Spis treści
Michałko
1Roboty przy kolei skończono. Podradczyk wypłacił komu co należało, oszukał kogo można i ludzie poczęli się rozchodzić, gromadami, każdy do swojej wsi.
2Koło karczmy, która stała przy plancie[1], do południa było gwarno. Jeden obwarzankami napełniał kobiałkę[2], drugi kupował wódkę do domu, inny — upijał się na miejscu. Potem porobili zawiniątka z grubych płacht i, zawiesiwszy je przez ramiona, odeszli, wołając:
3— Bywaj zdrów, „durny Michałku”!…
4 5Został na szarym polu i nie patrzał nawet za swoimi, tylko na błyszczące szyny, które biegły aż tam, het! nie wiadomo dokąd.
6Wiatr rozrzucał mu ciemne włosy, rozwiewał białą parciankę[3] i z daleka przynosił — ostatnią zwrotkę pieśni odchodzących.
7Wkrótce za krzakami jałowcu skryły się płachty, parcianki i okrągłe czapki. W końcu i pieśń umilkła, a on wciąż stał z założonymi rękoma, bo — nie miał dokąd iść. Jak ten zając, który w tej oto chwili przeskakuje szyny, tak on, chłopski sierota, gniazdo miał w polu, a śpiżarnię — gdzie Bóg da.
8Za piaszczystym wzgórzem rozległo się gwizdanie, zakłębił się dym i zaturkotało. Nadjechał pociąg roboczy i zatrzymał się przed niewykończoną stacją. Otyły maszynista i jego młodziutki pomocnik zeskoczyli z lokomotywy i pobiegli do karczmy. To samo zrobili brekowi[4]. Został tylko inżynier, który przypatrywał się, zamyślony, pustej okolicy i przysłuchiwał szmerowi pary w kotle.
9Chłop znał inżyniera, więc ukłonił mu się nisko, do ziemi.
10— A to ty, „durny Michałku”! Cóż tutaj robisz? — zapytał inżynier.
11 12— Dlaczego nie wracasz do wsi?
13 14Inżynier zaczął nucić, a potem rzekł:
15— Jedź do Warszawy. Tam zawsze znajdziesz robotę.
16 17— Siadaj na wagon, to się dowiesz.
18„Durny Michałko” skoczył na wagon, jak kot, i usiadł na stosie kamieni.
19— A pieniędzy trochę masz? — spytał inżynier.
20— Mam panie rubla i czterdzieści groszy i złoty dziesiątkami…
21Inżynier począł znowu nucić i oglądać się po okolicy, a w lokomotywie wciąż warczało. Wreszcie z karczmy wybiegła obsługa pociągu, z butelkami i węzełkami. Maszynista i jego pomocnik siedli na lokomotywę — i ruszono.
22O jaką milę drogi stąd, na zakręcie, ukazały się dymy i wieś uboga, zbudowana między błotami. Na jej widok Michałko ożywił się. Zaczął się śmiać, wołać (choćby go nie usłyszano z takiej odległości), machać czapką… Aż jadący na wysokim koźle brekowy ofuknął go:
23— A ty się czego wychylasz? Jeszcze zlecisz, i diabli cię wezmą…
24— Bo to nasza wieś, panie, o tam o!…
25— No, więc kiedy wasza, to siedź spokojnie — odparł brekowy.
26Michałko usiadł spokojnie, jak mu kazano. Tylko że go coś bardzo nudziło w sercu, więc zaczął mówić pacierz. Ach! Jakżeby on wrócił do swojej wsi, z gliny i słomy ulepionej, tam — między błota… Ale nie miał po co. Choć go nazywali „durnym”, tyle przecie rozumiał, że na świecie mniej przymiera się z głodu i łatwiej o nocleg, aniżeli na wsi. O! Na świecie chleb jest bielszy, na mięso można choć popatrzeć, domów więcej i ludzie nie tacy mizerni, jak u nich.
27Wymijali stację za stacją, zatrzymując się tu dłużej, tam krócej. O zachodzie słońca kazał inżynier dać chłopu jeść, a on za to — do nóg mu się ukłonił.
28Wjechali w nową całkiem okolicę. Nie było tu rozlewających się bagien, ale wzgórzyste pola, kręte i szybko płynące rzeczki. Znikły kurne chaty i stodoły plecione z wici, a ukazały się piękne dwory i murowane budynki, lepsze niż u nich kościoły — albo karczmy.
29Nocą stanęli pod miastem, zbudowanym na górze. Zdawało się, że domy włażą jeden na drugi, a w każdym tyle światła, co gwiazd na niebie. Na stu pogrzebach nie zobaczyłby tylu świec, co w tym mieście.
30Grało coś bardzo pięknie, ludzie chodzili tłumem, śmiejąc się i rechocząc, choć już była taka noc wielka, że we wsi słyszałbyś tylko wołanie upiora i ujadanie strwożonych psów.
31Michałko nie zasnął. Inżynier kazał mu dać funt kiełbasy i bułkę chleba, a potem — przepędzili go na inny wagon, który wiózł piasek. Było tu miękko, jak w puchu. Ale chłop nie kładł się, tylko siedział w kuczki, jadł kiełbasę z chlebem, aż mu oczy wyłaziły na wierzch, i myślał;
32— Nie bój się, jakie to są dziwne rzeczy na świecie!…
33Po kilkugodzinnym postoju, nad ranem, pociąg ruszył, i jechali truchtem. Na jednej stacji, wśród lasu, zatrzymali się dłużej, a brekowy powiedział chłopu, że inżynier pewnie wróci nazad[5], bo przyszła po niego depesza.
34Istotnie inżynier zawołał do siebie chłopa.
35— Ja muszę jechać na powrót — rzekł.
36— A ty sam czy puścisz się do Warszawy?
37— Bo ja wiem! — szepnął chłop.
38— No, przecie nie zginiesz między ludźmi?
39— Komu ja, panie, zginę, kiedy nie mam nikogo?…
40Rzeczywiście, komu on miał zginąć!
41— A więc jedź — mówił inżynier. — Tam, zaraz przy stacji budują nowe domy. Będziesz nosił cegłę i nie umrzesz z głodu, byleś się nie rozpił. Potem może ci być lepiej. Na wszelki wypadek masz rubla.
42Chłop wziął rubla, uścisnął inżynierowi kolana i usiadł na swój wagon z piaskiem.
43 44 45— Daleko stąd, panie, do naszej stacji?
46— Chyba ze czterdzieści mil. Czy ja wiem!
47— A piechotą, panie, długo by szedł?…
48— Może ze trzy tygodnie. Wreszcie nie wiem.
49Niezmierny strach ogarnął chłopa. Po co on puścił się nieszczęśliwy tak daleko, że aż trzy tygodnie iść potrzeba do domu!…
50W ich wsi opowiadano nieraz o parobku, co go wicher porwał i prędzej, niż przeżegnać się można, zaniósł i cisnął o dwie mile — już trupa. Czy z nim nie stało się to samo? Czy ta maszyna, ziejąca ogniem, której boją się starzy ludzie, nie jest gorsza od wichru?… A gdzie go ona wyrzuci!
51Na tę myśl schwycił się krawędzi wagonu i zamknął oczy. Teraz uczuł, jak go niesie, jak strasznie huczy, jak go wiatr bije po twarzy i śmieje się: hu! hu! hu!… Hi! hi! hi!…
52Porwałaż go dopiero burza, porwała!… Tyle, że nie od matki, ani ojca, ani od własnej chaty, tylko z pola sierotę.
53Rozumiał, że jest z nim coś niedobrze, ale — cóż na to poradzić? Źle mu jest, gorzej mu pewnie będzie, lecz że już było źle, gorzej i najgorzej, więc otworzył oczy i puścił się wagonu. Taka wola Boska. Od tego on przecie biedny chłop, żeby dźwigał nędzę na karku, a w sercu obawę i żal…
54Lokomotywa przeraźliwie zagwizdała. Michałko spojrzał przed siebie i zobaczył z daleka jakby las domów, zasnutych płachtą dymu.
55— Czy to pali się gdzie? — zapytał brekowego.
56 57Chłopa znowu ścisnęło za piersi. Jak on tam ośmieli się wejść w ten dym?
58Stacja. Michałko wysiadł. Pocałował brekowego w rękę i rozejrzawszy się, poszedł z wolna do sklepu, gdzie na szyldach wymalowane były kufle z czerwonym piwem i zielona wódka we flaszkach. Nie ciągnęła go tam pijatyka, lecz co innego.
59Za szynkiem widać było murujący się dom, a przed sklepem stali mularze. Więc przypomniał sobie radę inżyniera i poszedł zapytać o robotę.
60Mularze, chwaty chłopcy, powalani wapnem i cegłą, sami go zaczepili.
61— A cóżeś ty za jeden? A skądeś to? Jak twojej matce na imię?… Kto ci taką czapkę uszył?
62Jeden ciągnął go za rękaw, drugi mu czapkę wbił na oczy.
63Parę razy obrócili go w kółko, tak, że nie wiedział już, skąd przyszedł.
64 65— Z Wilczołyków, panie! — odparł Michałko.
66Ale że mówił śpiewającym głosem i miał minę bardzo zakłopotaną, więc mularze poczęli się chórem śmiać.
67On stał między nimi i, choć go trochę poniewierali, śmiał się także.
68— To ci dopiero wesoły naród, nie bój się! — myślał.
69Ten jego śmiech i uczciwa mina przejednały mu ludzi. Uspokoili się, zaczęli go wypytywać. A gdy powiedział, że szuka roboty, kazali mu iść za sobą.
70— Głupi bestia, ale zdaje się, że dobry chłopak — mówił jeden z majstrów.
71— Trza go wziąć — dodał drugi.
72— A wkupisz się ty? — pytał Michałka czeladnik.
73 74— Postawisz garniec wódki — dodał drugi.
75— Albo dostaniesz basarunek[6]! — wtrącił trzeci ze śmiechem.
76 77— Jużci wolę dostać, niż dawać…
78Mularzom się i to podobało. Wsunęli mu znowu parę razy czapkę na oczy, ale ani upominali się o wódkę, ani mu nie sprawili basarunku.
79Tak, zabawiając się, zaszli na miejsce i wzięli się do roboty. Majstrowie wleźli na wysokie rusztowania, a dziewuchy i wyrostki zaczęli cegłę nosić. Michałkowi, jako nowotnemu[7], kazano przerabiać gracą wapno z piaskiem.
80Tym sposobem zaciągnął się do mularki.
81Na drugi dzień dali mu do pomocy dziewuchę, tak ubogą, jak on. Za całe odzienie miała starą chustkę, dziurawą spódnicę i koszulinę — pożal się Boże! Nie była wcale ładna. Miała śniadą i chudą twarz, nos krótki, zadarty i niskie czoło. Ale Michałko nie był wybredny. Ledwie stanęła przy nim z gracą, zaraz nabrał do niej ciekawości, jak zwyczajnie chłop do dziewuchy. A kiedy spojrzała na niego spod wypłowiałej chustki, uczuł, że mu jakoś ciepło w środku. Nawet ośmielił się tak, że do niej zagadał:
82— Skądeście to? Z dalekaście od Warszawy? Dawno robicie z mularzami?
83O takie ją tam rzeczy wypytywał, mówiąc: wy. Ale że ona zaczęła mu mówić: ty, — więc i on jej — ty.
84— Nie męcz się — mówił — już ja zrobię i za ciebie, i za siebie.
85I robił sprawiedliwie, aż się z niego pot lał strumieniami; a dziewczyna tylko suwała gracą — po wierzchu wapna tam i na powrót.
86Od tej pory chodzili dwójką przez cały dzień zawsze razem i zawsze sami. Niekiedy łączył się z nimi jeden czeladnik. Dziewusze nawymyślał, z chłopa nakpił i tyle. Wieczorem zaś Michałko zostawał spać w murującym się domu, bo nie miał gdzie, a jego towarzyszka szła w miasto, razem z innymi i z owym czeladnikiem, który jej wciąż wymyślał, a czasem i dał w kark.
87— Czegoś nie lubi dziewuchy — mówił sobie Michałko. — Ale trudna rada! Od tego przecie jest czeladnik, żeby nas poszturgiwał…
88Za to on starał się jej wynagradzać krzywdę, jak umiał. Robił wciąż za siebie i za nią. Na śniadanie dzielił się z nią chlebem, a na obiad kupował jej barszczu za pięć groszy, bo dziewucha prawie nigdy nie miała pieniędzy.
89Gdy przeznaczyli ich do noszenia cegieł na górę, chłop nie mógł już wyręczać swojej przyjaciółki, bo jej pilnowali majstrowie. Ale po giętkich rusztowaniach chodził za nią krok w krok, a jak się bał, ażeby nie potknęła się, i żeby cegły jej nie przywaliły!
90Widząc taką troskliwość chłopa, ów zły czeladnik drwił sobie i pokazywał go innym. Inni się także śmieli i krzyczeli na Michałka z góry:
91 92PoświęcenieRaz, w południe, odwołał czeladnik dziewkę na bok, czegoś od niej chciał, nawet poturbował ją mocniej, niż zwykle. Po tej rozmowie, spłakana, przyszła do Michałka, pytając: czy nie ma pożyczyć jej dwudziestu groszy?
93Czegóżby on dla nie miał! Więc prędko rozwiązał węzełek, gdzie były pieniądze, przywiezione jeszcze ze stacji, i dał jej żądaną sumę.
94Dziewucha odniosła dwadzieścia groszy czeladnikowi, i od tej pory nie było prawie dnia, ażeby jej chłop nie pożyczał na wieczne oddanie. A kiedy zapytał raz nieśmiało:
95— Na co ty dajesz pieniądze temu piekielnikowi?
96 97Jednego dnia czeladnik pokłócił się z pisarzem i rzucił robotę. Nie dosyć, że sam rzucił, ale jeszcze kazał dziewczynie, jakby jakiej słudze, zrobić to samo — i iść za nim.
98Dziewczyna zawahała się. Lecz, gdy pisarz pogroził, że jeżeli nie dotrzyma do wieczora, to nie zapłaci jej za cały tydzień, wzięła się znowu do cegieł. Prostemu człowiekowi miły jest przecie grosz, jeszcze zapracowany tak krwawo.
99PrzemocCzeladnik wpadł w złość.
100— Idziesz, psia wiaro — krzyczał — czy nie idziesz?
101— Jakże pójdę, kiedy mi nie chcą zapłacić? Dobrze by było za tego rubla spódniczynę sobie przynajmniej kupić!…
102— No! — wrzasnął czeladnik — to teraz że mi się na oczy nie pokazuj, progu nie przestąp, bo cię na śmierć zabiję!…
103 104Wieczorem, jak zwykle, mularze rozbiegli się. W nowym domu został na nocleg Michałko i — dziewucha.
105— Nie idziesz? — spytał ją chłop zdziwiony.
106— Dokądże pójdę, kiedy powiedział, że mnie wygna!…
107Teraz dopiero Michałko zaczął się czegoś domyślać.
108— Toś ty z nim siedziała? — rzekł z odcieniem żalu w głosie.
109— A juźci — szepnęła zawstydzona.
110— I jemuś wszystek swój zarobek oddawała, choć cię bijał?…
111 112— Po cóżeś ty tak paskudnie robiła?…
113— Bom go lubiła — odparła cicho dziewka, kryjąc się między słupy rusztowań.
114Chłopu stało się tak, jakby go kto nożem kolnął[8]. Nie darmo ludzie śmieli się z niego!…
115Michałko przysunął się do dziewki.
116— Ale teraz nie będziesz go lubić? — zapytał.
117— Nie! — odparła i zaczęła rzewnie płakać.
118 119 120— Ja cię nie będę rozbijał, ani twoich pieniędzy zabierał.
121 122 123Dziewucha nie odpowiedziała nic, tylko płakała jeszcze mocniej i trzęsła się.
124 125 126Posadził ją na kupie cegieł, szlochającą. Zdjął parciankę i otulił dziewuchę, a sam został w jednej koszuli.
127— Nie płacz!… Nie płacz! — mówił. — Tylko jedną noc przesiedzisz tak. Masz przecie rubla, to jutro wynajmiemy za niego stancję, a spódniczynę ja sam kupię ci za swoje. Ino nie płacz…
128Ale dziewucha nie zważała na to, co mówił Michałko. Podniosła głowę i słuchała. Zdawało jej się, że z ulicy dolatuje odgłos znajomych kroków.
129Stąpanie zbliżało się. Jednocześnie ktoś zaczął gwizdać i wołać:
130— Chodź do domu… Ty!… Gdzie tam jesteś?
131— Tu jestem — zawołała dziewucha, zrywając się.
132Wybiegła na ulicę, gdzie stał czeladnik.
133 134— A pieniądze masz? — spytał czeladnik.
135— Mam! O tu… Naści! — rzekła, podając mu rubla.
136Czeladnik schował rubla do kieszeni. Potem chwycił dziewkę za włosy i zaczął ją bić, mówiąc:
137— A na drugi raz słuchaj się, bo cię za próg nie puszczę…
138Rublem się nie wykupisz… A słuchaj!… A słuchaj! — powtarzał, okładając ją pięściami.
139— O dla Boga!… — wołała dziewka.
140— A słuchaj!… A słuchaj, co ci każę…
141Nagle puścił dziewuchę, czując, że go ujęła za kark potężna ręka. Z trudnością odwrócił głowę i zobaczył roziskrzone oczy Michałka.
142Czeladnik był chwat Mazur, więc grzebnął Michałka pięścią w łeb, aż mu w uszach zadzwoniło. Ale chłop nie popuścił mu karku. Owszem, ścisnął jeszcze lepiej.
143— A uduś mnie, ty złodziejski portrecie… to zobaczysz! — stęknął chrapliwym głosem czeladnik.
144— To jej nie bij! — rzekł chłop.
145— Nie będę — mruknął i wysadził język.
146Michałek otworzył garść, a czeladnik aż się zatoczył. Złapał kilka razy powietrza, a potem przemówił:
147— Kiedy nie chce, żebym ją bił, to niech za mną nie chodzi. Lubi mnie, to i owszem, ale ja biję, bo mam taki obyczaj!… Co mi po dziewce, żeby jej walić nie można?… Niech idzie na złamanie karku!
148— To pójdzie… Wielka rzecz! — odparł chłop.
149Ale dziewucha złapała go za ręce.
150— Daj ty już spokój — mówiła do Michałka, drżąc i ściskając go. — Nie mieszaj się między nas…
151 152— A ty chodź do domu — rzekła do czeladnika, biorąc go pod ramię. — Co cię tam ma kto poniewierać na ulicy…
153Czeladnik wyrwał się jej i rzekł ze śmiechem:
154— Idź sobie do niego! On cię nie będzie bił… On ci przecie pieniądze dawał…
155— Iii!… Daj mi tam spokój… — ofuknęła dziewucha i poszła naprzód.
156— Widzisz, z babą trzeba jak z psem!… — rzekł czeladnik, wskazując dziewuchę.
157— Wal ją, a ona za tobą w ogień pójdzie…
158I zniknął. Tylko w ciszy nocnej rozlegał się jego śmiech złośliwy.
159Chłop stał, spoglądał za nimi, przysłuchiwał się. Następnie wrócił między rusztowania i patrzał na to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała dziewucha.
160W głowie czuł zamęt, a piersiami nie mógł tchu złapać. Ledwie co powiedziała mu, że tylko jego będzie lubiła — i zaraz odeszła. Dopiero co — on był tak szczęśliwy, tak było tu dobrze z żyjącą istotą, jeszcze z dziewuchą, a teraz — jak pusto i smutno!
161Dlaczego ona odeszła?… Jużci dlatego, że taka jej wola, tak jej się podobało!… Cóż on na to poradzi, chociaż jest dobry i silny?… Instynktownie szanował jej przywiązanie do czeladnika, nie gniewał się, że daną mu obietnicę złamała, nie myślał narzucać gwałtem swoich uczuć. Ale pomimo to, tak mu było żal jej, tak było żal…
162Wyżartymi przez wapno rękoma otarł oczy i podniósł swoją parciankę, rozrzuconą na stosie cegieł i jeszcze jakby ciepłą. Wyszedł znowu na ulicę, postał tam.
163Nic nie widać, tylko wśród mgły połyskują czerwone ogniki latarń.
164Wrócił między chłodne mury i legł na ziemi. Ale zamiast spać, wzdychał ciężko, samotny, tęskniący do swojej dziewuchy.
165Do swojej, bo ona przecie sama powiedziała mu, że tylko jego będzie lubiła.
166Nazajutrz wziął się chłop, jak zwykle, do roboty.
167Ale szła mu niesporo[9]. Był znużony, a i ten budynek jakoś mu obmierzł. Gdzie stąpił, czego się dotknął, na co spojrzał, wszystko przypominało mu dziewuchę i gorzki zawód. Ludzie także kpili z niego i wołali:
168— A co, głupi Michałku, prawda, że drogie dziewki w Warszawie?
169Drogie, bo drogie! Chłop wydał na swoją wszystkie oszczędności, przymierał z głodu, nic sobie nie sprawił, nie miał z niej żadnej pociechy, i jeszcze go tak brzydko opuściła.
170Źle mu tu było, wstyd. Więc gdy usłyszał, że w Warszawie lepiej płacą pomocnikom mularskim, wybrał się tam, pierwszy raz.
171Szedł za jednym czeladnikiem, który obiecał zaprowadzić go na ulicę, gdzie najwięcej stawiają domów.
172Wybrali się wczesnym rankiem i tęgi kawał czasu sunęli się do Wisły. Chłop, kiedy zobaczył most, aż gębę otworzył. Na tę chwilę i dziewucha wywietrzała mu z głowy.
173Przy budce strażniczej zawahał się.
174— Co ci to? — spytał ów czeladnik.
175— Nie wiem, panie, czy mnie tędy puszczą? — odparł Michałko.
176— Głupiś! — zgromił go czeladnik. — Jakby cię kto zaczepił, to mu powiesz, że idziesz ze mną!
177— Jużci prawda — pomyślał chłop i dziwił się, że mu taka odpowiedź pierwej nie przyszła do głowy.
178Potem dziwił się łazienkom i berlinkom[10], że nie tonęły na wodzie, choć wielkie, a potem nie mógł dać wiary, że cały most był z czystego żelaza.
179— Musi w tym być jakieś złodziejstwo — mówił do siebie. — Tyle żelaza, to chyba na świecie nie ma!…
180Tak sobie szli, czeladnik i Michałko, jeden za drugim, przez most, przez Nowy Zjazd, przez ulice. Koło Zamku chłop zdjął czapkę i przeżegnał się, myśląc, że to kościół. Przed Bernardynami mało go omnibus[11] nie rozjechał. Przed figurą Matki Boskiej, obok Dobroczynności, chciał uklęknąć i mówić pacierz, tak, że ledwie odciągnął go czeladnik.
181Na ulicach hałas, powozów szeregi, ludzi tłum. Michałko jednym ustępował z drogi, na innych wpadał i aż bladł ze strachu, żeby go nie wyprali. W końcu w głowie mu się na szczęt zamąciło — i zgubił czeladnika.
182— Panie!… Panie! — począł krzyczeć zrozpaczony i pędem biegł przez ulicę.
183 184— Cicho ty sobaka[12]!… Tu krzyczeć nie wolno!
185 186 187 188— O to pan!… A gdzież tobie potrzeba?
189 190 191— Taki… z cegły — odparł chłop.
192— Ot głupi!… No, to i tutaj dom murują… I tam i tu!
193 194Wzięto go za ramię i zaczęto pokazywać.
195— O patrz! Tu jeden dom budują… Tu drugi…
196— Aha! Ha! — rzekł Michałko i poszedł do tego drugiego, bo nie trzeba było przebiegać przez ulicę.
197Dobrawszy się na miejsce, zapytał o czeladnika. Tu go jednak nie znalazł, więc wskazano mu inny dom. Ale i tam o czeladniku Nastazym nie słyszano; musiał przeto chłop iść dalej.
198Tym sposobem obiegł kilka ulic i obejrzał kilkanaście rozpoczętych budowli, pytając w duchu: gdzie mieszkają ci ludzie, co im dopiero teraz domy murują?
199Stopniowo oddalał się od środka miasta. Gwar uliczny słabnął, przechodnie ukazywali się rzadziej, powozów prawie nie było. Za to liczba rusztowań, stosów cegieł i czerwonych murów powiększyła się.
200Chłop stracił już nadzieję znalezienia czeladnika i pomyślał o wyszukaniu roboty.
201Wstąpił do pierwszej fabryki przy drodze, stanął między robotnikami i patrzał. Czasami wmieszał się do rozmowy, albo komu usłużył. Jednemu pomógł układać cegłę, drugiemu podał szaflik, a tym, którzy gracowali wapno, powiedział, że nie tak się robi, tylko tak. I zaraz pokazał, aż ochlapał majstra od stóp do głowy.
202— Co się tu kręcisz, kundlu jakiś? — zapytał go pisarz.
203 204— Tu nie ma dla ciebie roboty.
205— Nie ma teraz, to może znajdzie się potem. A państwu przecie nie ubędzie, jak któremu pomogę.
206Pisarz, sprytna sztuka, zmiarkował, że chłop nie musi pachnąć groszem. Wyjął swoją książeczkę, ołówek, zaczął przekreślać, rachować — i w końcu przyjął Michałka.
207Ludzie mówili, że zarabiał na nim dwadzieścia groszy dziennie — extra.
208W tej fabryce był chłop do jesieni. Z głodu nie umarł, za nocleg nie zapłacił, ale też nawet butów sobie nie kupił. Tyle tylko, że upił się parę razy przy świętej niedzieli, jak wieprzak. Chciał nawet awanturę zrobić w szynku, ale mu czasu zabrakło, bo go wyrzucili za drzwi.
209Dom rósł jak rzeżucha. Jeszcze oficyn nie wykończyli mularze, a już front był dachem obity, otynkowany, oszklony, i nawet ludzie zaczęli się sprowadzać.
210PracaW końcu września rozpadały się deszcze. Robotę przerwano i pomocników odprawiono. W ich liczbie był Michałko.
211Pisarz z tygodnia na tydzień urywał mu coś z płacy, mówiąc, że razem odda. Gdy zaś przyszedł obrachunek ostateczny, chłop, choć niepiśmienny, zmiarkował, że go chyba pisarz oszwabił[13]. Dał mu trzy ruble, a należało się z pięć, albo i ze sześć.
212Michałko wziął trzy ruble, zdjął czapkę i zaczął skrobać się w głowę, przestępując z nogi na nogę. Ale pisarz był tak zajęty swoją książeczką, że ledwie w dziesięć pacierzy spostrzegł chłopa i spytał go surowo:
213 214— Musi, panie, mnie się więcej należy — rzekł chłop z pokorą.
215Pisarz zaczerwienił się. Wlazł na Michałka i potrącił go piersiami i powiedział:
216— A paszport ty masz?… Coś ty za jeden?…
217Michałkowi zamknęło gębę; pisarz mówił dalej:
218— Ty może myślisz, chamski gnacie, żem ja cię nakręcił?..
219 220— Więc chodź ze mną na policję, a ja ci tam dokumentnie pokażę, żeś ty złodziej i obieżyświat…
221Paszport i policja zaniepokoiły Michałka. Rzekł zatem:
222— Niech tam moja krzywda będzie panu pisarzowi na zdrowie!
223 224A że widać i pisarza nie bardzo ciągnęło do policji, choć go tam znali, więc skończyło się na strachu…
225Chłop znalazł się teraz jak w szczerym polu. Minął swoją ulicę, wszedł na drugą i trzecią, wszędzie wstępując, gdzie zobaczył czerwone ściany i parę słupów wbitych w ziemię. Ale roboty były już ukończone, albo kończyły się, a gdy pytał: czy go tu nie przyjmą? — nawet nie odpowiadano.
226Przełaził tak jeden dzień i drugi, omijając stójkowych[14], żeby go nie zaczepili o paszport. Garkuchni z ciepłą strawą nie mógł znaleźć, więc żył kiszkami ze krwi i słoniny, chlebem, śledziem i popijał wódką.
227SamotnośćWydał już rubla, nie używszy nic dobrego. Sypiał pod parkanami, i tęsknił do towarzstwa ludzkiego, bo nie miał do kogo gęby otworzyć.
228Przyszła mu myśl, że może by lepiej wrócić do domu? Więc pytał przechodniów: gdzie tu do kolei? Idąc za ich wskazówkami, trafił na kolej, ale — nie na swoją.
229Zobaczył jakąś stację wielką, ludną i pełno domów w koło niej, a szyn ani śladu.
230Zmieszał się bardzo i zląkł, nie wiedząc, co się stało? Aż mu dopiero jakaś litościwa dusza wytłumaczyła, że są jeszcze inne koleje, ale — za Wisłą.
231Teraz przypomniał sobie, że szedł tu przez most. Więc przenocowawszy gdzieś w rowie, pytał się nazajutrz o drogę do mostu. Opowiedzieli mu dokładnie: gdzie trzeba iść prosto, gdzie na lewo, a gdzie na prawo i gdzie skręcić. Zapamiętał sobie wszystko, ale jak zaczął iść i skręcać, tak trafił do Wisły, a mostu nie znalazł.
232Wrócił tedy ku miastu. Na nieszczęście deszcz zaczął padać, Ludzie chowali się pod parasole, a kto parasola nie miał, uciekał. Michałko nie śmiał na taką ulewę zaczepiać przechodniów i pytać o drogę.
233W czasie największej nawałnicy stanął pod murem skulony, zziębły w swojej przemokłej parciance, i pocieszał się tym, że deszcz choć umyje mu bose nogi.
234I gdy tak stał pobladły, a z długich włosów woda spływała mu za koszulę, zatrzymał się przed nim jakiś pan.
235— A co to, ubogi? — zapytał pan.
236 237Pan zrobił parę kroków naprzód i znowu wrócił z pytaniem:
238 239 240 241 242 243 244 245— Jakby pan dali, tobym wziął.
246Pan dał mu złotówkę i odszedł, mrucząc.
247Potem znowu zatrzymał się, patrzał na chłopa, jakby wahał się, ale nareszcie poszedł naprawdę.
248Michałko trzymał w garści złotówkę i mówił do siebie zdziwiony:
249— Nie bój się, jakie to tu są dobre panowie!…
250Wtem przyszło mu na myśl, że taki dobry pan może by mu pokazał drogę do mostu?… Ale — już było za późno.
251Noc nadeszła, zapalono latarnie, i deszcz się wzmógł. Chłop szukał ulic, gdzie było najciemniej. Skręcił raz i drugi. Spostrzegł nowe budowle i nagle poznał ulicę, na której przed kilku dniami pracował.
252Oto tu bruk się kończy. Tu parkan. Tam skład węgli, a tam — jego dom. W kilku oknach palą się światła, a przez otwartą bramę widać niewykończone oficyny.
253Chłop wszedł na podwórze. Gdzie jak gdzie, ale tu sprawiedliwie należał mu się nocleg. Przecie on ten dom budował.
254— Hej! Hej! A gdzie to? — krzyknął za nim, od schodów, człowiek odziany w tęgi kożuch.
255Musiało już być chłodno na dworze.
256BiedaMichałko odwrócił się.
257— To ja — rzekł — idę spać do piwnicy.
258Człowiek w kożuchu oburzył się.
259— A cóż to dziadowski hotel, żebyście noclegi odprawiali?
260— Ja tu przecie robiłem całe lato — odparł zafrasowany chłop.
261W sieni ukazała się stróżowa, niespokojna o męża.
262— Co się tu dzieje?… Kto to?… Może złodziej? — pytała.
263— I, nie! Tylko ten oto gada, że robił przy fabryce, więc mu się tu nocleg należy… Durnowaty!…
264Michałkowi zaświeciły oczy. Roześmiał się i pobiegł do stróża.
265— To wy z naszej wsi? — zawołał przejęty radością.
266 267— A bo tak na mnie wołacie, jak w naszej wsi… Ja przecie „durny Michałko”.
268Stróżowa zachichotała, a jej mąż wzruszył ramionami.
269— Żeś durny, to widać — rzekł.
270— Ale ja nie ze wsi, ino z miasta. Z Łapów! — dodał takim tonem, że aż zesmutniały chłop westchnął:
271— Oj, oj! To pewnie musi być takie miasto wielkie, jak Warszawa?
272— Takie, nie takie — odparł stróż — ale zawsze miasto porządne.
273 274— A ty swoją drogą wynoś się, bo tu sypiać nie wolno.
275Chłopu ręce opadły. Żałośnie spojrzał na stróża i spytał:
276— Gdzież ja pójdę, kiedy tak leje?
277Trafność tej uwagi uderzyła stróża. Jużci prawda: dokąd on pójdzie, kiedy tak leje?
278— Ha! — odparł — To i zostań, kiedy tak leje. Ino niech ci się w nocy nie zechce kraść. A jutro, zmykaj skoro świt, żeby cię gospodarz nie wypatrzył. Bo to bystry pan!
279Michałko podziękował, poszedł do oficyn i po omacku wlazł do znajomej piwnicy.
280Roztarł skostniałe z zimna ręce, wykręcił zmoczoną parciankę i legł na okruchach cegieł i na wiórach, które sobie dawniej zniósł w to miejsce.
281Gorąco mu nie było, owszem — nawet trochę chłodno i mokro. Ale on od dziecka przywykł do nędzy, więc na obecne niewygody wcale nie zważał. Gorzej go nudziła myśl: co począć? Czy szukać roboty w Warszawie, czy wracać do domu? Jeżeli szukać roboty, to gdzie i jakiej? A jeżeli wracać do domu, to którędy i po co?
282Głodu nie obawiał się. Miał przecie dwa ruble, a zresztą — alboż głód dla niego nowina?…
283 284Przestał kłopotać się jutrem i cieszył się dniem dzisiejszym. Na dworze deszcz lał ciurkiem. Jakby to źle było spać dziś w rowie, a jak porządnie jest tutaj!
285I zasnął, zwyczajnie jak strudzony chłop, który gdy mu się co przyśni, to mówi, że go nawiedzały dusze.
286 287Z rana wypogodziło się, nawet błysnęło słońce. Michałko jeszcze raz podziękował stróżowi za nocleg i wyszedł. Był zupełnie rześki, choć mu się od wczorajszego deszczu lepiły włosy, a parcianka stężała jak skóra.
288Chwilę postał przed bramą, namyślając się dokąd iść: w lewo, czy w prawo? Na rogu zobaczył otwarty szynk, więc wstąpił na śniadanie. Wypił duży kielich wódki i, weselszy, powlókł się w tę stronę, gdzie było widać rusztowania.
289— Czy szukać roboty? Czy wracać do domu? — myślał.
290Wtem, gdzieś niedaleko rozległ się huk, podobny do krótkiego grzmotu; potem drugi, głośniejszy.
291 292O paręset kroków na prawo, widać było szczyty rusztowań, a nad nimi jakby czerwony dym…
293Stało się coś niezwykłego. Michałka ogarnęła ciekawość.
294Popędził w tamtą stronę, poślizgując się i brnąc w kałużach.
295Na niebrukowanej ulicy, gdzie stało ledwie kilka domów, kręcili się strwożeni ludzie. Krzyczeli i pokazywali sobie rękoma niewykończoną budowlę, przed którą leżały deski, połamane słupy i świeże gruzy. Nad wszystkim unosił się czerwony pył cegły.
296Chłop przybiegł bliżej. Tam już zobaczył, co się zdarzyło.
297 298Cała jedna ściana rozsypała się od góry do dołu, a druga — w większej części.
299W poszczerbionych murach wisiały futryny, a duże belki przeznaczone do dźwigania sufitów opadły, pogięły się i potrzaskały, jak wióry.
300W oknach sąsiednich domów ukazały się zalęknione kobiety. Ale na ulicy, prócz robotników, było ledwie kilka osób. Wieść o wypadku nie zdążyła jeszcze do środka miasta.
301Pierwszy oprzytomniał główny majster.
302— Czy nie zginął kto? — pytał drżący.
303— Zdaje się, że nie. Wszyscy byli na śniadaniu.
304Majster począł rachować swoich, ale wciąż mylił się.
305 306 307 308 309— Jędrzeja nie ma!… — odezwał się jeden głos.
310 311 312— Trzeba go szukać!… — rzekł majster ochrypłym głosem. I poszedł ku przewróconemu domowi, a za nim kilku śmielszych. Michałko machinalnie zbliżył się także.
313— Jędrzeju!… Jędrzeju! — wołał majster.
314— Usuń się pan! — ostrzegli go.
315 316 317Z wnętrza domu odpowiedział jęk.
318W jednym miejscu ściana była rozdarta na szerokość drzwi.
319Majster zabiegł z tamtej strony, zajrzał, i schwycił się oburącz za głowę. Potem jak szalony popędził do miasta.
320Za ścianą wił się w boleściach człowiek. Obie nogi zdruzgotała i przycisnęła mu belka. Nad nim wisiało urwisko muru, który pękał coraz mocniej i lada chwilę mógł się oberwać.
321Jeden z cieślów począł oglądać miejscowość, a skamienieli z trwogi robotnicy patrzali mu w oczy, gotowi pójść, jeżeli ratunek jest możliwy.
322Ranny konwulsyjnie wykręcił się i stanął na dwu rękach.
323Był to chłop. Miał czarne z bólu usta, szarą twarz i zapadłe oczy. Patrzał na ludzi stojących o kilkanaście kroków od niego, jęczał, ale wzywać o ratunek nie śmiał. Mówił tylko:
324— Boże mój!… Boże miłosierny!…
325— Tu nie można wejść! — rzekł głucho cieśla.
326 327BohaterstwoMiędzy nimi stał Michałko, przerażony może więcej, niż inni.
328Strach, co się z nim działo!… Czuł wszystek ból rannego, jego bojaźń, rozpacz, a jednocześnie czuł jakąś siłę, która popychała go naprzód…
329Zdawało mu się, że w tłumie nikt, tylko on jeden ma obowiązek i — musi ratować człowieka, który przyszedł ze wsi na zarobek. I w tej chwili, kiedy inni mówili sobie: „pójdę!”, on myślał:
330 331Obejrzał się bojaźliwie. Stał sam jeden przed gromadą, bliżej muru, niż inni.
332— Nie pójdę!… — szeptał, i — podniósł drąg, który leżał mu prawie przy nogach.
333 334 335 336— Boże miłosierny, zmiłuj się! — wołał ranny, szlochając z bólu.
337— Idę! Idę!… — rzekł Michałko i — wszedł między gruzy.
338— Zginiecie obaj! — krzyknął cieśla.
339Michałko już był przy nieszczęśliwym. Zobaczył jego zdruzgotane nogi, kałużę krwi, i pociemniało mu w oczach.
340— Bracie mój! Bracie!… — szeptał ranny i objął go za kolana.
341Chłop podsunął drąg pod belkę i rozpaczliwym ruchem podważył ją. Rozległo się trzeszczenie, a z wysokości drugiego piętra spadło kilka kawałków cegły.
342— Wali się!… — krzyknęli robotnicy, rozbiegając się.
343Ale Michałko nie słyszał, nie myślał, nie czuł nic. Silnym ramieniem podparł znowu drąg i już całkiem usunął belkę ze zmiażdżonych nóg leżącego człowieka.
344Z góry posypały się gruzy. Czerwony pył zakłębił się, zgęstniał i wypełnił wnętrze budynku. Za ścianą słychać było jakieś szamotanie się. Ranny jęknął głośniej i nagle ucichł.
345W otworze rozdartej ściany ukazał się Michałko zgięty, z trudnością dźwigający rannego. Powoli przeszedł niebezpieczną granicę, i, stanąwszy przed tłumem, zawołał z naiwną radością:
346— Jedzie!… Jedzie. Ino mu tam jeden but ostał!…
347Robotnicy schwycili rannego, który omdlał, i ostrożnie zanieśli do najbliższej bramy.
348 349 350 351Michałko powlókł się za nimi, myśląc:
352— To ci dobry naród w tej Warszawie! Nie bój się!
353Zobaczył, że ma ręce zakrwawione, więc umył je w kałuży i stanął pod bramą domu, gdzie leżał ranny. Do środka nie pchał się. Alboż on doktor? Czy mu co poradzi?
354Tymczasem ulica poczęła się bardzo zaludniać. Biegli ciekawi, pędziły dorożki, a nawet z daleka słychać było dzwonki straży ogniowej, którą także ktoś zaalarmował.
355Nowy tłum, już takich, którzy byli chciwi wrażeń, skupił się przed bramą, a gorętsi pięściami torowali sobie drogę dla zobaczenia krwawej hecy.
356Jednemu z nich stojący przy furtce Michałko zawadzał.
357— Usuń się, gapiu jakiś! — krzyknął jegomość, widząc, że bosy chłop nie bardzo ustępuje pod naciskiem jego ręki.
358— A bo co? — spytał Michałko, zdziwiony tym zapędem.
359— Coś ty za jeden, zuchwalcze jakiś? — wrzasnął ciekawy.
360— Co to, nie ma policji, żeby takich próżniaków rozpędzała?…
361— Oj! Na złe idzie!… — pomyślał chłop i zląkł się, żeby go za taki występek nie wsadzono do kozy.
362I, nie chcąc budzić licha, wcisnął się między gromadę…
363W kilka minut później zaczęto z bramy wołać tego, który biedaka wyniósł spośród gruzów.
364 365 366— To chłop. Miał białą sukmanę, okrągłą czapkę i był bosy…
367— Nie ma tam takiego na ulicy?
368 369— Był tu taki — krzyknął ktoś — ale poszedł!
370Rozbiegła się policja, rozbiegli się robotnicy, i — nie znaleźli Michałka.