornaka.
2096Ten uklęknął i pochylając się nad nim, zaglądał mu w oczy, całował i szeptał dobre, łagodne słowa pociechy i otuchy, brzmiące troską i rozrzewnieniem.
2097Biała mgła zaścielała oczy Birary. Nie ruszał się wcale i nie oddychał już.
2098Amra czuł, jak trąba słonia słabnie, wiotczeje i opada powoli.
2099Wreszcie bezwładna i zimna wyciągnęła się w trawie, a wtedy chłopiec poczuł na twarzy lekki ciepły jeszcze powiew — ostatnią pieszczotę Birary…
*
2100Trup, Zwierzę, LasSłońce wzeszło i zajrzało na porzuconą porębę.
2101Wśród sterczących, szarych, martwych pni suchych gałęzi i korzeni rozrzuconych w nieładzie leżał stary, chudy słoń.
2102Nieruchomy był zimny i martwy jak te pnie żałosne i gałęzie pleśnią zżarte. Olbrzymie ciało zwierza jak gdyby się rozpływało, wciskało coraz bardziej w ziemię… znikało.
2103W ciszy leśnego cmentarzyska, gdzie na próchno się rozpadały butwiejące konary dumnych niegdyś, niebotycznych drzew, biegł żałosny szloch.
2104To płakał mały kornak, syn Warory, „brat królewicza” Satpury.
2105ŚmierćWzdychał, szlochał i nie słyszał, że coś szeptało do niego szmerem suchych liści i szelestem twardych zielsk:
2106— Życie moje było długie, pracowite i wierne, aż doszło do kresu… Ległem tu, bo jestem synem dżungli i ze szczątkami jej pragnąłem połączyć swe stare kości… Nie płacz, mały przyjacielu! Zakończyłem bieg mego życia, bo taka była wola Najwyższej Istoty… Bądź szczęśliwy i prawy, aby, stanąwszy kiedyś u kresu, dusza twoja zachować mogła spokój i pogodę — tę najmilszą Bogu modlitwę… Żegnaj, mały, dobry Amra…
2107Zgrzytały wysokie badyle, poruszane lekkim wiatrem porannym, dobiegał daleki, łagodny poszum morza.
2108Przypisy
na wojnie w Kaplandzie — podczas jednej z wojen kolonialnych toczonych przez Wielką Brytanię przeciw wcześniejszym, holenderskim kolonizatorom w Afryce Płd.; Kapland to używana w XIX w. nazwa Kolonii Przylądkowej (Cape Colony) ze stolicą w Kapsztadzie, usytuowanej w okolicach Przylądka Dobrej Nadziei (dziś: część Republiki Południowej Afryki). [przypis edytorski]
orczyk (z niem. Ortscheit) — poziomy drążek służący do połączenia uprzęży zwierząt pociągowych z ładunkiem lub pojazdem. [przypis edytorski]
zapowiedział był — daw. czas zaprzeszły, stosowany dla wyrażenia czynności wcześniejszych od tych, które wyrażono czasem przeszłym prostym; znaczenie: zapowiedział wcześniej. [przypis edytorski]
popręg — element rzędu końskiego, rodzaj pasa przebiegającego pod brzuchem konia i łączącego obie strony terlicy; służy utrzymaniu siodła we właściwym położeniu. [przypis edytorski]
napierśnik — część uprzęży mocujący ją na piersi zwierzęcia i zapobiegająca zsuwaniu się siodła. [przypis edytorski]
ominął był — daw. czas zaprzeszły, stosowany dla wyrażenia czynności wcześniejszych od tych, które wyrażono czasem przeszłym prostym; znaczenie: ominął wcześniej. [przypis edytorski]
chłopaki całowały (…) i oglądały — dziś popr. raczej: chłopcy całowali (…) i oglądali. [przypis edytorski]