Spis treści
1. w zakresie pisowni łącznej/rozdzielnej: nienajgorsze -> nie najgorsze, zwolna -> z wolna, nie dającej -> niedającej, nie przyszyte -> nieprzyszyte;
2. inne: Acha! -> Aha!, ręczynie -> rączynie, tłomaczyć -> tłumaczyć, od skrzypców -> od skrzypiec, jedynastej -> jedenastej, pierzchnęły -> pierzchły, Kaifasza-> Kajfasza.
Zmiana zapisu: między kolegami w pierwszej (obecnie już w drugiej klasie) -> między kolegami w pierwszej (obecnie już w drugiej) klasie.
Zgodnie ze standardami WL zmieniono zapis akapitów dialogowych w ten sposób, aby pauza stanowiła znak oddzielający przytoczoną wypowiedź od wtrętów narracyjnych.
Poprawiono błędy źródła: Zo to -> Za to, mintut -> minut, słumionym -> stłumionym, argumetów -> argumentów, przyjaciala -> przyjaciela, mnia -> mnie, nie złego -> nic złego, grugi -> drugi, ża -> że, rzucacjąc -> rzucając, dziesiejszych -> dzisiejszych.
Grzechy dzieciństwa
1Urodziłem się w epoce, kiedy każdy człowiek musiał mieć przydomek, choćby niekoniecznie słuszny.
2Z tego powodu naszą dziedziczkę nazywali hrabiną, mego ojca jej plenipotentem, a mnie bardzo rzadko Kaziem albo Leśniewskim, ale dość często urwisem, dopóki byłem w domu, albo osłem, kiedym już poszedł do szkół.
3Ponieważ na próżno szukałby kto nazwiska naszej dziedziczki w słowniku rodzin arystokratycznych, zdaje mi się więc, że blask jej hrabiowskiej korony nie sięgał dalej niż plenipotencja mego śp. ojca. Przypominam sobie nawet, że tytuł hrabiny był rodzajem pomnika, którym śp. mój ojciec uczcił radosny wypadek podwyższenia mu pensji rocznie o sto złotych. Nasza pani w milczeniu przyjęła ofiarowaną jej godność, a w kilka dni później ojciec mój awansował z rządcy na plenipotenta i otrzymał zamiast dyplomu niesłychanej wielkości wieprzka, po sprzedaniu którego kupiono mi pierwsze buty.
4Ojciec, ja i moja siostra Zosia (bom już nie miał matki) mieszkaliśmy w murowanej oficynie, o kilkadziesiąt kroków od pałacu. Pałac zaś zajmowała pani hrabina z córeczką Lonią, moją rówieśniczką, z jej guwernantką, ze starą gospodynią Salusią, tudzież z wielką liczbą garderobianych i panien służących. Dziewczęta te po całych dniach szyły, z czego wyprowadziłem wniosek, że wielkie panie są od tego, żeby darły odzież, a dziewczęta — ażeby ją naprawiały. O innych przeznaczeniach wielkich dam i ubogich dziewcząt nie miałem pojęcia, co w oczach ojca stanowiło jedyną moją zaletę.
5Pani hrabina była młodą wdową, którą mąż dość wcześnie pogrążył w nieutulonym smutku. O ile mi wiadomo z tradycji, nieboszczyka nikt nie tytułował hrabią ani on nikogo plenipotentem. Natomiast sąsiedzi z dziwną w naszym kraju jednomyślnością nazywali go półgłówkiem. W każdym razie był to człowiek niepospolity. Zajeżdżał wierzchowe konie, tratował na polowaniach chłopskie zasiewy, a z sąsiadami pojedynkował się o psy i zające. W domu męczył żonę zazdrością, a służbie zatruwał życie długim pieprzowym cybuchem. Po śmierci oryginała jego wierzchowce poszły do wożenia gnoju, a psy rozdarowano. Świat zaś otrzymał po nim w spadku małą córeczkę i młodą wdowę. Ach! przepraszam, bo został jeszcze olejny portret nieboszczyka z herbowym sygnetem na palcu i — ów pieprzowy cybuch, który, skutkiem niewłaściwego użycia, wygiął się jak turecka szabla.
6Pałacu prawie nie znałem. Raz dlatego, żem wolał biegać po polach niż wywracać się na śliskiej posadzce, a po wtóre, że mnie tam nie wpuszczała służba, bo przy pierwszych odwiedzinach miałem nieszczęście stłuc duży wazon saski.
7Z hrabianką przed moim wejściem do szkół bawiliśmy się tylko jeden raz, mając oboje niespełna po dziesięć lat. Przy sposobności chciałem ją nauczyć sztuki łażenia po drzewach i usadowiłem ją na żerdziowym płocie w taki sposób, że dziewczynka poczęła wniebogłosy krzyczeć, za co jej guwernantka wybiła mnie niebieskim parasolem, mówiąc, że mogłem Lonię zrobić na całe życie nieszczęśliwą.
8Od tej pory zbudził się we mnie wstręt do małych dziewcząt, z których żadna nie była w stanie ani łazić po drzewach, ani kąpać się ze mną w stawie, ani jeździć konno, ani strzelać z łuku albo rzucać kamieni z procy. W razie zaś bitwy, bez której — cóż znaczy zabawa! — prawie każda zaczynała mazać się i biegła do kogoś na skargę.
9Ponieważ z folwarcznymi chłopcami ojciec znowu nie pozwalał mi się wdawać, a siostra prawie całe dnie przepędzała w pałacu, więc rosłem i hodowałem się sam jak drapieżne pisklę, które porzucili rodzice. Kąpałem się pode młynem albo w dziurawym czółnie pływałem po stawie. W parku ze zwinnością kota goniłem po gałęziach wiewiórki. Raz wywróciło mi się czółno i pół dnia przesiedziałem na pływającej kępie, nie większej od balii. Raz przez dymnik wdrapałem się na dach pałacu tak nieszczęśliwie, że musiano związać dwie drabiny dla sprowadzenia mnie stamtąd. Innego dnia całą dobę błąkałem się po lesie, a jeszcze innego stary wierzchowiec nieboszczyka dziedzica, przypomniawszy sobie lepsze czasy, z godzinę ponosił mnie przez pola i w końcu — zapewne niechcący — przyprawił o złamanie nogi, która zresztą zrosła mi się dość prędko.
10Nie mając z kim żyć, żyłem z naturą. Znałem w parku każde mrowisko, w polu każdą jamę chomików, w ogrodzie każdą ścieżkę kretów. Wiedziałem o ptasich gniazdach i o dziuplach, gdzie hodowały się młode wiewiórki. Odróżniałem szmer każdej lipy około domu i umiałem wyśpiewać to, co wiatr wygrywa na drzewach. Nieraz słyszałem jakieś wiekuiste chodzenie po lesie, choć nie wiedziałem, czyje ono. Wpatrywałem się w migotanie gwiazd, rozmawiałem z nocną ciszą, a nie mając kogo całować, całowałem psy podwórzowe. Matka moja dawno odpoczywała w ziemi. Już nawet pod przyciskającym ją kamieniem zrobił się otwór sięgający pewnie aż do wnętrza grobu. Raz, kiedy mnie za coś obito, poszedłem tam, wzywałem jej, nadstawiałem ucha, czy nie odpowie… Ale nie odpowiedziała nic. Widać, naprawdę umarła.
11W owym czasie tworzyłem sobie pierwsze pojęcia o ludziach i o ich stosunkach. W mojej na przykład wyobraźni plenipotent musiał koniecznie być trochę otyły, mieć rumianą twarz, wąs zwieszony, duże brwi nad siwymi oczami, basowy głos i przynajmniej taką zdolność do krzyczenia — jak mój ojciec. Osoby zwanej hrabiną nie mogłem wyobrazić sobie inaczej, tylko jako wysoką damę, z piękną twarzą i smutnymi oczyma, chodzącą w milczeniu po parku w białej, powłóczystej sukni.
12Za to o człowieku noszącym tytuł hrabiego nie miałem pojęcia. Podobny człowiek, gdyby nawet istniał, wydawał mi się rzeczą mniej znaczącą od hrabiny, a nawet całkiem nieużyteczną i nieprzyzwoitą. Według moich poglądów, tylko w obszernej sukni z długim ogonem mógł przemieszkiwać majestat jaśnie wielmożności; wszelkie zaś odzienia krótkie, obcisłe, a tym bardziej złożone z dwu części mogły służyć tylko pisarzom prowentowym, gorzelnikom, a w najlepszym razie plenipotentom.
13Taki to był mój legitymizm oparty na przykazaniach ojca, który nieustannie zalecał mi — kochać i czcić panią hrabinę. Zresztą gdybym kiedy zapomniał o tych przepisach, dość mi było spojrzeć na czerwoną szafę w kancelarii ojca, gdzie, obok kwitów i notatek, wisiała na gwoździu pięciopalczasta dyscyplina, wcielenie zasad społecznego porządku. Stanowiła ona dla mnie pewien rodzaj encyklopedii, na którą patrząc, przypominałem sobie, że nie należy drzeć butów, ciągnąć źrebiąt za ogony, że wszelka władza pochodzi od Boga itd.
14Ojciec mój był człowiek niezmęczony w pracy, nieskazitelnie uczciwy, a nawet bardzo łagodny. Z chłopów i służby nikogo nie tknął palcem, tylko strasznie krzyczał. Jeżeli zaś był nieco surowy dla mnie, to zapewne nie bez słusznych powodów. Nasz organista, któremu raz wsypałem do tabaki odrobinę ciemierzycy, skutkiem czego przez całą mszę świętą kichał zamiast śpiewać i wciąż mylił się w graniu, często mawiał, że gdyby miał takiego jak ja syna, to by mu strzelił w łeb.
15 16Panią hrabinę nazywał ojciec aniołem dobroci. Istotnie, w jej wsi nie było ludzi ani głodnych, ani obdartych, ani krzywdzonych. Komu zrobiono źle, szedł do niej na skargę; kto był chory, brał ze dworu lekarstwo; komu urodziło się dziecko, prosił dziedziczkę w kumy. Moja siostra uczyła się z hrabianką, a ja sam, choć unikałem arystokratycznych stosunków, miałem jednak sposobność przekonania się o nadzwyczajnej łagodności hrabiny.
17Ojciec mój posiadał kilka sztuk broni, z której każda była przeznaczona do innego celu. Ogromna dubeltówka miała służyć do zabijania wilków, które dusiły cielęta naszej dziedziczki; skałkowy pistolet miał być użyty na obronę wszelkiej innej własności hrabiny, a wojskowy pałasz na obronę jej honoru. Swojej własności i honoru ojciec broniłby zapewne cywilnym kijem, bo cały ów bojowy rynsztunek, co kilka miesięcy pomazany tłustością, leżał gdzieś w takim kącie na strychu, że nawet ja nie mogłem go znaleźć.
18Swoją drogą wiedziałem o tej broni i bardzom do niej tęsknił[1]. Nieraz marzyło mi się, że spełnię taki szlachetny czyn, za który ojciec pozwoli mi strzelić z ogromnego pistoletu, a tymczasem — wymykałem się do gajowych i uczyłem się „wygarniać” z ich długich pojedynek, które posiadały tę własność, że przy wystrzale wyrządzały bezpośrednią szkodę tylko moim szczękom nie tykając żadnego stworzenia.
19Pewnego dnia, podczas naoliwiania dubeltówki przeznaczonej na wilki, pistoletu na obronę własności i pałasza na obronę honoru hrabiny, udało mi się ukraść ojcu garść prochu, który, o ile wiem, nie miał jeszcze specjalnego przeznaczenia. Gdy ojciec wyjechał w pole, schwyciłem olbrzymi klucz do spichrza, który posiadał otwór podobny do lufy, tudzież dziurkę z boku, i poszedłem na polowanie.
20Wielki klucz do połowy nabiłem prochem, wsypałem szczyptę połamanych guzików od niedającej się wymienić[2] części ubrania, przybiłem jak należy pakułami, a na wywołanie eksplozji wziąłem pudło hubczanych zapałek.
21Ledwiem wyszedł za dom, ujrzałem kilka wron polujących na dworskie kaczęta. Prawie w moich oczach jedna ze szkodnic porwała kaczę, a nie mogąc go dość łatwo unieść, przysiadła na obórce.
22Na ten widok zagrała we mnie krew przodków spod Wiednia. Podkradłem się pod obórkę, zatliłem hubkę, wymierzyłem klucz w lewe oko wrony, dmuchnąłem, podpaliłem… Huknęło — jakby piorun uderzył. Ze szczytu obórki stoczyło się już zaduszone kaczątko na ziemię, wrona dotknięta śmiertelną obawą uciekła na najwyższą lipę, ja zaś ze zdumieniem przekonałem się, że w moich rękach z wielkiego klucza zostało tylko ucho, ale za to ze słomianego dachu obory zaczyna wydobywać się niewielki kłębik dymu, jakby kto palił fajkę.
23W kilka minut później obórka, wartująca[3] około pięćdziesięciu złotych, stanęła w ogniu.
24Zbiegli się ludzie, przygalopował na koniu mój ojciec, po czym, w asystencji tych wszystkich dzielnych i uczciwych osób, nieruchomość „wypaliła się — do środka ziemi” — jak powiedział pan gorzelany.
25Przez ten czas ze mną działy się nieopisane rzeczy. Naprzód pobiegłem do mieszkania i powiesiłem na właściwym miejscu — ucho od rozerwanego klucza. Potem uciekłem do parku z zamiarem utopienia się w sadzawce. W sekundę później zasadniczo zmieniłem projekt, postanowiłem kłamać jak prowentowy pisarz i wyprzeć się klucza, strzelania i obórki. Gdy mnie zaś schwytano — od razu przyznałem się do wszystkiego.
26Zaprowadzono mnie do pałacu. Na tarasie zobaczyłem mego ojca, panią hrabinę w powłóczystej sukni, hrabiankę ubraną dość kuso i moją siostrę, obie płaczące; potem — klucznicę Salusię, kamerdynera, lokaja, chłopca z kredensu, kucharza, kuchcika i cały rój pokojówek, garderobianych i dziewcząt. Gdym odwrócił oczy w przeciwną stronę, ujrzałem za budynkami — zielone wierzchołki lip, a nieco dalej żółtawobrunatny słup dymu, który, jakby umyślnie, unosił się nad pogorzeliskiem.
27W tej chwili przypomniałem sobie słowa organisty, który mówił o konieczności strzelenia mi w łeb, i wywnioskowałem, że jeżeli kiedy, to chyba dzisiaj spotka mnie śmierć gwałtowna. Spaliłem oborę, zepsułem klucz od spichrza; siostra płacze, cała służba stoi w komplecie przed pałacem, cóż to więc znaczy?… Patrzyłem tylko, czy kucharz ma swoją fuzją[4] — do jego bowiem obowiązków należało strzelanie zajęcy, tudzież śmiertelnie chorych zwierząt domowych.
28Przyprowadzono mnie do samej pani hrabiny. Ona spojrzała na mnie smutnymi oczyma, a ja, założywszy ręce w tył (jak to zwykłem był machinalnie czynić w obecności ojca), zadarłem głowę do góry, bo pani była wysoka.
29W taki sposób przez kilka chwil przyglądaliśmy się sobie. Służba milczała, a w powietrzu czuć było spaleniznę.
30— Zdaje mi się, panie Leśniewski, że ten chłopczyk jest bardzo żywego usposobienia? — rzekła melodyjnym głosem pani hrabina do mego ojca.
31— Łajdak!… podpalacz!… zepsuł mi klucz od spichrza! — odparł ojciec, a potem prędko dodał:
32— Upadnij do nóg pani hrabinie, ty łotrze!…
33I lekko popchnął mnie naprzód.
34— Macie mnie zabić, to zabijcie, ale ja tam nikomu nie będę padał do nóg — odpowiedziałem, nie spuszczając oka z pani, która zrobiła na mnie dziwne wrażenie.
35— Chy!… Jezu… — jęknęła zgorszona Salusia, składając ręce.
36— Uspokój się, mój chłopczyku, bo tu nikt nie zrobi ci krzywdy — rzekła pani.
37— Aha! nikt!… Niby ja nie wiem, że mi strzelicie w łeb… Przecie mi to obiecał organista! — odparłem.
38— Chy!… Jezu… — zawołała po raz drugi klucznica.
39— Hańbi moją starość — odezwał się ojciec. — Trzy skóry bym z tego gałgana zdarł i posolił, żeby go pod swoją obronę nie wzięła pani hrabina.
40W rogu tarasu stojący kucharz zasłonił usta ręką i śmiał się, aż zsiniał. Nie mogłem wytrzymać i — pokazałem mu język.
41Służba zaszemrała ze zdziwienia, a ojciec, chwytając mnie za ramię, krzyknął:
42— A ty znowu co?… Wobec pani hrabiny pokazujesz język?…
43— Ja pokazałem język kucharzowi, bo on myślał, że mnie tak zastrzeli jak starego bułanka…
44Pani hrabina zrobiła się jeszcze smutniejsza. Odgarnęła mi włosy z czoła, spojrzała głęboko w oczy i rzekła do ojca:
45— Kto wie, panie Leśniewski, co jeszcze będzie z tego dziecka?…
46— Szubienicznik! — krótko odpowiedział stroskany ojciec.
47— Nie wiadomo — odparła pani, gładząc mi najeżone włosy. — Trzeba by go do szkół oddać, bo tu zdziczeje.
48A potem, odchodząc do salonu, rzekła półgłosem:
49— Jest materiał na człowieka, panie Leśniewski… Trzeba go tylko uczyć.
50— Stanie się według woli pani hrabiny! — odpowiedział ojciec, dając mi pięścią w kark.
51Z tarasu odeszli wszyscy, ale ja zostałem, nieruchomy jak kamień, zapatrzony we drzwi, w których znikła nasza dziedziczka. Teraz dopiero pomyślałem z żalem: dlaczegom nie upadł do jej nóg? — i uczułem jakieś dławienie w piersiach. Gdyby kazała, chętnie położyłbym się na zgliszczach obórki i tak dałbym się powoli upiec na niej. Nie za to, że mnie nie kazała zastrzelić kucharzowi, ani zbić, ale za to, że miała taki słodki głos i takie smutne spojrzenie.
52Od tego dnia byłem już mniej swobodny. Pani hrabina nie życzyła sobie tracić w ogniu reszty zabudowań, ojcu było przykro, że nie mógł uregulować ze mną rachunku za spaloną oborę, a ja sam musiałem przygotowywać się do szkół. Uczyli mnie organista i gorzelany na przemian. Mówiono nawet, że jakichś przedmiotów będzie mi wykładała guwernantka z pałacu. Ale gdy dama ta, przy zapoznaniu się ze mną, zobaczyła, że mam pełne kieszenie nożów, kamieni, śrutu i kapiszonów, zlękła się tak, że już nie chciała widzieć mnie po raz drugi.
53— Ja takim bandytom nie daję lekcyj[5] — powiedziała do mojej siostry.
54Ja jednak w tych czasach już bardzo spoważniałem. Tylko raz chciałem się, na próbę, powiesić. Ale później wypadło mi jakieś inne zajęcie, więc nie zrobiłem sobie nic złego.
55Nareszcie w początkach sierpnia odwieziono mnie do szkół.
56Egzamin zdałem wcale dobrze dzięki polecającym listom pani hrabiny, po czym ojciec umieścił mnie na stancji z korepetycją, rodzicielską opieką i wszelkimi wygodami za dwieście złotych i pięć korcy[6] ordynarii[7] na rok i — sprawił mi szkolny uniform.
57Nowy strój tak mnie zajął, że nie mogąc nacieszyć się nim w ciągu dnia wstałem cichutko w nocy, ubrałem się po ciemku w surdut z czerwonym kołnierzem, włożyłem na głowę czapkę z czerwonym lampasem i miałem zamiar posiedzieć tak kilka minut. Ponieważ jednak noc była dżdżysta, ode drzwi trochę ciągnęło, a ja poza obrębem munduru i czapki byłem w negliżu, więc trochę zdrzemnąłem się i przespałem w uniformie do rana.
58Taki sposób nocowania bardzo rozweselił moich kolegów, ale w gospodarzu naszej stancji obudził podejrzenie, że ma w domu nadzwyczajnego urwisa. Pobiegł czym prędzej do zajazdu, gdzie stał mój ojciec, i powiedział mu, iż za żadne w świecie skarby nie chce mnie trzymać na stancji, chyba — że mu ojciec dołoży jeszcze pięć korcy kartofli na rok. Po długich targach stanęło na trzech korcach, ale swoją drogą ojciec pożegnał się ze mną w tak demonstracyjny sposób, że ani żałowałem go, kiedy wyjeżdżał, ani tęskniłem za domem, gdzie częściej mogły mnie spotkać podobne owacje.
59Przebieg mojej edukacji w klasie pierwszej nie przedstawia żadnych wybitniejszych momentów. Dziś patrząc na owe czasy z historycznej odległości, koniecznej, jak wiadomo, dla sformowania obiektywnego sądu, wyznaję, że w ogólnych zarysach życie moje zmieniło się niewiele. W szkole trochę dłużej przesiadywałem w zamkniętej sali, w domu — trochę więcej biegałem po otwartej przestrzeni. Zmieniłem suknie cywilne na mundur, a osoby, pracujące nad harmonijnym rozwinięciem moich fizycznych i duchowych uzdolnień, zamiast dyscypliny — używały rózgi.
60 61Szkoła, jak wiadomo, dzięki swemu zbiorowemu charakterowi przygotowuje chłopców do życia w społeczeństwie i daje im takie umiejętności, jakich by nie nabyli, chowając się pojedynczo. O tej prawdzie przekonałem się w tydzień po przybyciu do szkoły, gdzie nauczyłem się sztuki dawania serów, która wymaga współudziału najmniej trzech osób, a więc nie może istnieć poza obrębem społeczeństwa.
62Teraz dopiero odkryłem w sobie ten rzeczywisty talent, którego natura chroniła mnie od teoretycznych zaciekań, a popychała w kierunku działalności zbiorowej. Należałem do pierwszorzędnych graczy w palanta, bywałem matką w bitwach, organizowałem pozaklasowe wycieczki, zwane wagusami, dyrygowałem w klasie ogólnym tupaniem lub beczeniem, cośmy sobie dla wytchnienia urządzali niekiedy w sześćdziesięciu. Natomiast znalazłszy się samotnym wobec gramatycznych prawideł, wyjątków, deklinacyj i koniugacyj[8] tworzących, jak wiadomo, podstawę filozoficznego myślenia, wnet uczuwałem w duszy jakąś pustkę, z której głębi wynurzała się — senność.
63Jeżeli przy takim talencie do nieuczenia się wypowiadałem lekcje stosunkowo dość płynnie, to tylko dzięki silnemu wzrokowi, który pozwalał mi czytać z książki odległej o dwie lub trzy ławki. Zdarzało się niekiedy, żem wydawał zupełnie co innego, niż było zadane, lecz wówczas uciekałem się do modelowego w takich wypadkach usprawiedliwienia. Mówiłem mianowicie, żem nie dosłyszał pytania albo że „się zaląkłem”.
64W ogóle byłem uczniem — przyszłości, nie tylko dlatego, żem budził niezadowolenie w starych rutynistach, a posiadałem sympatią młodych, ale i dlatego, że dobre stopnie z różnych przedmiotów, a wraz z nimi nadzieję promocji, widziałem tylko w marzeniach wybiegających daleko poza teraźniejszość.
65Moje stosunki z nauczycielami były rozmaite.
66Profesor łaciny pisał mi nie najgorsze stopnie za to, że pilnie uczyłem się gimnastyki, którą także on wykładał. Ksiądz prefekt wcale mi nie dawał stopni, ponieważ zasypywałem go kłopotliwymi pytaniami, na które jedyną odpowiedzią z jego strony było: „Leśniewski, idź klęczeć!”. Nauczyciel rysunków i kaligrafii protegował mnie jako rysownik, ale potępiał jako kaligraf; lecz ponieważ w jego umyśle sztuka pisania była najważniejszym szkolnym przedmiotem, więc przy głosowaniu z sobą samym przeważał na stronę kaligrafii i dawał mi jednostki, niekiedy dwójki.
67Arytmetykę rozumiałem wcale dobrze, ten bowiem wykład oparty był na metodzie poglądowej, to jest „na biciu łap” za nieuwagę. Nauczyciel języka polskiego wróżył mi świetną karierę, ponieważ raz udało mi się napisać mu na imieniny wiersz obejmujący pochwałę jego surowości. Nareszcie stopnie z innych przedmiotów zależały od tego, czy moi sąsiedzi dobrze mi podpowiadali albo czy leżąca na poprzedniej ławce książka była otwarta we właściwym miejscu.
68Najpoufalsze jednak stosunki łączyły mnie z inspektorem. Człowiek ten tak przyzwyczaił się do wypukiwania mnie z klasy w czasie lekcyj[9] i do widywania się ze mną po lekcjach, że był szczerze zaniepokojony, gdy w którym tygodniu nie przypomniałem się jego pamięci.
69— Leśniewski — zawołał pewnego dnia, spostrzegłszy, że już idę z klasy do domu. — Leśniewski!… a dlaczego ty nie zostajesz?
70— Przeciem nic nie zrobił[10] — odpowiadam mu.
71— Jak to, więc nie jesteś zapisany do dziennika?
72 73 74— Kiedy mnie dziś wcale nie wyrywali!…
75 76— Coś w tym jest! — szepnął. — Wiesz, Leśniewski, zostań ty tu na chwilkę.
77— Mój złocisty panie inspektorze, przeciem ja nic nie winien!… jak ojca kocham!… jak Bozię kocham!…
78— Aha… przysięgasz się, ośle?… Chodźże mi tu zaraz!… A jeżeliś naprawdę nic nie zmalował, to… policzy ci się na drugi raz!…
79W ogóle miałem u pana inspektora kredyt otwarty, co mi w szkole zrobiło pewną popularność, tym istotniejszą, że nikogo nie pobudzała do konkurencji.
80Między kilkudziesięcioma pierwszoklasistami, z których jeden golił już wąsy prawdziwą brzytwą, trzej po całych dniach grali w karty pod ławką, a inni byli zdrowi jak kantoniści, znajdował się kaleka — Józio. Był to chłopczyk garbaty, karzeł na swój wiek, mizerny, z małym noskiem sinym, bladymi oczyma i gładkimi włosami. Był tak wątły, że musiał odpoczywać, idąc z domu do szkoły, a tak bojaźliwy, że gdy go wyrwano do lekcji, tracił mowę ze strachu. Nigdy nie bił się z nikim, tylko prosił innych, ażeby jego nie bili. Gdy mu raz „dano szczupaka” po suchej jak patyk rączynie — zemdlał, ale otrzeźwiony — nie poskarżył się.
81Miał on oboje rodziców, ale ojciec wygnał matkę z domu, a Józia zatrzymał przy sobie, pragnąc sam kierować jego edukacją. Sam chciał odprowadzać syna do szkoły, chodzić z nim na spacer, dawać mu korepetycje, ale nie robił tego z powodu braku czasu, który mu dziwnie prędko ginął w handlu trunków i owsianego piwa u Moszka Lipy.
82Tym sposobem Józio nie miał żadnej opieki, a mnie się niekiedy wydawało, że na takiego malca nawet Bóg niechętnie patrzy z nieba.
83Swoją drogą Józio miewał pieniądze, po sześć i po dziesięć groszy na dzień. Za to miał sobie kupować w czasie pauzy po dwie bułki i po serdelku. Ale że go wszyscy prześladowali, więc on, chcąc się jako tako zabezpieczyć, kupował po pięć bułek i rozdawał je najsilniejszym kolegom, ażeby mieli dla niego łaskawe serce.
84Podatek ten nie na wiele się przydał, bo poza pięcioma zjednanymi, stało trzy razy tylu nieprzejednanych. Dokuczali mu bez ustanku. Ten go uszczypnął, tamten pociągnął za włosy, inny ukłuł, czwarty dał byka w ucho, a najmniej odważny nazywał go przynajmniej — garbusem.
85Józio tylko uśmiechał się na te koleżeńskie żarty, czasami prosił: „Dajcie już spokój!…” — a czasami i nic nie mówił, tylko opierał się na chudych rękach i szlochał.
86Koledzy wołali wtedy: „Patrzcie! jak mu się garb trzęsie!…” — i dokuczali mu jeszcze zawzięciej.
87Ja z początku mało zwracałem uwagi na garbuska, który wydał mi się niemrawym. Ale raz ten duży kolega, który golił wąsy brzytwą, usiadł za Józiem i począł mu palić byki w oba uszy. Garbus zanosił się od płaczu, a klasa trzęsła się od śmiechu. Wtedy coś mnie ukłuło w serce. Schwyciłem otworzony scyzoryk i drągala, który dawał garbusowi byki, pchnąłem w rękę do kości wołając, że tak zrobię każdemu, kto Józia dotknie palcem!…
88Drągalowi trysnęła krew, zbladł jak ściana i zdawało się, że zemdleje. Cała klasa nagle przestała się śmiać, a potem zaczęła krzyczeć: „Dobrze mu tak, niech nie dokucza kalece!…”. W tej chwili wszedł profesor, a dowiedziawszy się, żem zranił nożem kolegę, chciał sprowadzić inspektora z diadkiem i z rózgą. Ale wszyscy zaczęli za mną prosić, nawet sam zraniony drągal; więc pocałowaliśmy się naprzód ja z drągalem, potem on z Józiem, potem Józio ze mną — i tak mi się upiekło.
89Uważałem, że przez całą lekcją[11] garbusek odwracał głowę w moją stronę i uśmiechał się zapewne dlatego, że przez ten czas nie dostał ani jednego byka. Na pauzie także mu nikt nie dokuczał, a kilku oświadczyło, że będą go bronili. On dziękował im, ale — przybiegł do mnie i chciał mi dać bułkę z masłem. Nie wziąłem, więc trochę zawstydził się, a potem rzekł cicho:
90— Wiesz co, Leśniewski, powiem ci sekret.
91— Gadaj! — odparłem — ale prędko…
92Garbusek stropił się, a potem zapytał:
93— Czy ty już masz przyjaciela?
94 95— Bo widzisz, gdybyś chciał, to ja mógłbym być twoim przyjacielem.
96Spojrzałem na niego z góry. On zmieszał się jeszcze bardziej i znowu zapytał cienkim i stłumionym głosikiem.
97— Dlaczegóż ty nie chcesz, żebym był twoim przyjacielem?
98— Bo ja nie wdaję się z takimi trutniami jak ty!… — odpowiedziałem.
99Garbusowi bardziej niż zwykle posiniał nosek. Już chciał odejść, ale zwrócił się jeszcze raz do mnie, mówiąc:
100— To może chcesz, żebym przy tobie siedział?… Widzisz, ja uważam, co belfry zadają, robiłbym za ciebie przykłady… Umiem dobrze podpowiadać.
101Ta argumentacja wydała mi się poważną[12]. Po namyśle przyjąłem garbuska do ławki, a mój sąsiad zgodził się, za pięć bułek, odstąpić mu swego miejsca.
102Już po południu Józio przeniósł się do mnie. Był to mój najszczerszy pomocnik, powiernik i chwalca. On wybierał słówka i robił wszelkie tłumaczenia, on notował zadawane przykłady, nosił kałamarz, pióra i ołówki dla nas obu. A jak podpowiadał!… Przez czas pobytu w szkołach wielu mi podpowiadało, niektórzy nawet klęczeli za to, ale żaden w tej sztuce ani się umywał do Józia. W podpowiadaniu garbusek był mistrzem, bo umiał mówić z zaciśniętymi zębami i robił przy tym tak niewinną minę, że żaden z profesorów nawet nie podejrzewał…
103Ile razy osadzono mnie w kozie, garbusek przynosił ukradkiem chleb i mięso ze swego obiadu. A gdy mnie spotkała jaka większa nieprzyjemność, ze łzami w oczach zapewniał kolegów, że ja nie dam sobie zrobić krzywdy.
104— Ho! ho! — mówił — Kazio jest mocny. On jak złapie diadkę za ramiona, to nim ciśnie o ziemię jak piórkiem. Nie bójcie się!…
105Istotnie koledzy moi nie bali się, tylko on, biedak, bał się za nas obu.
106Jeżeli garbusek nie potrzebował na jakiej lekcji uważać, wówczas prawił mi komplimenta[13]:
107— Mój Boże!… żebym ja był taki jak ty mocny!… Mój Boże!… żebym ja był taki zdolny… Wiesz, że gdybyś chciał, to za miesiąc zostałbyś prymusem…
108Pewnego dnia, całkiem niespodziewanie, nauczyciel języka niemieckiego wyrwał mnie na środek. Przerażony Józio ledwie miał czas podpowiedzieć mi, że do czwartej deklinacji należą wszystkie rzeczowniki rodzaju żeńskiego, na przykład: die Frau — pani…
109Ostro wyszedłem i z wielką pewnością zawiadomiłem nauczyciela, że do czwartej deklinacji należą wszystkie rzeczowniki rodzaju żeńskiego, na przykład: die Frau — pani… Ale na tym skończyła się moja wiedza.
110Profesor spojrzał mi w oczy, pokiwał głową i kazał tłumaczyć. Przeczytałem po niemiecku płynnie i głośno raz, potem jeszcze płynniej — drugi raz, ale gdy zacząłem czytać trzeci raz ten sam ustęp, nauczyciel kazał mi pójść na miejsce.
111Wracając do ławki spostrzegłem, że Józio bardzo pilnie przypatruje się ołówkowi profesora i że ma bardzo zafrasowaną minę.
112Machinalnie zapytałem garbuska:
113— Nie wiesz, jaki mi dał stopień?
114— Czy ja wiem?… — westchnął Józio.
115 116— Ja — rzekł garbusek — dałbym ci piątkę, no… zresztą czwórkę, ale on…
117— A on ile mi dał?…. — pytałem.
118— Zdaje mi się, że… pałkę… Ale to osioł, co on tam wie!… — odpowiedział Józio tonem głębokiego przekonania.
119Pomimo wątłości chłopczyna ten był pracowity i bystry. Ja zwykle czytałem w klasie romanse, a on słuchał wykładu i później mi go powtarzał.
120Raz zapytałem go: o czym mówił nasz nauczyciel zoologii?
121— Widzisz, o tym — odparł garbusek z tajemniczą miną — że rośliny są podobne do zwierząt.
122— Głupi on jest — odpowiedziałem.
123— Ale! — mówi garbusek — on ma racją[14]. Ja już go trochę rozumiem.
124 125— No, kiedyś taki mądry, to mi powiedz: z czego jest podobna wierzba do krowy?
126Chłopiec zamyślił się i powoli zaczął.
127— Widzisz… krowa rośnie, a wierzba także rośnie…
128 129— Widzisz… krowa się karmi i wierzba się karmi sokami z ziemi…
130 131— Krowa jest rodzaju żeńskiego, no… i wierzba jest rodzaju żeńskiego — objaśnił Józio.
132— Ale krowa macha ogonem! — rzekłem mu.
133— A wierzba macha gałęźmi! — odparł.
134Taka suma argumentów nadwerężyła moją wiarę w istnienie różnicy między zwierzętami i roślinami. Sam pogląd podobał mi się i od tej pory obudziło się we mnie zamiłowanie do zoologii streszczonej w książce Pisulewskiego. Dzięki wywodom garbuska zacząłem z tego przedmiotu miewać piątki.
135Pewnego dnia Józio nie przyszedł do szkoły, a nazajutrz przed południem powiedziano, że ktoś mnie wypukuje. Wybiegłem na korytarz trochę niespokojny, jak zwykle w podobnych razach, lecz zamiast inspektora zobaczyłem tęgiego mężczyznę z pąsową twarzą, fioletowym nosem i czerwonymi oczyma.
136Nieznajomy odezwał się głosem nieco chrapliwym:
137— To ty, chłopcze, jesteś Leśniewski?
138 139Przestąpił z nogi na nogę, jakby chwiejąc się, i dodał:
140— Zajdź tam do mego syna Józia, do tego garbatego, wiesz? On jest chory, bo onegdaj trochę go przejechali…
141Znowu zachwiał się, spojrzał na mnie błędnym wzrokiem i odszedł, tupiąc o podłogę. Mnie jakby kto oblał gorącą wodą. Zdawało mi się, że to ja raczej powinienem być przejechany, nie zaś biedny garbusek, on — taki dobry i wątły…
142Po południu wypadła rekreacja. Nie poszedłem już do domu na obiad, tylkom pobiegł[15] do Józia.
143Obaj z ojcem mieszkali na końcu miasta w dwu pokoikach parterowego domu. Gdym wszedł, zastałem garbuska leżącego w krótkim łóżeczku. Był zupełnie sam, sam jeden. Ciężko oddychał i drżał z zimna, bo w piecu nie napalono. Źrenice jego rozszerzyły się tak, że miał prawie czarne oczy. W izdebce czuć było wilgoć, a z dachu padały krople topniejącego śniegu.
144Pochyliłem się nad łóżkiem i spytałem:
145 146On ożywił się, otworzył usta jakby do uśmiechu, ale — tylko jęknął. Wziął mnie za rękę wyschłymi rączętami i zaczął mówić:
147— Ja pewnie umrę… Ale boję się tak… sam… więc prosiłem, żebyś przyszedł… To… widzisz… niedługo, a mnie będzie trochę weselej…
148Jeszcze nigdy Józio nie wydawał mi się takim jak dziś. Zdawało mi się, że z kaleki wyrasta olbrzym.
149Zaczął głucho jęczeć i kaszlać, aż na usta wystąpiła mu różowa piana. Potem zamknął oczy i ciężko oddychał, a czasami wcale nie oddychał. Gdybym nie czuł uścisku jego rozpalonych rącząt, myślałbym, że umarł.
150Tak siedzieliśmy godzinę, dwie, trzy — milcząc. Ja prawie straciłem władzę myślenia. Józio odzywał się rzadko i z wielkim wysiłkiem. Powiedział mi, że go z tyłu najechał jakiś wóz, że go strasznie zabolał krzyż, ale już go nie boli, że ojciec wczoraj wypędził sługę, a dziś poszedł szukać innej…
151Potem, nie uwalniając mi ręki, prosił, ażebym zmówił cały pacierz. Zmówiłem, a gdym zaczął: „Kiedy ranne wstają zorze”, przerwał mi:
152— Mów jeszcze — rzekł — „Wszystkie nasze dzienne sprawy…”. Ja już się jutro pewnie nie obudzę…
153Słońce zaszło, nadciągnęła jakaś szara noc, bo poza chmurami świecił księżyc. W domu nie było świecy, zresztą — nie myślałem nawet zapalać jej. Józio był coraz niespokojniejszy, bredził i tylko chwilami odzyskiwał przytomność.
154Już było późno, kiedy od ulicy kołatnęła furtka z wielkim hałasem. Przez podwórze przeszedł ktoś i gwiżdżąc otworzył drzwi naszej izby.
155— To tatko? — jęknął garbusek.
156— Ja, mój synu! — odparł przybysz ochrypniętym głosem. — Jakże ci tam? Pewnie lepiej!… Tak być powinno!… Zawsze uszy do góry, mój synu…
157— Tatku… nie ma światła… — mówił Józio.
158— Głupstwo światło!… A to kto?… — zawołał, potykając się o mnie.
159 160— Aha! Łukaszowa? dobrze!… Prześpij się dziś, a jutro… sprawię ci wnyki… Ja gubernator!… Rum-jamajka!…
161— Dobranoc, tatku!… dobranoc!… — szeptał Józio.
162— Dobranoc, dobranoc, moje dziecko!… — odparł przybysz i schyliwszy się nad łóżkiem — mnie pocałował w głowę.
163Uczułem, że pod pachą miał butelkę.
164— Wyśpij się — dodał — a jutro marsz do szkoły!… Krokiem maarrsz!… Rum-jamajka… — wrzasnął i poszedł do drugiego pokoju.
165Tam ciężko usiadł, widocznie na kufrze, uderzył głową o ścianę, a po chwili — rozległo się miarowe bulgotanie, jakby ktoś pił.
166— Kaziu!… — szepnął garbusek — jak już będę… tam… przyjdź do mnie czasem. Powiesz mi, co zadano na lekcje…
167W drugim pokoju wrzasnął przybysz:
168— Zdrowia życzymy panu gubernatorowi!… Wiwat!… Ja gubernator!… Rum-jamajka!…
169Józio począł się trząść i mówić coraz niespokojniej:
170— Tak mnie łamie!… Czyś ty na mnie usiadł, Kaziu? Kaziu!… O, nie bijcie mnie już!…
171— Rum-jamajka!… — wołano w drugim pokoju. Znowu coś zabulgotało, a potem butelka z przeraźliwym brzękiem uderzyła o podłogę.
172Józio przyciągnął moją rękę do ust, schwycił zębami za palce i — nagle puścił. Już nie oddychał.
173— Panie! — zawołałem. — Panie! Józio umarł!…
174— Co tam pleciesz? — mruknął głos z drugiego pokoju.
175Zerwałem się z łóżka i stanąłem we drzwiach patrząc w ciemność:
176— Józio umarł!… — powtórzyłem cały drżący.
177Człowiek rzucił się na kufrze i wykrzyknął:
178— Wynoś mi się stąd, błaźnie!… Ja, jego ojciec, lepiej wiem, czy on umarł… Wiwat pan gubernator!… Rum-jamajka!…
179 180Przez całą noc nie mogłem spać, miałem dreszcze, męczyły mnie jakieś straszne marzenia. Z rana obejrzał mnie gospodarz naszej stancji, powiedział, że mam gorączkę, że pewnie zaraziłem się od przejechanego Józia, i — kazał mi postawić na krzyżu dwanaście baniek ciętych. Po tym lekarstwie nastąpiło, jak mówił gospodarz, takie przesilenie, żem tydzień leżał w łóżku.
181Nie byłem na pogrzebie Józia, którego odprowadziła cała nasza klasa z nauczycielami i księdzem prefektem. Mówiono mi, że miał czarną trumnę aksamitną, tak małą jak pudełko od skrzypiec.
182Ojciec jego strasznie płakał, a na cmentarzu złapał trumnę i chciał z nią uciekać. Ale pomimo to Józia pochowali, a jego ojca komisarz z policjantem wyprowadzili z cmentarza.
183Gdy pierwszy raz poszedłem do szkoły, powiedziano mi, że ktoś co dzień wypytuje się o mnie. Jakoż o jedenastej wypukano mnie.
184Wyszedłem — za drzwiami stał ojciec zmarłego Józia. Miał twarz barwy bladofioletowej, a nos popielaty. Był zupełnie trzeźwy, tylko trzęsła mu się głowa i ręce.
185Człowiek ten wziął mnie pod brodę i długo wpatrywał mi się w oczy, a potem nagle rzekł:
186— Ty obroniłeś Józia, kiedy mu w klasie dokuczali?…
187„Czy zwariował ten stary?” — pomyślałem, alem mu nic nie odpowiedział.
188On objął mnie rękoma za szyję i pocałował kilka razy w głowę szepcząc:
189— Niech cię Bóg błogosławi… Niech cię błogosławi!…
190Puścił mi głowę i znowu spytał:
191— Byłeś przy jego śmierci… Powiedz mi prawdę, bardzo on się męczył?…
192Wtem cofnął się i rzekł prędko:
193— Albo nie… nic mi już nie mów!… O, nikt nie wie, jakim ja[16] nieszczęśliwy!…
194Z oczu poczęły mu płynąć łzy. Schwycił się oburącz za głowę, odwrócił się ode mnie i pobiegł ku schodom, krzycząc:
195 196Wołał tak głośno, że na korytarz powychodzili profesorowie. Patrzyli za nim, pokiwali głowami i kazali mi wrócić do klasy.
197Nad wieczorem jakiś faktor przyniósł na stancją spory kufer dla mnie i kartkę z tym tylko napisem:
198„Od biednego Józia — pamiątka”.
199W kufrze było mnóstwo pięknych książek po nieboszczyku Józiu, a między nimi: Księga świata, Historia Cesara Cantu, Don Quiszot, Galeria Drezdeńska i wiele innych. Książki te obudziły we mnie namiętną chęć do poważniejszego czytania.
200Dobrze już na wiosnę wybrałem się pierwszy raz na grób Józia. Był taki mały i zgarbiony jak on sam. Spostrzegłem, że ktoś obsadził go zielonymi gałązkami. O parę kroków dalej, między trawą, znalazłem kilka butelek z napisem: „Rum Jamaica”. Siedziałem z godzinę, alem nie powiedział Józiowi, co zadali na lekcje, bo i sam nie wiedziałem, i on się nie spytał.
201W tydzień znowu przyszedłem na cmentarz. Znowu zobaczyłem gałązki świeżo zatknięte w grób Józia, a między trawą — znowu znalazłem kilka całych i nadtłuczonych butelek.
202W początkach maja rozeszła się po mieście szczególna wiadomość. Oto z rana przy grobie Józia znaleziono martwe zwłoki jego ojca. Obok nich leżała wypróżniona do połowy butelka z napisem: „Rum Jamaica”.
203Mówili doktorzy, że człowiek ten umarł na anewryzm[17].
204Wypadki te oddziaływały na mnie w szczególny sposób. Od tej pory ciężyło mi towarzystwo kolegów i nudziły ich krzykliwe zabawy. Wówczas zatapiałem się w czytaniu książek, które mi zostawił Józio, albo wymykałem się za miasto, w jary zarosłe krzakami i włócząc się tam, rozmyślałem — Bóg wie o czym. Nieraz zapytywałem się, dlaczego tak nędznie zginął Józio i dlaczego ojciec był tak samotny, że aż musiał tulić się do grobu syna? Czułem, że największym nieszczęściem jest opuszczenie, i zrozumiałem, dlaczego biedny garbusek szukał przyjaciela.
205Mnie także potrzebny był teraz przyjaciel. Ale między kolegami jakoś żaden nie przypadł mi do smaku. Przypomniałem sobie siostrę. Nie!… siostra nie zastąpi przyjaciela.
206Koledzy mówili o mnie, żem zdziczał, a gospodarz naszej stancji nie miał już żadnej wątpliwości, że zostanę wielkim zbrodniarzem.
207Nadszedł akt uroczysty, na którym inspektor doniósł całemu światu, żem otrzymał[18] promocją[19] do klasy drugiej. Wypadek ten napełnił mnie radosnym zdziwieniem. Nagle poczęło mi się zdawać, że jakkolwiek szkoła posiada wyższe klasy, żadna przecież nie jest tak doskonała jak — druga. Zapewniałem kolegów, że uczniowie pozostałych klas, od trzeciej do siódmej włącznie, powtarzają tylko to, czego nauczyli się w drugiej, w duszy zaś lękałem się, ażeby profesorowie nie spostrzegli się po wakacjach, żem dostał promocją tylko przez pomyłkę, i nie cofnęli mnie do pierwszej klasy.
208Następnego przecie dnia oswoiłem się poniekąd ze swoim szczęściem, a kiedym jechał[20] do domu na wakacje, to przez całą drogę tłumaczyłem furmanowi, że ja jeden w klasie dostałem zasłużoną promocją i że moja promocja była najlepsza. Przytaczałem mu tak niezbite argumenta[21], że aż zaczął ziewać. Gdym jednak umilkł[22], przekonałem się ze strachem, że sam jestem pełen wątpliwości.
209Drugiego dnia, dojeżdżając do domu, spotkałem w drodze siostrę Zosię, która wybiegła naprzeciw mnie. Zaraz doniosłem jej, że już jestem w drugiej klasie i że mój przyjaciel Józio umarł, bo go przejechali. Ona zaś powiedziała, że tęskniła za mną, że jej kura ma dziesięć kurcząt, że do pani hrabiny po dwa razy na tydzień przyjeżdża z wizytą jakiś pan, że mają guwernantkę, która kocha pisarza i że nieboszczyk Józio nic ją — niby Zosię — nie obchodzi, ponieważ był garbaty. Ale swoją drogą żałuje go.
210Mówiąc to, udawała dużą pannę.
211Ojca zobaczyłem w południe. Przywitał się ze mną bardzo serdecznie i powiedział, że na wakacje da mi konia i pozwoli strzelać z wielkiego pistoletu. A potem dodał:
212— Pójdźże zaraz do pałacu i przywitaj się z panią hrabiną, chociaż…
213 214— Cóż się stało, proszę ojca?… — spytałem jak dorosły człowiek i ażem się zląkł[23] swojej odwagi.
215Nadspodziewanie ojciec odpowiedział bez gniewu, z odcieniem goryczy:
216— Ona już teraz nie potrzebuje starego plenipotenta. Niedługo będzie tu nowy pan, a ten i sam potrafi…
217Przerwał i odwróciwszy się, mruknął przez zęby:
218 219Zacząłem domyślać się, że przez czas mojej nieobecności zaszły tu wielkie zmiany. Swoją drogą poszedłem na przywitanie do dziedziczki. Przyjęła mnie łaskawie, a ja dostrzegłem, że jej smutne oczy mają dziś całkiem inny wyraz.
220Wracając spotkałem na dziedzińcu ojca i powiedziałem, że pani hrabina jest taka wesoła jak nigdy. Kręci się, klaszcze w ręce, zupełnie jak jej pokojówki.
221— Bah! każda baba przed weselem ma dobry humor… — odparł ojciec jakby sam do siebie.
222W tej chwili przed pałac zajechał lekki powozik, a z niego wyskoczył wysoki mężczyzna z czarną brodą i oczyma jak płomienie. Zdaje się, że pani hrabina wybiegła na ganek, bom zobaczył, jak przez drzwi wyciągnęła do niego obie ręce.
223Ojciec szedł przede mną, śmiał się cicho i mruczał:
224— Cha! cha!… Wszystkie baby powariowały!… Pani wzdycha za elegantem, a guwernantka za pisarzem… Dla Salusi zostałem ja albo proboszcz… Cha! cha!…
225Miałem dwunasty rok i jużem wiele słyszał o miłości. Ten kolega, który golił wąsy i siedział trzy lata w pierwszej klasie, nieraz mówił nam o swoich uczuciach dla pewnej panienki, którą po parę razy na dzień widywał na ulicy albo w lufciku. Zresztą sam czytałem kilka bardzo pięknych romansów i dobrze pamiętam, ile umartwienia kosztowali mnie ich bohaterowie.
226Z tego powodu półsłówka ojca wywarły na mnie przykre wrażenie. Uczułem sympatią[24] dla naszej dziedziczki, a nawet dla guwernantki, obok niechęci do brodatego pana i do pisarza. Nigdy bym tego głośno nie powiedział (nie śmiałbym nawet wyraźnie pomyśleć), lecz zdawało mi się, że i nasza pani, i guwernantka zrobiłyby daleko stosowniej, gdyby wzdychały za mną.
227W ciągu kilku następnych dni obiegłem wieś, park, stajnie, jeździłem konno, pływałem czółnem, lecz — wnet spostrzegłem, że mi zaczyna być nudno. Wprawdzie ojciec coraz częściej rozmawiał ze mną jak z dorosłym człowiekiem, pan gorzelany zapraszał mnie na starkę, a pisarz prowentowy narzucał mi się z przyjaźnią i nawet obiecywał opowiedzieć cierpienia, jakich doświadcza z powodu guwernantki, ale — mnie to nie bawiło. I starkę pana gorzelanego, i zwierzenia pisarza oddałbym za jednego dobrego kolegę. Lecz gdym w myśli wybierał między tymi, którzy razem ze mną ukończyli pierwszą klasę, przekonywałem się, że żaden nie przystałby do moich dzisiejszych usposobień.
228Niekiedy z głębi mojej duszy wynurzał się smutny cień zmarłego Józia i opowiadał mi rzeczy nieznane głosem cichszym aniżeli powiew letniego wiatru. Wtedy ogarniała mnie jakaś rzewność i tęskniłem, ale sam nie wiem do czego… Gdy raz, pod wpływem takich przywidzeń, wałęsałem się po zarastających trawą ścieżkach parku, zabiegła mi niespodziewanie drogę siostra Zosia i zapytała:
229— Dlaczego ty się z nami nie bawisz?
230 231 232 233Pozostanie wieczną zagadką, dlaczego w tej chwili imię Loni pomieszało mi się z widziadłem Józia i dlaczegom się zaczerwienił tak, że mnie twarz piekła i pot wystąpił na czoło.
234— Cóż to?… nie chcesz się z nami bawić? — pytała zdziwiona siostra. — Na Wielkanoc był tu jeden uczeń z trzeciej klasy i wcale się tak nie pysznił jak ty. Po całych dniach chodził z nami.
235I znowu bez powodu uczułem nienawiść do owego trzecioklasisty, któregom nigdy nie widział. Wreszcie odpowiedziałem Zosi tonem opryskliwym, choć w sercu nie miałem do niej urazy.
236 237— Jakże nie znasz? Czy nie pamiętasz, jak za nią wybiła cię tamta guwernantka? A czyś zapomniał, jak Lonia płakała za tobą i prosiła, żeby ci nic złego nie robili, kiedy spaliła się ta… obórka?…
238Naturalnie, żem wszystko pamiętał, a najlepiej samą Lonię; muszę jednak wyznać, że mnemoniczne[25] zdolności siostry rozgniewały mnie. Wydało mi się rzeczą nieodpowiednią godności mego munduru, że ludzie na wsi, a osobliwie podrastające dziewczynki, mają tak dobrą pamięć.
239Pod wpływem tych uczuć odparłem jak brutal:
240— Ech! daj mi spokój… i z sobą, i z twoją Lonią…
241I poszedłem w głąb parku, zarówno niekontent z niewczesnych wspomnień siostry jak i z tego, że nie bawię się z dziewczynkami. Sam zresztą nie wiem, czegom chciał[26], ale byłem taki zły, że kiedyśmy się zeszli z Zosią w domu, nie chciałem z nią rozmawiać.
242Zasmucona siostra starała się schodzić mi z oczu, ale wtedy ja jej szukałem, czując, że mi czegoś brak, że kwestią[27] wspólnej zabawy postawiłem zupełnie fałszywie. Więc dla poprawienia sytuacji, gdy strapiona Zosia wzięła się do cerowania, ja schwyciłem pierwszą z brzegu książkę i po kilkuminutowym przewracaniu kartek rzuciłem ją na stół, mówiąc niby sam do siebie:
243— Wszystkie dziewczęta są głupie!…
244Zdawało mi się, że aforyzm ten będzie bardzo mądry. Ledwiem go jednak skończył[28], uczułem, że jest w nim coś niesmacznego. Zrobiło mi się żal siostry, wstyd… Nie mówiąc już nic, pocałowałem Zosię w oba policzki i poszedłem do lasu.
245Boże! jakim był[29] tego dnia nieszczęśliwy… Był to przecie dopiero początek moich cierpień.
246Nie chcę nic ukrywać. Przez całą noc śniła mi się Lonia i odtąd zamiast biednego garbuska jej cień widywałem w przywidzeniach. Zdawało mi się, że ona jedna mogłaby być tym przyjacielem, którego mi od tak dawna potrzeba. W marzeniach przemawiałem do niej tak długo i tak pięknie, jak piszą w romansach, a byłem taki grzeczny jak pewien margrabia. W rzeczywistości zaś nie umiałem zdobyć się nawet na to, ażeby pójść do parku, gdy w nim bawiły się dziewczynki, których wesołym śmiechom, przeplatanym upomnieniami guwernantki, przysłuchiwałem się zza parkanu.
247Dobrze pamiętam to miejsce, gdzie wyrzucano śmiecie z pałacu, a rosły wysokie pokrzywy i łopian. Wystawałem tam całe kwadranse po to, żeby uchwycić kilka niewyraźnych frazesów, łoskot bucików na ścieżce i zobaczyć migającą sukienkę Loni, gdy skakała przez sznur.
248Za chwilę wszystko milkło w parku i wtedym czuł[30] piekący żar słońca, i słyszałem nieskończony brzęk much unoszących się nad śmietniskiem. Potem znowu dolatywały mnie odgłosy śmiechów i gonitwy, przed szczeliną w parkanie migały sukienki, a potem znowu górował szmer drzew, świergot ptaków, gorąco i natrętne muchy właziły mi prawie w usta.
249Nagle rozległ się głos od pałacu:
250— Lonia!… Zosia!… proszę do pokoju…
251To guwernantka. Znienawidziłbym ją, gdyby mi nie było wiadomo, że jej także smutno.
252Podczas jednej z wycieczek pod parkan przekonałem się, że nie jestem sam. Z pagórka zobaczyłem między zielonym gąszczem łopianu szary ze starości kapelusz słomiany, przez wierzch którego widać było jasnopłową czuprynę, bo kapelusz nie miał dna.
253Gdym postąpił kilka kroków w tamtą stronę, czupryna i kapelusz podniosły się nad łopian i ukazał się siedmio, a może ośmioletni chłopiec w długiej, ale brudnej koszuli, zaścięgniętej[31] pod szyją na sznurek. Przemówiłem do niego, ale chłopiec zerwał się i uciekł, szybko jak zając, w stronę pola. Czerwony kołnierz mego munduru i posrebrzane guziki robiły w ogóle silne wrażenie na wiejskich dzieciach.
254Z wolna odszedłem w stronę folwarku, a w miarę tego chłopiec zbliżał się do parkanu. Gdym się ukrył za budynkiem, on wlazł na śmietnik i przyłożył oko do tej samej szczeliny, przez którą ja zaglądałem w ogród. Wątpię bardzo, ażeby co widział, ale wciąż patrzył.
255Gdy na drugi dzień przyszedłem na stanowisko, ażeby śledzić zabawę panienek, znowu spostrzegłem między łopianem szary kapelusz, nad nim jasnopłową czuprynę, a pod oberwanym skrzydłem parę wlepionych we mnie oczu. Słońce bardzo piekło, więc chłopak po cichu urwał duży liść i zasłonił się nim jak parasolką. Wtedym już nie widział[32] ani jego kapelusza, ani czupryny, tylko szarą koszulę nieco rozchyloną na piersiach.
256Gdym odszedł, chłopiec znowu wbiegł na śmietnik i znowu, jak wczoraj, przyłożył oko do szczeliny, myśląc zapewne, że choć tym razem nie wypatrzyłem z parku wszystkich ciekawości, jakie tam były.
257W tej chwili zrozumiałem śmieszność swoich postępków. Dopieroż bym miał, gdyby tak ojciec albo pan gorzelany, albo nawet — sama Lonia zobaczyła, że ja, uczeń drugiej klasy, w mundurze wystaję pod parkanem na śmieciach, luzując się[33] z jakimś kandydatem na pastucha, który nie wiem, czy nosił kiedy wypraną koszulę.
258Wstyd mnie ogarnął. Alboż ja nie mam prawa wchodzić jawnie do ogrodu, nie kryjąc się po kątach jak ten w oberwanym kapeluszu?
259Śmietnik i szczelina w parkanie obmierzły mi, ale zarazem obudziła się ciekawość: co za jeden jest ten chłopiec? Dzieci w jego wieku już pasą gęsi, a on najpiękniejszą młodość marnuje, wałęsając się za folwarkiem, podgląda cudze interesa[34], a spytany, zamiast przyzwoicie odpowiedzieć, ucieka jak królik przed obcym.
260„Czekaj — pomyślałem — już mnie tu nie zobaczysz, ale za to ja wyśledzę, coś ty za jeden!”.
261Pamiętałem, że w romansach, obok bohaterów i bohaterek, bywają tacy zagadkowi nieznajomi, przed którymi trzeba się mieć na baczności i w porę ubezwładniać ich intrygi.
262W parę dni, nie zapytując nikogo, dowiedziałem się wszystkiego o tajemniczym nieznajomym. To nie był intrygant. To był Walek, syn dworskiej pomywaczki, którego wszyscy znali, lecz nikt się nim nie zajmował. Dlatego chłopiec miał dużo swobodnego czasu i jakem sam doświadczył[35], używał go w sposób niekoniecznie przyjemny dla innych.
263Walek nigdy nie miał ojca, za co wszyscy dokuczali jego matce, kobiecie nieco popędliwej. Na przycinki służby pomywaczka odpowiadała krzykiem i wymysłami, a że jej to widać nie wystarczało, więc resztę — odbijała na Walku.
264Jeszcze chłopiec pełzał na czworakach i miał koszulę zebraną w węzeł na karku (co robiło taki efekt, jakby jej wcale nie posiadał), a już nazywano go znajdą.
265— Tyś go znalazł?… — zapytywała wtedy matka i krzyczała dalej:
266— Ażeby was Bóg skarał za moją krzywdę!… Ażeby wam ręce i nogi!… Ażebyś ty sczezł, psiawiaro!…
267Ostatnie życzenie odnosiło się do Walka, który bezpośrednio po tym otrzymywał kopnięcie nogą poniżej owego węzła z koszuli. Dzieciak, dopóki był głupi, odpowiadał na taki poczęstunek rzewnym płaczem. Ale gdy nabrał rozumu, co nastąpiło dość prędko, wówczas milczał jak trusia i właził pod tapczan, za wielki szaflik, w którym świniom jeść dawano. Widocznie nie chciał być oblany ukropem, jak mu się to raz zdarzyło.
268Bywało i tak, że Walek przesiadywał pod tapczanem całe godziny, dopóki nie zeszli się ludzie na obiad albo na wieczerzę. Czasem widząc głowę dziecka wytkniętą spod tapczanu i jego oczy, w których błyszczały łzy niedawnego bólu i — ciekawość do klusków, pytali parobcy matki:
269— A temu nie dacie, coście go zdybali w kartoflach?
270— Bodaj on z tobą gryzł ziemię! — odpowiadała rozdrażniona kobieta i choć poprzednio miała zamiar nakarmić Walka, teraz nie dała mu jeść.
271— Przecież tak nie można, żeby chłopak, choć znajda, zdychał z głodu — reflektowały ją inne baby.
272— Właśnie, że zdechnie na przekór wam, kiedy tak wydziwiacie!…
273A ponieważ siedziała trochę tyłem do tapczanu na konewce, więc Walek dostał piętą w zęby.
274Wtedy parobcy na złość matce wydobywali go z ukrycia i karmili.
275— No, Walek — mówił jeden — pocałuj Burka w ogon, to dostaniesz klusków.
276Chłopiec punktualnie[36] spełniał rozkaz, a za to łykał wielkie kluski, nawet ich nie gryząc.
277— No, a teraz daj matce w łeb, to dostaniesz mleka…
278— O bodajże wam ręce pokrzywiło! — wołała pomywaczka, a chłopiec umykał za swój szaflik.
279Czasem zziajany, strwożony biegł pędem na dziedziniec i krył się w gęstych krzakach naprzeciw pałacu. A gdy mu łzy obeschły, widział na ganku piękny stoliczek, przy nim dwa krzesełka, a na nich Lonię i moją siostrę, którym pokojówka wiązała serwetki pod brodą, Salusia nalewała zupę, a pani hrabina mówiła:
280— Dmuchajcie, dzieci, nie poparzcie się, nie powalajcie[37]… A może niesłodkie?…
281Skoro parobcy odeszli do roboty i w kuchni nie było nikogo, pomywaczka wychodziła na podwórze i wołała:
282— Walek!… Walek!… Chodź ino tu…
283Ze sposobu wołania chłopiec poznawał, że może wyjść, i biegł w stronę kuchni. Tam dostawał od matki kawał chleba, drewnianą łyżkę i trochę barszczu w ogromnej donicy[38], z której jadło sześć osób. Siadał na ziemi, matka stawiała mu donicę między nogi i poprawiwszy koszulę na plecach, rzekła:
284— A jak kiedy pocałujesz psa w ogon, to ci wszystkie gnaty porachuję. Pamiętaj se[39]!
285Potem odchodziła zmywać statki[40].
286Wnet jak spod ziemi wyłaził skądsiś pies podwórzowy i siadał naprzeciw chłopca. Z początku kłapał zębami na muchy, ziewał, oblizywał się. Potem powąchał barszczu raz i drugi i — ostrożnie zanurzył w nim język. Walek go pęc! łyżką w łeb. Pies cofnął się, znowu ziewnął i — znowu chlapnął parę łyków trochę śmielej. Potem już mógł go chłopiec opukiwać po łbie łyżką, jak chciał, bo pies nabrawszy apetytu za żadne skarby nie wyjąłby pyska z donicy. Lecz Walek zmiarkował, że ten będzie lepszy, kto pierwszy zje, i jadł, aż się zadyszał, z jednego brzegu, a pies chlapał sobie z drugiego.
287Jeżeli matka miała dobry humor, a Walek był pod ręką, wówczas dostawały mu się przysmaki z dworskiego stołu.
288— Naści[41], pobaw się — mówiła pomywaczka, dając mu okruchy ciastek, talerz powalany sosem, rybi łeb, nieogryzione skrzydełko albo szklankę, na dnie której znajdowała się odrobina kawy i reszta nierozpuszczonego cukru. Gdy wszystko wyssał ze szklanki albo do czysta wylizał talerz, zapytywała go matka:
289 290Walek brał się pod boki, jak to robili parobcy po obiedzie, głęboko oddychał i przesunąwszy na bakier swój stary kapelusz, odpowiadał:
291— Podjadł se człowiek, Bogu dziękować!… Trza iść do roboty…
292Opuszczał kuchnią[42] i szedł gdzieś na całe pół dnia.
293Swoje zabawy stosował do tego, co robili starsi. W czasie orki wydobywał zza koryta batożek, ujmował w rękę pierwszy lepszy kołek w płocie albo korzeń wywróconego drzewa i — orał całymi godzinami, naturalnie kiwając się w miejscu i wołając:
294 295Jeśli łapano ryby, wyszukiwał między śmieciami dziurawego sitka i z niezmordowaną cierpliwością zanurzał je w wodę. To znowu siadał na kiju i jechał poić konie do studni. Raz, znalazłszy koło owczarni stare łapcie z lipowego łyka, rzucał je na wodę i niby to pływał czółnem — naturalnie w myśli.
296Słowem — bawił się doskonale, tylko nigdy się nie śmiał. Do jego dziecinnej twarzy przypił się wyraz niewzruszonej powagi[43], którą czasami tylko strach luzował[44]. W dużych oczach siedziało wiecznie zdumienie jak u ludzi, którzy przez długie lata patrzyli na niesłychane rzeczy.
297Walek umiał zręcznie wymykać się z domu na całe dnie. I nie dziwiło to parobków, jeżeli jakiego ranka znajdowali go w stogu albo w lesie pod drzewem. Umiał też na środku pola wystawać długie chwile bez ruchu jak szary słupek i z otwartymi ustami patrzeć nie wiadomo na co. Wyśledziłem go raz w takiej pozycji, a będąc dość blisko, słyszałem, jak westchnął. Nie wiem dlaczego, westchnienie tak małej figurki przeraziło mnie. Uczułem jakiś żal, nie wiadomo do kogo, i w tej chwili polubiłem Walka. Ale gdym postąpił ku niemu parę kroków nieco śmielej, chłopiec ocknął się i uciekł w krzaki z niepojętą zwinnością.
298Wtedy zrodziła mi się w głowie myśl szczególna, że Bóg, który wciąż patrzy na takie dziecko, musi mieć duszę smutną. Zrozumiałem też, dlaczego na świętych obrazach jest zawsze poważny i dlaczego w kościele trzeba cicho rozmawiać i chodzić na palcach.
299Taki to niepozorny człowieczek sprawił, że zamiast kryć się za parkanami postanowiłem wybrać się do parku, oświadczywszy pierwej Zosi, że odtąd będę się bawił — z nią i z Lonią.
300Naturalnie siostrę zachwycił ten projekt.
301— Bądźże w parku wtedy — mówiła — kiedy obie wyjdziemy na spacer. Przywitaj się także z guwernantką, która zawsze czyta książki w altanie; ale nie rozmawiaj z nią długo, bo ona nie lubi, ażeby jej przeszkadzać. A potem zobaczysz, jak nam będzie wesoło!
302Tego samego dnia przy obiedzie rzekła do mnie z miną tajemniczą:
303— Przyjdź o trzeciej; powiedziałam już Loni, że będziesz. Jak wyjdziemy z pałacu, zakaszlę…
304Siostra wzięła się do jakiejś roboty, a ja naturalnie wyszedłem, bo co prawda, nigdym nie lubił[45] zabierać miejsca w pokoju. Już byłem na dziedzińcu, kiedy wybiegła za mną Zosia:
305 306 307— Kiedy zakaszlę, będziesz wiedział, co to znaczy?… — rzekła uroczyście.
308 309Wróciła do pokoju, lecz jeszcze zawołała do mnie przez okno:
310 311I gdzieżem miał pójść, jeżeli nie do parku, choć do umówionej chwili brakowało tęgie półtorej godziny? Byłem tak zamyślony, że nie wiem, czy tego dnia śpiewał jaki ptak w ogrodzie, zazwyczaj bardzo ożywionym. Obiegłem go parę razy wkoło, a następnie siadłem w czółno przywiązane do brzegu i nie mogąc pływać, przynajmniej kołysałem się w nim z nudów.
312Układałem sobie plan odświeżenia znajomości z Lonią. Miało się to odbyć w następujący sposób. Gdy Zosia zakaszle, ja z bocznej ścieżki wyjdę ze spuszczoną głową w główną aleją[46]. Wtedy Zosia powie:
313„Patrz, Loniu, to mój brat, pan Kazimierz Leśniewski, uczeń klasy drugiej, przyjaciel tego nieszczęśliwego Józia, o którym ci tyle mówiłam”.
314Lonia wtedy zrobi dyg, a ja, zdjąwszy czapkę, powiem:
315„Dawno już miałem zamiar…”. Nie, tak źle!… „Dawno już pragnąłem odnowić z panią…”. O, nie!… Lepiej będzie tak: „Dawno już pragnąłem złożyć pani moje uszanowanie”.
316 317„Pan dawno bawi w naszych stronach?…”. Nie, ona nie powie tak, ale tak: „Przyjemnie mi poznać pana, o którym tyle słyszałam od Zosi”. A potem co?… Potem — to: „Czy nie przykrzy się panu w naszej okolicy?… pan przywykł do wielkiego miasta”. A ja odpowiem: „Przykrzyło mi się, dopókim nie miał[47] towarzystwa pani…”.
318W tej chwili pod powierzchnią wody mignął szczupak mający z pół łokcia… Wobec podobnej rzeczywistości pierzchły marzenia. Tu, w sadzawce, są takie ryby, a ja — nie mam wędki!…
319Zerwałem się z czółna, chcąc zobaczyć, czy w domu są haczyki, — i o mały włos — nie potrąciłem Loni, która właśnie zabierała się do skakania przez czerwony sznurek.
320Ryby, haczyki, plan zawarcia uroczystej znajomości — wszystko od razu pomieszało mi się w głowie. Oto — szczupak!… Nawet zapomniałem ukłonić się Loni, gorzej jeszcze — bom zapomniał mówić. Ale co za szczupak!…
321Lonia, śliczna szatyneczka, z wyraźnie zarysowanymi ustami, które co chwilę układały się w inny sposób, spojrzała na mnie z góry i odrzuciwszy w tył bujne loki zapytała bez wstępu:
322— Czy to prawda, że kawaler przedziurawił nam czółno?
323 324— Tak mi powiedział ogrodnik, a teraz mama nie pozwala nam pływać i kazała czółno przywiązać do brzegu, a wiosła pochować.
325— Ależ jak ojca kocham, tak nie przedziurawiłem czółna! — tłumaczyłem się jak przed inspektorem.
326— Czy tylko z pewnością? — pytała Lonia, bystro patrząc mi w oczy. — Bo to do kawalera bardzo podobne!
327Ton panienki nie podobał mi się. Do licha! najmocniejszy kolega nie przemówiłby do mnie w taki sposób.
328— Kiedy ja mówię, że nie, to już jest z pewnością!… — odpowiedziałem silnie akcentując odpowiednie wyrazy.
329— W takim razie ogrodnik powiedział nieprawdę — rzekła Lonia marszcząc brwi.
330— Dobrze zrobił — odparłem — bo młode panny nie umieją pływać czółnem.
331 332— Ja umiem i czółnem, i rękami, a także na wznak i stojący.
333 334— Jeżeli mama pani pozwoli, to będę.
335— Więc niech kawaler zobaczy, czy czółno nie jest dziurawe.
336 337— A skądże się tam wzięła woda?
338 339 340Rozmowa urwała się. Tylem jednak zyskał, żem śmiało patrzył na Lonię, a ona, o ile dziś mi się ta rzecz przedstawia, nic sobie ze mnie nie robiła. Owszem, nie ruszając się z miejsca, zaczęła podskakiwać przez sznur, w odstępach, rozmawiając ze mną.
341— Dlaczego kawaler nie bawił się z nami?
342 343 344 345— Przecież na wakacjach nikt się nie uczy.
346— W naszej klasie trzeba się uczyć nawet przez wakacje.
347Lonia przeskoczyła sznur dwa razy i rzekła:
348— Adaś jest w czwartej klasie, a jednak przez święta nie uczył się. Ach prawda!… kawaler nie zna Adasia…
349— Któż to pani powiedział, że nie znam? — zapytałem z dumą.
350— Bo kawaler był w pierwszej klasie, a on w trzeciej…
351Znowu dwa skoki przez sznur… Myślałem, że mi się stanie coś dziwnego.
352— Ze mną wdawała się nawet czwarta klasa — odparłem podrażniony.
353— Wszystko jedno, bo Adaś chodzi do szkół w Warszawie, a kawaler… Gdzie to kawaler chodzi do szkół?… Gdzie?…
354— W Siedlcach — ledwiem odrzekł[48] zdławionym głosem.
355— A ja pojadę także do Warszawy — objaśniła Lonia i dodała: — Może kawaler powie Zosi, że już tu jestem…
356I nie czekając na moją zgodę lub odmowę, pobiegła ku altance wciąż skacząc.
357Byłem odurzony; nie mogło mi się w głowie pomieścić, jak mnie ta dziewczyna traktuje.
358„A dajcie mi spokój z waszą zabawą — pomyślałem naprawdę rozgniewany. — Lonia to niegrzeczna, niedelikatna, to… smarkacz!…”.
359Powyższe jednak uwagi nie przeszkodziły mi spełnić natychmiast jej rozkazu. Poszedłem do domu bardzo prędko, może nawet za prędko, zapewne skutkiem wewnętrznego wzburzenia.
360Zosia brała już parasolkę, aby iść do ogrodu.
361— No, wiesz — rzekłem rzucając czapkę w kąt — poznałem się z Lonią.
362— I cóż?… — spytała siostra ciekawie.
363— Nic… tak sobie!… — odparłem, nie patrząc jej w oczy.
364— Prawda, jaka ona dobra, jaka ładna?…
365— Ach, nic mnie to nie obchodzi. Właśnie prosi cię, żebyś tam przyszła.
366 367 368— Dlaczego? — spytała Zosia, zaglądając mi w oczy.
369— Dajże mi spokój!… — oburknąłem. — Nie pójdę, bo mi się nie podoba…
370Musiało być coś bardzo stanowczego w moim głosie, skoro siostra, już nie zadając mi dalszych pytań, wyszła. Widząc, że prawie biegnie, zawołałem ją przez okno:
371— Zosiu, tylko proszę cię, nic tam nie mów… Powiedz, żem… że trochę boli mnie głowa.
372— No, no, nie bój się. Ja ci nie zaszkodzę.
373— Pamiętaj, Zosiu, jeżeli mnie choć trochę kochasz.
374Naturalnie, żeśmy się bardzo serdecznie ucałowali.
375Trudno dziś odgrzebać w pamięci uczucia, jakie mnie szarpały po odejściu Zosi. Jak to Lonia śmiała rozmawiać ze mną w podobny sposób?… Wprawdzie nauczyciele, a szczególniej inspektor traktowali mnie dość familiarnie, no — ale to starzy ludzie. Lecz między kolegami w pierwszej (obecnie już w drugiej) klasie cieszyłem się poważaniem. A tu na wsi — proszę posłuchać, jak rozmawiał ze mną ojciec, jak mi się kłaniali parobcy, ile razy mówił pisarz: „Panie Kazimierzu, może pozwoli pan do mnie na fajeczkę?”. Ja mu na to: „Dziękuję panu, nie chcę się przyzwyczajać”. A on: „Jaki pan szczęśliwy, że pan ma taką moc nad sobą… Pan nie dałby się i guwernantce…”.
376Odpowiednio do postępowania starszych, ja także byłem poważny. Przecie sam ksiądz proboszcz mówił do ojca: „Patrzaj, mości dobrodzieju, panie Leśniewski, co to szkoła robi z chłopaka. Ten Kazio rok temu był wisus i pędziwiatr, a dziś, mości dobrodzieju, to statysta[49], to Metternich[50]…”.
377Tak mnie sądzili ludzie… I trzeba wypadku, żeby jakaś koza, która ani jednej klasy nie widziała, ażeby ona śmiała mi powiedzieć, że — „to do kawalera bardzo podobne!…”. Kawaler?… co mi za dorosła panna! Że zna jakiegoś Adasia, to już zadziera głowę. Cóż ten Adaś? Skończył trzecią klasę, a ja idę do drugiej. Wielka różnica! Jak będzie osioł, to go dogonię, a nawet przegonię. Jeszcze, w dodatku do wszystkiego, każe mi iść po Zosię, jakbym ja był jej lokajczukiem. Zobaczymy, czy cię drugi raz usłucham!… Słowo daję, że jeżeli kiedy odezwie się z czymś podobnym, to po prostu — włożę ręce w kieszenie i odpowiem: „Tylko proszę sobie tak nie pozwalać!”. A nawet lepiej: „Moja Loniu, widzę, że nie nauczyłaś się grzeczności…”. Albo nawet tak: „Moja Loniu, jeżeli chcesz, ażebym się z tobą wdawał…”.
378Czułem, że mi nie przychodzi dobra odpowiedź, i to mnie coraz więcej drażniło. Musiałem się nawet zmienić na twarzy, bo nasza gospodyni, stara Wojciechowa, dwa razy wchodziła do pokoju, patrząc na mnie spod oka, aż nareszcie odezwała się:
379— O, dla Boga, a czego to Kazio taki markotny?… Czy co Kazio zwojował, czy może z panem co?…
380 381— Już ja widzę, że nie; nic przede mną się nie zatai. Jakeś co zmalował[51], to od razu idź do ojca i przyznaj się.
382— Ale nic nie zrobiłem. Trochęm się zmęczył[52] i tyle.
383Jedzenie— Jakeś się zmęczył, to se odpocznij i podjedz. Zaraz dam ci chleba z miodem.
384Wyszła i za chwilę powróciła z ogromnym kawałem chleba, z którego miód aż kapał.
385— Ale ja nie będę jadł, dajcie mi spokój!…
386— Co nie masz jeść? Bierz ino prędko, bo mi miód po palcach ucieka. Podjesz se, to się zaraz rozweselisz. Człowieka zawsze trapi, kiedy głodny, ale jak se podje, zaraz mu się w głowie przetrze… No, ino weź do garści!
387Musiałem wziąć, bojąc się, ażeby mi nie okapała miodem włosów albo munduru. Machinalnie zjadłem i naprawdę zrobiło mi się trochę lżej w sercu. Pomyślałem, że jakoś dam sobie radę z Lonią i że warto by także biednego Walka poczęstować, bo on pewnie miód rzadko jadał, a zresztą — już go lubiłem.
388Na moje żądanie Wojciechowa, widząc tak błogi skutek lekarstwa, ukroiła mi jeszcze większy kawałek chleba, nie żałując miodu. Ostrożnie zabrałem prowiant i wyszedłem szukać chłopca.
389Znalazłem go nieopodal od kuchni. Rozmawiali z nim, śmiejąc się, dwaj parobcy, którzy przywieźli drzewo z lasu.
390— Jak cię jeszcze raz matka zbije — mówił jeden — to zabierz się i idź w świat. Co, pójdziesz?…
391— Kiej[53] nie wiem jak — odparł Walek.
392— Weź buty na kij i aby za las. Tam światu dosyć[54].
393 394— To weź sam kij. Z kijem i bez butów zajdziesz…
395Zobaczywszy mnie, chłopiec uciekł w stronę łopianu.
396— Co wy mu tak mówicie? — zapytałem parobków.
397— Nic, kpinkujemy se z niego. Zwyczajnie jak z głupiego.
398Czując, że miód zaczyna mi walać palce, nie wdawałem się z nimi w dalszą rozmowę, lecz poszedłem za Walkiem. Stał między zielskiem i patrzył na mnie.
399— Walku! — zawołałem — masz tu chleb z miodem.
400 401— No, chodźże… — i postąpiłem parę kroków.
402 403— Och! jakiś ty głupi… No, masz chleb, kładę ci go, ot tu…
404Położyłem na kamieniu i odszedłem. Ale dopiero gdym się skrył za węgłem kuchni, chłopiec zbliżył się do kamienia, począł ostrożnie chleb oglądać i nareszcie — zjadł go, o ile mi się zdaje, z apetytem.
405W godzinę później, idąc w stronę lasu, spostrzegłem, że chłopiec drepcze za mną w pewnej odległości. Zatrzymałem się i on stanął. Gdym zawrócił do domu, odskoczył na bok i skrył się w krzakach. Ale po małej chwili znowu biegł za mną.
406Tego dnia dałem mu drugi raz chleba. Wziął go z ręki, lecz jeszcze z obawą, i zaraz uciekł. Wszelako od tej pory począł chodzić za mną, zawsze w pewnej odległości.
407Od rana krążył pod naszymi oknami jak ptak, któremu przyjacielska ręka sypie ziarno. Wieczorem siadał pod kuchnią i patrzył na naszą oficynę. Dopiero gdy światło zgasło, szedł spać na płachtę za piec, gdzie mu świerkały[55] nad głową świerszcze.
408W kilka dni po pierwszym spotkaniu z Lonią, ulegając namowom Zosi, poszedłem z nią do parku.
409— Wiesz — zapewniała mnie siostra — że Lonia bardzo tobą zajęta. Ciągle mówi o tobie, gniewa się, żeś wtedy nie wrócił, i wypytuje, kiedy przyjdziesz.
410Cóż dziwnego, żem uległ, tym bardziej że mnie samego coś ciągnęło do Loni. Zdawało mi się, iż wtedy dopiero skończą się moje tęsknoty wywołane śmiercią Józia, gdy zacznę chodzić z Lonią pod rękę i prowadzić z nią poważne rozmowy. O czym mianowicie? — nie wiem do dziś dnia. Czułem tylko, że chcę pięknie mówić, dużo mówić i — mieć jedynego słuchacza w Loni.
411Na myśl o przechadzkach we dwoje coś grało mi w piersiach jak arfy, migotało jak słońce w kroplach rosy. Ale rzeczywistość nie zawsze odpowiada marzeniom. Toteż gdy prowadzony przez siostrę spotkałem znowu Lonię, odezwałem się do niej z zamiarem rozpoczęcia owych idealnych rozmów:
412 413W tej chwili dziewczęta wzięły się pod ręce, zaczęły szeptać, biegać po alei i śmiać się jak szalone. Osłupiałem, obracając w palcach wędkę, dla zrobienia której małom nie dostał[56] kopytem od siwego konia za to, żem mu wyrwał z ogona włosień.
414Już zabierałem się do odejścia obrażony, gdy wróciły dziewczęta, a Zosia rzekła:
415— Lonia prosi cię, żebyście mówili sobie po imieniu.
416Ukłoniłem się, milcząc z zakłopotania, a one znowu w śmiech i pobiegły w stronę sadzawki.
417— Wie kawaler… — zaczęła Lonia, lecz wnet poprawiła się:
418— Wiesz, Zosiu, że mama stanowczo nie pozwala nam pływać czółnem. Powiedziałam, że nas będzie woził twój brat, ale mama…
419Wyszeptała Zosi jakiś długi frazes do ucha; ja jednak od razu zgadłem, o co chodzi. Pewnie mama boi się, ażebym nie potopił dziewcząt, ja, taki pływak i uczeń drugiej klasy!…
420Byłem zawstydzony. Spostrzegła to Lonia i nagle rzekła:
421 422 423— Poproś, Zosiu, brata, ażeby nam urwał lilii wodnych. One takie ładne, a ja ich nigdy nie miałam w ręku.
424Duch we mnie wstąpił. Przynajmniej teraz pokażę, co umiem.
425Dużo lilii rosło w sadzawce, ale nie przy brzegu, tylko trochę dalej. Ułamałem pręt i wszedłem na huśtające się czółno.
426Lilie mają jakby sprężyste łodygi. Zaczepione prętem zbliżały się, lecz wnet odpływały. Ułamałem kij dłuższy, zakończony rodzajem haczyka. Tym razem udało mi się lepiej. Mocno pochwycona lilia przypłynęła tuż, tuż… Wyciągnąłem lewą rękę, jeszcze za daleko. Klękam na dziobie łódki, wychylam się i już mam zerwać kwiat, gdy nagle — padam na wodę jak długi, pręt wymyka mi się z ręki, a lilia znowu odpływa.
427Panny w krzyk… Ja wołam: „To nic! to nic! tu płytko!…”. Wylewam wodę z czapki, kładę ją na głowę i brodząc po pas w sadzawce, a po kolana w błocie, zrywam jedną lilią[57], drugą, trzecią, czwartą…
428— Kaziu! na miłość boską, wracaj!… — woła z płaczem siostra.
429— Dosyć, już dosyć!… — wtóruje jej Lonia.
430Ja nie słucham. Rwę piątą, szóstą i dziesiątą lilią, a potem liście.
431Wyszedłem z sadzawki zmoczony od stóp do głów, zabłocony powyżej kolan i na rękawach. Na brzegu Zosia płacze, Lonia nie chce brać kwiatów, a za nimi kryje się żółty ze strachu — Walek…
432Widzę, że Lonia ma także łzy w oczach, lecz nagle zaczyna się śmiać:
433— Patrz, Zosiu, jak on wygląda!…
434— Boże! co powie tatko?… — woła Zosia. — Mój Kaziu, umyjże sobie przynajmniej twarz, boś cały zamazany.
435Machinalnie dotykam nosa zabłoconą ręką. Lonia ze śmiechu aż siada na murawie. Zosia także śmieje się, ocierając oczy, a nawet Walek otwiera usta i wydaje głos podobny do beczenia.
436Teraz jego spostrzegają dziewczynki.
437— Co to jest? — pyta Zosia — skąd on się tu wziął?
438— On tu przyszedł za twoim bratem — odpowiada Lonia. — Widziałam go, jak się skradał między krzakami.
439— Boże! jaki on ma kapelusz!… Czego on chce od ciebie, Kaziu?… — mówi siostra.
440 441— Aha! to pewnie Kazio z nim się bawił, kiedy od nas uciekał… — odzywa się ironicznie Lonia. — Patrz, Zosiu, jak oni obaj wyglądają — jeden zalany wodą, a drugi nieumyty… Oj, zaśmieję się!…
442To zestawienie z Walkiem wcale mi się nie podobało.
443— No, mój Kaziu, umyjże się i idź do domu przebrać się, a my pójdziemy tymczasem do altanki — rzekła Zosia, podnosząc Lonię, która z nadmiaru uciechy była bliska spazmów.
444Odeszły. Zostałem ja, Walek i — pęk lilij na trawie, których nikt nie podniósł.
445„Takaż to nagroda za moje poświęcenie?” — pomyślałem z goryczą, czując błoto w ustach. Zdjąłem czapkę. Strach, co się z niej zrobiło!… Podobna do ścierki, a daszek w jednym miejscu odłazi. Z munduru, z kamizelki, z koszuli strugami płynie woda. Pełno jej w butach, aż skwierczy, gdy się ruszę, czuję, że z płótna robi się na mnie sukno, z sukna skóra, a ze skóry drewno. A tam, w stronie altanki, słyszę jeszcze śmiech Loni, która moją przygodę opowiada guwernantce.
446Za chwilę przyjdą tu. Chcę się umyć, lecz nie dokończywszy uciekam, bo już idą!… Już w alei widzę ich suknie, słyszę wydziwianie guwernantki. Przecięły mi drogę do domu, zawracam w inną stronę ku płotowi.
447— Gdzież on jest? — zapytuje krzykliwie guwernantka.
448— O, tam, tam!… uciekają obaj — odpowiada Lonia.
449Teraz widzę, że Walek krok w krok biegnie za mną. Dopadam płotu, on za mną. Włażę na żerdzie, on także. I kiedy obaj, zwróceni twarzami do siebie, siedzimy na płocie jak na koniu, w krzakach ukazuje się Lonia, Zosia i guwernantka.
450— Ach! i ten przyjaciel!… — krzyknęła Lonia ze śmiechem.
451Zeskoczyłem z płotu i pędem przez pole w stronę naszej oficyny, a Walek wciąż dotrzymuje mi towarzystwa. Widocznie bawi go ta obława, bo otwiera usta i wydaje głos beczący, który ma oznaczać zadowolenie.
452 453— Mój kochany, czego ty chcesz ode mnie?… Czego się za mną włóczysz?… — rzekłem do chłopca.
454 455— Idź sobie ode mnie, idź sobie precz!… — mówiłem zaciskając pięści. — Narobiłeś mi wstydu, wszyscy śmieją się ze mnie… Jeżeli mi jeszcze kiedy wleziesz w drogę, zbiję cię…
456Powiedziawszy to, odszedłem, a chłopiec został. Gdym oddalił się o kilkadziesiąt kroków i odwróciłem głowę, zobaczyłem go w tym samym miejscu. Patrzył na mnie i głośno płakał.
457Wpadłem do naszej kuchni jak upiór, a gdziekolwiek stąpiłem[58], zostawała struga wody. Na mój widok spłoszone kury z gdakaniem i rozpuszczonymi skrzydłami rzuciły się do okien, dziewuchy zaczęły się śmiać, w Wojciechowa uderzyła w ręce.
458— Słowo stało się ciałem!… A tobie co?… — krzyknęła babina.
459— Nie widzicie?… Wpadłem w sadzawkę i basta!… Niech mi Wojciechowa da płócienne ubranie, buty, koszulę… Tylko prędzej.
460— Zgryzota moja z tym Kaziem! — odpowiedziała Wojciechowa. — Do kitla pewno guziki nieprzyszyte… Kaśka, rusz ino się, poszukaj butów!
461Zaczęła mi rozpinać i zdejmować mundur przy pomocy drugiej dziewuchy. Poszło jako tako, ale z butami był ambaras. Ani w prawo, ani w lewo. Wreszcie zawołały do pomocy fornala. Musiałem położyć się na tapczanie, Wojciechowa z dziewuchami trzymały mnie pod ramiona, a fornal ściągał buty. Myślałem, że mi nogi powykręca. Za to w pół godziny byłem już jak lalka — wytarty, przebrany i uczesany. Nadbiegła Zosia i przyszyła mi guziki do płóciennego uniformu. Wojciechowa zmoczoną odzież wykręciła, wyniosła na strych i — cicho.
462Ojciec jednak, wróciwszy do domu, wiedział już o wszystkim. Popatrzył na mnie drwiąco, pokiwał głową i rzekł:
463— Oj, ty ośle, ośle!… Pójdź teraz do Loni, żeby ci sprawiła nowe majtki.
464Wnet ukazał się pan gorzelany. I ten mnie obejrzał, naśmiał się, ale podsłuchałem, jak mówił do ojca w kancelarii:
465— Żwawy chłopak! za dziewuchami wlezie w ogień… Tak jak my, za młodych lat, panie Leśniewski.
466Domyśliłem się, że cały folwark wiedział o mojej uprzejmości dla Loni, i byłem bardzo zawstydzony.
467Nad wieczorem przyszła dziedziczka, Lonia i guwernantka, a każda z nich, o dziwo! miała przy sukni — lilią[59] wodną… Chciałem schować się pod ziemię, uciec, ale — zawołano mnie i stanąłem przed obliczem pań.
468Uważałem, że guwernantka przypatruje mi się bardzo życzliwie. Zaś pani hrabina pogłaskała mnie po czerwonej twarzy i dała mi kilka cukierków.
469— Mój chłopczyku — rzekła — bardzo pięknie, żeś taki grzeczny, ale proszę cię, nie woź nigdy panienek czółnem. Dobrze?…
470Pocałowałem ją w rękę i coś mruknąłem.
471— Ale i sam także nie pływaj. Przyrzekasz mi?
472 473Potem zwróciła się do guwernantki i coś pogadała po francusku. Usłyszałem kilka razy powtórzony wyraz: hero. Na nieszczęście, usłyszał go i ojciec i odezwał się:
474— Oj, ma pani hrabina racją[60]. Herod, prawdziwy Herod!…
475Panie uśmiechnęły się, a po ich odejściu Zosia usiłowała wytłumaczyć ojcu, że hero pisze się hèros, a po francusku nie znaczy Heroda, tylko bohatera.
476— Bohater? — powtórzył ojciec. — On taki bohater, że zamoczył mundur i podarł majtki, a ja beknę Szulimowi ze dwadzieścia złotych. Niech diabli wezmą bohaterstwo, za które inni muszą płacić!
477Prozaiczne poglądy ojca dużo mi sprawiły przykrości. Dziękowałem jednak Bogu, że się tylko na nich skończyło.
478Odtąd widywałem się z Lonią nie tylko w parku, ale i w pałacu. Jadłem tam parę razy obiad, co napędziło mi dużo kłopotu, i prawie co dzień podwieczorek, na który dawano kawę albo poziomki, albo maliny z cukrem i ze śmietanką.
479Często rozmawiałem ze starszymi paniami. Hrabina dziwiła się memu oczytaniu, które zawdzięczałem bibliotece garbuska, a Kobieta, Mężczyzna, Kondycja ludzka, Obraz świataguwernantka, panna Klementyna, po prostu zachwyciła się mną. Tę ostatnią sympatią zawdzięczam nie tyle mojej erudycji, ile rozmowom o pisarzu, o którym wiedziałem, gdzie pilnuje roboty i co myśli o pannie Klementynie. W końcu światła ta osoba zwierzyła mi się, iż wcale nie myśli wyjść za mąż za pisarza, lecz pragnie tylko podnieść go moralnie. Oświadczyła mi, że według jej pojęć rola kobiet w świecie polega na podnoszeniu mężczyzn i że ja sam, gdy urosnę, muszę spotkać w życiu taką kobietę, która mnie podniesie.
480Wykłady te bardzo mi się podobały. Coraz też gorliwiej znosiłem pannie Klementynie wiadomości o pisarzu, a jemu o pannie Klementynie, za co pozyskałem życzliwość obojga.
481O ile dziś sobie przypominam, w pałacu życie było osobliwe. Do hrabiny co kilka dni przyjeżdżał jej narzeczony, a panna Klementyna po parę razy na dzień odwiedzała te zakątki parku, z których mogła zobaczyć pisarza, a przynajmniej — jak mówiła — usłyszeć dźwięk jego głosu, zapewne wówczas, kiedy wymyślał parobkom. Ze swej strony panna służąca płakiwała[61] kolejno w rozmaitych oknach za tymże pisarzem, a reszta fraucymeru[62], naśladując zwierzchność, dzieliła swe uczucia między lokaja, chłopca kredensowego, kucharza, kuchcika i stangreta. Nawet serce starej Salusi nie było wolne. Panowały w nim indyki, gąsiory, koguty i kapłony, tudzież ich różnopióre i różnokształtne towarzyszki, w gronie których gospodyni całe dnie przepędzała.
482Rzecz prosta, że w tak zajętym otoczeniu nam, dzieciom, schodził czas swobodnie. Bawiliśmy się od rana do wieczora i tylko wówczas widywaliśmy osoby starsze, gdy wołano nas na obiad, na podwieczorek albo na spoczynek.
483Dzięki tej wolności moje stosunki z Lonią ułożyły się w sposób dość oryginalny. Ona mi mówiła przez parę dni „Kaziu”, później „ty”, posługiwała się mną, nawet krzyczała na mnie, a ja — wciąż nazywałem ją „panią”, coraz rzadziej mówiłem, ale coraz częściej słuchałem. Niekiedy budziła się we mnie duma człowieka, który za rok może pójść do trzeciej klasy. Wtedy przeklinałem ową chwilę, kiedym to Lonię po raz pierwszy usłuchał, idąc na jej rozkaz po siostrę. Mówiłem sobie:
484— Cóż to ona myśli, że ja u niej jestem w służbie, jak mój ojciec u jej matki?…
485Tym sposobem buntowałem samego siebie, postanawiałem, że się to musi zmienić. Lecz na widok Loni całkiem opuszczała mnie odwaga, a jeżelim nawet i zdołał zatrzymać jakąś resztkę, to znowu Lonia wypowiadała swoje rozkazy z taką niecierpliwą prośbą, tak tupała nóżką, żem musiał wszystko zrobić. A kiedy raz, złapawszy wróbla, nie oddałem jej go natychmiast, zawołała:
486— Nie chcesz, to nie!… Obejdę się bez twego wróbla…
487Była tak obrażona i taka ciekawa, żem ją począł zaklinać, ażeby wzięła wróbla. Ona nie i nie!… Ledwiem ją przebłagał, naturalnie przy pomocy Zosi, i jeszcze mimo to przez kilka dni musiałem słuchać żalów.
488— Ja bym ci takiej przykrości nigdy w życiu nie zrobiła. Wiem teraz, jakiś ty stały! Pierwszego dnia skoczyłeś w wodę, ażeby mi lilij[63] narwać, a już wczoraj nie chciałeś mi nawet pozwolić, żebym trochę pobawiła się ptaszkiem. Wiem już wszystko… O! żaden inny chłopiec nie postąpiłby ze mną w taki sposób.
489A kiedy po wszelkich możliwych wyjaśnieniach prosiłem ją w końcu, ażeby się choć nie gniewała, odparła:
490— Czy ja się gniewam?… Ty najlepiej wiesz, że się na ciebie nie gniewam. Mnie tylko było przykro. Ale jak mi było przykro, tego sobie nikt nie wyobrazi… Niech ci powie Zosia, jak mi było przykro.
491Wtedy Zosia z uroczystą miną wytłumaczyła mi, że Loni było bardzo, ale to bardzo przykro.
492— Zresztą niech ci powie sama Lonia, jak jej było przykro — zakończyła moja kochana siostrzyczka.
493Odsyłany od Annasza do Kajfasza po bliższe określenie stopnia owej przykrości, zupełnie straciłem głowę.
494Stałem się maszyną, z której panienki robiły, co im się tylko podobało, bo lada cień samodzielności z mojej strony wyrządzał przykrość albo Loni, albo Zosi, którą obie te panie odczuwały do spółki.
495Gdyby biedny Józio wstał z grobu, nie poznałby mnie w tym cichym, posłusznym, zahukanym kawalerze, który wiecznie po coś chodził, coś nosił, czegoś szukał, o czymś nie wiedział, na czymś nie znał się i co kilka minut był strofowany. A gdyby to widzieli moi koledzy!…
496Pewnego dnia panna Klementyna była bardziej zajęta niż zwykle. Pisarz bowiem miał jakiś dozór przy stajniach, o kilkanaście kroków od jej ulubionej altanki. Korzystając z tego, wymknęliśmy się we troje za park, do tych krzaków, gdzie rosły jeżyny.
497Strach, ile ich tam było! Co krok kępa, a na każdej gąszcz jeżyn czarnych i wielkich jak śliwki. Z początku zbieraliśmy je razem, zamieniając między sobą wykrzykniki podziwu i zadowolenia. Wkrótce jednak zamilkliśmy i rozeszliśmy się każde w swoją stronę. Nie wiem, jak tam dziewczęta, ale ja, utonąwszy wśród najgęstszych kęp, zapomniałem o świecie. WspomnieniaCo to były za jeżyny!… Dziś nie ma nawet takich ananasów.
498Zmęczony staniem — usiadłem, zmęczony siedzeniem — położyłem się na krzakach jak na sprężynowym fotelu. Było tu tak ciepło, tak miękko i obficie, że nie wiem, skąd pomyślałem, iż właśnie tak musiało być Adamowi w raju. Boże! Boże! dlaczego ja nie byłem Adamem? Do dziś dnia na przeklętym drzewie rosłyby jabłka, bo dla zerwania ich nie chciałoby mi się nawet ręki podnieść nad głowę…
499Rozciągając się jak wąż pod ciepłym słońcem, na giętkich krzakach, czułem nieopisane szczęście głównie z tego powodu, żem mógł zupełnie nie myśleć. Czasem przewracałem się na wznak, głową niżej niż reszta ciała. Poruszane wiatrem liście głaskały mnie po twarzy, a ja patrzyłem w ogromne niebo i z niezgłębionym zadowoleniem wyobrażałem sobie, że mnie — wcale nie ma. Lonia, Zosia, park, obiad, wreszcie szkoły i pan inspektor, wydawały mi się snem, który niegdyś był, ale już przeszedł, może sto lat temu, a może i tysiąc. Biedny Józio w niebie wciąż zapewne doświadcza tych uczuć. Jaki on szczęśliwy!…
500W końcu już mi się i jeżyn odechciało. Czułem, jak łagodnie unoszą mnie krzaki, widziałem każdą chmurkę, z wolna sunącą się po błękicie, słyszałem szelest każdego liścia, alem sam nic nie myślał.
501Nagle coś szarpnęło mnie. Zerwałem się na równe nogi, nie pojmując, co się dzieje. Przez mgnienie było cicho jak i pierwej, lecz w tejże chwili usłyszałem płacz i krzyk Loni:
502— Zosiu!… Panno Klementyno!… na pomoc!…
503Jest coś strasznego w krzyku dziecka: „Na pomoc!…”. Przemknęły mi przez głowę wyrazy: żmija! Tarnina chwytała mnie za odzież, oplątywała nogi, szarpała, odpychała, nie!… ona mocowała się ze mną, biła się ze mną jak żywy potwór, a tymczasem Lonia wołała: „Na pomoc!… Boże, mój Boże!…” — a ja rozumiałem tylko jedną rzecz, jasną jak słońce, że tu muszę dać pomoc albo sam zginąć.
504Zmęczony, podrapany, a najbardziej — przerażony, przedarłem się w końcu do tego miejsca, gdziem słyszał płacz Loni.
505Siedziała na krzaku drżąc i załamując ręce.
506— Loniu!… co tobie?… — zawołałem do niej pierwszy raz po imieniu.
507 508— Osa?… — powtórzyłem rzucając się ku niej. — Ukąsiła cię?…
509 510 511 512 513Z oczu jej płynęły łzy. Była bardzo zawstydzona, ale strach przemógł.
514— Wlazła mi w pończoszkę… O, Boże… Boże, Zosiu!…
515Ukląkłem przed nią, alem jeszcze nie śmiał szukać osy.
516 517 518Drżała jak w febrze. Zdobyłem się na szczyt odwagi.
519 520 521 522— Już jest wyżej… Ach! Zosiu, Zosiu!…
523 524 525— Musiała schować się w sukienkę… — rzekła płacząc jeszcze rzewniej.
526— Jest!… — zawołałem. — To mucha…
527— Gdzie?… Mucha?… — spytała Lonia. — Prawda, że mucha! Ach, jaka duża… Byłam pewna, że to osa. Myślałam, że umrę… Boże! jaka ja głupia.
528Obtarła oczy i od razu zaczęła się śmiać.
529— Zabić ją czy puścić? — spytałem Loni[64], pokazując jej nieszczęsnego owada.
530— Jak ci się podoba — odpowiedziała już zupełnie spokojnie.
531Chciałem muchę zabić, ale — nie miałem serca. A ponieważ i skrzydła, i ona sama była bardzo zmięta, więc — ostrożnie położyłem ją na liściu.
532Tymczasem Lonia przypatrywała mi się nader pilnie.
533 534— Nic — odpowiedziałem, usiłując się roześmiać. Uczułem, że siły gwałtownie mnie opadają.
535Serce uderzało mi jak dzwon, zaczęło mi się ćmić w oczach, zimny pot wystąpił na całe ciało i klęcząc — zachwiałem się.
536 537— Nic… tylko myślałem, że ci się trafiło jakie nieszczęście…
538Gdyby mnie Lonia nie pochwyciła i nie oparła mi głowy na swych kolanach, byłbym rozbił nos o ziemię.
539Jakaś ciepła fala uderzyła mi do głowy, usłyszałem szum w uszach i znowu głos Loni:
540— Kaziu!… kochany Kaziu… co tobie?… Zosiu!… o Boże, on zemdlał… Cóż ja tu pocznę, nieszczęśliwa?…
541Objęła mnie rękoma za głowę i zaczęła całować. Na całej twarzy czułem jej łzy. Było mi jej tak żal, żem zebrał resztę sił i z trudem dźwignąłem się.
542— Nic mi nie jest!… nie bój się!… — zawołałem z głębi piersi.
543Istotnie chwilowe osłabienie minęło tak prędko, jak przyszło. W uszach przestało szumieć, wzrok mi się wyjaśnił, podniosłem głowę z kolan Loni i patrząc jej w oczy, śmiałem się.
544 545— Ach, ty niepoczciwy, ach ty niedobry!… — mówiła — żeby mi narobić takiego strachu. Jakże ty mogłeś zemdleć przez takie głupstwo?… Gdyby to nawet była osa, to by mnie przecież nie zjadła… I co ja bym robiła tu z tobą?… Ani wody, ani ludzi, Zosia gdzieś poszła, a ja sama musiałabym ratować takiego dużego chłopca. Wstydź się!
546Naturalnie, żem się wstydził. Czy można ją było tak przestraszyć?
547— Cóż, jakże ci jest? — pytała Lonia. — Ech! już pewnie dobrze, boś nie taki blady. Pierwej byłeś blady jak płótno.
548— No — dodała po chwili — będę ja się mieć z pyszna, jak się mama o tym dowie!… Ach, Boże! boję się nawet wracać do domu…
549— O czym mama się dowie? — spytałem.
550— O wszystkim, a najgorzej o tej osie…
551 552— Cóż z tego, że ja nie powiem… — rzekła, odwracając głowę.
553— Może myślisz, że ja powiem?… — odparłem. — Jak ojca kocham, tak nikomu ani słówka.
554— A Zosi?… Ona jest dobra do sekretu.
555 556— Choć i bez tego wszyscy się dowiedzą. Ty jesteś taki podrapany, potargany… Ale, czekaj no!… — dodała po chwili i obtarła mi twarz chustką. — Boże! czy ty wiesz, że ja ciebie nawet pocałowałam ze strachu, bom już nie wiedziała, co robić. Żeby się kto o tym dowiedział, spaliłabym się ze wstydu, choć, naprawdę, z osą byłby także kłopot. Ach! co ja mam zmartwienia przez ciebie…
557— Ale nie masz się czego obawiać — pocieszałem ją.
558— Tak, nie mam! Wszystko się wyda, bo masz pełno liści w głowie. Zresztą zaczekaj, ja cię uczeszę. Byle tylko z jakiego krzaka nie podglądała nas Zosia. Ona jest dobra do sekretu, ale zawsze…
559Lonia wzięła ze swych włosów półkolisty grzebień i zaczęła mnie czesać.
560— Ty zawsze jesteś potargany — mówiła. — Powinieneś czesać się tak, jak wszyscy panowie… O, tak!… Mieć przedział z prawego boku, nie z lewego. Gdybyś miał włosy czarne, byłbyś taki piękny jak narzeczony mej mamy. Ale żeś blondyn, więc uczeszę cię inaczej. Będziesz teraz wyglądał jak aniołek, co jest pod Madonną. Wiesz, który… Szkoda, że nie mam lusterka.
561— Kaziu! Loniu!… — zawołała w tej chwili Zosia, gdzieś od strony parku.
562Zerwaliśmy się oboje, a Lonia była naprawdę przelękniona.
563— Wszystko się wyda! — rzekła. — Och! ta osa!… A najgorsze to, żeś zemdlał…
564— Nic się nie wyda! — odparłem energicznie. — Ja przecie nic nie powiem.
565— Ani ja. Nie powiesz nawet, żeś zemdlał?…
566 567— No, no!… — dziwiła się Lonia. — Bo ja, żebym zemdlała, to bym nie mogła wytrzymać…
568— Kaziu! Loniu!… — wołała moja siostra już o kilkanaście kroków od nas.
569— Kaziu! — szepnęła Lonia kładąc palec na ustach.
570 571Zaszeleściły krzaki i ukazała się Zosia ubrana w fartuszek.
572— Gdzieś ty była, Zosiu? — zapytaliśmy ją oboje.
573— Chodziłam po fartuszek dla siebie i dla ciebie, Loniu. Masz oto, bo jeżyny walają[65].
574 575— Nie ma po co — odparła Zosia. — U mamy jest ten pan, a panna Klementyna ani myśli wyjść z altanki. Możemy tu siedzieć choćby do wieczora. Ale już zaczynam rwać jeżyny, boście wy więcej zjedli ich niż ja.
576Zaczęły rwać obie, a ja także jakoś nabrałem na nowo ochoty do jedzenia.
577Widząc, że oddalam się, Lonia zawołała za mną:
578— Kaziu, wiesz, o czym myślę!…
579 580W tej chwili po raz nie wiem który przysiągłem sobie, że nikomu nie wspomnę ani o moim zemdleniu, ani o tej musze. Ledwiem jednak odszedł kilka kroków, usłyszałem głos Loni:
581— Żebyś ty wiedziała, Zosiu, co się tu działo!… Ale nie, nie mogę ci powiedzieć ani słówka. Chociaż gdybyś mi przysięgła, że dotrzymasz sekretu…
582Uciekłem jak najdalej w gąszcz, czując, że się wstydzę. No, chociaż Zosia…
583Na owych nieszczęsnych jeżynach byliśmy jeszcze z godzinę. Gdyśmy stamtąd wracali do domu, dostrzegłem wielką zmianę sytuacji. Zosia patrzyła na mnie ze zgrozą i ciekawością. Lonia wcale nie patrzyła, a ja byłem tak zmieszany, jakbym popełnił morderstwo.
584Żegnając się z nami, Lonia serdecznie ucałowała Zosię, a mnie — kiwnęła głową. Zdjąłem przed nią czapkę, myśląc, że jestem wielki gałgan.
585Po odejściu Loni Zosia wzięła mnie w obroty.
586— Dowiedziałam się pięknych rzeczy! — rzekła z powagą.
587— Cóżem ja zrobił? — zapytałem na dobre przestraszony.
588— Jak to co? Naprzód — zemdlałeś (ach! Boże, i mnie przy tym nie było…), no — a potem ta osa czy mucha… Okropność… Biedna Lonia! Ja umarłabym ze wstydu.
589— Ale cóżem ja temu winien? — ośmieliłem się spytać.
590— Mój Kaziu — odparła — przede mną nie potrzebujesz się tłumaczyć, bo przecież ja ci nic nie zarzucam. Ale zawsze…
591„Ale zawsze…” — to mi odpowiedź!… Z tego „ale zawsze” wypadało, że w całej sprawie ja jeden jestem winien. Mucha nic, Lonia, która wniebogłosy krzyczała, także nic, tylko ja, za to żem biegł na ratunek.
592 593Byłem niepocieszony. Na drugi dzień wcale nie poszedłem do parku, byle tylko nie pokazywać się Loni, a na trzeci — ona kazała mi przyjść. Gdym przyszedł, kiwnęła mi głową z daleka i rozmawiała tylko z Zosią, rzucając na mnie od czasu do czasu spojrzenia dumne i smutne jak na zbrodniarza.
594Chwilami myślałem, że jednak dzieje mi się tu jakaś niesprawiedliwość. Wnet przecie tłumiłem podobne podejrzenia mówiąc sobie, żem naprawdę zrobił coś strasznego. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że taka metoda stanowi charakterystyczną cechę kobiecej logiki.
595Tymczasem dziewczynki chodziły po ogrodzie poważnym krokiem, ani myśląc o skakaniu przez sznur, tylko szepcąc coś między sobą. Nagle Lonia zatrzymała się i rzekła głosem bolejącym:
596— Wiesz, Zosiu, taki mam apetyt na czarne jagody… Aż mi pachną…
597— To ja zaraz przyniosę — odezwałem się z pośpiechem. — Znam w lesie jedno miejsce, gdzie jest ich bardzo dużo.
598— Będziesz się fatygował?… — odpowiedziała Lonia, obrzucając mnie melancholijnym wejrzeniem.
599— Cóż to szkodzi? Niech idzie, kiedy chce — wtrąciła Zosia.
600Poszedłem tym śpieszniej, że mi już w ogrodzie zaczynało być duszno wobec tylu grymasów. Mijając kuchnią[66] usłyszałem, że panienki śmieją się, a gdym od niechcenia zajrzał przez parkan, spostrzegłem, że w najlepsze skaczą przez sznur. Widać, że tylko wobec mnie zachowywały tak uroczyste miny.
601W kuchni był piekielny hałas. Matka Walka płakała i klęła, a stara Salusia wymyślała jej za to, że Walek stłukł talerz.
602— Dałam mu — jęczała pomywaczka — temu hyclowi talerz, żeby se wylizał, a on, podlec, buch! go na ziemię i jeszcze uciekł. Oj! jeżeli ja cię dziś nie zabiję, to mi chyba ręce i nogi odejmie…
603 604— Walek!… chodź mi tu zaraz, psiawiaro, bo z ciebie będę pasy darła, jak wnet nie przyjdziesz.
605Zrobiło mi się żal chłopca i chciałem załagodzić sprawę. Pomyślałem jednak, że mogę zrobić to samo wróciwszy z lasu, bo Walek chyba dopiero w nocy pokaże się w kuchni i — poszedłem w swoją stronę.
606Las był odległy od folwarku na jakie pół godziny drogi, może i dalej. Rosły w nim dęby, sosny, leszczyna, a poziomek i czarnych jagód było tyle, ile kto mógł zebrać. Z brzegu trochę pastusi[67] przerzedzili jagody, głębiej było ich więcej, zajmowały takie płaty ziemi jak dziedziniec.
607Dostawszy się w te okolice narwałem jagód całą czapkę i całą chustkę, sam mało jedząc, bom się śpieszył. Pomimo to upłynęła godzina albo i dłużej, nim obładowany zdobyczą zabrałem się do powrotu. Las, Drzewo, BłądzenieNie szedłem prosto, alem trochę nakładał drogi, gdyż w ogóle pociągała mnie przechadzka po lesie.
608Gdy idziesz ku gąszczowi, drzewa wyraźnie ustępują ci, niby robią miejsce. Ale spróbuj, posuwając się naprzód, odwracać głowę. Podają sobie gałęzie jakby ręce, pień zbliża się do pnia, potem nawet zaczynają się stykać i ani się spostrzeżesz, kiedy wyrośnie za tobą pstra ściana, głęboka, nieprzebyta…
609Nic łatwiejszego, jak wtedy zbłądzić. Gdziekolwiek ruszysz się, wszędzie jest jednakowo, wszędzie drzewa rozsuwają się przed tobą, a zbiegają za tobą. Zaczynasz pędzić, one także pędzą wciąż za ciebie, byle ci odciąć odwrót. Stajesz — one stają i zmęczone chłodzą się gałęźmi jak wachlarzami. Poruszasz głową na prawo i na lewo szukając drogi i widzisz, że niektóre z drzew kryją się za innymi, jakby chcąc cię przekonać, że jest ich mniej, niż sądzisz.
610O! las to rzecz niebezpieczna. Tam każdy ptak szpieguje, gdzie idziesz, każde ziółko chce ci oplątać nogi, a nie mogąc, przynajmniej szelestem donosi o tobie innym. Tak on widać tęskni za ludzką twarzą, że raz ją zobaczywszy używa wszelkich podstępów, by ją zatrzymać na zawsze.
611Już słońce miało się ku zachodowi, kiedym wyszedł na pole. O paręset kroków spotkałem Walka. Szedł prędko w stronę lasu, podpierając się wysokim kijem.
612— Gdzie ty idziesz? — zapytałem go.
613Nie uciekał przede mną. Stanął i wskazując żółtą rączyną na las odparł cicho:
614 615— Niedługo będzie noc, wracaj do domu.
616— Kiej[68] mnie matula strasznie chcą[69] zbić…
617— Chodź ze mną, to cię nie zbije.
618 619— No, chodź, zobaczysz, że nic ci nie zrobi — rzekłem, zbliżając się do niego.
620Chłopak cofnął się, ale nie uciekał; zdawało mi się, że się waha.
621— No, chodźże[70]…
622 623Znowum się zbliżył[71], a on znowu się cofnął. To wahanie się i cofanie obdartego chłopca zniecierpliwiło mnie. Tam Lonia czeka na jagody, a on targuje się ze mną o powrót?… Nie mam na to czasu.
624Prędko poszedłem ku folwarkowi. Byłem chyba w połowie drogi do domu, gdym odwrócił głowę i zobaczyłem Walka na wzgórku pod lasem. Stał ze swym kijem w ręku i patrzył na mnie. Wiatr powiewał szarą koszuliną, a podarty kapelusz w promieniach zachodzącego słońca błyszczał mu na głowie jak ognisty wieniec.
625Coś mnie tknęło. Przypomniałem sobie, jak go namawiali parobcy, ażeby wziął kij i poszedł w świat. Czyżby?… Nie, on przecie taki głupi nie jest. Zresztą nie mam czasu wracać do niego, bo pogniotą mi się jagody, a tam Lonia czeka…
626Pędem przybiegłem do domu, chcąc przesypać jagody do koszyka. Na progu Zosia powitała mnie — rzewnym płaczem…
627 628— Nieszczęście — szepnęła siostra. — Wszystko się wydało… Tatko stracił miejsce u pani…
629Jagody wysypały mi się z czapki i z chustki. Schwyciłem siostrę za rękę.
630— Zosiu, co ty mówisz?… co się tobie dzieje?…
631— Tak jest. Tatko już nie ma miejsca. Lonia pod sekretem powiedziała guwernantce o tej osie, a guwernantka pani… Kiedy tatko przyszedł do pałacu, pani kazała, żeby ciebie natychmiast wywiózł do Siedlec. Ale tatko odpowiedział, że… wszyscy wyjedziemy razem…
632 633W tej chwili zobaczyłem ojca na dziedzińcu. Podbiegłem naprzeciw i bez tchu upadłem mu do nóg.
634— Mój serdeczny tatku, com ja narobił!… — szeptałem, obejmując go za kolana.
635Ojciec podniósł mnie, pokiwał głową i odparł krótko:
636 637A potem rzekł jakby do siebie:
638— Jest tu inny majster, który nas stąd wypędza, bo myśli, że stary plenipotent nie pozwoliłby mu przegrać majątku sieroty. I ma racją[72]!
639Odgadłem, że mówi o narzeczonym naszej pani. Zrobiło mi się lżej na sercu. Pocałowałem szorstką rękę ojca i odezwałem się trochę śmielej:
640— Bo, widzi tatko, byliśmy na jeżynach… Lonię ugryzła osa…
641— Głupiś jak osa. Nie brataj się z paniętami, to nie będziesz polował na osy i nie zniszczysz majtek w sadzawce. Idź do domu i nie wyłaź mi za próg, dopóki stąd wszyscy nie wyjadą.
642— Oni jadą?… — ledwiem wyszeptał.
643— Jadą do Warszawy na kilka dni, a wrócą, kiedy nas już tu nie będzie.
644Smutno zeszedł wieczór. Na kolacją[73] były doskonałe kluseczki z mlekiem, ale żadne z nas nie jadło. Zosia obcierała czerwone oczy, a ja układałem desperackie projekta[74].
645Przed położeniem się spać cicho wszedłem do pokoiku siostry.
646— Zosiu — rzekłem do niej stanowczo — ja… muszę się ożenić z Lonią!…
647Spojrzała na mnie przestraszona.
648 649 650— Ależ teraz ksiądz proboszcz nie da wam ślubu, a później ona będzie w Warszawie, a ty w Siedlcach… Zresztą, co by powiedział tatko, pani?…
651— Widzę, że nie chcesz mi pomóc — odpowiedziałem siostrze i nie pocałowawszy jej na dobranoc, wyszedłem.
652Od tej chwili nie pamiętam już nic. Mijały dnie i noce, a ja wciąż leżałem w łóżku, przy którym siedziała albo moja siostra, albo Wojciechowa, a czasami felczer. Nie wiem, czy mówiono przy mnie, czy mi się tylko marzyło, że Lonia już wyjechała i że Walek gdzieś przepadł. Raz nawet zdawało mi się, że widzę nad sobą zapłakaną twarz pomywaczki, która łkając pytała:
653— Paniczu, gdzieście widzieli Walka?…
654Ja? Walka?… Nic nie rozumiałem. Ale później przyszło mi do głowy, że zbieram jagody w lesie i że zza każdego drzewa patrzy na mnie Walek. Wołam go, on ucieka — gonię za nim, lecz nie mogę dopędzić. Tarnina chwyta mnie i odpycha, jeżyny oplątują nogi, drzewa tańczą, między pniami porosłymi mchem miga szara koszulina chłopca.
655Niekiedy marzyłem, że ja sam jestem Walek, to znowu, że Walek, Lonia i ja jesteśmy jedną osobą. Przy tym zawsze widywałem las albo gęste krzaki, zawsze ktoś wołał mnie na pomoc, a ja — nie mogłem ruszyć się z miejsca.
656657
Gdym podniósł się z łóżka, był już koniec wakacji i należało jechać do szkół. Parę dni jeszcze przesiedziałem w mieszkaniu i dopiero w wigilią[75] wyjazdu, przed wieczorem, wywlokłem się na dziedziniec.
658W pałacu okna były zasłonięte roletami. Więc oni naprawdę wyjechali?… Zaszedłem pod kuchnią[76], upatrując Walka. Walka nie było. Spytałem o niego jakiejś dziewuchy.
659— Oho! — paniczu — odparła — nie ma już Walka…
660Bałem się pytać o więcej. Poszedłem do parku.
661Boże, jak tu smutno… Bez myśli włóczyłem się po wilgotnych ścieżkach, bo niedawno deszcz padał. Trawa pożółkła, sadzawka jeszcze bardziej zarosła, w czółnie pełno wody. W alei głównej stały wielkie kałuże, w których przeglądał się mrok. Ziemia czarna, pnie czarne, gałęzie obwisły, liście więdną. Smutek szarpał mi duszę i z głębi raz po raz wydobywał jakiś cień. To Józia, to Loni, to Walka.
662Wtem wionął wiatr, zaszumiały wierzchołki drzew i z chwiejących się gałęzi zaczęły padać duże krople jak łzy. Bóg widzi, że płakały drzewa. Nie wiem, czy nade mną, czy za moimi przyjaciółmi, ale to pewne, że — razem ze mną…
663Ciemno było, kiedym wyszedł z parku. W kuchni parobcy jedli wieczerzę. Za kuchnią, w polu, zobaczyłem figurę kobiecą. Przy niepewnym świetle, które spływało na ziemię z jasnego paska obłoków, poznałem pomywaczkę. Patrzyła na las i mruczała:
664— Walek… Walek!… a wracajże do domu… O, coś ty mi zgryzoty narobił, ty niecnoto, niecnoto…
665Uciekłem pędem do domu, bom myślał, że mi serce pęknie.
Przypisy
bardzom (…) tęsknił — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: bardzo tęskniłem. [przypis edytorski]
korcy (daw.) — dziś forma D.lm.: korców; korzec: daw. jednostka objętości produktów sypkich (ziarna, mąki itp.), licząca w XIX w. ok. 128 litrów i podzielna na 32 garnce. [przypis edytorski]
deklinacyj i koniugacyj — daw. forma D.lm., dziś raczej: koniugacji, deklinacji. [przypis edytorski]
przeciem nic nie zrobił — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: przecie(ż) nic nie zrobiłem. [przypis edytorski]
tylkom pobiegł — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: tylko pobiegłem. [przypis edytorski]
anewryzm — tętniak; guzowate rozszerzenie tętnicy powstałe na skutek rozszerzenia jej ścianki. [przypis edytorski]
żem otrzymał — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: że otrzymałem. [przypis edytorski]
kiedym jechał — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: kiedy jechałem. [przypis edytorski]
gdym (…) umilkł — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: gdy umilkłem. [przypis edytorski]
ażem się zląkł — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: aż się zląkłem. [przypis edytorski]
czegom chciał — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: czego chciałem. [przypis edytorski]
ledwiem (…) skończył — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: ledwie skończyłem. [przypis edytorski]
wtedym czuł — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: wtedy czułem. [przypis edytorski]
wtedym (…) nie widział — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: wtedy nie widziałem. [przypis edytorski]
jakem (…) doświadczył — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: jak doświadczyłem. [przypis edytorski]
Do jego (…) twarzy przypił się wyraz (…) powagi — dziś raczej: „w jego twarz wpił się wyraz powagi” a. „do jego twarzy przylgnął wyraz powagi”. [przypis edytorski]
nigdym nie lubił — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: nigdy nie lubiłem. [przypis edytorski]
dopókim nie miał — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: dopóki nie miałem. [przypis edytorski]
ledwiem odrzekł — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: ledwie odrzekłem. [przypis edytorski]
statysta (daw.) — tu: polityk, osoba biorąca udział w sprawach państwowych, strateg, mąż stanu; dziś: osoba występująca w filmie lub sztuce teatralnej w podrzędnej roli a. człowiek niebiorący udziału w głównym nurcie wydarzeń. [przypis edytorski]
Metternich (1773–1859) — austr. wybitny dyplomata i polityk; wywierał znaczący wpływ na politykę europejską przez niemal pół wieku (szczególnie od czasu kongresu wiedeńskiego w 1815 r.). [przypis edytorski]
jakeś co zmalował — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: jak coś zmalowałeś. [przypis edytorski]
trochęm się zmęczył — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: trochę się zmęczyłem. [przypis edytorski]
małom nie dostał — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: mało nie dostałem. [przypis edytorski]
matula (…) chcą (gw.) — forma grzecznościowa, stosująca czasownik w lm w odniesieniu do jednej osoby, podmiotu czynności. [przypis edytorski]
znowum się zbliżył — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: znowu się zbliżyłem. [przypis edytorski]
w wigilią (daw.) — dziś: w wigilię; daw. wigilia: przeddzień, dzień poprzedzający (święto, wydarzenie itp.). [przypis edytorski]