Potrzebujemy Twojej pomocy!

Na stałe wspiera nas 455 czytelników i czytelniczek.

Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 500 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?

Szacowany czas do końca: -
Bronisława Ostrowska, Bohaterski miś
  1. Car: 1
  2. Cierpienie: 1
  3. Dziecko: 1 2
  4. Imię: 1
  5. Los: 1 2
  6. Lot: 1 2 3
  7. Lustro: 1
  8. Maszyna: 1
  9. Narodziny: 1
  10. Niemiec: 1 2
  11. Nuda: 1
  12. Obowiązek: 1
  13. Ojczyzna: 1 2
  14. Patriota: 1
  15. Podróż: 1
  16. Proroctwo: 1
  17. Rewolucja: 1
  18. Samotność: 1
  19. Śmierć: 1
  20. Ucieczka: 1
  21. Walka: 1
  22. Wojna: 1 2
  23. Wódz: 1
  24. Wróg: 1 2
  25. Zabawa: 1
  26. Ziemia: 1
  27. Żart: 1
  28. Żołnierz: 1

Ortografia i interpunkcja doprowadzona do formy współczesnej. Konsekwentna pisownia nazw narodowości wielka literą, ponadto poprawka bawar -> Bawarczyk. Uwspółczesnienia tem, czem -> tym, czym; Ortografia: bronzowy -> brązowy; pendzel -> pędzel; Pisownia łączna i rozdzielna, np. z pod -> spod; Zmiany fleksyjne, np. patrola -> patrol; sytuacja wydała mi się mniej rozpaczliwą -> sytuacja wydała mi się mniej rozpaczliwa. Inne: wpośrodku -> pośrodku.

Bronisława OstrowskaBohaterski miś

Wejście w świat

1

Na początku był zgrzyt i błyskanie nożyc w skrawkach brązowego pluszu i sukna, brzęk szklanych czarnych paciorków, szykowanych na oczy, pisk i mruczenie sprężynek, zawijanych skrzętnie w brzuszki pakuł[1] i gałganków. Był stukot maszyny po formach oddzielnych łap, łbów i korpusów, i skrzyp igieł, haftujących jedwabiem dowcipne nosy i wdzięczne pazury. A nad tym wszystkim unosił się nieprzerwany gwar wesołych głosów kobiecych i śpiew zawieszonego w klatce u okna kanarka.

2

Robotnice śpiewały: tralala! tralala! kanarek wtórował: tirli! tirli! tiur! tiur! tiur!, a dwie maszyny odpowiadały sobie wzajem: Ło-mot! ło-mot! tak! tak! tak!

3

Kiedy i jak przestałem być tym wszystkim naraz, a stałem się ostatecznie doskonałym, artystycznie wykończonym Misiem?

4

NarodzinyCzuję jeszcze, jak przebierają, skubią i szczypią bez końca oddzielne części mojej rodzącej się postaci. Gniotą je, przybijają, szyją. Sprężynka pomimo woli mruczy: — Czy to tak będzie zawsze? — Nie. Skończyło się. Ktoś mówi nade mną tonem głębokiego zadowolenia: — No! ten mi się udał. I oto jestem już porwany i podniesiony wysoko w górę.

5

Przez jedno mgnienie oka widzę z bliska zadarty nos i błyszczące oczy mojej życiodawczyni, potem cały szereg podniesionych w moją stronę, szeroko roześmianych twarzy innych robotnic; stukot maszyny i trele kanarka zagłusza donośne hahaha! hihihi! śmiechu ludzkiego i — nareszcie! — zostaję tryumfalnie umieszczony na najwyższej półeczce tuż przed lustrem.

6

Tak. Wtedy właśnie — dokonało się. W lustrze zobaczyłem sam siebie, poznałem i odczułem siebie i jednocześnie stałem się sobą ostatecznie i nieodwołalnie, sobą, Misiem, pluszowym niedźwiedziem z artystycznej krajowej wytwórni zabawek — bohaterem mego własnego pamiętnika.

7

— Jesteśmy sami! — oznajmił uprzejmym zgrzytem klucz, zamykając wieczorem drzwi za ostatnią odchodzącą robotnicą.

8

W odpowiedzi rozległo się wesołe trzaskanie i skrzypienie sprzętów — zwykła rozmowa oswobodzonych od obecności ludzkiej przedmiotów.

9

Półki zaczęły opowiadać sobie wzajemnie jakąś niestworzoną historię o poszukiwanej przez cały dzień szpulce czerwonych nici. Krzesła śmiały się do rozpuku. Robiło się gwarnie i wesoło.

10

Nagłe poważny, brzęczący głos zapanował nad gwarem. Przyjęło go natychmiast ogólne, pełne szacunku, uciszające — „cyt!”

11

Przemówiło lustro.

12

Lustro, Proroctwo— Jestem bardzo stare — zabrzękło — bardzo stare! Odbiłom już więcej, niż to sobie wyobrazić możecie. A wiecie wszak, te odbicia nie mijają w nas tak bez śladu, jak to myślą ludzie, ale zbierają się w głębi poza srebrną powłoką dna, tworząc zasób doświadczenia i mądrości. Mówię rzadko. I wtedy tylko, kiedy mam coś do powiedzenia.

13

— Słuchajcie! Słuchajcie! — sykały zaciekawione sprzęty. Księżyc wyjrzał nagle zza chmur w samo okno. Lustro rozbłysło.

14

— Narodził się dziś w tej pracowni nasz brat, którymu danem będzie dokonać więcej, aniżeli komukolwiek ze świata rzeczy. Chcę go więc przywitać dobrą wróżbą, radą i przestrogą. Do ciebie mówię, Misiu.

15

Zapanowało zdumione milczenie.

16

Ja nastawiłem uszy, wytrzeszczyłem paciorki oczu, a sprężynka trzęsła mi się w brzuszku ze wzruszenia.

17

Lustro podjęło znowu:

18

— Jesteś najdoskonalszym z Misiów. Odbijałom już setki starszych braci twoich i osądzam bezstronnie. Nie zrozumiesz dzisiaj tego, co ci powiem. Może kiedyś… Jesteś — dzieckiem szczęścia. — Przyszłość jest twoja. Trzymasz ją w twoich miękkich, szczęśliwych łapach. Lecz na to, by ją wykorzystać, jak należy, musisz sam siebie znać. W tym pragnę ci dzisiaj dopomóc.

19

— Słuchaj Misiu!

20

— Jesteś zabawką, stworzoną przez ludzi i dla ludzi. Ale zanim stałeś się Misiem, byłeś, jak każdy z nas, częścią wielkiego żywego świata: druty twe i sprężynki były żelazem w głębi ziemi; sukno — życiem owiec, z których grzbietu zdjęto na nie wełnę; w paciorkach oczu, przez które i ze mną spokrewniony jesteś, stopiły się źdźbła[2] piasku morskiego. Dzięki temu to tylko wszystkiemu możesz dziś mnie słuchać i patrzeć rozumnie na świat. Pamięć bowiem wszystkiego, czym byłeś, myśli, patrzy i słucha za ciebie. Jesteś starą prawdą i nowonarodzonym żartem. Podwójny jest twój los i podwójna droga. To masz wiedzieć.

21

Umilkło lustro i była chwila ciszy.

22

— Nie będę mówić wiele — podjęło wreszcie głębszym, uroczystym brzękiem. — Przed tobą, jak i przed każdym z nas, stoi jedyny, najzaszczytniejszy cel, służyć człowiekowi. — Do tego celu idź. Idź zawsze, jak najśmielej, jak najsamodzielniej — pamiętając o wszystkim, czym jesteś. A — dojdziesz. Dojdziesz, na chwałę świata rzeczy, a może i ludzkiego świata. To wszystko.

23

— No, i — cześć, Misiu!

24

— Cześć! — zawtórował zgodny chór wszystkich znajdujących się w pokoju, przedmiotów.

25

Od chwili rozmowy z lustrem całe życie moje stało się niecierpliwością.

26

Wielkie jutro! Ach, doczekać się go! dorwać do niego! Piorunem — telegrafem — już!

27

Kiedy przyjdzie? Jak? Skąd? Co mam robić? Gdzie pole działania? Gdzie świat? — Ach, byleby prędzej! Jak najprędzej!

28

Nazajutrz nieznana mi wizyta: Chuda pani w długim płaszczu i wielkim kapeluszu i opięty w czarnym tużurku[3], z melonikiem w ręku, niski, okrągły pan, czerwony jak burak i łysy jak kolano.

29

Rozmawiają. Ważne: podeszwy butów pana skrzypią uroczyście; wielkie guziki, opinające płaszcz pani, połyskują z godnością.

30

Wiem — idzie los. — Słucham.

31

— Więc sądzi pan, panie radco, że nie będzie zbytnią śmiałością z naszej strony prośba o zapewnienie naszym wyrobom miejsca w pawilonie przemysłu artystycznego na Grunwaldzkiej wystawie we Lwowie?

32

— Ależ, szanowna pani! Jestem tak zachwycony działalnością warsztatów kobiecych, że proszę o jak najszerszy udział ich w wystawie. Przecież wasze wyroby to skończone dzieła sztuki. Choćby ten Miś…

33

Tłusta, czerwona ręka ze złotym sygnetem[4] na wskazującym palcu zdejmuje mnie ostrożnie z półki, maca, naciska…

34

— Hurra! — mruczy sprężynka. — Hurra — radco!

35

Czy zrozumiał? Oddaje mnie w ręce rozpromienionej pani. Uśmiecha się szeroko:

36

— I proszę, niechże to będzie pierwszy numer katalogu.

37

PodróżPierwsza podróż. Wymarzona jak cud, a jakże smutna!

38

Trociny, bibułki. Tłum przygniecionych pajaców, kogutów, lalek. Ciasno, ciemno — skrzynia zabita szczelnie. Ruch i stukot — chwilami cisza. Żeby choć wiedzieć — dlaczego?

39

Deski są milczące i niechętne. Gwoździe wystawiły wprawdzie łebki nazewnątrz, ale też niewiele powiedzieć umieją. Podobno jedziemy.

40

Jak długo to trwa? Znów trzęsą nami, ciskają.

41

Nareszcie! Deski trzasnęły żałośnie, gwoździe zadźwięczały. Światło. Oderwano wieko. Wyjmują nas. Jesteśmy na wystawie.

42

Pawilon nasz jest jak namiot królewski. Jaskrawe kilimy[5] śmieją się w słońcu. Rozstawiono nas rzędami na rzeźbionych półkach. Ja sam na honorowym miejscu, jako pierwszy, wedle życzenia radcy, numer katalogu.

43

Ludzie patrzą.

44

Dziecko, LosWięc tu przyjdzie po mnie jutro — los. Jak go poznam w tym barwnym, wciąż zmieniającym się tłumie? Jak wyglądać będzie? Jak przemówi? Ale przede wszystkim — czy przyjdzie.

45

Przyszedł.

46

Na imię mu było Hala. Miał siedem lat, okrągłą, różową buzię, niebieskie oczy i dwa płowe[6] warkoczyki z czerwonymi kokardami. Spod krótkiej sukienki widać mu było smukłe, opalone nogi w sandałach.

47

I miał brata, dwunastoletniego harcerza Stasia, małego zucha, o zgrabnych ruchach i śmiałym spojrzeniu.

48

Tak wyglądał mój los.

49

Przyprowadził go miły siwy pan, który na niemy zachwyt dzieci nade mną odpowiedział czynem wszechwładnym: pójściem do zarządu wystawy, opłaceniem mnie, a wreszcie zabraniem z półki i wręczeniem Hali i Stasiowi.

50

I to był początek. Jakby narodziny powtórne — drugi stopień mojej życiowej kariery.

51

Jakże pięknym wydał mi się świat, oglądany z objęć mojej pani.

52

Ptaki śpiewały. Wszystko było zalane słońcem. Z placu Wystawy widać było leżące w dole miasto, jak szereg rozstawionych zabawek dziecinnych!

53

Powoli schodziliśmy do tramwaju. Tramwaj! Czyż jest na świecie coś rozkoszniejszego nad tramwaj? Wsiedliśmy. Jedziemy. — Widać! Mijamy ulice, domy… To jest świat. Tramwaj, wesoło postukując na szynach, opowiada. Ile radości! Jaka szkoda, że musimy wysiąść.

54

Wchodzimy na schody dużej kamienicy. Dzwonimy do drzwi, jak na pożar. Wpadamy do mieszkania. Hala przedstawia mnie domownikom.

55

Witają mnie wybuchy wesołości. Wszyscy się śmieją. Zrozumiałem już, że ze mną idzie — radość.

56

ZabawaWnoszą mnie do dużego, jasnego pokoju dziecinnego. To będzie mój świat.

57

Hala siada na niskim stołeczku, zapoznaje mnie ze swymi zabawkami, pieści, wreszcie zaczyna mi przymierzać różne kostiumy lalczyne.

58

Staś przygląda się chwilę, wreszcie stwierdza, nie bez słuszności, że będę w tym wyglądał jak małpa, i odchodzi do stołu, gdzie błyszczą metalowe przyrządy jakiegoś rozłożonego warsztatu.

59

Ja przyglądam się dzieciom, badam otoczenie i staram się zapoznać ze wszystkim.

60

Miło jest. Tak. Stanowczo, będzie mi tu dobrze. Trochę tylko ta rola małpy…

61

Ale sama Hala zniechęca się do tego wkrótce.

62

Woła brata.

63

— Abo co? — odzywa się, nie podnosząc głowy od warsztatu Staś.

64

— Chciałam z tobą porozmawiać poważnie!

65

— Ho, ho! — zdziwił się trochę ubliżająco.

66

— O Misiu.

67

— A! — zwrócił honor. — Słucham.

68

— Widzisz, Stasiu — zaczęła Hala, nie zważając na lekceważący ton brata — bo ja bym chciała, żeby Miś był zupełnie jak mój syn.

69

— Nie mam nic przeciwko temu! — rozśmiał się Staś.

70

— Widzisz! A śmiejesz się, kiedy ja mówię poważnie! — obraziła się już naprawdę Hala, zaczerwieniona i ze łzami w oczach.

71

— Ależ nie, Halu! ja wcale ci nie chciałem dokuczyć. Miś jest cudo. Miś jest arcy-Miś.

72

— A widzisz!

73

— Więc co?

74

— Chciałam, żebyś mi poradził, jak to zrobić. Bo z przebraniem za dziecko, widzisz, to nie idzie. A przecie Miś naprawdę nie jest zwyczajny niedźwiedź.

75

— Całkiem nadzwyczajny niedźwiedź! — zgodził się Staś.

76

Imię— I ja chciałam, żeby on się nazywał tak jak my i żeby wszyscy o tym wiedzieli.

77

— To go ochrzcij.

78

— O, Stasiu! ja już wiem! I ty mu zrobisz obróżkę metalową z napisem. — To tak będzie ślicznie! Jak Filutowi… wiesz?

79

— Obróżkę byś chciała?

80

— Tak! Mój złoty! I napisze się na obróżce:

81

„Miś Niedźwiedzki, Lwów, adres i rok 1910”.

82

— Pięćsetna rocznica Grunwaldu. Ładny rok urodzenia.

83

— A widzisz! I zrobi się obróżkę i będzie bal. Dobrze, Stasiu! Co? Zrobisz? Zrobisz obróżkę?

84

Obowiązek— Ma się rozumieć, że zrobię — zgodził się uroczyście Staś, biorąc mnie z rąk siostry. — Będzie mu nawet bardzo do twarzy. Tylko że mam jeszcze dużo roboty dla zastępu — no i lekcje. A wiesz przecie, co to znaczy, jak się jest skautem[7].

85

— Wiem, Stasiu, wiem To znaczy, że musisz spełniać obowiązki i że na twoim słowie można polegać, jak na Zawiszy — recytowała Hala, tańcząc jednocześnie ze mną naokoło stołu. — Misiu, żebyś wiedział: Twój pan jest skaut i przyrzekł ci obróżkę. I liczymy na niego, jak na Zawiszę[8]. Tego, co to był pod Grunwaldem. Ach! ty nic nie wiesz! Ja ci to wszystko opowiem.

86

— To ty będziesz Misia uczyć historii? — zaśmiał się Staś.

87

— Ma się rozumieć! — Wszystkiego! Wszystkiego! Przecież to mój syn.

88

— I ucałowała Stasia, a potem mnie.

89

Moje chrzciny, a raczej uroczystość nałożenia mi obrożki z imieniem, nazwiskiem, adresem i datą — wypadła wspaniale.

90

Byli goście, czekolada, gry… A nad tym wszystkim błyszczała jak złoto obrożka chrzestna — arcydzieło warsztatu Stasia. Zachwycali się nią wszyscy.

91

Toteż kiedy wreszcie założono mi ją na szyję, poczułem sam, że mi jest w niej pięknie i czcigodnie. Wezbrałem dumą.

92

Hala, jako matka, trzymała mnie przy tym obrzędzie, a Staś, zapiąwszy klamerkę, zwrócił się do mnie z następującą przemową:

— „Najoryginalniejszy z siostrzeńców, jakiego kiedykolwiek szanujący się skaut chrzcił i ozdabiał obrożką z własnoręcznym napisem.

— Urodziłeś się w pięknym roku 1910, roku jubileuszowym Grunwaldu.

— Jako niedźwiedź masz w sobie coś z dawnego Litwina, jako wychowaniec harcerza z drużyny imienia Zawiszy powinieneś mieć coś z rycerza, jako starannie wychowany i kształcony syn mojej siostry jesteś pierwszym niedźwiedziem, kierowanym na obywatela polskiego.

— Misiu Niedźwiedzki, podniesiony do niebywałej w świecie niedźwiedzim godności. Pamiętaj, byś odpowiedział pokładanym w tobie nadziejom.

— Kształć się i czekaj momentu, by wsławić twoje niedźwiedzio-ludzkie nazwisko i oddać znakomite usługi zarówno Ojczyźnie, jak i całej ludzkości”.

93

Na tak wspaniałą przemowę wszyscy wybuchnęli śmiechem.

94

Ale ja się nie śmiałem. Przypomniałem przemowę lustra.

95

I odtąd zaczął płynąć czas — jak czas szkolny. Uczyłem się — ludzi.

96

Odrabiałem z Halą i Stasiem lekcje, słuchałem gawęd, starałem się żyć życiem moich państwa.

97

Przeszedłem z Halą odrę, ze Stasiem kurację zwichniętej ręki. Pokochałem ich. Rozumiałem tak dobrze, że wiedziałem zgóry, jak które kiedy postąpi. Uprzedzałem ich życzenia i nieraz oddawałem przysługi, których oczywiście nie domyślali się wcale. Ludzie są tak niedomyślni!

98

Z tym wszystkim nie byłem szczęśliwy.

99

Było mi ciasno.

100

W wirze zajęć codziennych nie miałem co prawda czasu na rozmyślania, ale kiedy, wyjeżdżając na wakacje, państwo moi zostawiali mnie samego — ogarniała mnie rozpacz.

101

Więc to ma być wszystko? Cztery ściany pokoju i nauka i zabawa codzienna. Dość już tego! Po cóż łudzono mnie? Po co przepowiadano mi wielkość?

102

Pożerała mnie żądza przygód i ciekawość świata.

103

Buntowałem się.

104

Czas płynął.

105

Staś z małego harcerza stał się wysokim, dzielnym chłopakiem, gorącym uczestnikiem organizacji strzeleckich[9].

106

Hala z dziecka wyrastała na poważną dziewczynkę.

107

Nie! Stanowczo miałem już dość wykształcenia.

108

Jestem pewny, że zdałbym wówczas bez trudności za Halę ten egzamin do pierwszej klasy, który ją tak bardzo przerażał.

109

Niestety jednak to zrobić się nie dało.

110

W ogóle życie nie nasuwało mi sposobności do żadnego poważniejszego czynu.

111

I zaczynałem już wątpić o sobie.

112

Tak minęło cztery lata od mego wejścia w świat.

113

Nadeszły wakacje 1914 roku.

114

Staś miał w kieszeni świetną promocję do klasy VII, Hala złożyła wreszcie szczęśliwie swój egzamin i państwo Niedźwiedzcy postanowili pojechać z nimi tym razem w dalszą niż zwykle podróż — aż nad ocean, na wybrzeże francuskie.

115

Co ja się nasłuchałem projektów! I o piasku, i o muszlach, i o łodziach, i o oceanie!

116

Z niewymowną zazdrością patrzałem na pakowane do kuferków przedmioty.

117

Wartoż było być Misiem, arcydziełem przez wszystkich uznanym, jeśli się ma życie całe butwieć za oknem dziecinnego pokoju! Nie lepiejże było być plecakiem Stasia, albo neseserem[10] Hali, które z takim wesołym brzękiem zbierały się do oczekiwanej podróży.

118

Nie pomagały jednak żale. Nie pomagały nawet i podstępy, kiedy to, nie wiadomo jakim sposobem, znajdowałem się nagle w pakowanej walizce. Byłem zbyt wielki, by wcisnąć się niepostrzeżenie. Za każdym razem zostawałem haniebnie wyciągnięty i wręczony Hali, która usadzała mnie starannie z powrotem na moim zwykłym wakacyjnym stanowisku, na oknie bawialnego pokoju — „żebym się nie nudził”.

119

Zostałem.

Wojna

120

Czuję jeszcze na nosie gorący pocałunek Hali, słyszę stukanie kufrów, nawoływanie państwa Niedźwiedzkich do pośpiechu i żałosne pochlipywanie zostającej samotnie starej kucharki. Widzę dzieci, rozgorączkowane radością, posłańców, bieganinę, kurz… I — koniec.

121

Drzwi wejściowe zatrzasnęły się, łańcuch zgrzytnął, kucharka, człapiąc pantoflami, przebiegła przez salon i wyjrzała raz jeszcze dla pożegnania przez okno, na którym siedziałem, po czym machnęła ręką, pociągnęła nosem ostatni raz i odeszła do swojej kuchni, zamykając za sobą ostatecznie drzwi od pokoju na klucz.

122

Samotność, NudaByłem sam.

123

Wszystkie meble w białych płóciennych pokrowcach prostowały się sztywno i godnie. Lampa, wisząca na środku, uśmiechała się melancholijnie przez biały muślin[11]. Parę much tańczyło pod sufitem.

124

Tak wygląda nuda. Nuda trzymiesięcznego czekania, rozmyślań, obrachunków.

125

A tam, za szybą odartą z firanek, tak szeroko rozpościera się widok na miasto! Plac pod oknami roi się od pojazdów i ludzi. Daleka perspektywa ulicy nieskończonymi pasmami drutów telegraficznych otwiera się na rozjaśniony zachodem świat.

126

Świat!

127

Żałość tak silna przycisnęła mnie nagle, że zdawało mi się, iż lada chwila jęknę, jak pod naciskiem silnej ręki ludzkiej. Ale sprężynka milczała.

128

Wszystkie przedmioty pokoju pogrążały się w ospałość wakacyjną. Nikt nie interesował się mną. Cisza dzwoniła w uszach.

129

Siedziałem na oknie i obliczałem z rozpaczą w sercu, gdzie o tej porze mogą już być moi państwo? I zazdrościłem. I wyzywałem losy.

130

Nie na próżno.

131

Minęło dwa tygodnie nudy i bezczynności.

132

Dnie płynęły jednostajnie. Jedyną rozrywką było codzienne przejście służącej, która przychodziła rano otworzyć okna i sprzątnąć pokoje, a wieczorem zobaczyć, czy wszystko w porządku i okna zamknąć.

133

Tego ranka, pamiętnego ranka 29 lipca 1914 roku, otworzono mi okno jak zwykle i ciepła fala powietrza i słońca zalała mieszkanie.

134

Wszystko drzemało.

135

Smugi kurzu kołysały się w słońcu nad meblami. Wakacyjna nuda królowała wszechwładnie. Dom wydawał się tym zaczarowanym z bajki pałacem, gdzie wszystko śpi. Godziny mijały.

136

Silniejsza niż zwykle tęsknota i niepokój dręczyły mnie. Ścierpłe od zbyt długiego bezruchu członki[12] ciężyły jak ołów.

137

Zdawało mi się, że cały świat popadł w podobne zdrętwienie, i że już nigdy — nigdy…

138

Nagle tuż za oknami przebiegł dzwoniący, wstrząsający dreszcz.

139

Był cichy, ale tak przeraźliwy, że całe powietrze zadrgało, ospałość pierzchła, a wszystko dokoła natężyło się oczekiwaniem.

140

To druty telegraficzne za oknami dzwoniły.

141

Niezwykła, straszliwa musiała być wieść, którą podawały sobie tym jęczącym dreszczem, jak błyskawicę od słupa do słupa. Od tak dawna przecie znałem ich mowę. Tyle lat wysyłałem moje podróżnicze marzenia po ich czułych, obejmujących cały świat niciach. A przecie nigdy nie słyszałem w nich takiego dźwięku.

142

I nigdy na skierowane do nich rozciekawione pytanie nie otrzymałem takiej szorstkiej, nieoczekiwanej odpowiedzi:

143

— Nie przeszkadzać!

144

To było wbrew wszystkim uświęconym w świecie rzeczy zwyczajom. — Cóż się dzieje?

145

Czekałem w zdumieniu.

146

Wreszcie z daleka na ulicy rozległ się krzyk. Krzyk, co nie ścichał, ale coraz bliższy rozrastał się, mnożył, przeciągał.

147

Natężyłem słuch. Wypatrzyłem oczy.

148

To pod oknami biegli już roznosiciele gazet z nadzwyczajnymi dodatkami pism.

149

Pędzili sznurem zziajani, ochrypli, jeden przez drugiego krzycząc miastu nieprawdopodobną wieść.

150

Pierwsze słowo obce, nieprzytomne wpadło do pokoju, obiło się o ściany, zakotłowało słoneczny kurz i wyleciało z krzykiem dalej — mącić miasto:

151

— Mobilizacja!

152

Ale w ślad za nim wkroczyło drugie — proste, groźne, a takie wielkie, że napełniło sobą pokój, zalało ulice, ogarnęło świat:

153

— Wojna.

154

Nie wiem jak długo nikt z nas nie ośmielił się przerwać milczenia.

155

Roznosiciele byli już daleko i tylko za nimi biegł ulicami głuchy zgiełk, przerażony bełkot obudzonego piorunem miasta.

156

Obejrzałem się na pokój.

157

Tych parę godzin zmieniło go do niepoznania. Zdrętwienie wakacyjne prysło. Wszystko było zbudzone, uroczyste, czujne.

158

Po starej broni, rozwieszonej na ścianach, przelatywały co chwila ostre, gwałtowne błyski.

159

I cisza. Ale jakże do tamtej codziennej niepodobna!

160

Czekamy. Kto odezwie się pierwszy?

161

Wreszcie!

162

W staroświeckim biurku dziada najgłębsza, zapomniana skrytka westchnęła.

163

Westchnęła głęboko, głęboko, jak człowiek obudzony z ciężkiego, mocnego snu:

164

— Znowu wojna!

165

Ach! więc ona pamięta? Wie? Opowie?

166

Mówi.

167

— Wiem. Wiem. Leżał we mnie krzyż zasługi z napoleońskich wojen: ułański krzyż spod Samosierry[13]. Chowałam rozkazy Rządu Narodowego i białą kokardę skrwawioną pod Grochowem[14]. I dotąd kryje się we mnie paczka listów pożółkłych, przekradanych niegdyś lasami w sześćdziesiątym trzecim[15]… — a oto jeszcze mało?

168

— To nie nasza wojna! — skrzypnęła szorstko stara mahoniowa szafa. — Przypomniałaś ostatni kres: — świtki powstańcze. Od tego czasu chowano we mnie samą tylko odzież powszednią. A czasami obce mundury. Nie ma mundurów naszych i nie ma naszej wojny.

169

— Jeszcze jesteśmy my! — syknęła ostrym błyskiem stara szabla ułańska.

170

— I już jesteśmy — my! — szczęknął butnie nowy karabinek strzelecki, radość i duma Stasia.

171

Wiedziałem już. Wiedziałem wszystko, choć przecie nie wiedziałem nic. Ani jaka wojna, ani gdzie, ani z kim?

172

Ale z lekcji historii, i z gawęd ideowych, i z tylekroć słyszanego gorącego bicia serc dzieci powstała we mnie teraz nagła, gorąca pewność.

173

I zdumiałem się, kiedy wypowiedział ją głośno, wiszący pośród broni, zczerniały, stary ryngraf[16]:

174

— Każda wojna musi być naszą, jeżeli można walczyć w niej — o Polskę.

175

— O co chodzi? O co chodzi? — dopytywał się nadaremnie wazon japoński.

176

Ale nikt mu nie odpowiedział. Tylko dwie francuskie porcelanowe figurki w serwantce[17] wzruszyły ramionami.

177

Wszystkie przedmioty pogrążyły się w myślach.

178

Ja byłem wstrząśnięty, odrodzony, szczęśliwy. Nowe życie krążyło po mnie, jak iskry elektryczne.

179

I każdą najdrobniejszą cząsteczką moją czułem jedno — czułem nieomylnie:

180

Wielkie jutro — nadeszło.

181

Ani tego wieczoru, ani żadnego z następnych stara kucharka nie przyszła zamknąć okien.

182

Słychać ją było w kuchni, jak płaczliwie i niezmordowanie rozprawiała z sąsiadką, dzięki czemu my mogliśmy bez przeszkody patrzeć, myśleć i mówić.

183

A było nad czym i o czym.

184

Przede wszystkim trzeba było dowiedzieć się.

185

Co? Gdzie? Jak?

186

Ale to nie było rzeczą łatwą.

187

Druty telegraficzne za oknem były wciąż zajęte i zdenerwowane.

188

Wygląd miasta nie tłumaczył nic.

189

Ludzie jak błędni snuli się po ulicach. Na rogach rozgorączkowane gromadki stały przed wielkimi kolorowymi plakatami.

190

Środkiem szło wojsko.

191

Jak błękitnawy, potworny, zjeżony żelazną łuską karabinów wąż — szło, szło bez końca, pod obcą, bezmyślną nutę austriackiej pobudki. Widziałem je wciąż z okna, jak ożywionych cynowych żołnierzyków z dziecinnych zabawek Stasia.

192

Ale dokąd idą? Przeciw komu? Nikt z nas nie wiedział.

193

Jedyną osobą kompetentną mógł być aparat telefoniczny w rogu pokoju, ale ten bywał zazwyczaj tak nieprzystępny, że nie lubiłem wdawać się z nim w rozmowy. Mógł się zresztą odezwać sam — jeśli wiedział.

194

Ciekawość jednak przemogła.

195

Z najwyszukańszą grzecznością zwróciłem się do niego, pytając, czy nie wie. Ku największemu zdumieniu otrzymałem odpowiedź wyczerpującą:

196

— Informacji? Tak! Tak! Możemy udzielić informacji. Jaka wojna? — Austrii, oczywiście, że Austrii. Z kim? — Z Serbią. Dlaczego? — Zamordowanie arcyksięcia austriackiego Ferdynanda w Sarajewie[18]. Daleko. Tak jest. Tymczasem tylko to. Ale niedługo będziemy mogli z pewnością udzielić nowych szczegółów. Aparaty nasze pracują. Czekamy. Tak jest. Z przyjemnością. Halo. Żegnam.

197

Błysnął uprzejmie słuchawką i zamilkł.

198

Nawet taki potentat, jak aparat telefoniczny, był widać tak przejęty wielkością chwili, że zapomniał o fochach i chętnie dzielił się z nami oszałamiającymi nowinami dnia. Może też miło mu było imponować nam swoją wszechwiedzą.

199

Bądź jak bądź od tej chwili wiedzieliśmy wszystko.

200

Wisząca tuż obok telefonu spłowiała mapa ścienna rozpaliła nagle gwałtownie kolory dwóch państw walczących. Żółtość Austrii i róż Serbii aż kłuły w oczy, drgały, gryzły się niemiłosiernie.

201

Było ciekawie i strasznie.

202

Czuliśmy, że coś niewidzialnego idzie ku nam, zbliża się…

203

Już… już…

204

Dzień. Noc. Dzień.

205

Co to? Druty telegraficzne za oknami znów jęczą. Telefon odzywa się niepytany. Rzuca nerwowo tylko dwa wyrazy:

206

— Niemcy z Rosją.

207

Przez miasto leci nowy krzyk.

208

Na mapie palą się nowe barwy: wielka plama zieleni rosyjskiej rzuca swój jadowity grynszpan[19] w niebieskie jak farbka granice Niemiec.

209

Chyba już wszystko?

210

Nie. Teraz jeszcze straszniejsze, nie do wytrzymania napięte oczekiwanie.

211

I wreszcie:

212

— Austria z Rosją.

213

Miasto oszalało. Ulicami popłynęły tłumy. Załopotały chorągwie. Zabrzmiały mowy.

214

Zdyszane pośpiechem dnie lecą, niosąc coraz to nowe wieści.

215

— Francja z Niemcami.

216

— Anglia.

217

Mapa płonęła.

218

A my? A Polska?

219

Nakreślone niegdyś przez Stasia ołówkiem na mapie państwo polskie pali się trzema różnymi kolorami.

220

Z kimże jesteśmy? Przeciw komu? — Jest gorzko.

221

— Przeciw wszystkim trzem! — buntuje się gorąca pewność.

222

— Z każdym, byle o Polskę! — zapada postanowienie.

223

Gorycz pierzcha. Wiem, że będzie, jak musi być — ale, że musi być — dobrze.

224

Był dżdżysty, smutny dzień, kiedy w niebieskawym wężu wojsk austriackich pod oknami zobaczyłem pierwszy raz ich szeregi.

225

Szli, śpiewając.

226

Wyraźnie, dobitnie, przejmująco dochodziły mnie smętne słowa pieśni:

„Dzień deszczowy i ponury.
Z cytadeli idą góry…
Szeregami polskie dzieci
Idą tułać się po świecie”
227

Drżałem.

228

Idą. Idą tułać się po świecie, i walczyć, i ginąć.

229

Pierwszy raz zrozumiałem, zrozumiałem naprawdę, do dna, że nad każdym z tych kochanych, szarych chłopców wisi to straszne, niepojęte coś — co ludzie nazywają śmiercią.

230

Było mi smutno, ale dobrze i dumnie. Wszystko rwało mi się ku nim. Mało nie wyskoczyłem z okna.

231

A pieśń szła szeroko, młoda, ufna:

„Patrz na tego Mannlichera[20]:
Każdy strzelec nie umiera!
Może uda się,
Ze powrócę zdrów
I zobaczę miasto Lwów!”
232

— Daj wam Boże! Daj wam Boże! — odpowiadałem z całego serca słowom pieśni.

233

— Daj wam Boże! — mówiły ze mną mury, mijanych przez siwe szeregi, kamienic.

234

— Daj wam Boże! — tętniły pod nogami deptane kamienie bruków.

235

A ludzie powiewali chustkami i krzyczeli.

236

A kobiety płakały.

237

Pieśń szła:

Czemu płaczesz, ukochana?
Być żołnierzem rzecz cacana!
— — — — — — —
Boże, pozwól mi
Dożyć chwilę tą,
Bym Ojczyznę ujrzał swą!”
238

Wojna, CierpienieA potem pierwsi ranni.

239

Biali, dłudzy, leżeli sztywno na płask na swoich noszach, stróżowani przez szare siostry z czerwonymi krzyżami.

240

Nie wyglądali już jak cynowe żołnierzyki Stasia. Może nawet nie wyglądali jak ludzie… To było samo cierpienie, nieszczęście, śmierć — to była — wojna.

241

Więc to ci sami, co tak niedawno przeciągali tu pod oknami mocni, butni[21], weseli?

242

Nie mogłem pojąć. Wiedziałem, a nie wierzyłem, że tak jest.

243

Automobile, wozy, dorożki, jedne za drugimi jechały wolno, ostrożnie, przeładowane bólem.

244

Rannych witano płaczem i okrzykami. Rzucano im kwiaty.

245

Och, te uśmiechy spod bandaży na woskowo bladych twarzach!

246

Och, te spojrzenia spod upadłych kwiatów, straszne niemym pytaniem!

247

Widziałem je. Widziałem tak dobrze z mego wysokiego okna. Chwytałem je i składałem w pamięci wszystkie, wszystkie!

248

Tak. To jest wojna.

249

Chwilami budziło się we mnie mętne przeczucie rzeczy tak okropnych, że moje szklane oczy mrużyły się, łapy opadały, a sprężynka serdeczna drgała przerażeniem.

250

Ale jednocześnie rwało się coś we mnie w ten wir, w ten świat, w tę wielkość, która tak straszliwie przerosła wszystkie moje marzenia o wielkości.

251

I oto ja, mały pluszowy niedźwiadek, wobec zapalającego się pożaru wojny europejskiej marzyłem, aby zagarnął mnie jej płomień: — pragnąłem w nim rozbłysnąć jedną iskierką wesela dla tych wszystkich, co będą walczyli o Polskę.

Inwazja

252

Mimo wszystko stawało się nudno.

253

Siedzieć jak w teatrze na wysokim oknie i patrzeć na wojnę europejską, to dobre dla starego uczonego (o ile w dodatku byłoby mu dość wygodnie na wysokim oknie) — albo czy ja wiem zresztą dla kogo — ale w żadnym razie nie dla takiego żywego, awanturniczego stworzenia, jak Miś.

254

Tym bardziej, że przestawałem rozumieć.

255

Teraz błękitnawy wąż wojsk austriackich — wracał.

256

Dniem i nocą ciągnęły pod oknami ciężkie wozy ładowne, dudniły armaty, tabory[22].

257

Szyby okien wstrząsał co chwila cichutki, głęboki dreszcz: „Coś się dzieje”.

258

Miasto wyglądało jak niespokojne mrowisko. Tłumy spieszyły na dworzec z kuframi, pakunkami.

259

A tymczasem — druty telegraficzne za oknami zamilkły. Telefon przestał sam nas informować. Milczał. Wreszcie, spytany wprost, odpowiedział:

260

— Przepraszam. Nie funkcjonujemy. Dlaczego? — Racje strategiczne. Nie szerzymy popłochu. Halo. Żegnam.

261

Byłem wściekły na potentata. — Pęknij z racjami strategicznymi! — mruczałem.

262

Ale to nie wyjaśniało sytuacji.

263

Stare meble wzdychały. Broń na ścianie szczękała niecierpliwie. Figurki w serwantce[23] mdlały. Wazon japoński pełen był najgorszych przeczuć.

264

Tak zaskoczył nas ranek 3 września głęboką niespodziewaną ciszą.

265

— Co to? Co to? — za tętniły w każdym z nas gorączkowe pytania.

266

Ale wszystko niegdyś kompetentne milczało. Telefon niepokoił się i pytał razem z nami:

267

— Co to?

268

Pod jaskrawy blask porannego słońca wyjrzałem w dal nad miasto.

269

Wyjrzałem i przestałem pytać.

270

Zbyt długo dzieliłem zabawy i nauki Stasia, abym mógł nie zrozumieć.

271

Z wieży ratusza na tle słonecznego błękitu zwieszała się — biała chorągiew.

272

To wszystko.

273

Tak.

274

Tylko jedna biała szmata, wysoko kołysząca się w wietrze.

275

Nic więcej.

276

A przecie miasto umiera.

277

Zamyka oczy okien. Opuszcza ciężko powieki stor[24]. Bramy domów zatrzaskuje, jak wieka trumienne.

278

Cóż się stało?

279

Cóż się zmieniło w tej jednej śmiertelnej chwili?

280

Co?

281

— Lwów się poddał.

282

Oto znów pod oknami sunie potworny, zjeżony żelazną łuską wąż.

283

Inny!

284

Czy w pogoni za tamtym?

285

Rozpościera drapieżnie po ulicach Lwowa szeregi płowych, jak piach stepowy, szyneli[25].

286

Wąż wojsk rosyjskich.

287

Widziałem.

288

Opustoszałymi ulicami, pod ślepymi oczami okien szli, szli ławą z świstem, tupotem, wrzaskiem i jękiem tarabanów[26].

289

Jechali na małych, kudłatych konikach, z wysokimi dzidami w ręku, w czapach na bakier.

290

Szli w grubych, szarych szynelach, skurzeni, zmordowani, tępi.

291

Pułki za pułkami, pułki za pułkami wlewały się w miasto, jak powódź.

292

Wypatrywałem oczy.

293

Przecież to wrogi[27]. — Tamci.

294

Któż oni są? I czego chcą od nas? I co niosą?

295

Śpiewają.

296

Chór dziki, schrypły, ze zmordowanych śmiertelnie płuc.

297

Żal mi ich. — Ludzie.

„Soł — da — tisz — ki[28],
Zdrowo, rebiatiszki[29]!
A gdzie wasze sio — stry?
Na — sze sio — stry
Szable nasze ostre:
Ot, gdzie nasze sio — o — stry”.
298

Pieśń dzika, szeroka. Obija się o mury kamienic, tłucze.

299

Ciasno tu! Zawodzi. W step by jej!

„Soł — da — tisz — ki.
Zdrowo, rebiatiezki!
A gdzie wasze ma — tki.
Na — sze ma — tki
Te białe pałatki[30]
Ot, gdzie nasze ma — a — tki”.
300

Miasto się wzdryga.

301

Tak niedawno brzmiała tu inna, swoja, serdeczna pieśń. A teraz ci? Ci obcy?

302

WrógCzemu przyszli? Ze swej dalekiej, szerokiej ziemi — tu — po naszą?

303

— Precz! Precz! — dudnią głucho pod ich butami zbudzone bruki.

304

— Precz! — huczą mijane kamienice.

305

— Precz! — zrywa się i we mnie jakaś, nieznana dotąd mnie samemu, mocna, zła struna.

306

Całym miastem idzie ku tym przybyszom groźny, rosnący chór:

307

— Jakim prawem?

308

Tylko biała, wiotka chorągiew na wieży ratusza bełkota coś, wije się, plącze.

309

Tego wieczoru dzwonek u drzwi wejściowych zaczął terkotać przeraźliwie, jak na alarm.

310

Drzwi do pokoju otworzyły się gwałtownie i wbiegła przez nie najpierw kucharka a za nią dwie sąsiadki.

311

— Kozaki! — krzyczała kucharka, przysiadając za każdym głośniejszym naciśnięciem dzwonka. — Kozaki!

312

Obiegły pokój, wypadły z powrotem i zaczęły zatarasowywać drzwi od kuchni.

313

Dzwonek u wejścia terkotał ciągle.

314

Rozmyśliły się widać — wleciały z powrotem.

315

— Nie otwierać, moja pani! Ja mówię, nie otwierać! — krzyczała jedna.

316

Rozsądniejsza przekładała:

317

— Ta cóż, moja pani, nie otwierać? — Gorzej, jak drzwi wywalą, albo jeszcze postrzelą.

318

Kucharka jęczała.

319

Jakoż istotnie dzwonek dzwonił, jak opętany. Drzwi dudniły od razów.

320

Nie było rady.

321

Gubiąc ze strachu pantofle po drodze, podreptała kucharka otworzyć.

322

Sąsiadki stały w odwodzie.

323

Patrzałem ciekawie, co się stanie.

324

Otworzone drzwi walnęły głośno o ścianę i do przedpokoju wtoczył się, sapiąc i klnąc, gruby mężczyzna w mundurze.

325

— K'czortu[31]! — zabrzmiało twardo obcym językiem. — Czego nie otwieracie?

326

Wszedł do pokoju. Rozejrzał się po przesłoniętych wakacyjnie meblach.

327

— Ujechali? — spytał.

328

Kiwnęła głową, nie mogąc przemówić ze strachu.

329

— Nu, sławno[32]! — ucieszył się. — Tak ja tu biorę kwaterę.

330

— Denszczik[33]! — zawołał w stronę przedpokoju.

331

Wpadł sołdat[34] o wytrzeszczonych niebieskich oczach. Wyprężył się, jak struna.

332

— Rzeczy znoś!

333

Sołdat obrócił się na pięcie i wyszedł. Słychać go było na schodach, jak dygował[35] jakieś tłumoki.

334

Przybysz rozglądał się po pokoju. Widziałem go teraz dobrze. Chodził. Czerwone lampasy spodni zdradzały generała.

335

Zajrzał do jadalni. Uradował go widok błyszczącego jak złoto samowara. Stuknął weń palcem i wrócił się do kucharki:

336

— Postaw samowar. Czaju[36] się chce.

337

Stara, zrozumiawszy, że jej nie będą mordować, uspakajała się po trochu. Skorzystała jednak skrzętnie ze sposobności wyniesienia się do kuchni razem z samowarem.

338

Generał wrócił do nas. Usiadł i rozparł się wygodnie w fotelu na wprost okna.

339

Teraz spostrzegł mnie.

340

— A, Misza! — zdziwił się. — Sławny.

341

Wstał, wziął mnie i zaczął gnieść na wszystkie boki.

342

To dotknięcie obcego oburzyło mnie. Co jemu do mnie? Nastawiłem najgroźniejszego marsa[37] i mruknąłem z głębi brzuszka najbardziej wrogim, ponurym mruknięciem.

343

Ale taka to już moja dola, że, jakiekolwiek były moje wobec ludzi uczucia, w nich budziłem zawsze tylko niepohamowaną wesołość.

344

Generał roześmiał się też od ucha do ucha.

345

Potem coś mu się widać przypomniało, bo westchnął, poklepał mnie i postawił na oknie.

346

— Nu! — zadecydował. — Tak ty już, Misza, pójdziesz dla mojego Miszki.

347

Nie! to były niegodziwe czasy!

348

Nie dość, że trzeba patrzeć, jak obcy ludzie gospodarzą po kochanych kątach, ale jeszcze w dodatku ta nieszczęśliwa obietnica.

349

— Niedoczekanie! — trząsłem się z pasji na samą myśl o Rosji i tym jakimś generalskim Miszce. I to miałbym ja, ja, polski, grunwaldzki niedźwiadek Hali i Stasia?! Niedoczekanie!

350

Trzeba było obmyślić plany kampanii. Chodziło o to, by obrzydzić tak pobyt przybyszom, żeby jak najprędzej rzucili wszystko i wrócili na swoje śmiecie. A ja się nie dam!

351

Trudno było dogadać się tylko z kimkolwiek. Wszystko było skwaszone i ponure, jak noc. Wreszcie doszło do zgody.

352

Za pomocą drutów, murów, bruków porozumieliśmy się z całym miastem. Uchwalono powszechny strajk przedmiotów, nie pierwszy zresztą w świecie rzeczy i pewnie nie ostatni.

353

Po nocy, źle spędzonej na materacu, wystawiającym przez prześcieradło wszystkie kłujące koniuszczki włosia, generał obudził się wściekły.

354

Szuka przygotowanych z wieczora pantofli pana Niedźwiedzkiego.

355

Jest tylko jeden.

356

Generał dzwoni. Oczywiście guzik dzwonka wciska się natychmiast wgłąb i nie przestaje terkotać. Wpada przerażony denszczyk. Kładzie się plackiem pod łóżko, ale w żaden sposób nie może odkryć schowanego wysoko między nogą łóżka a ścianą, śmiejącego się do rozpuku pantofla.

357

Generał, jak niepyszny, wędruje do łazienki w jednym. Tam, lekko tylko otworzony, kran wybucha na niego od razu takim strumieniem wody, że generał jest ochlapany w jednej chwili od stóp do głów.

358

— Czortowe dzieci! — mruczy, sapiąc i plując.

359

W kuchni samowar nie chce się zupełnie zagotować. Denszczyk Griszka na próżno od godziny dmucha nad nim, jak miech kowalski. Śniadanie się spóźnia.

360

Szklanka mleka wylewa się na paradne spodnie generała. Serweta, wycierająca mu mokre wąsy, podsuwa wciąż dziurę pod palec.

361

Generał trzaska krzesłem i idzie pisać.

362

Pióra rozczepiają się bez ratunku. W kałamarzu znajdują się zeszłoroczne śmiecie. Na zapisanym wreszcie arkuszu rozlewa się wielki kleks.

363

Do telefonu! Aparat, informujący nas dokładnie przed chwilą, że generała na gwałt wzywają do sztabu, nagle niemieje i głuchnie jak pień. Znudzony przez generała, zaczyna udawać wariata, nawiązując i przerywając jak najfantastyczniej połączenie.

364

Wreszcie do drzwi dzwoni przysłany ze sztabu oficer. Muszą wyjść razem z generałem. Pilne.

365

Drzwi frontowe, które uprzejmie go wpuściły i zamknęły się za nim, są tak zacięte, że żadna siła nie może ich otworzyć. Klucz nie chce się obracać w zamku, zatrzask ani drgnie.

366

Tymczasem generał szuka szczotki do czyszczenia. Biega kucharka, biega Griszka, oficer zaś majstruje przy drzwiach. Szczotka zapadła w ziemię.

367

Zniecierpliwiony generał rezygnuje wreszcie z oczyszczenia munduru i z frontowego wyjścia. Zabrawszy oficera, wynosi się przez kuchnię. Griszka coś oberwał po drodze.

368

Teraz wszystkie przedmioty pękają ze śmiechu.

369

WrógSzczotka zsuwa się sama na ręce ogłupiałego Griszki. Ten ma ochotę splunąć, ale przez szacunek dla posadzki wstrzymuje się, siada na stołku i zaczyna pucować generalskie buty.

370

Słyszę go, jak wymyśla sam do siebie:

371

— Ciągają człowieka po świecie, cudze wojować. Złe w tym kraju. Po co mnie tu czortowe sztuki oglądać, kiedy ja mógł u siebie chleb, sól do woli jeść. Ot, puściliby, sobaki[38], do domu — wzdycha ciężko.

372

To jednak przechodzi już całkiem moje niedźwiedzie zrozumienie.

373

Więc on nie z dobrej woli? Ale w takim razie…

374

Nie takie to widać proste słowo — wróg.


375

Potem poznałem więcej tych, którzy z dobrej woli przyszli na naszą ziemię.

376

U generała bywali wszyscy carscy działacze, co zlecieli jak kruki do zdobytego miasta, cudze na swoje przerabiać.

377

Tego dnia generał czekał właśnie ważnej wizyty: miał go odwiedzić świeżo przybyły do Lwowa dygnitarz, o którym aż zbyt wiele wiedzieliśmy już od telefonu.

378

Drzwi otworzyła przypadkowo kucharka, która na niezwykły widok z całym pośpiechem splunęła trzykrotnie po trzy razy, (co, jak wiadomo, najskuteczniej chroni od uroku) i uciekła, co siły w nogach.

379

Generał już prosił gościa do pokoju i sadowił w najwygodniejszym, starym, krytym skórą fotelu dziada. Obok przystawił stoliczek z zakąską.

380

Gość gładził swoje długie, strączkowate włosy i przedstawiał generałowi plan, mający na celu „przywrócenie rodzimego prawosławia temu rdzennie rosyjskiemu krajowi”.

381

Prosił o poparcie władz wojskowych, użyczenie siły zbrojnej dla wypadków opornych.

382

Generał godził się, potakiwał. Wymieniono wzajemne grzeczności.

383

Wreszcie rozmowa zeszła na tematy prywatne i generał zaczął uskarżać się na „nieszczęśliwość” swego mieszkania.

384

— Prosto[39] złe się sprzeciwia — mówił. — Co robić, ojcze?

385

— Ikonę by prawosławną powiesić — poradził nieopatrznie gość.

386

Nieopatrznie, bo tu cierpliwość nasza wyczerpała się i cała pasja na tych zaborców, kłamców i krzywdzicieli wybuchła.

387

Rosyjski kraj! Prawosławna ikona! Tu!?

388

Fotel dziada z całym samopoświęceniem wywichnął sobie nagle na dwie strony obie tylne nogi, i czcigodny dygnitarz znalazł się najniespodziewaniej przechylony w tył aż do ziemi razem z fotelem i grzebiący bezradnie nogami w powietrzu.

389

Generał rzucił się ratować. Ale tym dał tylko stolikowi sposobność wywrócenia się na leżącego i pokrycia go całym stosem zakąsek.

390

Wleciał zawołany Griszka.

391

Po długich tarapatach udało się wreszcie rozczochranemu dygnitarzowi wygramolić spod wiktuałów, ale usiąść gdzie indziej już ani na chwilę się nie zgodził. Zaraz zaczął żegnać przepraszającego go generała, a wychodząc oglądał się jeszcze wciąż na wszystkie strony z głębokim niedowierzaniem.

392

Ikona zawieszona nie została.


393

Całą zimę zatruwaliśmy życie generałowi.

394

Czuliśmy, że miał już tego stanowczo dosyć. Chciał wyrwać się gdziekolwiek z tego „przeklętego miasta”. Miał wyruszać na front.

395

Wiedzieliśmy, że oczekuje marszruty[40].

396

Pewnego ranka niespodzianie odezwał się telefon:

397

— Halo. Służę informacjami. Tak jest. Sztabowe. Świeżo nadeszły. Generał jedzie na front. Czy wie? Nie. Ma się rozumieć, że nie. Jeszcze nie wie. I nie ja mu to powiem. Dokąd? — W Kieleckie. Z rezerwami. Tak jest. Niezwłocznie. Bardzo mi miło. Halo. Dziękuję.

398

Zapanowała radość.

399

Więc generał pojedzie. I to na front, tak, że zapewnie nie będzie mógł nic zabrać z sobą. Może w ten sposób ominie mnie straszna perspektywa służenia owemu Miszce. Zostawi mnie w domu.

400

Niestety! Płonna nadzieja.

401

Przyniesiono z piwnicy starą poczciwą skrzynię, przesłaną niegdyś państwu Niedźwiedzkim ze wsi z owocami. I w nią Griszka pod komendą generała zaczął pakować przeróżne zapasy. Znikały w niej jak zaczarowane pudełka konserw, tablice czekolady, wielka paka tytoniu i papierosów, butelki koniaku, torby z kawą i herbatą. Zmieścił się już cały sklep, a jeszcze nie była zapełniona.

402

Patrzałem, zawieszony między rozpaczą a nadzieją. Zabiorą mnie, czy zapomną.

403

Kurczyłem się, jak mogłem na moim oknie. Już, już, myślałem, żem uratowany.

404

Nagle generał popatrzył naokoło.

405

— A cóż stąd na pamiątkę weźmiem? A? — zapytał.

406

— Dawaj Miszę — zdecydował się po chwili.

407

Griszka skoczył po mnie.

408

Co ja przeżyłem w tym jednym krótkim momencie! A więc wszystko skończone! Nigdy już tu nie wrócę! Błysnęła mi w pamięci jasna główka Hali, siwe oczy Stasia. Nigdy?!

409

Każdy szczegół pokoju wrzynał mi się w pamięć, jak nóż. Najmniejszy drobiazg rozdzierał serce rozczuleniem. W tej chwili dopiero zrozumiałem, jak bardzo kocham to wszystko.

410

Przedmioty żegnały mnie uroczystem milczeniem.

411

Nie! to było zbyt straszne!

412

Kiedy generał ułożył mnie własnoręcznie w skrzyni na wznak, brzuszkiem do góry, zwiotczałego z żalu, zdawało mi się, że sufit wali mi się na głowę.

413

Jak przez sen czułem, że kładą koło mnie, zabrane oprócz mnie na pamiątkę, z jednej strony miedziany samowarek, którego kurek ugniatał mi dotkliwie bok, z drugiej niklową maszynkę do kawy.

414

Potem obetkano nas na górze serwetami, przyłożono wieko. Usłyszałem tępe ciosy młotka, wbijającego gwoździe w miękką deskę — i — koniec.

415

Głusza. Ciemność. Nic.

416

Straciłem przytomność.


417

Kiedy oprzytomniałem i zacząłem rozmyślać, sytuacja wydała mi się mniej rozpaczliwa.

418

Prawda, że byłem w rękach rosyjskiego generała, zamknięty w skrzyni i wieziony wbrew mojej woli.

419

Ale mimo wszystko — jechałem w świat.

420

To słowo miało zawsze czarodziejską własność pocieszania mnie.

421

— Nie jesteśmy przecie jeszcze w tej Rosji — myślałem — jedziemy tymczasem w głąb Polski i to na front. Jakoś to będzie!

422

Najgorzej złościł mnie sposób podróżowania. To było dobre dla nowonarodzonego Misia, ale dziś!

423

Moi towarzysze podróży byli zrezygnowani:

424

— Nie taki diabeł straszny, jak go malują — mówił, znający niegdyś Rosję, samowar. — Zajedziemy do Rosji — to będziemy w Rosji.

425

— Złam kurek! — życzyłem z głębi serca filozoficznemu sąsiadowi, tym szczerzej, że ten kurek ugniatał mnie w ciasnocie. — Niewieleś wymyślił. — Możesz spać.

426

Maszynka do kawy, przywieziona niegdyś z zagranicy, była neutralna i nie chciała wypowiedzieć swego zdania.

427

Serwetom brakło inicjatywy.

428

Na szczęście udało mi się wejść w porozumienie ze skrzynią: zacne, sosnowe deski rozumiały, o co chodzi, i pękały ze złości na samą myśl o wygnaniu. Gwoździe też były chętne.

429

— Damy sobie radę! — pocieszały mnie.

430

I na początek przyrzekły informować o wszystkim z zewnątrz.

431

Dowiedziałem się, że jechaliśmy długo koleją, a teraz jesteśmy na podwodzie[41] w końcu szeregu wozów rosyjskiego taboru. Że powozi Griszka. Że musimy zbliżać się do frontu, bo słychać bezustanne strzały.

432

Istotnie. Nawet do moich zapatulonych uszu dobiegał już głęboki, miarowy huk.

433

Co za ironia losu! Ja, który tak marzyłem o przygodach, zbliżam się oto teraz do placu boju ściśnięty jak śledź w beczce i ciemny jak tabaka w rogu.

434

Zanudzałem skrzynię pytaniami.

435

Ucieczka— Co się dzieje? Co się dzieje? — podrywałem się co chwila.

436

Deski objaśniały cierpliwie.

437

Nagle — przestały mówić.

438

Usłyszałem gwałtowny huk, inny jakiś, bliski i trzaskający, potem krzyk, łoskot — i oto zaczęliśmy nagle trząść się i podskakiwać w ciemności.

439

Zorientowałem się natychmiast: Atak. Uciekamy.

440

Tak było.

441

Gnaliśmy widać pędem bez drogi, bo wstrząśnienia były coraz silniejsze. Chwialiśmy się z boku na bok, wylatywali w górę i opadali z powrotem.

442

— Przeważ! Przeważ na jeden bok, jak będziemy koło kamienia! — błagałem skrzynię. — Ale zmiłuj się — mierz dobrze!

443

Wymierzyła.

444

Rozległ się trzask, głośne przekleństwo Griszki, walnęliśmy o coś z całej siły — i spokój.

445

Wieko skrzyni widać odwaliło się na bok, bo zrobiło się trochę jaśniej.

446

Słyszę lepiej. Tabory musiały już przejechać, bo łoskot i krzyki oddalają się. Konie przy nas szarpią się, tupią. Griszka klnie. Strzały wciąż dalsze grzmią.

447

Mijają chwile długie, jak lata.

448

Co będzie? Jaki los przyjdzie tu po nas za chwilę? Co się stanie?

449

Tupot licznych zbliżających się kroków.

450

— Sdajus'![42] — krzyczy Griszka.

451

Uszy aż się stulają przed tym, co mają usłyszeć. Jakież to będą słowa?

452

Ktoś mówi:

453

— Konie byś trzymał, durniu, bo się pokaleczą!

454

— Swoi!

Swoi

455

Stali przy wozie gromadką, badając Griszkę.

456

— Co wiozłeś?

457

— Generalski tabor.

458

— Skąd?

459

— Ze Lwowa.

460

— Ale? — odzywają się niedowierzające glosy.

461

— Jej Bogu! — klnie się Griszka.

462

— Ej, chłopcy! — mówi wesoły, rozkazujący głos — a zajrzeć tam do jakiej skrzyni.

463

Nasza skrzynia najbliższa i odbita. Ktoś odrywa do reszty deskę.

464

— Uważajcie, obywatelu, bo nas wysadzicie w powietrze — drwi jeden. — To bomby.

465

— Wypchaj się motylami, to i bez bomby polecisz, nie bój się! — brzmi odpowiedź.

466

Kochani! Kochani! Każde słowo głaszcze jak miód radością.

467

Czyjaś ręka wsuwa się między serwety, ostrożnie — szuka, maca.

468

Wydaję najradośniejszy powitalny pisk. Ręka cofa się gwałtownie.

469

— Ki licho? — pyta zachłyśnięty zdumieniem głos:

470

— Dziecko?

471

— Co gadacie! Byłoby to żywe w tylachnej skrzyni! Zadusiłoby się.

472

— Zaduszone nie piszczy.

473

Racja jest oczywista. Nowa ręka ostrożniej jeszcze próbuje gruntu.

474

Mimo lekkości dotknięcia piszczę z całej siły.

475

Teraz serwety jedna za drugą furkają w powietrzu. Nareszcie! Oczy mrużą mi się od blasku. Nade mną błękitne, pogodne niebo wiosenne, a na jego tle kilka pochylonych ku skrzyni, młodych, rozciekawionych twarzy.

476

Na głowach maciejówki[43]: — Oni!

477

Nagła salwa śmiechu. Dojrzeli mnie.

478

Jestem porwany, podniesiony w górę. Wszyscy ryczą. Trzymają się za boki. Oglądają mnie i podają z rąk do rąk.

479

Ja mruczę, piszczę, szczekam. Śpiewałbym, gdybym umiał.

480

Ktoś dojrzał obróżkę. Odczytał. Nowa radość.

481

— A zobaczcie no, chłopcy, co nam przywiózł sobą ten obywatel? — rozkazuje wesoły glos kaprala.

482

Przetrząsają skrzynię.

483

— Hurra — rozlega się tryumfalnie. — Restaurację!

484

— Byczo!

485

Naprawiają wóz, dygują skrzynię. Siadają, gdzie kto może.

486

Ja jestem w tryumfie niesiony na rękach.

487

— Trza go wziąć do meldunku — odzywa się ktoś.

488

— No! — potwierdzają.

489

— Kiep[44] jestem, jak go nie przedstawię Dziadkowi.

490

— Bez śpasów[45], Szczapa!

491

Wszystko śpiewa we mnie z radości.

492

Jakie życie jest piękne!

493

Spod jasnego słońca, szeroko, jak okiem sięgnąć, woła — świat.

494

Za każdym pagórkiem czekają niesłychane przygody.

495

I jestem — z Nimi!

496

Przed przyzbą[46] na wpół zburzonej chaty chłopskiej wyprężony jak struna kapral zdaje raport:

497

— Obywatelu kapitanie! melduję posłusznie: patrol wrócił bez strat. Wzięliśmy jednego jeńca, jedną podwodę ładowną, parę koni i jednego niedźwiedzia.

498

— Oszaleliście, obywatelu! Skąd znów niedźwiedzia?

499

— Ze skrzyni, obywatelu kapitanie.

500

— Co za kawał? — dawajcież waszego niedźwiedzia.

501

— Rozkaz, obywatelu kapitanie. Szczapa! — niedźwiedź!

502

Wezwany, pierwszy mój odkrywca, wyciąga mnie spod pachy i podaje kapitanowi.

503

Staram się skorzystać z tej okazji, aby wykonać łapą jak najpoprawniejszy ukłon wojskowy.

504

Kapitan parska śmiechem.

505

— Gdzieżeście znów takiego wygrzebali? — pyta.

506

— W restauracji, obywatelu kapitanie. Całą restaurację nam przywiózł — komunikuje z zachwytem Szczapa.

507

— Jużeście to spenetrowali!

508

— Skrzynia rozbita, obywatelu kapitanie! — tłumaczył kapral.

509

— A inne?

510

— Nie przeszukane, obywatelu kapitanie.

511

— Dawać je tu.

512

W skrzyniach okazuje się paka map i papierów generała. Trzeba ją niezwłocznie odnieść do Komendanta[47].

513

Kapitan zbiera się. Szczapa usłużnie zaofiarowywa się na ochotnika nieść paczkę.

514

Mrużąc oko w stronę kolegów, zabiera jedną ręką pakę, drugą mnie i wędruje za kapitanem.

515

Rozglądam się. Widzę teraz, że po tym świecie, który wydał mi się zrazu tak radosnym — chodzi klęska.

516

Co chwila strzały grzmią. Tu i ówdzie czernieją świeże zgliszcza. Nie mam czasu o nic ich pytać. Mijamy szybko.

517

Gdzieniegdzie ziemia skopana, zryta. W dolach i rowach plączą się całe kupy pociętych, zardzewiałych drutów kolczastych. Mijamy.

518

Jedna chata calsza od innych. Przed przyzbą gromadka oficerów.

519

— Cześć!

520

— Cześć!

521

— Do Komendanta. Z raportem.

522

Zameldowano. Wchodzimy.

523

Łapy, potrząsane ruchem niosącego mnie Szczapy, szykują postawę najsprężystszej służbistości.

524

WódzKtoś siedzi przy oknie, pochylony nad rozłożoną mapą. Ma siwy gładki mundur.

525

Obraca się. Spojrzał.

526

Przygotowana sprężystość moja znika, jak sen. W łapach czuję omdlałość wzruszenia.

527

Spod gęstej smugi brwi patrzą w bladej twarzy siwe, sokole oczy. Idzie z nich moc skupiona, przenikliwa, jak stal. Cała postać zdaje mi się, jak klinga[48] miecza.

528

Kapitan salutuje. Składa raport.

529

Szczapa stoi ze mną przy drzwiach, wpatrzony jak w tęczę — w Dziadka.

530

— Gdzie papiery? — pyta metaliczny, przeciągający nieco głos.

531

— Szczapa! — wola kapitan.

532

Szczapa krokiem żołnierskim podchodzi z papierami, nie wypuszczając ani na chwilę z ręki mnie.

533

— A to-ż co? — pyta ten sam stalowy głos, tym razem o moją osobę.

534

Wyprostowany służbiście Szczapa recytuje:

535

— Melduję posłusznie, obywatelu Komendancie! Niedźwiedź. Zdobyczny.

536

Uśmiech. Jaki niespodziewanie jasny, dziecięcy uśmiech. Rozjaśnił całą twarz. Oczy zrobiły się miękkie i dobre, dobre.

537

Szczapa rozpromieniony robi na pięcie foremny zwrot i wychodzi, przyciskając mnie czule do boku. Wtedy dopiero ośmielam się cicho, radośnie — westchnąć.

538

Przed chatą jeden z oficerów zaczepia Szczapę. Ten prezentuje mnie na żądanie, dodając z dumą, że sam Dziadek uśmiechnął się do mnie.

539

Ale i bez tej zachęty wszystkie twarze rozweselają się, jak na urząd.

540

Przechodzę z rąk do rąk.

541

— Wcale[49] zuchowaty niedźwiadek — decyduje jeden z oficerów.

542

— A wiecie — mówi drugi — w Paryżu to takie niedźwiadki przyczepiają do automobilów „na szczęście”. Co drugie auto w Lasku Bulońskim[50] wiozło taką małpę na koźle.

543

— Moda!

544

— A może i nie moda — Człowiek zawsze szuka, co mu szczęście przyniesie. Francuzi święcie wierzą w mascotte'y[51].

545

— To może i nam Miś przyniesie szczęście.

546

— Trzeba by go na auto posadzić.

547

— Idź najpierw fasować[52] auta Austriakom!

548

— E, to i bez auta. Dać go na tabor — niech jedzie.

549

— Za porządny niedźwiadek na taborytę!

550

— Dać go na wóz Dziadka! Niech szczęści.

551

— Zgoda.

552

— Szczapa! to wasz niedźwiedź. Dacie go taborytom na wóz Dziadka?

553

— Rozkaz.

554

I tym słowem rozstrzyga Szczapa mój los.

555

Gdyby ode mnie samego zależało przynoszenie szczęścia ludziom, to z pewnością droga Legionów byłaby szlakiem samej tylko radości i ani jeden zostawiony po drodze krzyż nie płakałby nad żołnierską mogiłą.

556

Niestety jednak, są przeznaczenia potężniejsze od szczęśliwego magnesu pluszowych niedźwiadków i, pomimo całego wysiłku moich życzeń, szlak żołnierskiego marszu ku wschodowi słońca był jedną długą rzeką krwi i znoju[53], gdzie tylu, tylu bohaterów zostało w zimnym grobie, śnić Polskę.

„Śpij kolego, a w tym grobie
Niech się Polska przyśni tobie!”
557

Radość pierwszych chwil spotkania z Legionami przesłoniła się prędko gorzką troską o ich losy. Regestry, spisy, raporty, wiezione razem ze mną na wozie Dziadka opowiedziały mi ich dzieje aż do dna.

558

Opowiedziały tajniki związków przedwojennych, o których niegdyś słyszałem już tyle od Stasia i jego strzeleckiego karabinka…

559

I historię pierwszego w chwili wojny oddziału „siódemki”, co w połowie bez koni, z siodłami na plecach przekroczył granicę Królestwa, by polską konnicę tworzyć.

560

I wyjście Legionów z Krakowa i pierwsze walki, i luki w szeregach, i nowe, wciąż rosnące zastępy.

561

Osobiste notatki i mapy Komendanta śpiewały pean[54] niezłomnej, zwycięskiej wiary.

562

Papiery, przysyłane z austriackiego sztabu — szydziły.

563

Listy strat płakały szeregami nazwisk.

564

Och, pamiętam wszystkie te imiona!

565

Przy każdym bez mała z nich polowa luneta przesuwała przed nami, jak żywe, wspomnienie boju, w którym żołnierz padł.

566

Widziałem wszystkie te ataki nieustraszone, przedzierania się rozpaczliwe, osłaniania bohaterskie cudzych odwrotów.

567

I tyle, tyle krwi! Tyle szlachetnych, ukochanych głów, złożonych w czarną wilgotną ziemię.

568

Dziś wiem już wszystko. Wiem, że każda kropla tej świętej, za Sprawę przelanej krwi, to było nowe życie, wsączane w żyły obumarłej Ojczyzny. Że bez tego straszliwego żywego zdroju nie mogłaby powstać Polska spod mogiły.

569

Ale wtedy to wiedział tylko — On.

570

I buntowało się wszystko we mnie gorącym oburzeniem przeciw najeźdźcom, zaborcom, krzywdzicielom, co toczyli tę szlachetną krew — cudze grabiąc.

571

Tabor komendy brygady ostrzeliwany bywał często i ciężko.

572

ŚmierćStarałem nieraz porozumieć się z lecącymi kulami. Ale te zbyt były pijane pędem.

573

Przelatywały tylko tuż koło mnie ze świstem: — „Niosę śmierć!” — a potem padały martwo i pytane nie pamiętały, kto i przeciw komu je słał.

574

Były już tylko niewinnymi kawałkami żelaza.

575

Byłem bezsilny. Nie mogłem ustrzec nikogo, ulżyć w niczym.

576

Musieli sami do końca spełniać podjęte dzieło ofiary.

577

A pełnili je tak radośnie jakby nie o życie, a o zabawę tu szło.

578

Szli szeregami w najcięższy bój, śpiewając. Śpiewając brali moskiewskie okopy. Śpiewając marzli na mrozie i gnali milami w skwarze pylnych dróg letnich.

579

A na czele zawsze On, zawsze myśl Jego, pieśń o Nim.

„Jedzie, jedzie na kasztance,
Siwy Strzelca strój…
Hej! hej! Komendancie!
Miły Wodzu mój!
Masz wierniejszych niż stal chłodna
Młodych strzelców rój.
Hej! hej! Komendancie!
Miły Wodzu mój!
Pójdziem z Tobą po zwycięstwa
Poprzez krew i znój.
Hej! hej! Komendancie!
Miły Wodzu mój!
580

Długo jechałem już z taborem komendy brygady. Zjechałem z nim niemały kawał ziemi polskiej, zdobywamy piędź [55]po piędzi, krok po kroku.

581

Widziałem wreszcie świat. Ale jakże inaczej niż myślałem. Ruina była wszędzie.

582

Ziemia, OjczyznaZburzone, popalone wsie wygrażały w niebo kominami, a mijane, wołały za nami długo:

583

— Odbuduj! Ratuj! Mścij!

584

Po nieobsianych polach szeptał idącemu żołnierzowi lecący wiatr:

585

— Ostań! Siej!

586

A trawy łąk, deptanych pochodem, szumiały:

587

— Koś!

588

I cała ziemia, jak okiem sięgnąć, wołała doń długo, szeroko:

589

— Twojam!

590

Ludzi spotykaliśmy mało. Wróg, cofając się, zagarniał przed sobą ludność, gnaną przemocą z chat, a za sobą zostawiał szczerą pustynię.

591

W jednej z takich wymarłych wsi zatrzymaliśmy się kiedyś na postój.

592

Żołnierze rozeszli się gromadkami na zwiady.

593

Zewsząd wiało śmiercią. Gdy podchodzili do chat, nierzadko rozlegał się we wnętrzu szum i łopot skrzydeł, i z chat wylatywały stada wron — znak, że mieszkańcami były tylko trupy. Czasami pies wychudzony stróżował obejścia.

594

DzieckoChłopcy wracali z poszukiwań milczący, zniechęceni. Jedna tylko gromadka przyniosła raz do taboru niezwykłą zdobycz: małą czteroletnią może dziewczynkę.

595

Mówili, że znaleźli ją w pustej szkole wiejskiej, gdzie w izbie leżał trup matki, zabitej uderzeniem granatu. Mała trafiona była w rączkę odłamkiem i tak przerażona, że ledwie dojrzeli ją, wciśniętą w najciemniejszy kąt, z którego nie dawała się za nic wyprowadzić. Nie powiedziała dotąd ani słówka, nie krzyknęła, trzęsła się tylko jak liść, a po bladej, wychudłej buzi płynęły jedna za drugą wielkie łzy.

596

Żołnierze obstąpili ją rozczuleni. Dali jeść, głaskali, pocieszali. Tak dawno nie widzieli dzieci! Niejednemu przypomniał się dom. A między nimi więcej wszak było takich, co zostawili w domu małe rodzeństwo, niż takich, do których tęskniły dzieci. Twarze robiły się łagodne, prawie dziecinne.

597

Zawołano doktora. Zrobił małej opatrunek na poczekaniu, mówiąc, że kość nietknięta i draśnięcie prędko się zgoi. Zaczęły się nowe indagacje[56] — bezskuteczne. Nikt nie mógł od dziewczynki wydobyć ani słowa. Trzęsła się wciąż i płakała cichutko.

598

Zaczęli się obawiać, że straciła mowę ze strachu.

599

Przypatrywałem się wszystkiemu z mego wysokiego wozu. Budziły się we mnie jakieś dawno już zapomniane uczucia. Mała przypomniała mi Halę. Miała także jasnopłową[57] główkę, ale oczy czarne i pełne takiego smutku, o jakiego istnieniu nie myślała pewnie nigdy moja szczęśliwa pani. Zapragnąłem gorąco rozweselić te oczy. Wytężyłem z całych sił dawną, wesołą zdolność przyciągania spojrzeń dziecinnych. Czy się uda?

600

Mała popatrzyła w górę przez łzy. Czar się dokonał. Łzy obeschły. Drobna rączka podniosła się, ukazując paluszkiem mnie, a trzęsące się usta powiedziały wyraźnie z ostatnim jeszcze przydechem płaczu:

601

— Niedźwiedź.

602

Wiara była uszczęśliwiona. Jeden z chłopców poskoczył piorunem, rozciął drut, którym byłem przymocowany do podwody, ujął mnie i piszczącego zabawnie, podał dziewczynce.

603

Mała nie dowierza. Buzia jednak rozwesela się, jakby padł na nią promień słońca. Ja piszczę coraz śmieszniej. Mała waha się. Wreszcie dwa wychudłe ramionka porywają mnie i przyciskają z całej siły do piersi, w której trzepoce wciąż jeszcze mocno zbolałe serduszko.

604

Żołnierze uśmiechają się na ten widok. Ale w niejednem oku błyska łza.

605

Teraz można już rozmówić się z małą:

606

Nazywa się Zosia. Zosia Tomicka. Tatusia nie ma. Była sama z Mamą. Mama uczyła w szkole — Ciocię ma, ale daleko — aż w „Śtaniślawie”.

607

Żołnierze domyślają się, że to Stanisławów[58]. Ale cóż to pomoże? Stanisławów z tamtej strony. Ani myśleć o odwiezieniu dziewczynki.

608

Patrzą oto na to maleństwo, które teraz obsypuje mnie pocałunkami, i nawet żal im myśleć o odwożeniu.

609

Mała od chwili dostania mnie w ręce czuje się już jak w domu. Ktoś posadził ją na wóz, podłożył derkę[59]. Zosia mości się jak najwygodniej i powiada do mnie:

610

— Tu będzie dom. My tu będziemy mieszkali. Miś będzie z Zosią — heta-wio!

611

Żołnierze śmieją się. Doktór z oficerem radzą. I tu źle i do szpitala źle. Trzeba oczywiście zabrać małą jak najprędzej z frontu. Nie ma rady. Ale tymczasem…

612

— Niechże jedzie z taborem póki co — decydują nareszcie.

613

Teraz więc jechałem na dalszym taborze w objęciach Zosi, która ze zdumiewającą łatwością przyzwyczaiła się do nowego życia.

614

Stała się od razu ulubienicą wszystkich. Każdy przynosił jej, co miał najlepszego, a najmilszą rozrywką żołnierza w taborze było odwiedzanie Zosi.

615

Sam Komendant, dostrzegłszy kiedyś małą w przejeździe, zatrzymał się i długą chwilę głaskał jej jasną główkę.

616

Wszystko jednak, niestety, miało się prędko skończyć. W tych dniach jadący do Krakowa lekarz miał zabrać z sobą Zosię i umieścić u jakichś znajomych. Drżałem na myśl o tem.

617

Mała nie rozstawała się ze mną nigdy. Przypomniałem sobie wszystkie figle dawnych lat, aby tylko nie miała czasu myśleć o przeszłych smutkach, ani patrzeć na otaczającą nas grozę.

618

Legiony broniły odwrotu armii.

619

Tabor cofał się już w grzmocie nieustającej kanonady[60]: to het, za nami, tam, gdzie nasi chłopcy trzymali stracone pozycje — wrzało piekło.

620

Jechaliśmy sznurem przez las. Noc zapadała.

621

Byłem ponury i smutny. Gryzł mnie niepokój o Nich. Przeczuwałem coś złego.

622

Wszyscy byli przemęczeni. Mimo huku strzałów i wstrząśnień jazdy, Zosia drzemała. Usłano jej specjalne gniazdko pod płócienną budą, i leżała tam sobie zwinięta w kłębek, nie wypuszczając mnie z rąk ani na chwilę.

623

Zrobiło się ciemno. Noc była chmurna, ciężka. Co chwila dalekie race i pociski świetlne rozjaśniały niebo.

624

Jechaliśmy między rzadkimi, starymi drzewami, które w tych chwilowych wybuchach światła nabierały fantastycznych kształtów.

625

W pewnej chwili, gdy skręcaliśmy koło wąwozu, rozległo się nagłe wycie, krzyk, strzały.

626

— Kozacy! — przemknęła błyskawicą myśl.

627

Konie skręciły z miejsca, i ruszyły z kopyta. Dobrze! Umkniemy.

628

Ale dlaczego w przeciwną niż reszta taboru stronę?

629

Ach! to tamte, zdobyczne konie Griszki! Może poczuły swoich?

630

Daremnie powożący żołnierz zawraca, wstrzymuje — Gnamy bez przytomności. Rzadkie drzewa migają po bokach. Lada chwila możemy się roztrzaskać o pień. Wchodzę w porozumienie z uprzężą. I ta stara się powstrzymać pęd. Wszystko na próżno.

631

O, jak trudno dogadać się z koniem! Łatwiej niż z człowiekiem, ale jakże trudno!

632

Przecież my nie chcemy tam jechać! I jakżeż można tłuc się tak bez pamięci! To było dobre dla skrzyń — ale — Zosia!

633

Mała rozbudzona, z szeroko otwartymi z przerażenia oczyma siedzi, trzymając mnie konwulsyjnie za łapę.

634

Słyszymy za sobą z bliska goniących jeźdźców. Wreszcie konie zziajane zwalniają biegu.

635

Słyszymy przeciągłe:

636

— Stooj!

637

Jesteśmy „z tamtej strony”.

Z tamtej strony

638

Mrużyłem oczy, nie chcąc widzieć straszliwej prawdy.

639

Więc znowu jestem w ręku wroga.

640

Nie śmiem myśleć, co się stało z żołnierzem, który nas wiózł, zacnym Jaśkiem. Nie śmiem myśleć, co będzie z Zosią.

641

Czuję na sobie bezustannie jej konwulsyjny uścisk. Bladą jak śmierć twarzyczkę widzę tuż przy moim łbie. Usta zaciśnięte znów milczą.

642

Nie! nie wolno mi poddawać się rozpaczy. Trzeba myśleć przede wszystkim o Zosi.

643

Obandażowane ramię dziewczynki sprawia, że zostajemy oboje skierowani na punkt opatrunkowy. Tam otaczają nas znowu obce, ale jakby mięknące na widok dziecka twarze. Podchodzą do nas dwie siostry miłosierdzia. Jedna z nich, uśmiechnięta i różowa jak lalka, zaczyna się głośno rozczulać nad Zosią. Ale doktór zwraca się do drugiej, starszej, o poważnej, surowej twarzy:

644

— Wy, siestrica, jedziecie jutro?

645

— Jadę.

646

— Tak coż, jeśliby z małą? A?

647

— A cóż. Można. Odwiozłabym ją do „prijutu[61]”, do znajomych „monaszek[62]”. Wiecie?

648

— Pewnie, że tak. Wam i nie z drogi nawet. Na Stanisławów jedziecie…

649

To słowo zelektryzowało Zosię.

650

— W Śtaniślawie ciocia. Zosia chce do cioci.

651

Zrozumieli.

652

— A jaka twoja ciocia dzieciątko? A jak się nazywa? — bada doktór.

653

Mała nie umie odpowiedzieć:

654

— Ciocia Mania.

655

Niczego wy się od niej nie dowiecie, doktorze — konkluduje siostra. — Jakiej mnie tam cioci Mani szukać? Do prijutu małą damy, tak i chwały Bożej przybędzie. Duszę zbawim niewinną.

656

Drżałem. Wiedziałem ja dobrze o tych prawosławnych w Polsce przytułkach. Jak żywa stanęła mi w oczach głowa o strączkowatych, długich włosach pod stosem zakąsek na przewróconym fotelu we Lwowie. Więc on jeszcze działa? Biedna Zosia!

657

Muszę przyznać, że myślałem więcej o niej, niż o sobie. Całą tę noc spędziłem w niepokoju i rozpaczy.

658

Próżno jednak łamałem głowę nad obmyśleniem ratunku powrotem do swoich. Nie! Nie widziałem rady.

659

Nazajutrz rano wyruszyliśmy z siestricą.

660

Wysilałem się, jak mogłem, na raźną i wesołą minę, aby choć trochę dodawać ducha Zosi, co siedziała nastroszona jak ptak, pod surowym spojrzeniem nowej opiekunki.

661

Nie szło nam jednak obojgu z wesołością. Nawet świadomość jazdy nie zdołała pocieszyć mnie tym razem. Przyszłość przedstawiała się zbyt ponuro.

662

Niedaleko już Stanisławowa do przedziału, którym jechaliśmy, z brzękiem ostróg i szabli wszedł młody oficer.

663

Coś jak sympatyczna iskierka przebiegło po mnie nagłem przeczuciem — swój!

664

Czemu? Skąd? Tutaj! A jednak… Mundur ułański, biały orzełek. Tak. wyraźnie.

665

Więc oni tu — a tamci… Nagły, krótki błysk przerażenia.

666

Lecz oto przypominają się długie rozmowy papierów na wozie Dziadka. Budzi się dawna pewność serdeczna z pierwszej chwili wojny:

667

— „Przeciw wszystkim trzem!”

668

I postanowienie rozumu niezłomne:

669

— „Z każdym, byle o Polskę!”

670

Dobrze jest. Dobrze, że są tu i tam. I ci, i tamci wrogów mają przed sobą. I ci, i tamci za sobą mają wrogów, a ponad sobą jedyny wszędzie i zawsze cel — Polskę.

671

— Daj wam Boże!

672

Młody ułan usiadł koło Zosi. Po krótkiej chwili był już z nami w przyjaźni. Nawet surowa twarz siestricy rozpogodziła się na widok tego młodego uśmiechu, co błyskał mu pod wąsami przy figlach z dzieckiem.

673

W pewnym momencie dojrzał napis na mojej obróżce. Zdumiał się, potem westchnął:

674

— To nazwisko i adres moich krewnych. Ba! gdyby oni nie byli gdzieś tam we Francji, odcięci! Nie byłoby z tobą maleńka, kłopotu. Ale tak, sam — nic wam pomóc nie mogę. Już tej cioci Mani aby dobrze szukajcie siestrico!

675

Przyrzekła.

676

Pożegnanie było nad wyraz smutne. Coś jak reszta nadziei odeszło razem z nim i zostawiło sam już tylko smutek. W znalezienie cioci Mani nie wierzyłem.

677

I słusznie. Ani ogłoszenie w miejscowym piśmie, ani zgłoszenia w urzędach nie pomogły. I oto po paru dniach pobytu w Stanisławowie mieliśmy wyruszyć dalej i tym razem beznadziejnie już — do przytułku.

678

Szliśmy ulicą ku dworcowi. Zosia, trzymając mnie w objęciach, dreptała obok swej przygodnej opiekunki, nie rozumiejąc oczywiście całej grozy położenia. Ja rozumiałem ją za nas oboje. Tępym z rozpaczy wzrokiem patrzyłem przed siebie, w daleką perspektywę ulicy.

679

I nagle… Czy to sen? Czy rozpacz wyczarowała ten najszczęśliwszy obraz z dna pamięci, aby tym bardziej straszliwość swą mi ukazać? Czy też to — prawda?

680

Ulicą na wprost nas idzie przyjaciel naszej podróży, ułan. a obok niego… nie! jeszcze nie mogę wierzyć oczom własnym! — obok niego — moja dawna, kochana pani — Hala! Hala z panią Niedźwiedzką. Tak jest. Nie ma wątpliwości! Te lata zmieniły ją wprawdzie trochę — wyrosła, wysmuklała — ale te dwa płowe warkocze nie mylą i te oczy śmiejące i każdy ruch znany, niezapomniany, najdroższy!

681

Zosia także spostrzegła. Wyprzedziła siestricę, podbiega do swego przyjaciela. Ten podnosi ją w górę razem ze mną i przedstawia paniom.

682

W krótkich słowach streszcza dzieje małej. Widać opowiadał je już poprzednio. Pani Niedźwiedzka słucha z zajęciem. Hala patrzy na mnie — Jedną chwilę nie dowierza, waha się. wreszcie spogląda na obróżkę, i oczy jej napełniają się łzami podwójnego wzruszenia:

683

— Mamo! To jest Miś!

684

Nie umiem opowiedzieć, co działo się ze mną przez te chwile. Wszystko przeistaczało mi się w oczach. Więc koniec złego! Bo przecie nie wątpiłem ani na mgnienie oka: wszystko rozstrzygnąć się musi szczęśliwie — od razu — albo — nie jestem Misiem.

685

Byłem Misiem. Znałem moją panią. Już ramionka Hali oplotły szyję pani Niedźwiedzkiej, główka schyliła się i szepce coś gorąco do jej ucha.

686

— Ależ oczywiście, moje dziecko! Ależ najchętniej! — mówi matka. — Jeśli tylko ta pani się zgodzi…

687

Krótkie porozumienie z siestricą: czy pozwoli wziąć sierotkę na wychowanie państwu Niedźwiedzkim. Mała znajdzie opiekę stałą — będzie jej dobrze. Czego szukać przytułków? Widać los lak zrządził.

688

W sercu siestricy toczy się walka między domniemanym obowiązkiem religijnym a rozsądkiem. Ostatni przeważa. Rada[63], że dziecku będzie tu dobrze i że pozbędzie się sama kłopotu, oddaje uroczyście Zosię i mnie w ręce Hali.

689

Ostatnia wymiana grzeczności. Wszystkie twarze są rozradowane.

690

We mnie łka nieme dziękczynienie przeżytego cudu.

691

Teraz zdaje mi się, że lecę na skrzydłach do mieszkania państwa Niedźwiedzkich.

692

My, pluszowe niedźwiadki, łączymy w sobie wierność i przywiązanie zwierzęcia z wytrwałością przedmiotu.

693

Cóż za radość, że jestem znów u mojej pani!

694

Bieda tylko, że Staś tuła się tam gdzieś jeszcze na obczyźnie! Ale — toż to nie koniec dzieła! — mówiłem sobie.

695

Odnalezienie w Stanisławowie Hali z matką nie było właściwie takim cudem, jak mi się to z początku wydawało. Zrozumiałem później całą jasność biegu rzeczy. W moim ówczesnym życiu tylko — to był cud.

696

Państwo Niedźwiedzcy, zatrzymani we Francji, jako obcopoddani, zdołali uzyskać po pewnym czasie pozwolenie powrotu do kraju. Że jednak Staś, ukończywszy nauki, wstąpił we Francji do szkoły lotniczej, pan Niedźwiedzki zdecydował się pozostać z synem.

697

Hala zaś z matką umyśliły mimo wszystko wracać do domu.

698

Po powtórnym zajęciu Stanisławowa przez Rosjan dojechały aż tu i postanowiły, tak już czy inaczej, czekać na możność dalszego powrotu.

699

Bezpośrednio po przyjeździe spotkały się z nami.

700

Jakąż rozkoszą był mi ten chwilowy u nich wypoczynek.

701

Zasłużony! Rozbłysk między wczorajszą a jutrzejszą burzą. Powtórnie z Zosią przeżywane dzieciństwo.

702

Mała ma raj na ziemi.

703

Nazywa Halę Mamahalą i istotnie znalazła w mojej pani małą, troskliwą mateczkę.

704

Patrzę z radością na to szczęście, którego jestem poczęści sprawcą, i jestem z siebie rad[64].

705

Dwom jasnowłosym główkom tak dobrze u macierzyńskich kolan!

706

O zmierzchu płyną nieskończone bajki.

707

Zapomina się o świecie, o wojnie…

708

I tylko czasem zakłuje niespodzianie natrętna, niespokojna myśl:

709

Że tu oto zrobione już wszystko. I że czas może dalej… Uszy nastawiają się same na lecące ze świata, wieści.


710

Pewnego ranka zdumiał mnie niezwykły wygląd miasta. Cóż takiego?

711

Ulicami ciągną z radosną pieśnią gromady ludzi, a nad głowami ich powiewają, niby krwawo łopocące na wichrze skrzydła — czerwone sztandary.

712

Naprzeciw naszych okien, z daleka widoczny na frontonie[65] rosyjskiego urzędu, malowany orzeł dwugłowy wyraźnie drży. Widzę, jak zbiega go długi dreszcz, ilekroć załopoce bliżej czerwono płonąca w blasku płachta. Ach! Teraz zbliża się wprost ku niemu gromadka przechodniów. Co to? Ktoś podnosi wielki pędzel, ociekający farbą… Nie ma orła! Już na jego miejscu zawieszono czerwoną chorągiew.

713

Do domu wracają ludzie z nowinami.

714

Rewolucja, CarRewolucja! Car padł. Wielki rosyjski biały car, co słał szeregi zaborców na naszą ziemię, przeciw któremu walczyły od wieka zastępy bojowników Ojczyzny — padł.

715

Teraz zrozumiałem, co znaczy czerwony sztandar na miejscu dwugłowego orła: to car utonął we krwi, którą przelewał.

716

Radowało się we mnie serce wolnego niedźwiadka tym zwycięstwem wolności — ale niepokoiła mnie — wojna.

717

Jak żywy stanął mi w pamięci Griszka. I któż to teraz każe niechętnym wojować?

718

Przewidywałem słusznie.

719

Do Stanisławowa jęły[66] dolatywać od frontu trwożne wieści: Armia rewolucyjna pobita. Ucieka w nieładzie. Pali, rabuje, grabi.

720

Straszna to była noc, kiedy szyby naszych okien zaczerwieniły się od łun, zadygotały od strzałów, grzmiących w mieście.

721

Hala i Zosia leżały ubrane w łóżeczkach — Mała miała mnie tuż przy sobie na poduszce.

722

Pani Niedźwiedzka modliła się z twarzą ukrytą w dłoniach. Kiedy podnosiła głowę, widziałem, że twarz miała białą jak wigilijny opłatek.

723

Co chwila wbiegał ktoś z coraz straszniejszymi nowinami:

724

— Już na naszej ulicy rabują! Już u sąsiadów!

725

Blady ranek zajrzał grozą do okien i oświetlił wybladłe, postarzałe twarze.

726

Przyszła chwila, kiedy i brama naszego domu zajękła pod ciosami pijanej rabunkiem tłuszczy.

727

Jakże głucho zajękła! Huczy jak dzwon na trwogę:

728

— Idą!

729

Nie zdołam nigdy opisać wyrazu twarzy pani Niedźwiedzkiej w tej chwili. To jedno widziałem wtedy i długo jeszcze potem, to jedno tylko widziałem.

730

Ale jednocześnie… Cóż to się stało w mieście? Po rabusiach poszedł nagły popłoch. Ulicą leci wyciągniętym galopem odddział znanego mi polskiego uniformu. I koniec.

731

Zanim zrozumieliśmy, co się dzieje — niebezpieczeństwo było usunięte.

732

To wracający z frontu ułani polscy obrócili oręż przeciw rabującemu miasto żołdactwu. Uratowali Stanisławów.

733

W ciągu dnia wpadł do pani Niedźwiedzkiej nasz młody przyjaciel.

734

Jakże go powitano!

735

Nie mogąc przemówić ze wzruszenia, pani Niedźwiedzka ściskała mu głowę. Mamahala przyprowadziła Zosię ze mną.

736

— A ot, przyszedłem się pożegnać, bo nas znowu na front ślą — zawołał na wstępie.

737

— Jezus Maria! — przeraziła się pani Niedźwiedzka — jeszcze i to!

738

— Cóż robić! Rozkaz. Im wolno, jak chcą, ale my musimy do końca — mówił, więcej do siebie niż do nich.

739

— Zosiu — zwróciła się Hala do małej. — A jakże my mu podziękujemy? Przecież on nas obronił! Cóż mu za to damy na drogę? Na wojnę — Zosiu? Co?

740

Mała patrzała wielkimi oczami w swego przyjaciela. I nagle zdobyła się widać na bohaterskie postanowienie. Poczułem na sobie uścisk i pocałunek tak gorący, jak może nigdy dotąd w życiu — i oto Zosia gwałtownym ruchem wręcza ułanowi — mnie:

741

— Zosia da mu Misia. Miś z nim pójdzie na wojnę — będzie go bronił.

742

Nikt nie śmiał się sprzeciwić bohaterstwu małej.

743

— Może istotnie przyniesie ci szczęście! — mówiła Hala.

744

Ułan z uśmiechem, ale wzruszony do głębi, ucałował Zosię, pożegnał się ze wszystkimi, niezręcznym ruchem zabrał mnie pod ramię i wyszedł.

745

Po chwili byłem zawinięty w płaszcz i przytroczony do ułańskiego siodła.

746

Pierwszy to raz brałem udział w ataku.

747

Wprawdzie zawinięcie płaszcza zasłaniało mi nieco widok bezpośredni, ależ i koniom w powozowej uprzęży nakładają przecie klapy na oczy, aby się nie płoszyły patrzeniem w bok. Była to zbyteczna wobec mnie ostrożność, rasa bowiem nasza nie należy do tchórzliwych, ale też przyznać muszę, że było czego się płoszyć.

748

WalkaTrzykrotnie szarżowaliśmy austriacko-niemiecką armię. Mieliśmy rozkaz osłaniania do końca odwrotu tych samych rozprzężonych pułków rosyjskich, przeciwko którym wczoraj jeszcze broniło się miasta.

749

— A więc wszędzie to samo! — myślałem. — Wszędzie i zawsze!

750

Wielka jedność polska błysnęła mi, jako rozjaśniająca błyskawica pośród chaosu strzałów, świstu wichru, piekła impetu walki.

751

Takie chwile, jak ta, nauczyły mnie losów polskich więcej, aniżeli wszystkie niegdyś gawędy i lekcje historii.

752

Ale była to straszna nauka.

753

Pędziliśmy jak wicher. Czułem, jak wszystko łamie się przed nami — przeszkód nie ma.

754

Tylko co chwila przeraźliwie spokojny głos komendy:

755

— Szlusuj!

756

To trzeba ściskać szeregi, które wyszczerbia — śmierć.

757

Kiedy po trzecim ataku przyszedł ostatecznie rozkaz odwrotu, pułk był zdziesiątkowany.

758

Mój nowy pan miał czapkę dziurawą jak sito, a na ciele parę lekkich na szczęście ran.

759

Wracali samotni, wbrew wszystkim i wszystkiemu, wierni obrońcy polskiego honoru.


760

Pod koniec przewlekłej kuracji mego pana pewnego wieczoru ktoś cicho zastukał do drzwi.

761

Patrzałem jak zwykle ciekawie spodwysokiej lampy, kiedy dwaj goście weszli do pokoju.

762

Pierwszy — tak, to przyjaciel i towarzysz broni mego pana — odwiedzał nas często — ale drugi?

763

Kiedy podszedł w krąg światła, o mało nie spadłem z biurka.

764

Toż to mój chłopiec! Stamtąd. Tak! nie mylę się. Odzież nie zdołała go odmienić. To jeden z oficerów, spotkanych niegdyś przed chatą Komendanta — tam. Najmłodszy.

765

Siedli przy biurku. Przez sinawy dym papierosów widzę dobrze trzy pochylone ku sobie, młode, szlachetne twarze. Mówią cicho.

766

Przemieniam się cały w słuch. Cóż się dzieje?

767

Słyszę — I nagle… Jezus Maria, co oni mówią! To nieprawda!

768

— Komendant uwięziony. Pierwsza brygada rozwiązana. Większość ludzi po więzieniach. Rozsypka. Źle.

769

— Cóż będzie dalej? — pyta mój pan.

770

— Ha! zeszliśmy pod ziemię, jak krety — brzmi odpowiedź. — Skrycie trza znowu iść. Wszędzie dotrzeć. Wszędzie być. Taki rozkaz.

771

Mówią o organizacji. O zadaniach pracy.

772

Pójdziemy razem.

773

Mój pan od dawna służył już wspólnej sprawie. W organizacjach wojskowych pracował. Stanie się teraz ważną sprężyną ruchu.

774

Rozmowa schodzi na szczegółowy plan działań. Ręce się uścisnęły.

775

W pewnej chwili czuję na sobie uporczywy wzrok gościa.

776

— Widzę, że i wy — odzywa się do mego pana — macie tu niedźwiadki „na szczęście”. Mnie bo to przypomina inne, lepsze czasy.

777

Wyciąga po mnie rękę. Och, dać się poznać!

778

I nagle:

779

— Jezus Maria! toż to ten sam! Skądżeście go tu wzięli? Czy nie wiecie, co z dzieckiem? Rany Boskie, skądżeście wy mieli wiedzieć? Szalone rzeczy! — zachodzi w głowę gość.

780

— Chcecie wiedzieć, co z Zosią? — uśmiecha się gospodarz.

781

— Co? Wy naprawdę? wiecie? No i cóż Zosia? Mówcież! Mówcie!

782

— A no, Miś doprowadził szczęśliwie małą do swoich państwa, a moich krewnych, Niedźwiedzkich w Stanisławowie, którzy wzięli ją na wychowanie. A mała — raz kiedyś — dała go mnie. Gdzież bo on nie był!

783

Westchnął na wspomnienie tamtych czasów — Po czym w krótkich słowach opowiedział dzieje nasze od chwili spotkania w wagonie.

784

Jak mogłem, podkreślałem słowa jego gestem żołnierskim. To był mój raport. Na końcu mruknąłem z zadowolenia.

785

— No i pomyślcie — dziwił się gość. — A myśmy tam za tę Zosię natrzebili kozaków. Żal się Boże! Chłopcy chcieli na gwałt odbijać małą. Ale gdzie? Wiatru w polu szukać — A to ten niedźwiadek zrobił swoje. No! no!

786

— Ale skąd on się tam u was wziął? — pytał teraz mój pan.

787

Przyszła kolej na gościa opowiadać moje dzieje w Legionach. Teraz jemu zamgliły się oczy od wspomnień.

788

— Ale nie wypuszczajcie już z rąk tej małpy — rzekł wreszcie, otrząsając się ze wzruszenia. — Niechże on i nas teraz doprowadzi do szczęśliwego portu.

789

— Jak Zosię! co?

790

Roześmieli się, poklepali mnie na pożegnanie i wyszli.

791

Nawet „małpą” nie byłem urażony.

792

Radość moja stała się zupełną, kiedy, dzięki szczęśliwym okolicznościom, pan mój dostał samochód i, umieściwszy mnie na koźle, zaczął objeżdżać w ten sposób szerokie drogi rosyjskie.

793

Pierwszy raz byłem pijany wiatrem — Zrozumiałem, co to jest pochłanianie przestrzeni. To była rozkosz.

794

Automobil był pochodzenia belgijskiego. Zacna, solidna maszyna, pełna najlepszych zasad.

795

Zaprzyjaźniłem się z motorem. Wszystkie części składowe powierzyły mi swoje tajemnice. Prowadziliśmy nieraz długie rozmowy, z których dowiedziałem się wiele.

796

Automobil tęsknił do kraju i twierdził, że takich dróg, jak w jego ojczyźnie, nie ma nigdzie na całym świecie. W tęsknocie pocieszało go jedynie to, że służy u nas dobrej i pokrewnej sprawie. Całą siłą bowiem swego czterdziestokonnego motoru nienawidził Niemców i pragnął powrotu do wolnej ojczyzny.

797

Byliśmy sobie bliscy. Rozumieliśmy się i szanowali wzajemnie.

798

Piękne też były nasze wspólne jazdy.

799

Ale najpiękniejsza ze wszystkich — ta, co powiodła nas, szalonych pędem i nadzieją, na wieść, że druga brygada Legionów przeszła na naszą stronę.

800

Motor pędził, jakby już był na drogach belgijskich. W uszach śpiewał wiatr najpiękniejsze marzenia.

801

Wszyscy troje wstąpiliśmy na służbę do Hallera[67].

802

Aż oto radosne drogi nasze przegrodziła błękitna woda Dniepru pod Kaniowskim obozem.

803

Tu rozstałem się z moim panem. Poszedł walczyć w szeregach, mnie zostawiwszy na koźle samochodu.

804

I nie miałem go już wówczas zobaczyć — długo.

805

Jeszcze jedna bohaterska obrona. Jeszcze jedna klęska. I oto wyciągają się ku mnie obce, najstraszliwsze ręce.

806

Obóz zdobyli Niemcy.

Alianci[68]

807

Obcy ludzie w szarych hełmach obstąpili automobil.

808

Obcy język brzęczy ciężkim, natrętnym żartem.

809

Sieroctwo. Złość. Bezradność.

810

Brrr!

811

Ale żaden prawowity Miś nie zostaje długo w przygnębieniu. Zresztą mam obowiązki.

812

Mój przyjaciel samochód, zbyt oszołomiony okropnością losu, postanowił się zepsuć. Od godziny już nie odpowiadał na wszystkie majstrowania i próby puszczenia go w ruch. Dręczony motor odsapywał tylko, potem wstrząsał się gorączkowym szlochem — i milkł.

813

Była to jednak taktyka niebezpieczna.

814

— Jeżeli uznają maszynę za beznadziejnie zepsutą — tłumaczyłem — gotowi zostawić nas, na Bóg wie jak długo, w jakichś składach — a wtedy co?

815

Lepiej przeciwnie, wykazać całą sprawność, żeby jak najprędzej wysiali nas gdzieś do pracy — a świat jest taki szeroki!

816

Rozumowanie moje trafiło do przekonania motorowi. Wpadł momentalnie w należne, wzorowe tętno i okazał się jak najposłuszniejszem narzędziem. — Zdumienie!

817

W tryumfie skierowano nas do głównej kwatery.

818

NiemiecPo drodze przyjrzałem się po raz pierwszy niemieckim żołnierzom.

819

Drogą sunął nieprzerwany ich wąż. Jeszcze jeden! Szare hełmy, szare mundury w kurzu gościńca sunęły marszem tak miarowym, że zdawało mi się, iż widzę szereg nakręconych maszyn, a nie ludzi.

820

Twardym, mechanicznym krokiem szli, niby jakieś nieznane, straszliwe stwory, z innej planety przybyłe — na zabór ziemi.

821

Nagły, potężny, bezduszny przewala się koło nas takt marszu:

Deutschland, Deutschland über alles!
Über alles in der Welt![69]
822

Patrzę z przerażeniem na tę tępą moc. Więc to — to — zwycięża?

823

Cala moja niedźwiedzio-ludzka, polska, grunwaldzka tradycja budzi się gwałtownym odruchem.

824

Razem z motorem belgijskiego automobilu dygocę i podrywam się, jak do skoku.

825

I to w takich rękach jest w tej chwili pół świata?

826

Więc w takich rękach mam pozostać ja?!

827

Nigdy!


828

Czy to siła mego postanowienia przyciągnęła losy?

829

Czy tak była z góry znaczona droga moich przeznaczeń?

830

Nie wiem.

831

Dość, że odesłano nas bezpośrednio na zachodni front.

832

Jedynie dzięki wyjątkowej skrupulatności niemieckiej nie zostałem od razu rozdzielony z moim przyjacielem.

833

Gruby Bawarczyk, Hans, który dostał w opiekę nasz automobil, uważałby sobie bowiem ze śmiertelne nadużycie, dać naruszyć w czymkolwiek jego całość.

834

Opakował więc jak najtroskliwiej, co się dało, na mnie zrobił nawet specjalny, nieprzemakalny futerał, i — gotowe! W towarzystwie innych aut, aeroplanów[70] i wszelakiej zdobyczy wojennej zostaliśmy załadowani do pociągu.

835

MaszynaDroga była smutna: wszak byliśmy w niewoli. A na dobitkę taki bierny sposób podróżowania oburzał do głębi istoty tak samodzielne jak samochody albo samoloty.

836

— Aeroplan koleją wozić! — jęczał z oburzeniem najbliższy nasz sąsiad samolot.

837

— Jak to jedzie! Jak to jedzie! — wydziwiały z pogardą automobile na poczciwe, zasapane lokomotywy, stukające nieskończonym szeregiem wozów ciężarowych po szynach.

838

— Zabytki średniowiecza! — zadecydował samolot i popadł w futurystyczną zadumę.

839

Niemiec, OjczyznaEskortował nas gruby Hans i paru innych Bawarczyków z tego samego pułku.

840

Na postojach śpiewali. Słuchałem z ciekawością pieśni. Najczęściej wracał długi sentymentalny refren:

In der Heimat! in der Heimat![71]
841

Więc i oni tęsknią do ojczyzny? Ze zdziwieniem odnajdywałem w tych automatach rygoru — ludzi. Przypomnieli mi Griszkę.

842

— A więc i ci tak samo? — myślałem. — Po cóż tedy wszystko? Po co — wojna?

843

Ha! nie mnie sądzono to rozstrzygać!

844

Podróż nasza skończyła się aż w głębi Francji, w bezpośredniej bliskości frontu, w okolicach Marny.

845

Tutaj też nastąpiło moje pożegnanie z przyjacielem.

846

Nie zapomnę nigdy tej chwili.

847

Samochód dostał się na służbę oficera pruskiego. Motor aż się trząsł ze złości pod jego ręką.

848

W pierwszą podróż Prusak zabrał z sobą towarzysza, wracającego na front oficera artylerii. Ten niezmiernie zainteresował się moją osobą.

849

— Wiesz, Franz — mówił do Prusaka — to musiała mascotte'a być. Jacy ludzie głupi, co?

850

— Najlepsza mascotte'a — to to! — burknął Prusak i pokazał mocno ściśnięty kułak, śmiejąc się głośno.

851

Towarzysz jego oglądał mnie ciągle. Zobaczył obróżkę.

852

— Was ist das?[72] — „Mis Niedzwiedzki” — zdziwił się napisem.

853

Prusak popatrzył.

854

— Do diabła! Polski niedźwiedź! Ależ zabawna bestia!

855

Przygniótł mnie ręką. Mruknąłem groźnie, krótko.

856

Roześmieli się obaj.

857

— Kolossal[73]! — zachwycał się artylerzysta, zmuszając mnie do wydawania coraz nowych odgłosów. — Umarłego by rozśmieszył!

858

— Jak ci się tak podoba, to go weź — zaofiarował Prusak.

859

— Co mi po nim?

860

— Weźmiesz go z sobą na balon.

861

— Chyba by zrobić z niego jaki użytek — namyślał się chwilę — przymocować mu do obróżki kompas albo mapę. Bo tak… Nie warto.

862

— Zrobisz, jak zechcesz. Mnie i tak tu nic po nim. Wstyd nawet z takim głupstwem się wozić.

863

— Zgoda. Dziękuję — Potem odeślę go siostrzeńcom do domu.

864

Masz tobie los!

865

Ledwo zdołałem powstrzymać mego przyjaciela od nagłego zahamowania motoru w trakcie tej rozmowy. Na cóż by się to przydało!

866

— Zachowaj te sztukę na moment odpowiedniejszy — przekładałem. — Napewno przyjdzie chwila, kiedy będziesz bliższy ratunku.

867

Sam jednak byłem wzburzony do głębi zarówno okazywaną przez Niemców pogardą, jak i obietnicą odesłania siostrzeńcom. Tego mi tylko brakowało! Niby mało miałem zmartwień bez tego!

868

Dojeżdżaliśmy. Nasi pasażerowie żegnali się z sobą.

869

— Pamiętaj, że ci naznaczam spotkanie — z tamtej strony! — zdążyłem tylko jeszcze szepnąć na pożegnanie wiernemu towarzyszowi niedoli.


870

W kilka dni później z umocowanym u obróżki kompasem i przywiązaną na tasiemkach dużą, złożoną, podklejoną mapą, znalazłem się wraz z moim posiadaczem w łódce obserwacyjnego balonu.

871

Całe szeregi takich balonów kołysały się wzdłuż frontu na wysokich linach. Niebo było pogodne. Pełnia lata.

872

Nastrojony byłem uroczyście i ponuro: Taka chwila! taka rozkoszna chwila — z kim?! — Podczas kiedy oficer odbierał ostatnie instrukcje, ja rozglądałem się i zaznajamiałem z otoczeniem.

873

Nad głową kołysała się nam olbrzymia, a dziwnie bezradna masa balonu. Łódka, otwarta zewsząd, miała kształt pierścienia z otworem w podłodze.

874

W pewnej chwili przez otwór ten zobaczyłem, że ziemia zaczyna się pod nami zapadać. Zabrakło mi tchu. Co za dziwo! Stoimy przecie. A jednak wszystko z piorunującą szybkością jedzie w dół.

875

Widnokrąg rozszerza się pod nami i zmienia do niepoznania.

876

WojnaZiemia ma teraz kształt wklęsły, jak wielka, okrągła, zielona miska. Czarne rysy krają ją jak pęknięcia. Błękitna wstęga Marny błyszczy w słońcu.

877

Z dwóch stron długą, jak okiem dojrzeć, linią wybuchają co chwila błękitnawe dymki.

878

Drobne mróweczki uwijają się dokoła.

879

Widok jest tak dziwny i piękny, że nie mogę przyjść do siebie ze zdumienia.

880

Mój oficer ze słuchawką na uszach, z lunetą przed sobą, bada teren.

881

Zrozumiałem, że porozumiewa się z ziemią. Że kieruje obstrzałem.

882

Tak. Te śliczne błękitnawe pióropuszki dymków — to artyleria. Te ruchliwe mróweczki — to wojsko. A ta czarna rysa przed nami — to francuskie okopy.

883

A więc wystarcza podnieść się trochę w górę, aby patrzeć na wojnę jak na zapasy mrówek?

884

Ależ ja nie chcę! Nie chcę przeciw tamtym!

885

Lot— Baczność! — zgrzytnęły nagle wyprężone liny. Balon począł się kiwać kłopotliwie w silnie dmącym wietrze, zupełnie, jak wielki, dobroduszny, zaniepokojony zwierz.

886

— Co się stało? — pytałem.

887

— Nic! nic! fałszywy alarm! — uspokoiła luneta.

888

— Myślałem, że już leci — martwił się balon.

889

— Czegóż na takiej wysokości jeszcze się bać można? — badałem zdumiony.

890

— On napada z góry — wzdychał balon.

891

Spadochron, przyczepiony do niezwykłego kroju spodni niemieckiego oficera, objaśnił mnie wreszcie.

892

— Balon boi się francuskich aeroplanów. Ciska taki bombę z góry i — krrach! — po wszystkim!

893

— A wtedy co? — pytałem zaniepokojony.

894

— Od tego jestem ja — odrzekł dumnie. — Wtedy się skacze z łódki, ja się rozwijam i znoszę gościa powoli na ziemię.

895

— Bez szwanku[74]? — badałem.

896

— Bez. Tylko, że czasem niezupełnie tam, gdzie chce. Szczególniej, jeśli wiatr zły — jak dziś — Dziś nie radziłbym nikomu skakać. Znalazłby się u Francuzów, jak dwa a dwa cztery.

897

Zrodziła się we mnie nagła, szalona myśl. A gdyby tak… Mam swoją mapę na plecach…

898

Wytężyłem uszy, czy nie usłyszę nadlatującego terkotu. — Nie.

899

Ale cóż z tego? Czyliż nie mogę sam?

900

Mój posiadacz pochyla się właśnie po coś. Wziął mnie w rękę, opiera o barierkę. Chce rozwinąć mapę.

901

Kichnął.

902

Korzystam z tego, by całą energią — wysunąć mu się nagle z ręki.

903

Chce mnie chwycić.

904

Oho! akurat! Bez przytomności skaczę w dół.

905

LotZaczepiam się o barierkę, która chce mnie złapać. Nie daję się. Co będzie, to będzie! Przymykam trochę oczy i lecę w pustkę.

906

Chwilę czuję, że spadam wprost, jak kula. Wnet jednakże mapa, przyczepiona do mojej obróżki, rozwija się, tworząc idealny spadochron. — i oto zaczynam płynąć wolno, łagodnie, coraz bardziej na skos, na skos…

907

Silny wiatr ponosi mnie wyraźnie ku Zachodowi.

908

Spadochronowy pas Niemca mówił, że to wiatr zły.

909

Błogosławiony wiatr!

910

— Byle dalej! byle dalej niósł! — piszczy we mnie jedyne świadome błaganie.

911

W pewnej chwili widzę pod sobą błękitną wodę Marny.

912

Lecę ciągle.

913

Tracę rachubę czasu. Nie wiem już nic.

914

W dole jakieś okopy. Lot mój zaczyna powoli opadać.

915

Ląduję.


916

Upadek z takiej wysokości, choć złagodzony spadochronem mapy, oszołomił mnie jednak.

917

Kiedy znalazłem się wreszcie na ziemi, byłem na wpół przytomny. Zdawało mi się, że śnię.

918

Tak. To jest — dawno.

919

Siedzimy kołem przy stole jadalnym we Lwowie. Staś czyta głośno W pustyni i w puszczy Sienkiewicza. Słucham, jak czarne, zdumione głowy Murzynów oglądają latawiec. Białka oczu i zęby błyskają.

920

Nie. Nie ma stołu, nie ma Stasia, nie ma książki. A przecie czarne twarze pochylają się wciąż zdumione, a wywinięte wargi błyskają zębami.

921

Przytomnieję. Gdzież jestem?

922

Otaczają mnie istotnie czarni. Okrążyli ciasno miejsce, na którym leżę, i pokazują jednocześnie na niebo, tłomacząc gorąco:

923

— On spadł z góry.

924

Rzecz jest wzajemnie niepojęta: ani oni nie wiedzą, skąd ja się tu wziąłem, ani ja nie mogę pojąć, skąd oni?

925

Po chwili jednak zjawia się oficer — Francuz.

926

A więc jestem uratowany.

927

Tak. To „kolorowe” pułki francuskie. To okopy sprzymierzeńców.

928

Ja pierwszy zrozumiałem sytuację.

929

Oficer jest z kolei niemniej zdumiony, jak czarni:

930

Voyons! Voyons! un ours?[75] Niedźwiedź? Spadł z nieba? Ah, c'est trop fort![76]

931

Bierze mnie ostrożnie w ręce. Ogląda mój spadochron. Mapa niemiecka, sztabowa. Mimo woli patrzy w górę. Z tamtej strony, daleko, kołysze się wielki, biały balon.

932

Ça! Par exemple![77] — kiwa głową. — Nie, to niemożliwe. Za daleko. A przecież?

933

Zabiera mnie wesoło pod pachę i odchodzi.

934

Za nami czarni patrzą z zabobonnym strachem. Nie dowierzają stworzeniom, spadającym z nieba. Co to z tego wyniknie?

935

Zaniesiony zostałem do ziemianki, gdzie siedziało paru oficerów.

936

W dobry moment trafiłem. Była chwila stosunkowego zacisza, a pułk, do którego zaniósł mnie szczęśliwy traf, odchodzić miał nazajutrz z frontu na wypoczynek. Humory były pyszne.

937

Mój piastun postawił mnie ostentacyjnie na środku

938

— Przybysz z nieba — oznajmił.

939

— Co za farsa, André?

940

— Fakt.

941

Zaczęli mnie oglądać.

942

Oczywiście pisnąłem na przywitanie. Odpowiedziała obowiązkowa wesołość.

943

Obejrzeli mnie na wszystkie boki. Podziwiali pomysł umocowania na mnie mapy i kompasu. W końcu jednomyślnie orzekli, że muszę być niemiecką mascotte'ą lotniczą.

944

— Ładna mascotte'a, co sama idzie do nieprzyjaciela — osądził ktoś lekkomyślnie.

945

Byłem oburzony, ale czułem, że prawda musi wyjść na wierzch.

946

Jakoż zobaczyli napis.

947

— To nie po niemiecku! — zawołał jeden. — Co to za język? patrzcie!

948

— „Mis Nied — wied — ki” — sylabizował ktoś z trudem. Czy to nie po angielsku — Mis — Miss? — pytał z iście francuskim językoznawstwem.

949

— Nie! — zadecydował inny, bieglejszy — to coś słowiańskiego.

950

Un russe[78] — trafił ktoś kulą w płot.

951

Tego tylko brakowało.

952

Ale i tym razem pospieszono mi z ratunkiem.

953

— Nie! Rosyjski alfabet inny! To chyba po polsku.

954

— Co się kłócić? — zakończył mój opiekun. — Spadł z nieba do naszego okopu to nasz. Francuz i koniec. Dajmy mu obywatelstwo francuskie.

955

Roześmiali się chórem.

956

Żart— Niechże będzie własnością pułku.

957

— No, kiedy tak, to ja go umieszczę na liście chrześniaków — odezwał się, piszący coś na boku młody oficerek — Niech ma marraine'ę[79].

958

— Brawo, Feliks!

959

— A to się ucieszy jakowaś niewiasta — no! — śmiał się, przypisując starannie i nie bez błędu na szykowanej liście chrześniaków pułku obce sobie sylaby mojego nazwiska.

960

Awantura!


961

W miasteczku, do którego skierowano nas na wypoczynek, zaczęło się wesołe, żołnierskie życie. Umieszczono mnie w oficerskiej menaży[80], gdzie schodzili się wszyscy na posiłek, gawędę, gry.

962

Zapoznałem się tam z Anglikami i Amerykanami. Byłem ulubieńcem wszystkich — Do Francuzów moich zbliżyłem się jednak najwięcej.

963

Lubiłem, kiedy, otrzymawszy dobrą wieść z frontu, śpiewali chórem bohaterską Marsyliankę[81]. Albo kiedy, napełniwszy szklanki wesołym francuskim winem, wznosili toasty zwycięskiej Madelon:

Quand Madelon vient nous verser à boire…”[82]
964

Ale mimo wszystko czułem się trochę bezpańsko. Brakowało mi niby właściwej przynależności i zaczynałem na dobre tęsknić do swoich.

965

Pewnego wieczoru wpadł do menaży ten sam młody oficerek, który wciągał mnie ongiś na listę chrześniaków pułku, powiewając tryumfalnie nad głową zaklejoną kopertą.

966

— Panowie! — wołał. — Korespondencja naszego niedźwiedzia! Mis-Nied-wied-ki ma list od marraine'y z Paryża.

967

— Co pleciesz?

968

— Patrzcie sami: Mis Niedzwiedzki — régiment[83] etc., etc. Kto otworzy?

969

— Jego opiekun. André, jesteście?

970

— Oficer, który odebrał mnie niegdyś czarnym w okopie, umieszcza mnie teraz uroczyście na środku stołu i z powagą mistrza ceremonii otwiera kopertę.

971

Wszyscy pękają ze śmiechu.

972

Czyta:

„Kochany Chrześniaku, panie Mis Niedzwiedzki! Jestem szczęśliwa i dumna, że los wybrał mnie właśnie na chrzestną matkę pana — — francuskiego żołnierza i syna bohaterskiego narodu. Znam zacną rodzinę polską pańskiego nazwiska. Są rodem ze Lwowa i syn ich jest lotnikiem. Czy to nie krewni pana?

„Wdzięczna będę za słowo odpowiedzi, a tymczasem pozwalam sobie przesłać Panu trochę przydatnych na froncie drobiazgów, a przede wszystkim najlepsze życzenia i wyrazy gorącej sympatii dla Pana i dla jego nieszczęśliwej Ojczyzny.

Laura d'Antin.

Paryż.”

973

— Sacrebleu![84] Pokaż! — krzyknął, przyskakując nagle do stołu mój oficerek. — Laura d'Antin. Ależ tak! Nie ma wątpliwości — to ta sama. Ja ją znam!

974

— To odpisz za niedźwiedzia, a tymczasem dawaj przesyłkę!

975

— Przesyłka przesyłką! Weźcie tam z przedpokoju, ale — na miły Bóg! — przysłużycie mi się niesłychanie! Jutro mam jechać do Paryża: wiecie! Dajcież mi zabrać niedźwiedzia. Będę miał sposobność oddać wizytę d'Antinom z tym chrześniakiem.

976

— Jak Boga kocham, nasz Feliks się kocha!

977

— Głupiś!

978

— Damy ci niedźwiedzia, ale przyjedź z pierścionkiem!

979

Posypały się żarty.

980

Stanęło wreszcie na tym, że jadę do Paryża.


981

Spełniły się wróżby, rzucone żartem Feliksowi w menaży oficerskiej:

982

Zabrał niedźwiedzia, a wrócił z pierścionkiem. Panna Laura d'Antin, dawna jego znajoma, kiedy zjawił się w domu jej rodziców z tak nieprawdopodobnym chrześniakiem wojennym, uczuła się w pierwszej chwili nieco dotkniętą. Dała się jednak przebłagać tym łatwiej, że sprawcę mimowolnie jej spłatanego żartu otaczała już głośna sława wojenna. Zgoda została zawarta i przypieczętowana zaręczynowym pierścionkiem.

983

Wyjeżdżając z końcem urlopu, zostawił narzeczonej mnie, ponieważ panna Laura była zaciekawiona związkiem, jaki mógł zachodzić między pluszowym niedźwiedziem a znaną jej rodziną państwa Niedźwiedzkich. I postanowiła mnie z nimi zetknąć.

984

Serdeczne zaproszenie zastało wysłane i któregoś wieczoru — czyż mogło być inaczej? — zjawili się u państwa d'Antin'ów — tak! — oni — moi: najpierw pan Niedźwiedzki, a za nim — Staś.

985

Patrzyłem z mojej etażerki i nie wiedziałem, na jakim świecie jestem.

986

Staś! Mój Staś! Niby inny w tym swoim uniformie[85] lotniczym, a przecież jakże ten sam! Rozkoszowałem się jego widokiem. Rozczulało mnie jego poważne spojrzenie i męski głos, i dziecinny uśmiech. Kochałem w nim każdy szczegół. Ze wzruszeniem patrzałem, z jaką troskliwością zwraca się do ojca, którego głowa pochyliła się nieco i zbielała przez te lata wojenne.

987

Po herbacie panna Laura przypomniała sobie mnie.

988

— Mam tu ciekawego imiennika państwa — rzekła. — Muszę go zaprezentować, czy znajomy — Szybkim ruchem zdjęła mnie z etażerki[86] i podała panu Niedźwiedzkiemu.

989

Nastąpiła chwila osłupienia.

990

I nagle ręce, które mnie wzięły od niej, zatrzęsły się lekko, w oczach, wpatrzonych teraz we mnie z bliska — widzę dwie duże łzy. Staś, zajęty przed chwilą rozmową w innej stronie pokoju, zbliża się teraz do nas.

991

Spojrzał. Na twarzy maluje mu się to samo osłupienie. Wyciąga po mnie ręce:

992

— Miś! Słowo daję, Miś!

993

Wziął mnie. Sprawdza, głaszcze, pieści, bada obróżkę.

994

— Miś! Miś!

995

— Co za dzieciństwo, prawda! — odzywa się wreszcie pan Niedźwiedzki do zdziwionych tą sceną państwa d'Antin. — Ale, widzicie państwo, to była ukochana zabawka moich dzieci. I dlatego…

996

Staś zwraca się gwałtownie do panny Laury:

997

— Ale skąd on jest u pani, tutaj? Skąd?

998

Panna Laura opowiada wszystko, co wie od narzeczonego z moich dziejów.

999

— Więc on był na tym froncie? Niesłychane!

1000

— A jakież jeszcze dzieje musiał przechodzić, zanim się tutaj dostał — dodaje pan Niedźwiedzki. — Żeby to Hala wiedziała! Co Stasiu?

1001

Nie przypuszczają, że Hala wie z moich dziejów to właśnie, czego oni tutaj nie wiedzą.

1002

Na wspomnienie Hali smutnieją obaj. Brak wieści od pań niepokoi ich od zbyt dawna.

1003

O! gdybym mógł mówić!

1004

Panna Laura d'Antin po chwili wahania zdobywa się na postanowienie.

1005

— Widzę, że trzeba będzie nam się rozstać, przyjacielu — zwraca się nie bez żalu do mnie. — Czas ci wrócić do prawowitych państwa.

1006

— On się panu należy podwójnie — dodaje, zwracając się do Stasia — i jako dawna własność, i jako mascotte'a. Ręczę, że nie miał pan dotąd mascotte'y na swoim aero!

1007

— Oczywiście, że nie — uśmiecha się Staś.

1008

— A widzi pan. A trudno o lepszą!

1009

I oddaje mnie Stasiowi, który ze wzruszenia ściska lekko oburącz mój brzuszek.

1010

Mruczę pożegnanie państwu d'Antin, rozpływając się jednocześnie ze szczęścia.

1011

Co za jutro! Co za boskie jutro!

1012

Szczęścić aeroplanowi Stasia!

1013

Zaczynam wierzyć, że jestem swoją własną mascotte'ą.


1014

Po chwilowym urlopie paryskim, Staś razem ze mną powrócił na front. Służył bowiem już wówczas jako lotnik wywiadowca w polskich oddziałach we Francji.

1015

Mimo całej radości towarzyszenia memu jedynemu, prawowitemu panu, z czasów tych zachowałem wspomnienie prawdziwego piekła na ziemi. Był to moment ostatecznej walki.

1016

Strumienie żelaza i ognia lały się nieprzerwanie — Grozą przejmowały potworne machiny wojenne: i działa olbrzymie, i wieże strzelające i, najstraszliwsze ze wszystkiego, potworne olbrzymy żelazne, nieubłagane czołgi.

1017

Te przerażały mnie najwięcej. Mroziła mnie ich ślepa, obojętna moc. Sunęły na czele ataków, gniotąc wszystkie przeszkody. Zapatrzone były we własną tylko potęgę, wszystko jedno przeciw czemu skierowaną. Szły jak sama śmierć.

1018

O, jakże żałowałem ludzi!

1019

Szczęśliwy byłem, że dano mi przeżyć te okropne chwile wysoko w górze, razem z moim panem, na tak szlachetnej jak samolot machinie.

1020

Zaprzyjaźniłem się z aparatem od razu. Zaszczycił mnie zwierzeniami. Jakże współczułem mu, że musiał służyć celom wojennym — on — tak zapatrzony w słoneczne jutro ludzkości.

1021

Kiedy, potoczywszy się chwilę na terenie, odrywał się od ziemi jak wielki, królewski ptak, czułem dla niego niedającą się wypowiedzieć słowami wdzięczność.

1022

Wszystko zostawało w dole. W przestworzu, grzmiącem od szalejącej poniżej walki, byliśmy sami, wolni!

1023

Czasem przeciwko nam leciał drugi olbrzymi, powietrzny ptak. Okrążaliśmy się szeroko wzajemnie. Coraz wyżej! coraz wyżej! Zawiązywała się walka: Dziwny turniej skrzydlatych rycerzy. My — albo on. — Uchodził.

1024

Często kule świstały nam koło uszu. Skrzydła naszego samolotu były od nich dziurawe. Śmierć krążyła koło nas w nieskończonej pustce.

1025

Wtedy czułem, jak serce mego pana bije gorącą myślą o Ojczyźnie.

1026

— O, czemuż to nie tam! I ci wszyscy bracia tam na dole, ofiarni w piekle cudzych walk — dla Polski. Wszyscy oni jednacy — myślałem — wszyscy — wszędzie!

1027

Niebezpieczeństwo jednak tylko igrało z naszym samolotem. Przez cały czas walki zły los omijał nas, jak cudem.

1028

I przeważyło się nareszcie zwycięstwo.

1029

Front niemiecki został złamany. Wspólny wróg padł. W Austrii i w Niemczech rewolucja.

1030

Teraz już wszyscy trzej zaborcy Polski leżeli w prochu.

1031

Sprawa triumfowała.

1032

Przyszła chwila, że dostaliśmy rozkaz wycofania się z frontu na wypoczynek.

1033

Jechałem na ciężarowym aucie, co wiozło mnie razem z samolotem Stasia. I wtedy to — w mijającym nas w drodze, długim orszaku zdobyczy wojennej, spotkałem raz jeszcze mego przyjaciela, wierny samochód belgijski.

1034

Przy chwilowym zapchaniu drogi znalazłem się tak blisko, że zdołałem zamienić z nim kilka słów.

1035

Był szczęśliwy.

1036

Udało mu się tak pomyślnie zastrajkować w odpowiedniej chwili, że Prusak musiał go zostawić na środku gościńca. Teraz służy swoim. Kieruje nim żołnierz rodak — Nie wątpi, że potoczy się jeszcze kiedyś po drogach belgijskich.

1037

Gorącem życzeniem powrotu do wolnej Ojczyzny pożegnaliśmy się wzajemnie na zawsze.

W wolnej Ojczyźnie

1038

Życzenie wiernego przyjaciela spełniło się rychło.

1039

Oto jadę, zamknięty w podręcznej torbie Stasia, razem z dokumentami, notatnikiem i najkonieczniejszymi drobiazgami.

1040

Wracamy do niepodległej Polski.

1041

Stałbym u szczytu szczęścia, gdyby nie jedyna zgryzota:

1042

Razem prawie z tak upragnionym listem od Hali i pani Niedźwiedzkiej, że są u siebie w domu, nadeszła wieść o zajęciu Lwowa przez Ukraińców i o bohaterskiej obronie miasta.

1043

Szczęściem Staś, będący obecnie na służbie u świeżo przybyłego do Francji generała Hallera, został przydzielony do misji sprzymierzeńczej, wyjeżdżającej do Polski wraz z jej wielkim wobec świata obrońcą.

1044

Wyjątkowe okoliczności umożliwiły również panu Niedźwiedzkiemu przyłączenie się do jadących, tak że wszyscy razem wyruszyliśmy do kraju.

1045

Nigdy nie odżałuję, że jedyną podróż moją okrętem odbyłem w skórzanej torbie, która tylko z grzeczności udzielała mi skąpych objaśnień.

1046

Jechałem okrętem — i nie widziałem morza! Jechałem do wolnej Polski i nie widziałem Gdańska!

1047

Czułem się głęboko pokrzywdzony.

1048

Dopiero w Poznaniu, na oknie Bazaru, wyjęty z mego podróżnego więzienia, popatrzyłem swobodnie na świat.

1049

Popatrzyłem i poczułem od razu, że chwila, na którą patrzę, jest momentem historii.

1050

Stary zegar, bijący właśnie, wygląda, jakby miał ochotę zatrzymać na niej wskazówki. Szyby mglą się jak załzawione wzruszeniem oczy. W murach bije głębokie, dla przedmiotów jeno[87] wyczuwalne, tętno.

1051

Na ulicach kłębi się tłum. Czy to uroczystość triumfalna — czy — walki?

1052

Ach, rozumiem!

1053

Stary Poznań nie zrzucił dotąd jarzma[88]. Nie zdołałem być w kraju podczas tak upragnionych przewrotów. Nie widziałem wypędzenia Niemców z Warszawy, ogłoszenia niepodległości naszej w Krakowie, oddania władzy wracającemu z magdeburskiego więzienia Komendantowi — zobaczę przynajmniej obudzenie Poznania.

1054

Idą ku nam szeregi dzieci. Coś we mnie drży wzruszoną pamięcią. Dzielne, poznańskie dzieci! Idą świadczyć, jak zawsze, że chcą być Polakami.

1055

Na balkonie tuż obok mego okna stoi wysoka postać męska. Poznaję szlachetną, jasnowłosą głowę, widzianą już niegdyś podczas uroczystego przeglądu wojsk we Francji.

1056

W oczach ma żar natchnionego wzruszenia. Słucha tu dziś tworzonej, żywej, najpiękniejszej pieśni.

1057

W mieście walki.

1058

Każdy kamień, każdy węgieł domu, każda odwiecznie polska piędź ziemi pod stopą — pomaga.

1059

Niedługo dręczy mnie wyrzut sumienia, że tylko z okna patrzę na drogą mi Sprawę.

1060

Już padły nienawistne orły pruskie, czarne stróże niewoli.

1061

Z ratusza wieje biało-amarantowa chorągiew.

1062

Srebrny ptak wolności roztoczył skrzydła.

1063

Zrasta się ziemia polska.

1064

Jedziemy dalej.

1065

Pochmurny ranek zimowy, ale we mnie słońce.

1066

Podrywa mnie niecierpliwość z mego samolotu, co stoi na polu Mokotowskim, oczekując chwili.

1067

Staś obchodzi aparat, bada, ogląda — O! może być zupełnie spokojny! Wszystko tętni w nas pragnieniem lotu i gorączką wiernej serdecznej służby.

1068

Za chwilę mamy lecieć do odciętego Lwowa z dobrą wieścią o idących posiłkach.

1069

Przy hangarach na polu Mokotowskim ruch. Sprawdzają jakiś świeżo nadesłany transport aparatów lotniczych.

1070

Nagły hałas zatrzymanego blisko samochodu.

1071

Zbliża się ku nam grupa wojskowych. Na barwnym tle mundurów jedyna siwa plama.

1072

Pociemniało mi w oczach ze wzruszenia — A więc spełni się najtajniejsze marzenie. Zobaczę Komendanta!

1073

Podchodzą do naszego aparatu. Niezapomniany głos pyta Stasia. On odpowiada radosnym raportem.

1074

Tymczasem barwny adiutant[89] pochyla się nade mną.

1075

Poznaję go. On to niegdyś przed chatą Komendanta ochrzcił mnie pierwszy mascotte'ą.

1076

Ale i on mnie poznał. Daj mu Boże zdrowie!

1077

— Toż to nasz brygadowy Miś! — woła ze zdumieniem. — Skądże ten znowu tu? Od kiedyż awansował na lotnika?

1078

Zapytany Staś w paru słowach streszcza moje dzieje.

1079

— Ależ to bohater z wszystkich frontów! Serwus — bracie! — i adiutant potrząsa żartobliwie moją, omdlałą ze wzruszenia łapą.

1080

Siwe oczy Komendanta popatrzyły na mnie badawczo.

1081

I nagle… czyli to złudzenie moje? — oto stal ich mięknie. — na dnie przesuwa się łagodna mgła…

1082

Widzę, widzę drogi wspomnienia:

1083

Rozwalona chata pod grzmotem dział. Wierne, oddane na śmierć serca. Radosna w trudach bojowych pieśń:

„Siwe mundury,
A w butach dziury …”
1084

Hej, mocny Boże!

1085

Dzierżąca ręka niespodziewanie miękkim ruchem dotyka mnie przelotnie. Milczę od niewypowiedzianego wzruszenia.

1086

Pamiętał…

1087

Już odchodzą ku rojącym się ludźmi hangarom.

1088

Ja i Staś, z jednakowym w obu uczuciem, patrzymy za nimi długo.

1089

Czas na nas.

1090

LotMotor zaczyna drgać, jak żywe serce, w terkocie śmig. Kółka obracają się chwilę po ziemi. Aparat sunie coraz prędzej, wreszcie wzbija się dumnie w powietrze.

1091

Tamci obrócili się teraz ku nam raz jeszcze i patrzą.

1092

Przed nami nieobjęty, chmurny przestwór zimowy i myśl oczekających we Lwowie kochanych.

1093

Lecieliśmy wysoko, niedostrzegalni w chmurach, gorzej niż zimnym wiatrem targani niepokojem:

1094

— Byle przetrwali!

1095

Aparat wytężał siły i dyszał od napięcia energii, jak śmiertelnie spracowany człowiek. Pędziliśmy bez tchu. Przelecieliśmy szczęśliwie nad frontem. W dole kanonada, łuny… Minęliśmy.

1096

Teraz pod nami miasto. Zniżamy lot. Badamy teren. Lądujemy.

1097

Dostrzeżono nas od dawna. Na polu awiacyjnym otoczono nas od razu. Sczerniałe, przemęczone twarze, rozradowane w tej chwili naszym widokiem.

1098

— Trzymają się resztą sił. Byle prędko posiłki!

1099

Rozglądam się z rozczuleniem dokoła. Toż to Plac Wystawy! Stąd wyruszyłem niegdyś w życie.

1100

Staś ma iść do komendy. Przedtem jednak odczepia z aparatu mnie i, zawiniętego w płaszcz, powierza żołnierzowi.

1101

Drżę z niecierpliwości.

1102

W komendzie zameldowany wchodzi natychmiast. Ja zostaję w poczekalni z żołnierzem.

1103

Staram się, jak mogę, podmówić płaszcz, by rozluźnił się nieco dokoła mojej osoby. Korzystając z pierwszego ruchu, rozwija się jak na zawołanie.

1104

W tejże chwili słyszę jakieś otwarcie drzwi i głos, dziwnie mi znany, mówiący:

1105

— A cóż będzie z naszym odcinkiem? Bo jeżeli jutro…

1106

Nie wytrzymałem. Wyślizguję się żołnierzowi z płaszcza na ziemię, piszcząc głośno w upadku.

1107

Znajduję się wprost pod nogami mówiącego. Nie myliłem się: — mój ułan.

1108

Krzyknął ze zdumienia:

1109

— A ten skąd!

1110

I już mnie podnosi, ogląda. Zwraca się do wytrzeszczającego oczy żołnierza:

1111

— Skąd ten niedźwiedź?

1112

— Melduję posłusznie, ta, ja to lotnikowi z Warszawy tobołek niósł. A tu…

1113

— Lotnikowi z Warszawy! Gdzież on? — przerywa, nie słuchając dalej, mój ułan.

1114

— Melduję posłusznie, ta, w komendzie.

1115

— Dobrze.

1116

Bierze mnie od żołnierza i obraca z rozczuleniem na wszystkie boki.

1117

Żołnierz tymczasem mruczy sam do siebie:

1118

— Ta, co mu za ochota, takiego wozić — Niosę ja tobołek — piszczy cosi. Ki licho, myślę — ale nic. A tu wyskakuje ci taki, publikę człowiekowi w komendzie robić.

1119

Za chwilę wraca Staś.

1120

Mimo woli uczestniczę w ich uścisku. Uśmiechają się.

1121

— A rodzice? a Hala? — pyta gorączkowo Staś.

1122

— Zdrowi! zdrowi! Hala z ciocią pewnie o tej porze w szpitalu przy rannych. Chcesz? Pójdziemy do nich.

1123

— Czekaj, tylko jeszcze trzeba tego wojownika zawinąć — mówi ułan.

1124

— Chodźmy!

1125

— A ty go znasz?

1126

— A któż go miał w Rosji, jak nie ja? Pod kim on tam ze mną nie służył!

1127

— W imię Ojca i Syna! — zdumiewa się Staś.

1128

Zawiązany lekko w płaszcz i niesiony dalej przez żołnierza, piastującego mnie z pełną szacunku niechęcią, wystawiam trochę głowę przez otwór zwinięcia.

1129

Jakże miasto zniszczone! Strzały huczą. Domy szczerzą boleśnie oczodoły wybitych okien.

1130

Słucham rozmowy:

1131

— To tu zaczęła się obrona! — pokazuje ułan Stasiowi mijany gmach szkolny. — Tu padły pierwsze strzały i polała się pierwsza krew — dzieci — Tak. Dzieci i kobiety uratowały miasto.

1132

Staś patrzy chwilę i, podnosząc poważnie rękę do czoła, oddaje cześć.


1133

Jestem w zacisznym, dobrze znanym, najmilszym pokoju. Czy cokolwiek innego istniało kiedy na świecie? Przeszłość wydaje mi się dziwnym, szalonym snem.

1134

I wędrówki bez końca i walki dawne tam, daleko. Nawet powrót do kraju i pierwszy lot do oblężonego Lwowa — czyliż to nie był sen?

1135

A potem tych parę ostatnich miesięcy: Droga do Wilna. Zwycięski lot nad wyzwolonym miastem. Powrót.

1136

Jak w czarnoksięskiej latarni przesuwają się w pamięci obrazy:

1137

Stary Poznań. Tętniące ulice Warszawy. Rynek Krakowski. Ostra Brama w Wilnie. Lwów.

1138

Niebezpieczeństwa minęły.

1139

Pod rozradowaną lampą zasiedli oto wszyscy moi kochani.

1140

Nie brak nikogo. Co za cud!

1141

Państwo Niedźwiedzcy, o posiwiałych nieco od przejść wojennych głowach, patrzą radośnie na Stasia i Halę, rozkwitających jak sama młodość. Zosia, przytulona sierotka, dzisiaj pieszczocha wszystkich, nie spuszcza oczu ze swego starego przyjaciela, ułana.

1142

Nawet stara kucharka drepce radośnie koło stołu, nie mogąc się nacieszyć „swoim państwem, pozbieranym po świecie”.

1143

Na honorowym miejscu pośrodku — ja.

1144

Mówią o mnie.

1145

— Czy też ty myślałaś kiedy Halu — pyta Staś — że twoja zabawka wyrośnie na taką personę?

1146

— A ty, czyś myślał, jakeś nad nim chrzestną mowę recytował, że go będziesz samolotem wozić? Co? — odpowiada Hala.

1147

— Ale, że to niesłychane, gdzie ten niedźwiedź nie był, to fakt — dodaje ułan.

1148

— Żeby tak w książce opisał, toby nie uwierzyli — robi słuszną uwagę stara kucharka, znająca już moje dzieje od początku do końca, jak pacierz.

1149

— Bo Miś jest zaczarowany — oświadcza niespodziewanie Zosia.

1150

— Zaczarowany to on nie jest, moje dziecko — uśmiecha się do Zosi pan Niedźwiedzki — ale że w tym jest doprawdy coś nadzwyczajnego — dodaje już poważniej — to nie ma dwóch zdań.

1151

— Opieka Boska — mówi pani Niedźwiedzka.

1152

— Pewno, Mamusiu! Ale przecież Miś był naprawdę mascotte'ą — upomina się o mój honor Hala.

1153

LosKochani! Oni wierzą, że ja im przyniosłem szczęście!

1154

Czuję się wzruszonym i zawstydzonym zarazem.

1155

Czymże bo ja byłem? Czymże jest mascotte'a?

1156

Odbiciem ich. Ich własnych życzeń, ich wiary, ich woli.

1157

Przypomniałem pamiętne słowa lustra. Spełniły się co do joty.

1158

Byłem dzieckiem szczęścia. Doszedłem do wróżonego celu. Służyłem wiernie ludziom.

1159

— A cóż będzie dalej z Misiem? — zapytał nagle pan Niedźwiedzki — No! przecież Stasia nigdy chyba nie puścimy bez Misia na samolocie!

1160

— Oczywiście — zgadzają się wszyscy.

1161

— Słusznie — myślę i ja. — Jeszcze się znajdzie robota. I rozczulonym spojrzeniem ogarniam wszystkie te kochane twarze ludzkie i drogie mi kąty i, uśmiechające się do mnie zewsząd, stare, wierne towarzysze[90] ze świata rzeczy.

1162

Hej! czyliż szeroki świat nie stoi otworem dla pluszowego niedźwiedzia!

1163

W pogodnem słońcu sierpniowego ranka, nad przystrojoną w biel i amarant stolicą krąży samolot Stasia.

1164

Szybuje spokojnie, zniżając się powoli. Pod nami Saski plac.

1165

Sobór[91] na środku, jak potwór starej krzywdy, obcy, olbrzymi, skamieniały ze zdumienia — patrzy.

1166

Fronton[92] utonął mu w sztandarach i zieleni. Na stopniach ołtarz.

1167

Dokoła czworoboki wojsk. Wyciągnięte jak struny, barwne jak grzędy kwietne, świecą nieskończone szeregi żołnierzy.

1168

Chodniki, okna, balkony zalał ciekawy tłum.

1169

Cisza.

1170

Nagle z dwóch stron wybuchają orkiestry ukochanym hymnem:

„Jeszcze Polska….”
1171

Przeleciały chorągiewki szwoleżerów eskorty.

1172

Naczelnik.

1173

Idzie przed szeregami. Gdziekolwiek przejdzie — tam zapala się krótka błyskawica oficerskiej szabli i przepływa miarowa fala prezentowanej broni.

1174

Za nim dostojnicy cudzoziemscy i nasi. Sztab.

1175

Msza polowa, dziękczynna.

1176

I ja się modlę — radością.

1177

Trzy tryumfalne salwy wstrząsają powietrzem.

1178

Koło naszego samolotu krąży już grono innych. W słońcu nad ten tęczowy plac rzucamy garściami białe, ulotne kartki.

1179

Lecą, trzepocą się w słońcu, krzyczą:

1180

— Rocznica!

1181

— Święto żołnierskie wolnej Polski!

1182

— Cześć!

1183

Na czele nieskończonych szeregów idą ci, co przed pięciu gorzkimi laty w taki sam poranek sierpniowy wyszli setką szaleńców przeciwko milionom.

1184

A dziś?

1185

Płyną za nimi wszystkie rodzaje broni. Piechota, konnica, artyleria. Nieskończony, niepowstrzymany potok.

1186

Żołnierz, PatriotaDefilują przed Naczelnikiem.

1187

Jedyna, nieruchoma, siwa plama odcina się wyraźnie na tle kwietnych, płynących barw.

1188

Stalowy lemiesz[93], co uprawił te grzędy. Grudka ziemi, z której wszystko wyrosło.

1189

Wojsko polskie!

1190

Nie potworny wąż zaborców i niewolników, ale zastęp wiernych obrońców naszej i cudzej wolności.

1191

Poznaję tylu z nich, choć, niestety, brakuje tylu! Przyjaciele moi ze wszystkich formacji. Gdyby nie to, że przytroczony jestem mocno do mego samolotu, zeskoczyłbym chyba tam do nich!

1192

O, czemuż nie mogę maszerować razem?

1193

W pamięci gra ukochana piosenka:

„Strzelcy maszerują,
Ułani werbują[94]
Zaciągnę się!”
1194

Ha! czyliż nie zaciągnąłem się już dawno?

1195

Lecąc tak oto teraz w górze nad tym rozsłonecznionym placem, zdaję w moim niedźwiedzim sumieniu raport z własnego drobnego żywota:

1196

Służyłem wedle sił. Szedłem przeciwko wszystkim wrogom. Spieszyłem wszędzie, gdziekolwiek walczono o Polskę. Nie zdradziłem nigdy zasad, w których mnie wychowano. Byłem wierny Sprawie.

1197

Ale po co rachunki, jak po skończonej robocie?

1198

Nie myślę przecie wcale o dymisji.

1199

Kto to wie, czego mogę dokonać jeszcze, zanim, syt[95] przygód i sławy, spocznę wreszcie na laurach w polskim muzeum wojennym!

Przypisy

[1]

pakuły — krótkie, splątane włókna lnu, formujące kłęby, których używa się np. do wypychania tapicerki. [przypis edytorski]

[2]

źdźbło — tu: okruch, odrobina. [przypis edytorski]

[3]

tużurek (z fr.) — męska marynarka z zaokrąglonymi połami i jednorzędowym zapięciem, popularna na przełomie XIX i XX w. [przypis edytorski]

[4]

sygnet — pierścień z herbem. [przypis edytorski]

[5]

kilim — rodzaj dywanu z dwustronnym wzorem. [przypis edytorski]

[6]

płowy — tu: blond. [przypis edytorski]

[7]

skaut — członek organizacji stanowiącej odpowiednik harcerstwa. [przypis edytorski]

[8]

Zawisza (ok. 1370–1428) — polski rycerz, przez pewien czas na służbie króla Węgier Zygmunta Luksemburskiego, uczestnik bitwy pod Grunwaldem, uznawany za wzór rycerskiego honoru. [przypis edytorski]

[9]

organizacje strzeleckie — powstałe przez I wojną światową organizacje paramilitarne takie jak Związek Strzelecki, funkcjonujący w latach 1910–1914. Ich uczestnicy zasilili potem Legiony. [przypis edytorski]

[10]

neseser — mała walizka. [przypis edytorski]

[11]

muślin — rodzaj lekkiej, półprzezroczystej tkaniny. [przypis edytorski]

[12]

członki (daw.) — kończyny. [przypis edytorski]

[13]

Samosierra — przełęcz w Hiszpanii, 30 listopada 1808 zdobyta przez polskich ułanów na służbie Napoleona. [przypis edytorski]

[14]

Grochów — bitwa o Olszynkę Grochowską, stoczona w trakcie Powstania Listopadowego, 25 lutego 1831 roku, w której wojska polskie udaremniły rosyjski atak na Warszawę. [przypis edytorski]

[15]

w sześćdziesiątym trzecim — tj. w czasie Powstania Styczniowego. [przypis edytorski]

[16]

ryngraf — medalion z godłem państwowym bądź wizerunkiem Maryi, zwykle w kształcie tarczy lub półksiężyca. [przypis edytorski]

[17]

serwantka — niewielka, oszklona szafa do przechowywania dekoracyjnych bibelotów. [przypis edytorski]

[18]

Zamordowanie arcyksięcia austriackiego Ferdynanda w Sarajewie — zamach dokonany 28 czerwca 1914 przez Gawriło Principa, doprowadził do wybuchu I wojny światowej. [przypis edytorski]

[19]

grynszpan — zieleń, kolor utlenionej miedzi. [przypis edytorski]

[20]

Mannlicher — karabin (od nazwiska austriackiego inżyniera Ferdinanda Mannlichera, konstruktora broni palnej). [przypis edytorski]

[21]

butny — nadmiernie pewien siebie. [przypis edytorski]

[22]

tabor — środki transportu pozostające do dyspozycji wojska. [przypis edytorski]

[23]

serwantka — niewielka, oszklona szafa do przechowywania dekoracyjnych bibelotów. [przypis edytorski]

[24]

story — zasłony. [przypis edytorski]

[25]

szynel — rodzaj wełnianego płaszcza, charakterystycznego dla rosyjskich żołnierzy a. urzędników. [przypis edytorski]

[26]

taraban — wojskowy bęben w kształcie wydłużonego walca. [przypis edytorski]

[27]

wrogi — dziś popr. forma M.lm.: wrogowie. [przypis edytorski]

[28]

sołdatiszki (ros.) — żołnierzyki. [przypis edytorski]

[29]

rebiatiszki (ros.) — zdrobniale: dzieci. [przypis edytorski]

[30]

pałatka (ros.) — namiot. [przypis edytorski]

[31]

k'czortu (ros.) — do diabła. [przypis edytorski]

[32]

sławno — sens: świetnie. [przypis edytorski]

[33]

denszczik (ros.) — adiutant a. ordynans. [przypis edytorski]

[34]

sołdat (z ros.) — żołnierz. [przypis edytorski]

[35]

dygować (pot.) — nieść coś z wysiłkiem. [przypis edytorski]

[36]

czaj (ros.) — herbata. [przypis edytorski]

[37]

mars — groźna, wojownicza mina. [przypis edytorski]

[38]

sobaka (ros.) — suka. [przypis edytorski]

[39]

prosto — po prostu. [przypis edytorski]

[40]

marszruta — tu: rozkaz wymarszu. [przypis edytorski]

[41]

podwoda — pojazd cywilny zarekwirowany przez wojsko. [przypis edytorski]

[42]

sdajus'! (ros.) — poddaje się. [przypis edytorski]

[43]

maciejówka — czapka męska z okrągłym daszkiem. [przypis edytorski]

[44]

kiep (daw.) — głupek. [przypis edytorski]

[45]

śpas a. szpas — zabawna sytuacja. [przypis edytorski]

[46]

przyzba — wał ziemny usypany wokół podmurówki chaty. [przypis edytorski]

[47]

Komendant — Józef Piłsudski (1867–1935), dowódca wojskowy, działacz niepodległościowy i socjalistyczny, w czasie I wojny światowej organizator Legionów, naczelnik państwa po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w roku 1918, wycofał się z polityki w roku 1922, by w 1926 przejąć władzę w wyniku tzw. przewrotu majowego. [przypis edytorski]

[48]

klinga — tnąca część broni białej. [przypis edytorski]

[49]

wcale (daw.) — całkiem. [przypis edytorski]

[50]

Lasek Buloński — park w Paryżu. [przypis edytorski]

[51]

mascotte (fr.) — maskotka. [przypis edytorski]

[52]

fasować — wydawać z magazynu. [przypis edytorski]

[53]

znój — trud, wysiłek. [przypis edytorski]

[54]

pean — tu: pieśń pochwalna. [przypis edytorski]

[55]

piędź — dawna miara długości, odległość między końcami kciuka a środkowego palca. [przypis edytorski]

[56]

indagacja — wypytywanie. [przypis edytorski]

[57]

jasnopłowy — jasnoblond. [przypis edytorski]

[58]

Stanisławów — obecnie Iwanofrankiwsk, miasto na terenie Ukrainy. [przypis edytorski]

[59]

derka — gruby koc, zwykle stosowany jako okrycie dla konia. [przypis edytorski]

[60]

kanonada — ostrzał. [przypis edytorski]

[61]

prijut (ros.) — przytułek. [przypis edytorski]

[62]

monaszka (ros.) — mniszka, zakonnica. [przypis edytorski]

[63]

rad (daw.) — zadowolony. [przypis edytorski]

[64]

rad (daw.) — zadowolony. [przypis edytorski]

[65]

fronton — frontowa ściana budynku. [przypis edytorski]

[66]

jąć (daw.) — zacząć. [przypis edytorski]

[67]

Haller, Józef (1873–1960) — generał wojska polskiego, legionista, pod koniec I wojny światowej dowódca tzw. błękitnej armii, zorganizowanej we Francji. [przypis edytorski]

[68]

alianci — sojusznicy. [przypis edytorski]

[69]

Deutschland, Deutschland über alles!/ Über alles in der Welt! (niem.) — Niemcy, Niemcy ponad wszystko, ponad wszystko na świecie (początek niemieckiego hymnu narodowego). [przypis edytorski]

[70]

aeroplan — samolot. [przypis edytorski]

[71]

In der Heimat! in der Heimat! (niem.) — w ojczyźnie! w ojczyźnie! [przypis edytorski]

[72]

Was ist das? (niem.) — co to jest? [przypis edytorski]

[73]

kolossal (niem.) — sens: robi wrażenie. [przypis edytorski]

[74]

szwank (z niem.) — szkoda. [przypis edytorski]

[75]

Voyons! Voyons! un ours? (fr.) — zobaczmy! zobaczmy! niedźwiedź? [przypis edytorski]

[76]

Ah, c'est trop fort! (fr.) — to za dużo (dosł.: to jest za silne). [przypis edytorski]

[77]

Ça! Par exemple! (fr.) — To! Na przykład! [przypis edytorski]

[78]

Un russe (fr.) — rosyjski. [przypis edytorski]

[79]

marraine (fr.) — matka chrzestna. [przypis edytorski]

[80]

menaża (daw.) — stołówka wojskowa. [przypis edytorski]

[81]

Marsylianka — pieśń z czasów Rewolucji Francuskiej (1791), obecnie hymn Francji. [przypis edytorski]

[82]

„Quand Madelon vient nous verser à boire…” (fr.) — fragment z La Madelon, piosenki popularnej we Francji podczas I wojny światowej, w tłum. „Kiedy Madelon był nam podawany (do picia)”. [przypis edytorski]

[83]

régiment (fr.) — pułk. [przypis edytorski]

[84]

Sacrebleu! (fr.) — francuskie przekleństwo. [przypis edytorski]

[85]

uniform — mundur. [przypis edytorski]

[86]

etażerka — mebel, złożony z kilku otwartych półek. [przypis edytorski]

[87]

jeno — tylko. [przypis edytorski]

[88]

jarzmo — część uprzęży; tu przen.: niewola. [przypis edytorski]

[89]

adiutant — oficer przydzielony do wyższego dowódcy, niedowodzący jednostka polową. [przypis edytorski]

[90]

towarzysze — dziś popr. forma B. lm: towarzyszy a. towarzyszów. [przypis edytorski]

[91]

sobór — Sobór św. Aleksandra Newskiego, cerkiew prawosławna na Placu Saskim (obecnie Pl. Piłsudskiego) w Warszawie, zbudowana pod koniec XIX w., a rozebrana w latach 1924–26. [przypis edytorski]

[92]

fronton — frontowa ściana budynku. [przypis edytorski]

[93]

lemiesz — część pługa, która podcina skibę. [przypis edytorski]

[94]

werbować — tu: wcielać kogoś do armii. [przypis edytorski]

[95]

syt — dzis popr.: syty. [przypis edytorski]

15 zł

tyle kosztują 2 minuty nagrania audiobooka

35 zł

tyle kosztuje redakcja jednego krótkiego wiersza

55 zł

tyle kosztuje przetłumaczenie 1 strony z jęz. angielskiego na jęz. polski

200 zł

tyle kosztuje redakcja 20 stron książki

500 zł

Dziękujemy za Twoje wsparcie! Uzyskujesz roczny dostęp do przedpremierowych publikacji.

20 zł /mies.

Dziękujemy, że jesteś z nami!

35 zł /mies.

W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na opłacenie jednego miesiąca utrzymania serwera, na którym udostępniamy lektury szkolne.

55 zł /mies.

W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na nagranie audiobooka, np. z baśnią Andersena lub innego o podobnej długości.

100 zł /mies.

W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na zredagowanie i publikację książki o długości 150 stron.

Bezpieczne płatności zapewniają: PayU Visa MasterCard PayPal

Dane do przelewu tradycyjnego:

nazwa odbiorcy

Fundacja Wolne Lektury

adres odbiorcy

ul. Marszałkowska 84/92 lok. 125, 00-514 Warszawa

numer konta

75 1090 2851 0000 0001 4324 3317

tytuł przelewu

Darowizna na Wolne Lektury + twoja nazwa użytkownika lub e-mail

wpłaty w EUR

PL88 1090 2851 0000 0001 4324 3374

Wpłaty w USD

PL82 1090 2851 0000 0001 4324 3385

SWIFT

WBKPPLPP

x
Skopiuj link Skopiuj cytat
Zakładka Istniejąca zakładka Notka
Słuchaj od tego miejsca