Maria Pawlikowska-JasnorzewskaKamienice
I
1Kominy: wieże krótkie, dymiące, bez wiary — — —
Rynny: przewlekłe blachy, w których czas się pluszcze,
i balkon: smętne gniazdo dla chorych i starych,
wyścielone wilgocią, przystrojone bluszczem.
5W podwórku, nędznym cyrku katarynek, śpiewów,
chorych papug, ciągnących szczęśliwe numera,
śpiewak z bożej niełaski schyla się bez gniewu
i grosz odczepny w bruku jak pieczarki zbiera.
Na gankach krzywi Żydzi z worami się wloką,
10jęczą: handel! i kaszlą w zzieleniałej sieni.
— Noc latarnię księżyca podnosi wysoko
i świeci w martwe oczy nieboskich kamienic.
II
Wśród tych myśli zwapniałych,
tych sfinksów bez głowy,
15wiosna niepostrzeżenie jawi się i znika,
deszczem się tylko znacząc
ciężkim, jowiszowym,
którego złoto chłoną cytryny śmietnika.
III
Jaskółki kreślą w locie
20wiolinowe klucze,
nietoperz — klucz basowy.
Brzmi muzyka miasta.
Niebo, róża zachodu, krwawa i pierzasta,
zrzuca płatek w kałużę
25i z barwy go płucze.
IV
Raz na najwyższym ganku, w pełnym słońcu, siadła
dziewczyna jak Zuzanna w słonecznej kąpieli.
Blask jej odbiły oczu pokątne zwierciadła —
Promień obleciał mury. Ludzie się zdumieli.
30Migotały spojrzenia nieśmiałe, zawiłe,
trzech pięter jak trzech starców, wśród zgorszenia troski,
gdy ona trwała dalej, obrócona tyłem
do słońca, co ją w uścisk pochwyciło boski.