Potrzebujemy Twojej pomocy!

Na stałe wspiera nas 457 czytelników i czytelniczek.

Niestety, minimalną stabilność działania uzyskamy dopiero przy 500 regularnych darczyńców. Dorzucisz się?

Szacowany czas do końca: -
Bruno Jasieński, Pieśń o głodźe

    Poprawiono błędy zgodnie z Erratą ze źródła: mi -> im, zaćągńęli -> zaćągnęli, krzyk -> kszyk, ekranie -> ekrańe, jacśy ludźe -> ludźe jacyś, mami -> mamy.

    Bruno JasieńskiPieśń o głodźe

    REŃI
    W ROCZŃICĘ ŚMIERĆI
    7 — V — 1922
    ZAMIAST KWIATUW
    libres de tous liens
    donnons-nous la main

    apollinaire

    Prolog

    1
    w wielotyśęcznyh, stuulicyh miastah
    wyhodzą codźenńe tyśące gazet,
    długie, czarne kolumny słuw,
    wykszykiwane głośno po wszystkih bulwarah.
    5
    piszą je mali, starśi ludźe w okularah.
    ńeprawda,
    pisze je Miasto
    stenografją tyśąca wypadkuw.
    rytmem. tętnem. krwią.
    10
    długie czterdźestoszpaltowe poematy.
    wystukują je stutyśęczne aparaty,
    kture słyszą puls świata za miljony mil,
    agencje reutera, havasa, paty,
    długie, kilometrowe papierowe zwitki.
    15
    komuńikaty.
    miasto słyszy wszystko.
    wie za kogo wyhodźi kśężńiczka hiszpańska
    i co spiskują w gdańsku ńemcy wćąż ńesforńi,
    o budowie w himalajah nowego wiaduktu,
    20
    radiodepesze z kaliforńji
    i stan pogody w timbuktu.
    o wszystkim pisze miasto w swoih 40-szpaltowyh poematah:
    strajki w elektrowńah. pszejehańa. samobujstwa.
    oto jest prawdźiwa gigantyczna poezja.
    25
    jedyna. dwudźestoczterogodźinna. wieczńe nowa.
    ktura dźała na mńe, jak śilny elektryczny prąd.
    jak śmieszne są wobec ńej wszystkie poezje.
    poeći, jesteśće ńepotszebńi!
    ja ńe czytam strinberga, ańi norwida,
    30
    ńe pszyznaję śę do żadnego spadku.
    czytam świeże, pahnące farbą dźenńiki,
    z bijącym sercem pszeglądam rubryki wypadkuw,
    kture mńe kłują, jak ostre pilńiki.
    o, nadzwyczajne wypadki.
    35
    samobujstwa. podżuceńa. katastrofy.
    krutkie spięća. tajemńicze pożary.
    czarne strajki. rozstszelańa. napady.
    jaka ogromna kryje śę w was tajemńica.
    ńepszetłumaczalna.
    40
    tajemńica pulsującyh miast.
    kszyczy w was ukszyżowana ulica.
    żywe, odpreparowane od naskurka mięso.
    ja,
    ktury śpię,
    45
    kiedy otello morduje desdemonę,
    czuję, jak mi śę nogi pszerażone tszęsą,
    gdy na rogu, otoczony gawiedźą
    zdyha ślepy, zajeżdżony koń.
    oto jest prawdźiwy, ńemalowany teatr.
    50
    wielobarwne, heraklitowskie wszystko,
    walące konkretnośćą, jak obuhem, z nug.
    wie o tem dobże i motłoh,
    kiedy gapi śę na bezpłatne widowisko.
    ńe wiedzą tego pańe i panowie
    55
    z taktem
    pszehodzący na drugą stronę, gdy na płytah
    wśrud grobowej, naprężonej ćiszy
    idźe ćężki, pszedśmiertelny balet.
    panowie ńe mogą pogodźić śę z faktem
    60
    że teatr ten ma wiele ńewątpliwyh zalet.
    piszą o tym wszystkim gazety.
    piszą więcej.
    w rubryce nadzwyczajnyh wypadkuw
    są małe, ńewyraźne wzmianki
    65
    o śmierćah
    jakihś ńewiadomyh ludźi,
    kture śę kończą słowami:
    «… zawezwany lekaż pogotowia skonstatował śmierć głodową…»
    o ńewiadomi, bezimienńi ludźe
    70
    zagłodzeńi w saharah miljonowyh miast,
    kturym ńe miał kto podać nawet bułki z masłem.
    o wasze śine, popuhńęte trupy,
    jak o własne,
    upomńi śę żarłoczne, wszystkożerne Miasto.
    75
    czarne, natłoczone prosektorja
    wyeksploatują wasze zwłoki,
    rozdłubią resztki waszyh ćał od kośći.
    wy jesteśće pszedźiwnym nawożącym sokiem
    wielkiej, ńeobliczalnej, wspańałej Ludzkośći!
    80

    I

    daj tważ do kolan swoih pszytulić.
    krew z twoih palcuw zliżem.
    z odżuconymi bezwładńe
    rękami
    85
    ulic
    leżało Miasto kszyżem.
    pszybili go do źemi ćwiekami lamp
    jażące białe gwoźdźe wżarły śę,
    jak kszyki.
    90
    pszyszła noc
    i pszylgnęła do krwawyh ramp
    palącą hustą werońiki.
    okropna,
    lepiej deszczem po tważy tłuc,
    95
    jak tyh
    ukszyżowanyh na bramah rajuw.
    krople czarne,
    maleńkie,
    natrętne,
    100
    wyżucone z krwią razem zpowrotem
    z płuc
    po czarnej pooranej szynami tważy
    spłynęły łzami tramwajuw.
    jeszcze i jeszcze
    105
    bezkształtne, wypukłe
    domy czarne, obślizgłe, karmione deszczem
    napęczńały, jak gąbki,
    napuhły,
    rozlały śę, rozpełzły rozdęte, stulice
    110
    wystąpiły ńa hodńiki z ćemnośći,
    zsunęły śę,
    pszyćęły kszyczącą ulicę
    — ludźe!
    — pomużće!
    115
    — rozgńotą!
    wypłynęły w uśćisku skrwawione wnętsznośći
    i bez jęku wylały śę w błoto.
    a czarne śćany rosną,
    ćągną śę do gury.
    120
    zasłońiły całe ńebo,
    zakryły szczyty,
    jakby ogromne ołowiane hmury
    na źemi użądźiły meeting.
    ńe będę żył, jak kato, ńi walczył, jak samson.
    125
    głud, ktury rośńe we mńe, ćiska mną w gorączce.
    był człowiek, ktury ńe jadł, nazywał śę hamsun
    i zrobił na tym puźńej sławę i pieńądze.
    na wytartej kanapie, skręcony w sześć
    leżę prężąc do gury zśińały profil.
    130
    dźeń odhodząc wył długo zjeżywszy szerść,
    a teraz noc mi śpiewa swe dźiwne strofy…
    zaraz sufit bez szmeru zsuńe śę w pokoju.
    pszygńeće pomaleńku
    ćiho i jasno.
    135
    wolno tynk śę na śćanah rozdwoił,
    jakby pokuj wargami mlasnął.
    śćan rozmokńętyh bezzębne dźąsła
    poruszyły śę wolno.
    żują cmokając.
    140
    nagle stuł po podłodze zapląsał
    i piec podskoczył, jak pajac.
    coraz bliżej i bliżej zsunęły śę śćany.
    ńe odephnąć rękami pełznącyh tapet.
    ćiho…
    145
    na palcah…
    jak pies śćigany…
    już tylko za parapet…
    TERAZ!!
    a ku ku!
    150
    głową w duł.
    cztery okna
    i
    trrrah!
    o miękki asfaltowy materac.
    155
    polećało.
    zatańczyło.
    upadło.
    i jeszcze
    odbity, jak od gutaperkowej posadzki
    160
    lecę.
    odskakuję od gzymsuw, jak piłka,
    z deszczem
    i w gurę wystszelam świece.
    gumową czaszką o bruk
    165
    i wyżej
    hop!
    odbijam śę zpowrotem.
    do gury i na duł.
    z rozpostartymi rękami lecę pod strop
    170
    i znowu na źemię spadam.
    już myśli, jak kobiety, walą śę z nug,
    oćężałe,
    jak kłęby w zbużonym ruszće.
    jeszcze hwila i czaszka tszaśńe o bruk.
    175
    — pomużće!
    — pomużće!!
    — pomużće!!!
    pszybiegli wystraszeńi.
    otoczyli kołem.
    180
    w rozpostartego wparli pszerażone oczy.
    — ńe bujće śę.
    — ńe kszyczće.
    — ńic ńe zwihnąłem.
    — pszyćiśńijće mńe.
    185
    — mocńej!
    — odskoczę!!
    pohylili śę.
    pszygńetli.
    zagrali na trąbce.
    190
    blizkie zmieszane tważe, pszestraszone trohę.
    dwuh wyśadło z karetki i wsadźić mne w głąb hce!
    na skołataną głowę wćągną mi pończohę!!
    położyli na miękkie.
    … daleko.
    195
    … pszyszłość.
    … długie źelone palmy kołyszą śę w czaszce.
    Reńu!
    to ty?
    jak dobże że pszyszłaś.
    200
    aksamitnymi rękami po tważy mńe głaszczesz.
    pamiętasz wtedy wieczur…
    deszcz za oknem śpiewał.
    słuhałem czy hoć jeden nerw Twuj jeszcze drży mną.
    na źelonym cmentażu teraz skomlą dżewa
    205
    i jest tak bezlitośńe, pszejmująco źimno.
    teraz sam, jak podżutek pszez pusty pszytułek,
    pujdę pomiędzy ludźi daleki i obcy.
    w maleńkim gńazdku serca ńema już jaskułek,
    zabili mi ostatatńą źli, ńegżeczńi hłopcy.
    210
    hlipiący skowyt z krtańi na wieżh śę wyspinał.
    czepia śę Twojej sukńi, pełzńe ku dłońom.
    ućekać ńe mam śiły.
    nadhodźi finał.
    zajadli mali ludźe z psami mńe gońą.
    215
    ogromny tłum
    z laskami
    czarny,
    jak powudź
    rośńe,
    220
    wije śę za mną
    długi,
    jak ogon.
    zamknęli dżwi!
    zapuźno!
    225
    ńe mam gdźe śę shować!
    malutki prosty człowiek podstawił mi nogę!!
    już.
    już.
    dopadli.
    230
    stratowali.
    zmięli.
    podeptanego trupa podńeśli, jak sztandar
    wysoko
    i na pszedźe,
    235
    nad tłumem
    obok kapeli
    pońeśli.
    śńeg padał gruby i w oczah narastał.
    szli ludźe ńezliczeńe, bezładńe i tłumńe,
    240
    kiedy zakrepionymi ulicami miasta
    pońeśli mńe w ogromnej ołowianej trumńe.
    szli kśęża z kadźidłami, jeden długi gest rąk
    i związek literatuw w cylindrah i krepie
    i cehy z horągwiami,
    245
    w tużurkah,
    z orkiestrą,
    a potem tłum śę czarny na rogah doczepiał.
    na placu teatralnym tłum rozlał śę w mrowie.
    dzwony dwońiły w dzwony i w dzwonah ih kszyk ńikł,
    250
    gdy nagle
    straszny,
    obandażowany
    człowiek
    podńosłem śę ogromny,
    255
    groźny,
    jak wykszykńik!
    panowie!
    jestem wzruszony.
    widźiće, zbladłem.
    260
    żegńaće mńe tak piękńe i tyle tu kobiet,
    ale zapominaće, że ńic dziś ńe jadłem
    i muszę iść zaraz na obiad.
    o!
    cisza.
    265
    i ryk jeden!
    kszyki. spazmy. płacze.
    hałas powstał i tumult.
    kszyczeli: «zmartwyhwstał»!
    jakby na pszedstawieńu opery w teatsze
    270
    nagle zaśpiewał statysta.
    panowie!
    ńe klękajće.
    ńe płaczće.
    ńe kszyczće.
    275
    widźiće, stoję zdrowy, cudowny i prosty!
    ah, skurcz śę w sobie,
    wyksztuś na bruk swoje żyće
    i idźće z ńim pod ręce tańcować na mosty.
    ńe będźemy już odtąd umierać więcej,
    280
    ktużby nas takih pięknyh i olbżymih gżebał.
    roześmiejće śę wszyscy,
    weźće śę za ręce
    i prosto marszałkowską pujdźemy do ńeba.
    jak może każdy z nas,
    285
    co dźiśaj tańczą,
    stać sę martwym,
    śmierdzącym,
    po kturym śę skrupulatńe wykadza zakrystję.
    nas,
    290
    z kturyh każdy sam jest żyjącą monstrancją
    na serca swego białą euharystję.
    pozdejmujće ih z kszyżuw!
    ńeh źemią kroczą
    ći,
    295
    co hćeli pszez wieki umierać za nas.
    żyće cudownym sokiem trysnęło nam w oczy,
    jak pod nożem dojżały ananas!
    … z pszyczajonyh zaułkuw w noc ku spelunkom
    czarna zmowa wypełzła,
    300
    wije śę, jak skorek.
    pohwyćili mńe z tyłu!
    wiążą!
    ratunku!!
    na głowę mi wćągają straszny czarny worek!
    305
    pszyszła noc głuhońema i w głowah śadła,
    małe kaszlące serce pszyćisnęła ręką.
    słyszę!
    źemia już dudńi od stup, jak kowadła.
    tszymajće!
    310
    tętna mi pękną!
    z daleka jeszcze.
    słońce głowy im paży.
    olbżymi głodńi ludźe, czarńi od maszyn!
    idźeće,
    315
    wiem.
    ńe patszće!
    ńe tszeba tważy!
    każdy z was będźe mesjaszem! !
    o wyksztuś śę z twyh piwńic,
    320
    wywal śę na wieżh,
    jak krew buhńij pszez okna i wszystko zalej
    tłumie hamuw,
    co ńebo głowami dźurawisz!
    jakie ogromne może wyobrażeń!
    325
    jakie cudowne dale!
    serce olbżymie w krtańi stanęło i skacze.
    wypluję pod nogi, w piah wam.
    idźeće!
    kszyczeć ńe mogę!
    330
    ogromńi w zoży pożodze.
    trup muj
    krwawy,
    stratowany,
    czerwony,
    335
    jak łahman,
    z kturego może szmatę na swuj sztandar udrą,
    w śmiertelnym zapatszeńu leży wam na drodze,
    po kturej pszehodźiće
    w JUTRO!
    340

    II

    w maju,
    w zaźeleńonej słonecznej stolicy
    spacerowały po trotuarah kobiety dźeći i żołńeże,
    gdy nagle
    345
    z buhającej aorty pszeczńicy
    bęben udeżył.
    szli kolumnami,
    za rogiem ginęli
    szereg za szeregiem rytmiczny i twardy
    350
    na pierśah szarych, żołńerskih szyneli,
    jak kwiaty,
    czerwieńały czerwone kokardy.
    za szeregami uliczńicy
    z kszykiem i świstem
    355
    gońili tańczący,
    wyżucali czapki.
    ulice śę kłańały białe i czyste.
    w wypiekah słońca opadały kwiatki.
    pszehodźiły kompańje ruwno, jak na mustsze,
    360
    bez komendy tszymały swuj cudowny krok,
    wszyscy porwańi jednym
    miljonowym
    spazmem.
    i w tłumie błysk bagnetuw odbił śę,
    365
    jak w lustsze
    i zahłysnął śę cały dźikim entuzjazmem.
    na ulice tłumy jasnyh roześmianyh ludźi
    wyżygały na słońce obdrapane domy.
    panny. służące. prostytutki
    370
    uśmiehają śę do śebie,
    jak znajome,
    i serca pod bluzkami tłuką im,
    jak gongi.
    na gmahu poczty i telegrafu
    375
    rozwińęta
    olbżymia czerwona horągiew
    na wszystkih piętrah stukające aparaty
    wyżucają podłużne papierowe świstki:
    wieść na cztery końce świata
    380
    wszystkim. wszystkim. wszystkim.
    w tokio zdenerwowany japoński mikado
    odbiera rozedrgane, dzwońące depesze
    i rozmawia iskrami z londynem
    że wyrosły już, zagrażając zagładą
    385
    światu
    czerwone ręce proletorjatu.
    a wieczorem
    z czarnego oszalałego miasta,
    z katedry,
    390
    ćemnymi zaułkami wśrud śpiewuw i świstu
    w pole płaszcza kryjąc tważ
    ućekał hrystus,
    gdy nagle tłum go na placu
    dopadł.
    395
    pohwyćili ze ręce.
    zawlekli.
    czarńi obdarći ludźe od kielńi i łopat.
    zaćągnęli kszyczącego,
    boso,
    400
    na rug,
    na miejscu samosąd.
    kuharki zahrypńęte podnośiły pięśći:
    — za naszą kszywdę!
    — za nasze curki, co śę poszły po hotelah łajdaczyć!
    405
    — za nasze stare, sharowane matki!
    — za naszą hańbę pszepłakanyh mąk,
    — kturąś dzwonkiem zagłuszał i karmił opłatkiem!
    kułakami, laskami zabili, zatłukli.
    poturbowane, umęczone ćało
    410
    upadło pod razami spracowanyh rąk.
    w tym samym czaśe,
    kiedy dusza moja w kaloszah «treugolnik»
    w warszawie,
    w natłoczonym kińe,
    415
    śćiśnęta
    prużno czekała zbawieńa.
    w środku detektywicznego włoskiego dramatu
    odńehceńa zerwała śę lenta
    i na płutńe wśrud śmiertelnej ćiszy
    420
    ukazała śę ta sama scena.
    kszyk powstał na sali i pańika.
    żućili śę w popłohu do dżwi.
    mężczyźńi tratowali kobiety.
    prużno ćiskał śę pszy aparaće mehańik,
    425
    a gdy wreszće zapalono kinkiety
    na ekrańe zostały czarne plamy krwi.
    po ulicah snują ludźe jacyś,
    ćeńe prawie
    i giną zańim słowo śę głośno wymuwi,
    430
    a w oświetlonej sali tow. hygieńicznego
    histeryczne studentki i gawiedź
    oklaskują źewającą estradę,
    z kturej kłańał śę glinka i kohał śę tuwim
    tważe krwią im zahwytu nabiegły
    435
    nalane.
    czekajće, tważe te, skądś znam!
    to tłum ten sam,
    ktury we mńe w zakopanem
    rozjuszony w bezbronnego ćiskał jajka i cegły.
    440
    i kiedy żegnany oklaskami shodźił ostatńi błazen,
    wszedłem wolno na estradę
    i powiedźałem prawie ze smutkiem.
    — panowie,
    — ńic ńe wieće.
    445
    — dostałem depeszę.
    — dźiśaj wyjeżdżam.
    zdaję śę że ńikt śę ńe rozpłakał.
    było ćiho.
    ktoś zaczął bić brawo.
    450
    wyszedłem wolno na ulicę.
    dorożka odwiozła mńe na dwożec.
    kłańały śę latarńe ńewiadomo po co;
    gdy poćąg szyby okien hustką dymu czyśćił.
    shyleńi pod piecami
    455
    majową nocą
    śpiewali na zwrotńicah czarńi maszyńiśći.

    Śpiew maszyńistuw

    słońce pszygńutłszy kolanem, skury dymiące śę połće
    długo do mięsa obdźerał nasz pokrwawiony scyzoryk.
    460
    w noce bezgwiezdne majtkom na świata płonącym drednouće
    tważ wylizały do krwi nam zoży czerwone ozory.
    nam-li wyrosłym w trudźe pod wśćekłą zdażeń ulewą
    błądźić po możah uńeśeń w gwiezdne wsłuhanym kapele?
    zgodnym wyśiłkiem twardyh rąk rozhuśtamy w lewo
    465
    czarńi, maleńcy ludźe źemi olbżymi propeller.
    patszył na wszystko z gury nasz bezpartyjny pan bug.
    płakał nad nami deszczem, aż wreszće krwią śę wysmarkał.
    gdy walec wiekuw gńutł nas, krwi naszej twardyh jambuw
    słuhało stare słońce łyse, jak łeb bismarka.
    470
    długo świećiło w ślepia nam, purpurowym mużynom,
    w mordy zwęglone w hutah, do kturyh pszyrusł kopeć.
    gdy go, zwleczone na źemię, nuż robotńiczy zażynał,
    tłum śę na trupa żućił krew buhającą żłopać.
    z żyćem rozgranym pod ręce na świata szerokie trakty
    475
    wyszliśmy rano, śpiewając, z płahtą koloru flamingo.
    paszcz wytoczonyh mitraljez suhe rytmiczne antrakty
    w krtań zabijemy z powrotem kulą wyplutą z brauninga.
    kto nam, kto nam teraz drogę zagrodźi samym?
    wszystko zmiażdżymy butami piękńi, ogromńi i ludzcy.
    480
    miejsca! gromada idźe. proletarjacki samum!
    czapkami drogę wymośćił taneczny krok rewolucji.
    świat postawiony pod śćanę, jak mały, blady człowieczek,
    mrugał bezradńe oczkami, gdy kolbyśmy wzńeśli do ramion.
    płakał zmartwiony hrystus o dusze swoih owieczek
    485
    gdy salwą gruhnęły lufy i śńeg śę krwią poplamił.
    nam-li dźiś skomleć nad trupem, gdy hymnem tętńi nerw,
    czaszką o źemię gżmoćić i kszyczeć: ńe pszeklinaj! ?
    do wszystkih okien i dżwi już wali kolbami mauzeruw
    w łunah wshodzącej żoży wielka świetlana NOWINA!
    490
    robotńikom warszawy i łodźi, czyje
    uśmiehy zawsze oślepiają.

    III

    a potem pszyszły dńi,
    dńi dźiwne,
    495
    pełne purpurowej grozy
    i krutkie, blade, pszerażone noce.
    ulicami pędźiły ćężkie autowozy
    naładowane ludźmi, od bagnetuw ostre
    i pełno było wszędźe lepkiej, skszepłej krwi,
    500
    jakby kto rozdarł wielką, zaropiałą krostę.
    hodńikami wałęsali śę bladźi, dźiwńi ludźe
    z błyszczącymi ńesamowiće, wklęsłymi oczyma
    i wszystko był dźiwńe mętne,
    jak w gorączce.
    505
    czas śę zatszymał.
    dńi pszyhodźiły śpiące
    i noce koloru khaki.
    nad pustymi ulicami żażyły śę lampy,
    żucając długie ćeńe białe i czerwone.
    510
    po nocah, pod eskortą, zawsze w jedną stronę
    wywoźili żołńeże długie, czarne paki.
    jednego rana żeki wygłodńałyh ludźi
    korytami zaułkuw spłynęły na plac
    i kszyk miasto obudźił:
    515
    te śćerwy!
    oszukją nas władzą, kturej ńe hcą dać.
    mamy ih władzę gdźeś!
    nam praw ńe potszeba!
    ńeh nam dadzą hleba!
    520
    my — hcemy — jeść! !
    — — — — — — — —
    na możu białym ćiho z dołu,
    gdy pszypływ okręt muj kołysze
    pszykładam ręce tubą do ust
    525
    i kszyczę:
    SŁYSZĘ!!
    coś śę wyrwało z pętuw tam,
    kszyk zbuntowanej czarnej załogi.
    czekajće, sprute mam wyłogi.
    530
    powiodę wszystkih dźiśaj sam!
    na cztery strony cztery drogi,
    rozkładam ręce, wszystkie tam!
    hodźće tu,
    wołam was, jak gustaw,
    535
    kturyh zapadłe w głąb policzki
    pozwolą jasno mi policzyć
    ileśće dńi ńe mieli w ustah.
    czarńi, brązowi, biali braća!
    zgrajo obdarta i wyhudła!
    540
    gdy nocą kśężyc wyjży z hmur,
    jak szczury wyłaźiće z nur.
    pełzńeće,
    wlokąc nug swyh szczudła,
    pod okna, gdźe pszy stołah żrą
    545
    za szybą natłoczonyh baruw
    sterty kompotuw i homaruw
    drańe spaśone waszą krwią
    i dźiwńe oczy wam śę lśńą,
    aż was ńe spłoszy kszyk zegaruw.
    550
    gdy wiatr pułnocny dżewa czesze,
    pszez taśmy gur po nocy widnej
    od śńeżnyh tundr do portu w sidney
    widzę rozlane wasze żesze.
    gdy w polah czarne ćeńe tańczą,
    555
    splątane w jeden długi łańcuh,
    do miast spełzaće śę szarańczą,
    śadaće ćiho w progah dżwi
    czuwać nad zdrowym snem mieszkańcuw,
    kturym śę wtedy w snah
    560
    majaczą
    kałuże czarnej, tłustej krwi.
    o braća moi wszystkih ras
    z europy, azji i ameryk,
    ilu was jeszcze jest gdźe więcej,
    565
    armje zgłodńałe!
    nowe stany!
    nastąpił czas
    i świat, jak kleryk
    pszyjmuje hszest czerwonyh święceń.
    570
    pujdźeće za mną dźiśaj tam,
    gdźe żrą zamorskie mangustany!
    — — — — — — — —
    opadała na miasto mgła jeśennej słoty.
    był dźeń hłodny, bezbarwny, wilgotny, jak kanał.
    575
    w mokrej mgle po zaułkah do rana
    kasłały kulomioty.
    — — — — — — —
    — — — — — — —
    — — — — — — —
    580
    — — — — — — —
    — — — — — — —
    — — — — — — —
    — — — — — — —
    — — — — — — —
    585
    — — — — — — —
    bżuhy nasze źelone, granatowe, śine,
    takie lekkie pszedźiwńe, ćężą nam, jak więzy.
    w dźeń żujemy ńesmaczną słodkockliwą ślinę,
    a w nocy śśemy własny zskorupiały język.
    590
    w głowie huczą nam ćągle jakieś dźiwne szmery
    i straszna czczość w żołądku okropńe nas nudźi,
    widźimy tylko w guże pszez okna suteryn
    nogi szybko ulicą pszehodzącyh ludźi.
    a nocą gdy zaśńemy strawieńi bezruhem,
    595
    poskręcawszy wyhudłe, popuhńęte członki,
    śńi nam śę taki słodki prawdźiwy baumkuhen
    na dźedźińcu słonecznym sąśedńej ohronki.
    wyćągamy do ńego ręce pszez sztahety,
    węsząc palcami prużńę, jak ssawkami macek,
    600
    a małe, czyste dźeći i białe kobiety
    kładą nam w ńe pahnący ukrajany placek.
    pożeramy ksztusząc śę, kawałami, gwałtem
    dobre, słodkie, pszedźiwne, wypieczone ćasto…
    gdźeś blizko słyhać trąbki…
    605
    … to mięćutkie auta
    pszysyła po nas wielkie, dobroczynne MIASTO.

    Finał

    na miękkiej trawie tważą do hmur
    leżę ogromny hiński bogdyhan.
    610
    ńe tknął mńe żaden piorun ńi mur,
    a jednak czuję, że zdyham.
    i kiedy z estrad płonącyh jaśńej
    ćiskam swoje ohłapy brutalny i wielki,
    śmierć moja może dogryza już właśńe
    615
    moje ostatńe cukierki.
    ńe będę pisał wierszy. — jak pusty kłos są,
    lecz wiem, że ći, co raz słyszeli je,
    jak zarazę za sobą wszędźe pońosą
    kaprysuw moih ewangelje.
    620

    ortografja według mańifestu
    autora z dńa 25 marca 1921
    «w sprawie ortografji uprosz-
    czonej» («1-a jednodńuwka fu-
    625
    turystuw. mańifesty futuryz-
    mu polskiego. czerwiec 1921.»

    15 zł

    tyle kosztują 2 minuty nagrania audiobooka

    35 zł

    tyle kosztuje redakcja jednego krótkiego wiersza

    55 zł

    tyle kosztuje przetłumaczenie 1 strony z jęz. angielskiego na jęz. polski

    200 zł

    tyle kosztuje redakcja 20 stron książki

    500 zł

    Dziękujemy za Twoje wsparcie! Uzyskujesz roczny dostęp do przedpremierowych publikacji.

    20 zł /mies.

    Dziękujemy, że jesteś z nami!

    35 zł /mies.

    W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na opłacenie jednego miesiąca utrzymania serwera, na którym udostępniamy lektury szkolne.

    55 zł /mies.

    W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na nagranie audiobooka, np. z baśnią Andersena lub innego o podobnej długości.

    100 zł /mies.

    W ciągu roku twoje wsparcie pozwoli na zredagowanie i publikację książki o długości 150 stron.

    Bezpieczne płatności zapewniają: PayU Visa MasterCard PayPal

    Dane do przelewu tradycyjnego:

    nazwa odbiorcy

    Fundacja Wolne Lektury

    adres odbiorcy

    ul. Marszałkowska 84/92 lok. 125, 00-514 Warszawa

    numer konta

    75 1090 2851 0000 0001 4324 3317

    tytuł przelewu

    Darowizna na Wolne Lektury + twoja nazwa użytkownika lub e-mail

    wpłaty w EUR

    PL88 1090 2851 0000 0001 4324 3374

    Wpłaty w USD

    PL82 1090 2851 0000 0001 4324 3385

    SWIFT

    WBKPPLPP

    x
    Skopiuj link Skopiuj cytat
    Zakładka Istniejąca zakładka Notka
    Słuchaj od tego miejsca