Spis treści
- pisownię łączną i rozdzielną, np.: to też -> toteż; dziśbym -> dziś bym;
Powiastki cmentarne
I. Opowiadanie autora
1Rzecz dzieje się pod werendą[1] pewnej cukierni w ogrodzie…
2…Wieczór letni, słońce idzie już spać i mówi dobranoc gwiazdom, które tu i owdzie wyglądają z przepaści błękitu, niby kąpiące się dziewice z gęstwin tataraku, dokąd zapędziły je zuchwałe spojrzenia nieskromnego, lecz ognistego chłopca.
3Balsamiczna woń ogrodu miesza się z dymem tytoniu, wyziewami kawy i herbaty i pyłem, wznieconym przez damskie suknie. Szmer liści przedwcześnie zgrzybiałych drzewek i kaskada słowiczego śpiewu walczą o lepsze z szelestem wykrochmalonych ogonów[2], brzękiem łyżeczek, basowymi głosami gości i dyszkantem[3] krótko ostrzyżonych, lecz nie dość krótko utrzymywanych chłopców.
4Od kilku godzin, przed zmieniającymi się dość często szklankami ponczu[4], siedzą trzy indywidua z linii obrończej. Jedno z nich jest patronem[5], drugie adwokatem, trzecie mecenasem.
5Panowie ci o godzinie piątej mówili o tym, że dni są gorące, o szóstej przeszli do reform sądowych, o siódmej do polityki, o ósmej do piękności natury, przy czym jednomyślnie zgodzili się, że widok księżyca w pełni pozostanie na zawsze piękny.
6NocGdy słońce zaszło, na ulicach zapłonął gaz, a każdy z obecnych powitał szóstą z kolei szklankę ponczu, gdy w dodatku księżyc ukazał się na firmamencie[6] — wówczas lodowata skorupa wzajemnej nieufności poczęła topnieć. Trzej juryści[7] dostrzegli, że w piersiach ich, obok kodeksu cywilnego i kryminalnego, istnieją jeszcze serca, poczęli rozmawiać o miłości i o dawno ubiegłych młodzieńczej swobody latach…
7 8Potem niebo okryło się gwiazdami, niby złotym makiem, a słowiki w różnych stronach ogrodu śpiewały tak, jak śpiewać umieją tylko zakochane słowiki…
9Potem dusze prawników wypełniły się wspomnieniami, jakąś nieokreśloną melancholią, jakimś uczuciem potrzeby wylania się..
10Potem wniesiono nowe szklanki ponczu i zaczęły się opowieści.
II. Opowiadanie patrona
11— Mówię wam, panie dobrodzieju, że w naturze jest coś!… — rzekł patron.
12— Może być! — dorzucił krótko mecenas.
13— O jest i nie jedno!… Woda, arak, cukier na przykład… — zakończył adwokat.
14Tajemnica— Kolego! — upomniał go patron — kolego… Znałem ja takich, którzy wyśmiewali wszystko, byli zdecydowani na wszystko i w końcu, panie dobrodzieju, zbankrutowali na czysto! W naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś. Nie drwijcie z tej struny tajemniczej, bo jak wam, panie dobrodzieju, pęknie!…
15Patron zabębnił w stół palcami, skosztował odrobinę ponczu i zamyślił się. Młody adwokat z lekkim uśmiechem spojrzał na mecenasa, lecz dostrzegłszy w twarzy jego chłód dyplomatyczny, spuścił oczy i słuchał.
16— W szkołach jeszcze — prawił podtatusiały obrońca — kolegowałem z niejakim Stefanem… Kochaliśmy się bardzo. Kiedy profesor wykładał lekcję, a nasi towarzysze sensaci[8] czytywali romanse, my obaj rżnęliśmy w diabełka, albo pod ławką spaliśmy na jednym płaszczu.
17Chłopak ten miał wielki spryt. Toteż kiedy jedni utrzymywali się z lekcji, drudzy z przepisywania, inni nawet z czyszczenia butów profesorom, on opłacał mundur i stancję swoim dowcipem[9], bo ojciec, co prawda, oprócz starych, panie dobrodzieju, szopów i wolteriańskich zasad nic mu nie zostawił.
18Nawiasem wspomnę, że Stefanek, nie kto inny, wynalazł loterię na rubla. Rozpisywał sto biletów po pięć groszy, losował, i — wygrywającemu oddawał rubla, a sam chował półtora. Chcieli go tam inni naśladować w tej sztuce, ale chłopak miał pięść, panie dobrodzieju, twardą i przy monopolu utrzymał się.
19Mnie osobiście najwięcej imponował odwagą. W naszych czasach człowiek w dwudziestym roku życia nie bawił się w filozofię, ale jak i jego ojcowie w karty grał, czasem wypił, jeżeli co było, za dziewczętami, panie dobrodzieju, latał jak kot z pęcherzem, a dla strachów poszanowanie miał wielkie. Stefan zaś, o ile w hulatyce trzymał prym[10], o tyle kpił sobie z żywych i umarłych, tak jak na przykład nasz kochany adwokat, co zresztą kryminału jeszcze nie stanowi.
20Jednego dnia, jakoś w czasie egzaminów, zeszło się nas kilku na mojej stancji, gdzieśmy mieli pokoik pod strychem do nauki. W dzień jeszcześmy tam miętosili trochę książczyny, ale jak nadszedł wieczór ciepły, widny, taki, panie dobrodzieju, pociągający do złego… Odleciały, powiadam wam, książki w kąt! Każdy czuł, że trzeba dziś zrobić jakieś głupstwo, ponieważ jednak na to, co by nam się podobało, pieniędzy nie mieliśmy, ktoś zatem szepnął, aby iść na cmentarz…
21W tym punkcie opowiadania mecenas zauważył, że wieczór robi się chłodny, uwagę tę potwierdzili dwaj inni, skutkiem czego na stole ukazały się nowe szklanki ponczu.
22— No, ale może was nudzi to opowiadanie? — spytał nagle patron.
23— Bynajmniej! Gdzież znowu!… — zaprzeczyli słuchacze.
24— Ha! Jeżeli tak, panie dobrodzieju, to słuchajcie dalszego ciągu.
25W stancyjce było nas ośmiu, lecz wyszło nas tylko siedmiu, potem na mieście zrobiło się sześciu, a na rogatce zostało tylko pięciu. Ile pamiętam, kpinkowaliśmy[11] sobie całą drogę, stopniowo jednak gardła nam jakoś chrypły, dowcip zakulał na powagę, a u wrót cmentarnych skończyło się na tym, że wszyscy, z wyjątkiem pogwizdującego Stefana, zdjęliśmy, panie dobrodzieju, czapeczki, i przeżegnali się z większą, niż kiedykolwiek, pobożnością.
26AlkoholSzanowny mówca, zapewne dla nadania dźwięczności swemu głosowi, coraz częściej podnosił szklankę do ust, choć, jako człowiek wstrzemięźliwy, niewiele połykał od razu.
27— Kiedyśmy się znaleźli za cmentarnym murem, rzetelnie powiadam wam, że nam w pierwszym momencie tchu, panie dobrodzieju, zabrakło. Cmentarz zupełnie inaczej wygląda w dzień, a inaczej w nocy…
28Księżyc jakoś wtedy nie świecił, wiatr wiał… Kiedyśmy jeszcze szli prędko naprzód i każdy o własnym strachu myślał, było jako tako; ale kiedyśmy się już znaleźli na środku…
29Patron znowu łyknął ogrzewającego likworu[12].
30— Cmentarz w porze nocnej, powiadam wam, to nie chychy!
31CmentarzPrzed tobą groby, za tobą groby, na prawo i na lewo także groby, pod tobą resztki, panie dobrodzieju, ludzkie, a nad tobą być może rój duchów… Ten krzyż pokazuje ci, że pod nim leży, panie dobrodzieju, umarły, ten kamień, zdaje ci się, że przyciska nieboszczyka, który inaczej wychyliłby, panie dobrodzieju, na świat głowę; te drzewa i krzaki, wykarmione krwią i ciałem, pochylają się tak, jakby ci w oczy, panie dobrodzieju, spojrzeć, lub do ucha szepnąć coś chciały…
32Patrząc na garbate mogiły, przypomniałem sobie kretowiska na łąkach. Co będzie, pomyślałem, jeżeli się kopce te poruszą, panie dobrodzieju, rozpadną i jeżeli uwolnieni z grobów, panie dobrodzieju, nieboszczykowie tłumem pędzić poczną około nas, uciekając z tych, panie dobrodzieju, miejsc strasznych, do których my, dzieciaki głupie, przyszliśmy samochcący?…
33Mówiąc to, szanowny patron był widocznie nie tylko głębiej wzruszony od obu swoich towarzyszów, ale nawet od wszystkich razem spacerujących w Saskim Ogrodzie.
34Śmierć— W tej chwili — ciągnął obrońca — dzika myśl przemknęła mi przez głowę. Przypomniałem sobie, że ja mam szkielet i moi koledzy mają także szkielety, że cały ten piękny świat jest niczym więcej, tylko pokrywką, z poza której wyszczerza, panie dobrodzieju, zęby śmierć obrzydliwa.
35Powiadam wam, myśli te tak mi zamąciły w głowie, że pod słowem, zwariowałbym niechybnie, gdybym w tej chwili jakiś oryginalny szelest usłyszał. Na szczęście oprócz jednostajnego szumu liści i krakowiaków, wygwizdywanych przez Stefana, nie było słychać nic…
36Gdyśmy nieco z wrażenia ochłonęli, odezwał się jeden, już nie pamiętam który:
37—„Więc ty, Stefek, naprawdę się nie boisz, czy tylko tak miną, panie dobrodzieju, nadrabiasz?”
38—„Cha! Cha! Cha! Jak się masz głupi! — krzyknął Stefan. — Ja się boję?… Jeżeli chcecie, to wam zaraz trupią, panie dobrodzieju, głowę wykopię…”
39—„I ja bym to potrafił!” — szepnął któryś.
40Stefan zakipiał z rozdrażnienia.
41—„No, słuchajcie! Ja zrobię to, czego żaden z was nie potrafi… Oto przyniosę wam ten krzyż spróchniały, około którego przechodziliśmy.”
42 43Krzyż ów, porosły mchem i opleciony, panie dobrodzieju, bluszczem, stał o kilkaset kroków, pośród gąszczu, do którego żaden z nas pojedyńczo nie poszedłby za neapolitańskie sumy[13]. Stefan jednak ani się zawahał; pobiegł śmiało naprzód, a my tymczasem usiedliśmy na mogiłce.
44Dziś jeszcze słyszę szelest jego kroków i klątwy, jakie rzucał, potykając się o groby. Drżałem jak listek, zdawało mi się, że Stefanowi ktoś drogę zastępuje, albo znowu, że nieboszczyk, którego przysiedliśmy, chce kościstymi i z mięsa obranymi palcami uszczypnąć mnie, panie dobrodzieju, w łydkę…
45 46Nagle ucichły kroki Stefana, a w mojej piersi dech… Słucham, coś puka: łup! łup! łup!… — to tak pulsa biją mi w głowie. Wreszcie i pulsa bić przestały, a wtedy rozległ się na cmentarzu suchy, przeciągły trzask, którego nawet przy śmierci nie zapomnę…
47To Stefan złamał krzyżyk nadpróchniały i ciągnął ge z wielkim hałasem po zagonach grobów.
48Pobiegliśmy naprzeciw. Tamci winszowali Stefanowi odwagi, a ja tymczasem obejrzałem złamaną figurę. Drzewo było sczerniałe i miękkie, a na nim blacha zardzewiała, na której z trudnością przeczytałem:
49
W kwadrans potem byliśmy już przy rogatce…
50Patron umilkł, a mecenas odezwał się:
51— W opowiadaniu tym uważam jakiś brak. Spodziewałem się, że będzie ono cudowne, tymczasem zaś nie widzę tego…
52— Przypominam koledze — odparł patron — żem ja co innego miał na myśli. Chciałem po prostu naszemu koledze adwokatowi dowieść, że ludzie zdecydowani na wszystko stają się niekiedy moralnymi bankrutami…
53 54 55— A zatem słuchamy. Chłopcze! Daj-no jeszcze trzy szklanki ponczu…
*
56— Od owej nocy — ciągnął patron — Stefan zmienił się, jakby nie… ten sam. Nie powiem, broń Boże, aby mniej pił, albo mniej w karty grał; owszem, robił to częściej i w porcjach większych. Zmiana jednak była gorsza: z odważnego bowiem zrobił się (jakby siekierą ciął) tchórzliwy, sam spać w jednym pokoju nie mógł i często zrywał się przez sen, wrzeszcząc:
57 58W parę miesięcy później dowiedzieliśmy się, że owa Mania była jedną z pierwszych ofiar jego, że się tak wyrażę, niepowściągliwości, i że przed trzema laty zmarła.
59— W tym miejscu — przerwał adwokat — pozwolę zrobić sobie uwagę, żeś kolega miał porządnych przyjaciół!…
60— Niczego, panie dobrodzieju, niczego! — odparł patron i mówił dalej.
61 62Byłem już wtedy tym, czym jestem do dziś dnia, czyli patronem, i konkurowałem o moją pierwszą nieodżałowanej pamięci małżonkę; lecz choć stołowałem się u jej rodziców, kiedy niekiedy jednak zaglądałem do starych znajomych.
63Pewnego wieczoru zaszedłem do jednej lichej kawiarenki, w której nie byłem już od półtora roku. Wchodzę, patrzę, dziewczęta te same, choć podstarzały się, ściany te same, choć poczerniały bardziej, i kanarek ten sam, choć mu ogon, panie dobrodzieju, kot urwał…
64Wchodzę, witam się, i one się witają; mówię: — „Dajcie kawy!” — dają kawy; siadam na krześle i gapię się po ludziach.
65Eh! Panie dobrodzieju, jakże ten świat zmienia się powoli! Goście ci sami, a choć przybyło kilku nowych, za to trzech starych umarło, a jeden się ożenił. Ubiory te same, rozmowy te same, a nawet i te same fajki, bo wówczas papierosów nie używano.
66Już chciałem knajpinę opuścić, kiedy nagle weszło do niej dwu grajków: jeden mały i pękaty z fletrowersem[14], drugi wysoki, czerwony i zarosły ze skrzypcami…
67Siadają… Grają… Tfy! Do kaduka, a toż ten skrzypek wykapany Stefan!
68Podchodzę, on sam! — „Jak się masz… — Jak się masz…” —„Co robisz?” — „Jestem grajkiem. A ty co?… —„Jestem patronem.” Od słowa, panie dobrodzieju, do słowa, kupiłem kawy, wódki, którą pasjami lubił, i dla oporządzenia, jako dawnego przyjaciela, wziąłem do siebie na noc.
69Posłałem mu na kanapie, dałem koszulę i parę innych rzeczy… Gadaliśmy może do pierwszej, a potem dalejże spać, panie dobrodzieju, aż do śniadania…
70Ledwiem się zdrzemnął, słyszę krzyk:
71—„Maniu!… Panie dobrodzieju… Maniu! Twój krzyż!… Nie wiedziałem! Nie wiedziałem!”
72Zrywam się na równe nogi, zapalam światło… Patrzę, Stefan siedzi na łóżku, z oczyma w słup, z pięściami zaciśniętymi, i ciągle jedno w kółko powtarza…
73Nimem go dotrzeźwił, ranek nadszedł, a gdy na drugi dzień odprowadziłem go na Powiśle do domu, w którym mieszkał razem z pękatym fletrowersistą, ten na moje pytania krótko mi odpowiedział:
74—„Co pan chcesz, to człowiek, panie dobrodzieju, nieprzytomny! W dzień dlatego, że pije, w nocy dlatego, że go prześladuje jakaś Mania, którą nie tylko, że o śmierć przyprawił, ale jeszcze krzyż jej z grobu ukradł!…”
75Powiedziawszy to, patron wychylił szklankę do dna i umilkł.
76Dwaj jego słuchacze byli głęboko wzruszeni: adwokatowi melancholijnie błyszczały oczy, a zimny mecenas miał na obu policzkach ciemnoamarantowe plamy.
77— Dziwna rzecz! — zaczął mecenas. — Świat ten niby jest budowany po prostu. Rządzą nim niezłomne prawa natury. A jednak… są tu zagadkowe powikłania interesów. Któżby się na przykład spodziewał, że ja panom dokończę historię Stefana? Przypomniałem ją sobie w tej chwili dopiero.
78— Czy być, panie dobrodzieju, może! — wykrzyknął bardziej, niżby wypadało zdumiony patron.
79— Szanowni panowie! — wtrącił adwokat. — Prosiłbym o słówko ad hoc[15]. Przypuszczam, a nawet jestem prawie pewny, że będę mógł szanownym panom udzielić niejakich informacji co do interesującej Marii…
80Zaniepokojony patron szeroko otworzył usta. Patrząc na jego fizjognomię[16], można było mniemać, że człowiek ten wszystkiego spodziewał się w życiu, wyjąwszy uzupełnień do swej zajmującej historii.
81— Ustępuję adwokatowi głosu — rzekł mecenas — ponieważ chciałbym mieć ostatnie słowo.
82Przyniesiono znowu poncz, i adwokat tak rzecz rozpoczął:
III. Opowiadanie adwokata
83— Miło mi jest — prawił adwokat — oświadczyć panom, że życie moje rozwijało się, jeżeli nie powiem: nadzwyczaj, to przynajmniej bardzo wszechstronnie…
84Dziś, jako adwokat, jestem do pewnego stopnia organem władzy i czynnikiem porządku. W wieku chłopięcym byłem nauczycielem elementarnym[17] i pochlebiam sobie, że zarówno książką, jak i dyscypliną przyczyniałem się do rozszerzenia w masach oświaty i dobrych obyczajów. Później zostałem nauczycielem tańców, a więc jednym z kapłanów sztuki.
85Nawiasowo dodam: że honorowano mnie wówczas nędznie, choć tańczyłem bardziej z natchnienia, aniżeli skutkiem odpowiednich studiów. Przy pomocy wiotkiej postawy i interesującej fizjognomii zebrałem sobie jedenastu uczniów, którzy płacili mi po dziesiątce za lekcję, a którym ja, sprzedawszy nadpsutą pozytywkę, zamiast grać, śpiewałem popularniejsze tańce.
86Nareszcie, widząc, że lada baletmistrz, który „ze względów intelektualnych” nie wart mi butów czyścić, lepiej się ma ode mnie, rzuciłem swój zawód choreografa i zostałem kancelistą[18] przy szpitalu.
87Tu nauczyłem się sprawować władzę z godnością.
88Jeżeli przywieziono nowego chorego, miałem zwyczaj, wpisując go do ksiąg, udawać kandydata na lekarza, egzaminowałem pacjenta i kiwałem przy tym głową, tudzież gryzłem wargi tak, jak najprawdziwszy doktór medycyny i chirurgii. Kiedy do chorego przychodzili krewni, pocieszałem ich frazesami:
89—„Będzie lepiej!… Silna kompleksja[19]…” — pozwalałem marniejszym z pomiędzy nich całować się w rękę, i, z miną głównego opiekuna, polecałem szwajcarowi[20], aby ich puścił (jeżeli notabene był dzień po temu.)
90Zakonnice lubiły mnie, ponieważ modliłem się klęczący i namówiłem do spowiedzi dwu chorych ateuszów[21]. Lubili mnie i posługacze, ponieważ nie przeszkadzałem im brać łapówek, lub upijać się nawet, jeżeli był odpowiedni. Przypuszczam, że i z chorymi trafiłbym do ładu, gdybym im mógł dawać większe „porcje”. Na nieszczęście, nie ode mnie to zależało…
91— Przepraszam, panie dobrodzieju, szanownego kolegę, ale chcielibyśmy się czegoś o Marii dowiedzieć — przerwał obrońca.
92— Nie myśl, szanowny kolego, abym ci chciał opisywać powody, dla których rzuciłem szpital, wziąłem się do nauki i wszedłem następnie do uniwersytetu. Ponieważ jednak Marię poznałem w szpitalu, nie mogłem więc o nim przynajmniej krótko nie wspomnieć…
93— Słuchamy! Słuchamy! — wtrącił mecenas.
94— Pewnego zimowego wieczoru, około drugiej, siedziałem w kancelarii szpitalnej. Tego dnia mieliśmy kilka pogrzebów, kilku konających i w ogóle dosyć zajęcia, niedobrze wpływającego na nerwy.
95Na dworze szumiała burza. Śnieg bił w szyby, wiatr z jękiem wpadał do komina i trząsł blachą, co nader przykry wywoływało efekt.
96Dodajcie do tego niezbyt jasne światło łojówki[22], olbrzymi krucyfiks wiszący na ścianie, a wreszcie to, że posługacz, śpiący w kancelarii, chrapał, jak gdyby go zarzynano, a zrozumiecie łatwo stan, w jakim znajdowałem się podówczas.
97Nagle, u furty, targnięto parę razy za dzwonek. Ze sposobu targnięcia poznałem, że interesant sam jest chory, sznur bowiem poruszył się parę razy, a dzwonek uderzył tylko raz. Przez skórę czułem, że jakaś bardzo osłabiona ręka wykonywa tę czynność.
98Nie wiem dlaczego, przeraziłem się i nie ruszyłem z miejsca…
99Tymczasem za sznur pociągnięto znowu, choć jeszcze niedołężniej, niż poprzednio.
100Pobiegłem do sieni, lecz w tej chwili usłyszałem cichy jęk i upadek za drzwiami, w które wiatr gwałtownie uderzał.
101Teraz już nie miałem odwagi wyjść sam, ale zbudziłem szwajcara i posługacza. Mruczeli obaj wprawdzie, jak wilki, ogarnęli się względnie dość prędko, i wyszliśmy razem.
102W progu, przysypana śniegiem, leżała jakaś kobieta.
103Wnieśliśmy ją do kancelarii, i tu przekonałem się, że kobieta owa, mimo dostatecznie rozwiniętych kształtów, miała rysy dziecinne. Liczyła co najwyżej lat 17.
104Wkrótce znalazł się felczer[23] i zakonnica. Otrzeźwiliśmy chorą, daliśmy jej parę łyżeczek wina i trochę ciepłego kleiku, otworzyła biedactwo, mówiąc nawiasem, bardzo piękne oczy, ale podnieść się nie mogła.
105— „Co ci jest, moje dziecko?” — spytała poczciwa zakonnica.
106— „Córeczka mi umarła!” — jęknęła.
107 108—„Gdzie pani mieszka?” — spytałem.
109—„Nigdzie! Trzy dni tułam się po ulicach, a dzisiejszej nocy…”
110—„Nie masz więc pani nikogo w Warszawie?”
111— „Mam opiekuna, ale on już prawie od roku wygnał mnie…”
112Zapytana o bliższe informacje, powiedziała, że ma na imię Maria. Nazwiska jej jednak w tej chwili nie pamiętam.
113Ponieważ szpital był przepełniony, chorą więc umieszczono w pokoiku przy kancelarii. Zainteresowany jej nieszczęściami i pięknością, odwiedzałem ją częściej może, niż by wypadało, i powoli wydobyłem z niej historię, którą mi z naiwną prostotą opowiedziała.
114Rodziców nie pamiętała, wychowali ją zaś pewien lokaj, którego nazywała tatkiem, z żoną swoją praczką, która jej istotnie zastępowała matkę.
115Póki żyła przybrana matka, uczyła ją czytać i pisać, czesała jej z rana włosy, a męża wieczorem dla rozmaitości nazywała pijakiem. Wówczas tatko irytował się niesłychanie, matkę klął, a dziewczynę poszturgiwał[24]…
116Mniejsza jeszcze o sierotę, ale pijaczyna miał obmierzły zwyczaj rzucać za żoną rozmaitymi naczyniami i sprzętami. Toteż wszystkie stołki były połamane, szklanki i garnki potłuczone, a poczciwa kobieta nosiła sińce na całym ciele. Raz nawet jak ją uderzył nogą w piersi, rozchorowała się nieboga, leżała miesiąc w łóżku i wreszcie zmarła.
117Po śmierci żony tatko sprzedał połowę rzeczy, pił coraz mocniej i stracił służbę. Od tego czasu poczęli dom odwiedzać różni panowie, a także jakieś panie młode i stare…
118O czym konferowali z dymisjonowanym lokajem, Maria nie wiedziała, dostrzegła jednak to, że w owych czasach miał więcej grosza, niż dawniej, a pijał tylko arak[25].
119Najczęściej odwiedzał ich pewien stary bogacz, o którym opiekun mówił, że ma fałszywe zęby, cudze włosy i przyprawioną rękę. Nazywał go też wielkim nicponiem, ale kłaniał mu się do samej ziemi, bo mu stary najwięcej dawał zarabiać.
120Pewnego dnia stary przyniósł dziewczynie kolczyki i broszkę. Bała się go bardzo, lecz gościniec[26] wzięła, ponieważ był ładny.
121Tego samego wieczora eks-lokaj powiedział jej, że pójdzie do starego na służbę…
122Jakie tam przy okazji wystąpiły propozycje, łatwo domyślicie się, szanowni koledzy. Uczciwa, choć niedoświadczona dziewczyna, pamiętając o przestrogach opiekunki, odparła je ze wstrętem. Łotr jednak tatko, dla którego skrupuły podobne nie istniały, wpadł we wściekłość i wygnał z domu sierotę.
123-Rozpacz–„Ha! Wtedy — mówiła biedna Maria — porwała mnie złość. Klękłam na bruku i przysięgłam Bogu Najwyższemu, że już do tego domu, gdzie chcą duszę moją zgubić, skąd mnie gorzej, niż psa wypędzają, nigdy nie wrócę. I powiadam, że i dziś bym nie wróciła, chyba, żeby Bóg za taką dobroć moją oddał mi córeczkę.
124Potem z naszej ulicy uciekłam jak wariatka, sama nie wiedząc gdzie. Chciałam iść do jednej stróżki znajomej, ale mi wstyd było i nie poszłam. Potem pomyślałam, że najlepiej zrobię, jeżeli się w Wiśle utopię, i pobiegłam na most.
125Póki ludzie czuwali i światła paliły się w domach, chodziłam po moście i mówiłam sobie tak: — „Jeszcze się popatrzę na Warszawę, to znowu na Pragę, to na Saską Kępę, a potem skoczę w wodę.” Takem się zamyśliła, aż naraz zrobiło się strasznie pusto na ulicach. Wtedy, mówię panu, taki lęk mnie ogarnął!… Zdawało mi się, że się most załamuje, albo woda podnosi, to znowu… Albo ja już wiem, co mi się nie zdawało!
126Ach! Od jednego razu jak nie zacznę uciekać, jak nie zacznę… Jeszcze trzeba było nieszczęścia, że za mną leciał ktoś na ulicy… Małom nie padła!
127Stanęłam pod murem i słucham, i słucham: idzie ktoś, ale nie z tej strony, co mnie gonili, tylko z drugiej. Idzie sobie i gwiżdże…
128To tak szedł i wygwizdywał sobie pan Stefan. Wtedy narazzaczęłam płakać, sama nie wiem nawet czego…
129Pan Stefan zobaczył mnie i stanął.
130—„Coś ty za jedna? Czego płaczesz?…”
131—„Sierota jestem, panie, a płaczę, bo mnie ojciec z domu wygnał.”
132Potem opowiedziałam mu wszystko, co się stało.
133—„Ha! — mówi pan — tyś sierota i ja sierota, więc chodź ze mną.”
134I poszedł naprzód do jednego drewnianego domu, gdzie mieszkał na facjatce[27].
135— Biedne dziecko! — mruknął mecenas.
136— Istotnie, że biedne! — potwierdził adwokat. — Uciekając przed starym rozpustnikiem, trafiła na młodego filantropa, który przez litość wziął naprzód do siebie, a potem rozumie się, porzucił!
137Wówczas poszła na służbę, ale i tam jej się nie wiodło, ponieważ w kilka miesięcy państwo odprawili ją, zobaczywszy, co się święci.
138Wtedy dostała miejsce w szynku, gdzie robota była ciężka, ale strawa niedobra. Toteż chorowała tam prawie co dzień. Szukała także i Stefana, ale on zginął gdzieś, jak kamień w wodzie.
139—„Wreszcie — mówiła dalej Maria — nie mogąc już wytrzymać w szynku, podziękowałam za służbę i z kilku zebranymi rublami poszłam na komorne do jednej starej kobiety.
140Staruszka była bardzo poczciwa, choć biedna. Zdaje mi się, że chodziła po proszonym; toteż jeść, choć licho, mieliśmy, ale palić nie było czym w izbie.
141W tych czasach dał mi Bóg córeczkę; ale biedactwo umarło, trochę może z zimna, a trochę i z głodu. Niezadługo potem staruszkę sankarz rozjechał na ulicy, a mnie gospodarz z domu wypędził…
142Teraz już zostałam sama na świecie i w takiej jeszcze nędzy!
143Państwa wstydziłam się prosić o co, ale prosiłam babek żebrzących, i te mnie przez kilka dni karmiły. Dawały mi wódki, chleba, zimnych kartofli, a nawet i po parę groszy.
144Jednej nocy spałam w takiej pace, co w niej fortepiany rozwożą, a drugiej w kościele, gdzie mnie dziadek jakoś nie dopatrzył po nabożeństwie. Na trzecią noc poszłam do psiej budy i tam mi było najcieplej ale, że się ludzie jakoś po podwórzu kręcili, musiałam więc uciekać, i wtedy Pan Bóg do szpitala mnie doprowadził.”
*
145Adwokat przerwał opowiadanie i duszkiem wychylił pozostałą resztkę ponczu.
146— Ciekawa, panie dobrodzieju, historia — mruknął patron.
147— Zdaje się, że jeszcze nieskończona — zauważył mecenas.
148— Do końca już niedaleko, szanowni koledzy — rzekł adwokat.
149— Ojciec mój w tym czasie wezwał mnie do domu w interesie familijnym, którego wymieniać nie widzę potrzeby. Jako dobry urzędnik, wziąłem urlop na osiem dni, siedziałem dwa tygodnie, gdym zaś powrócił do obowiązków szpitalnego kancelisty (a działo się to wieczorem), pobiegłem najpierw do pokoju Marii. Łóżko jej znalazłem posłane, tablicę startą, miskę umytą, lecz lokatorki nie było.
150W tej chwili, panowie, uczułem to, co czuć musi korek, gdy w istotę jego wszrubowują[28] trybuszon[29]… — „Czy choć aby nie wyzdrowiała?…” — pomyślałem.
151Na korytarzu spotkałem szwajcara, który miał, jak zwykle, minę Aleksandra Macedońskiego; przeszedłem obok szarytki[30], która ze spuszczonymi, jak zwykle, oczyma, niosła komuś kubek z lekarstwem, lecz o Marię pytać nie śmiałem. Zdawało mi się, że gdy wymówię to imię, wstyd ściśnie mi gardło tak, że nie będę mógł więcej słów przemówić.
152Należało jeszcze zajrzeć na sale ogólne.
153Wszedłem do największej, którą od kilku dni zajmowali mężczyźni.
154Paliło się w niej kilka łojowych świeczek. Jeden chory wciskał w łapę posługaczowi[31] dyskę i bilecik, prawdopodobnie miłosny. Dwaj inni kłócili się o porcję, którą jeden zjadł drugiemu w chwili, gdy tamten spoczywał na łonie Morfeusza[32]. Jeszcze dwaj inni, ubrani w sukienne szlafroki, pantofle z drewnianymi podeszwami i szlafmyce podobne do głów cukru, grali w warcaby zrobione z ośrodków chleba i bułki. Na drugim wreszcie końcu sali felczer stawiał bańki jakiemuś otyłemu mężczyźnie, który wzdychał jak wół, a klął jak potępieniec.
155Łatwo odgadnąć, że Marii w tym towarzystwie nie było.
156Poszedłem do oddziału kobiecego, lecz stąd musiałem się cofnąć już ode drzwi. Na łóżku jakiejś chorej staruszki siedział ksiądz w komży[33], obok zaś klęczała siostra z gromnicą w ręku. Żółta jak wosk kandydatka do wiekuistej podróży widocznie była już na wsiadaniu.
157Pojmujecie, szanowni koledzy, że widok ten nie mógł mnie natchnąć dobrymi przeczuciami. Grajcarek boleści wświdrowywał mi się coraz głębiej w serce, puls bił prędzej, niż zwykle, słowem, czułem się bardzo nieszczęśliwy.
158Nie pytałem już nikogo o Marię, lecz machinalnie skierowałem się do trupiarni.
159Budynek, do którego zmierzałem, dzielił się na dwie części: jedna była składem zmarłych, druga mieszkaniem żyjących. Oba te lokale miały sień wspólną, odgradzała zaś je tylko ściana.
160Będąc już o kilkanaście kroków od budowli, usłyszałem jakiś hałas. To stróż wyprawiał chrzciny, na które zeszło się kilka przychylnych mu osób.
161—„Pij-no, Kasperek! — mówił ktoś grubym ochrypłym głosem. — Tak się delikatnie bierzesz do szkła, jakbyś był z rysztokracji.
162—„Ignaś! Ignasiu! Nie przymuszaj nikogo, bo to niepięknie.”
163„Inny nie ma takiej głowy, jak ty, a po drugie wódka przecież nie twoja…” — odezwał się głos kobiecy.
164—„Wszystko moje, co w brzuchu!…” — wykrzyknął pierwszy, a potem zaśpiewał:
165”Jakże ja se gorzaliny w gębę naleje, To aże mi, panie tego, oczko zbieleje!”
Huczny śmiech stał się nagrodą mniej trzeźwego, niż wesołego śpiewaka.
166Pchnąłem drzwi boczne i wszedłem do trupiarni.
167Przybita do ściany, kopciła się tutaj lampka nafciana, której zapomniano zagasić. Przy jej niepewnym światełku dostrzegłem kilka tapczanów, na których owinięci w białe prześcieradła spoczywali umarli.
168Choć drzwi i okna okryte były szronem, z sufitu jednak spływały duże krople wilgoci. Zdawało się, że to są łzy, które nad ludzką nędzą wylewa ten dom okrutny.
169TrupTrupy leżały, jak los zdarzył. Na ramieniu jakiegoś silnego mężczyzny z wyszczerzonymi zębami opierała się głowa dziecka, niby pogrążonego we śnie głębokim. Za nimi, na prawym boku, spoczywał jakiś młody blondyn, z rękami skurczonymi tak, jakby chciał okręcić się całunem i w ten sposób zabezpieczyć od przejmującego zimna…
170 171Na ten widok dziwne opanowało mnie uczucie. Pierzchnął strach, wzburzenie i odraza, a miejsce ich zajęła głęboka obojętność. Siadłem u jej nóg, spokojnie patrzałem na wpółotwarte usta i bez dreszczu ucałowałem wyprężoną i chłodną jej rękę… Gdyby wtedy młody blondyn uniósł się ze swej twardej pościeli, aby mi zrobić miejsce, wówczas bez obawy i wstrętu ległbym między nimi na tym ohydnym tapczanie…
172W tej chwili ze szpitalnego kancelisty stałem się bohaterem jakiejś tragedii bez tytułu i aktów, której za scenę służyła dusza moja. Wtedy to po raz pierwszy w życiu najciemniejsze zakątki mego wnętrza rozświetliła jakaś złowroga błyskawica, przy której dostrzegłem, że nawet kamienie umieją płakać, a trupy śmiać się, że ten świat w gruncie rzeczy jest inny zupełnie, niż mi się dotychczas wydawał, i że całe życie nasze jest bardzo ciężkim, ale i bardzo głupim brzemieniem.
173Ach! Szanowni koledzy, czuję, że mówiąc to, muszę się wam bardzo zabawnym wydawać, lecz taki to już mój temperament. Przy gorącym ponczu, a zresztą i bez niego, spada na mnie niekiedy jakiś duch z tej izby ponurej, który mnie unosi — dokąd?… Nie wiem, ale w każdym razie gdzieś bardzo wysoko.
174Smutne te dumania przerwał mi nagle głos mówiący:
175—„A poświeć-no Michał, bo się coś tam tłucze po sieni…”
176
— zaśpiewał wesoły biesiadnik, nazywany Ignasiem.
177Jednocześnie otworzyły się drzwi i ujrzałem stróża z gośćmi.
178Biesiadnicy na mój widok chcieli uciekać, myśląc zapewne, że jestem nieboszczykiem; na szczęście pohamował ich stróż.
179— „To pan!… A pan tu co robi?…” — zapytał dozorca zmarłych.
180—„Przyszedłem zobaczyć tę biedną dziewczynę” — odparłem wskazując Marię.
181Goście, oglądając się na wszystkie strony, weszli do trupiarni.
182 183—„O! …A toż to moja wychowanka!… Widzieliście wy?…”
184 185—„Ona sama, ona! Bez mała już rok, jak ode mnie uciekła… Naszukałem się jej co niemiara i nie znalazłem, a teraz nie szukałem i znalazłem. Słyszane to rzeczy?”
186—„Iii… nic jej ta nie będzie!” — mruknął gospodarz.
187—„Chodźcie, marudy, chodźcie do izby, bo zimno!” — zawołała stróżowa.
188W parę minut później pan Ignacy pił za zdrowie znalezionej przez siebie wychowanki.
189W takich okolicznościach widziałem po raz ostatni Marię i miałem honor zrobić znajomość z jej szanownym opiekunem.
VI. Opowiadanie mecenasa
190— O czym to ja chciałem panom powiedzieć?… — z kolei brał głos mecenas.
191Po tych słowach zamyślił się, utarł nos i znowu się zamyślił.
192— Aha!… Nie… i to nie!… Czy uważacie, panowie, bo ja sprawdziłem na sobie, że powietrze wieczorne oddziaływa na pamięć w sposób bardzo szkodliwy?…
193— To prędzej poncz! — mruknął adwokat, patrząc w ziemię.
194— Ale cóż znowu, panie dobrodzieju! — oburzył się patron. — Przecież nie wypiliśmy go zbyt… zbyt… Jakby tu, panie dobrodzieju, powiedzieć!
195— Rozumie się! — poparł go mecenas.
196— Sądzę, że najlepiej będzie sprawdzić — rzekł adwokat. — Chłopcze! Ile się od nas należy?…
197— Za trzydzieści trzy szklanki ponczu i dwa syfony wody…
198— Co? Co?… — wykrzyknęli patron z mecenasem. — Po ileż to wypada na jednego?…
199 200 201— Ja, panie dobrodzieju, nie mogłem wypić jedenastu szklanek — rzekł patron — lecz swoje zapłacę.
202— Ja także nie, jednak zapłacę — powtórzył mecenas.
203— No, mniejsza o to! — odezwał się adwokat. — Widocznie jeden z nas wypił za siebie i dwu pozostałych, co zresztą nie przeszkadza nam wysłuchać opowiadania szanownego kolegi.
204— Kiedy bo… takeście mi głowę zamącili, że doprawdy nie pamiętam…
205— Miałeś mecenas, panie dobrodzieju, mówić o Stefanie.
206— No tak! Ale oprócz tego miałem na myśli jeszcze jedną kwestię bardzo ważną, powiem nawet palącą, o której literalnie zapomniałem!
207— Znajdzie się później — przerwał adwokat — a teraz słuchamy zakończenia o Stefanie.
208— Ha! Powiem o nim, choć ta przeklęta kwestia nie da mi spokojności! Hum! Hum!
209Otóż tedy pewnego dnia umarł mój szkolny kolega, a następnie radca Chapandrowicz, ten sam, co to niegdyś konkurował o pannę Wierciszewską z Kurzychstopek, a potem, z powodu nagniotków, przez całe życie nosił sukienne kamasze.
210Otóż tedy, kiedy umarł, jego brat wyprawił mu świetny pogrzeb, a potem odezwał się bardzo rozsądnie: — „Moi panowie! Ponieważ w domu ś.p. nieboszczyka nie znajdziemy nawet szklanki wody, ja zaś sam stoję w hotelu, proszę więc was, najszczerszych przyjaciół zmarłego, dziś wieczorem do Stępka, a jutro na nabożeństwo do kaplicy cmentarnej…
211Ach!… Co też ja miałem panom powiedzieć?… Szczególniejsza rzecz na honor! Mam taką pamięć lokalną… No, ale mniejsza!…”
212Poszliśmy sobie tedy wieczorem do poczciwego Antka, na drugi dzień na cmentarz, wysłuchaliśmy nabożeństwa, no a ponieważ Chapandrowicz młodszy nie znał Powązek, więc odprowadziliśmy go i naturalnie pocieszali po tak dotkliwej stracie.
213Dziecko, GróbSzlachcic rozruszał się bardzo prędko. Tu podziwiał armatę na grobie, tam znowyu katakumby, ale najwięcej zaciekawiły go studnie i baranki. —„Co to za baranki?… Po co te baranki?…” — pytał nas, a my naturalnie wytłumaczyliśmy mu, że matki na grobach dzieci składają zabawki, na jaką którą z nich stać.
214Piękny ten zwyczaj mnie samego rozrzewnił. Wyznam panom, że i ja mam duszę poetyczną, powiem nawet, że ten dowód przywiązania rozczulił mnie niezwykle…
215Na honor!… Ta sama myśl, którą wam miałem zakomunikować, w tej chwili przemknęła mi przez głowę. Gdybym choć parę minut… Ale mniejsza o to!
216Byłem więc, jak powiadam, rozrzewniony. Cmentarz ma swoje powaby. Te na przykład drzewa i kwiaty, te ławki, na których żywi siadają, aby rozmyślać o umarłych, są bardzo przemawiające do duszy. A weźmyż teraz dzieci bawiące się, lub strudzonych robotników, spoczywających między grobami; wszystko to jest bardzo poetyczne!
217Idziemy w ten sposób z alei do alei, od grobu do grobu, gdy wtem pod krzyżem między drzewami spotykamy klęczącego człowieka…
218Człowiek… klęczący… pod krzyżem… między drzewami?… Zastanowiło mnie to! … Zbliżamy się, klęczy. Wołamy — klęczy… Młodszy Chapandrowicz, jako najbardziej zdeterminowany, podchodzi bliżej, dotyka się człowieka, klęczącego pod krzyżem, i… cofa się w tył z okrzykiem.
219 220Nogi jego były zgięte, a kolana znajdowały się w odległości pół cala od ziemi. Ręce zwieszały się po obu stronach ciała: lewa w odległości dwóch cali od krzyża, prawa w odległości arszyna[34] do akacji. Na twarzy denata znajdowały się sine plamy, na szyi zaś mocno zaciśnięty pasek, którego górny koniec był przywiązany do ramienia krzyża.
221Pierwszym naszym zadaniem wobec podobnego wypadku było uwiadomić właściwe władze. Jakoż pobiegliśmy ku rogatce. W bramce jednak cmentarza młody Chapandrowicz zauważył, że należało by dopomóc nieszczęśliwemu. Uderzeni trafnością jego zdania, wróciliśmy na powrót i przekonaliśmy się, że denat był jeszcze ciepły. Zdjąwszy go zatem, przy pomocy robotników, ułożyliśmy go na sąsiednim grobie, lecz ponieważ żaden z nas nie wiedział, jakim sposobem należy ratować wisielców, pobiegliśmy więc po lekarza.
222Gdy lekarz przyszedł, znaleźliśmy już na miejscu właściwy sąd… Od niego dowiedzieliśmy się, że denat już nie żyje, że śmierć nastąpiła przez powieszenie na pasku, że prawdopodobnie nieboszczyk był samobójcą, i że się nazywał Stefan…
223— Co? Stefan? — wykrzyknął do najwyższego stopnia zdziwiony patron.
224— Stefan! Pański kolega… To samo nazwisko — rzekł mecenas.
225— Ale ja, panie dobrodzieju, nazwiska nie mówiłem, mówić nie mogłem! — wołał prawie zrozpaczony patron.
226— Upewniam pana, że to on sam! — twierdził mecenas.
227— Nieszczęście, panie dobrodzieju.
228— Sąd Boży! — wtrącił adwokat. — Prawie przysiągłbym, że się powiesił na krzyżu Marii.
229— Tak jest! Na krzyżu Marii! — potwierdził mecenas. — Pijaków i bezbożników zawsze spotyka los podobny.
230— Pijaków! — jęknął patron. — Wybaczcie, panie dobrodzieju, ale muszę już iść do domu.
231— Proponowałbym, abyś kolega do końca wysłuchał historii — zawołał adwokat.
232— Historia już skończona — rzekł mecenas — ale ta druga kwestia, o której zapomniałem…
233— Czy istotnie jest tak ważna?
234— Dałbym na honor piętnaście rubli na ubogich, gdybym ją mógł sobie przypomnieć; no, ale kiedy panowie śpieszycie się…
235Nastąpiły bardzo czułe pożegnania, w ciągu których mecenas na próżno chciał sobie przypomnieć swoją ważną kwestię, a patron ciężko wzdychał. Potem mecenas poszedł w jedną stronę, jego zaś koledzy w drugą.
236Upłynęło kilkanaście sekund, gdy nagle od strony Saskiego Placu rozległ się okrzyk:
237— Panie adwokacie! Panie patronie!… Zaczekajcie! Zaczekajcie!…
238Zmęczony mecenas przebiegł jak jeleń obok cukierni, doganiając kolegów, którzy zatrzymali się zdumieni.
239— Co za pamięć! Co za pamięć!… Teraz dopiero przypomniałem sobie, com miał wam zakomunikować — mówił mecenas.
240 241— Kiedy adwokat skończył opowiadanie o Marii, przypomniałem sobie, że mam bardziej ważną sprawę i że z powodu braku czasu nie będę wam mógł dokończyć historii o Stefanie…
242— Tylko to?… — zapytał adwokat.
243 244— No, a jakże będzie z piętnastu rublami, które miałeś kolega dać na ubogich w razie przypomnienia sobie kwestii?
245— Ehe! To tylko była ozdoba stylowa! — odparł z najpiękniejszym uśmiechem mecenas. — Do zobaczenia!
V. Jeszcze opowiadanie autora
246Los, który interesuje się widocznie piśmiennictwem, zdarzył, że siedząc przy drugim stoliku w cukierni, wysłuchałem opowiadań jurystów. Zainteresowały mnie one w wysokim stopniu; a ponieważ ze szczegółów tych chciałem zrobić przynajmniej trzytomową powieść, postanowiłem więc od osób poinformowanych zasięgnąć dokładniejszych objaśnień. W tym celu, wystarawszy się o stosowne rekomendacje, poszedłem naprzód do mecenasa.
247— Czy pan mecenas dobrodziej nie raczyłbyś mi dać objaśnień o samobójcy Stefanie, który się powiesił na cmentarzu?
248— O Stefanie?… Ja wiem tylko o samobójcy, który się powiesił po pogrzebie Chapandrowicza starszego. No, ale ten nazywał się Franciszek…
249— Aha! Bardzo dziękuję panu mecenasowi.
250— Powiesił się na własnym pasku, w przystępie melancholii, dnia…
251Udałem się z kolei do adwokata, myśląc, że dzięki przemianie Stefana we Franciszka, powieść moja zredukuje się do dwu tomów.
252— Czy nie mógłbyś mi pan mecenas dobrodziej — rzekłem z kolei do adwokata — udzielić bliższych informacji o Marii, która zmarła w szpitalu?…
253Kłamstwo— Mówiono mi już o tym — odparł adwokat — żeś pan słyszał moje opowiadanie. Otóż resztę szczegółów zostawiam pańskiej twórczości, ja bowiem, przy moich zajęciach…
254 255— Jest płodem mojej własnej fantazji. Prawda, że piękna postać?… Odstąpię ją panu, z prośbą, abyś wymienił w książce i moje także nazwisko.
256 257— Oprócz tego, racz pan podać mój adres z dodatkiem, że interesantów przyjmuję od 10 do 12, i że głównie powodzi mi się w regulowaniu działów, tudzież w sprawach rozwodowych.
258Wyszedłem zgryziony, powieść moja bowiem zmniejszyła się o całe dwa tomy. Pozostał mi tylko patron, udałem się więc do niego.
259— Czy pan mecenas dobrodziej nie raczyłbyś mi…
260— Wiem już, wiem! — krzyknął przerażony. — Na rany Boskie, nie dotykaj pan tej głupiej sprawy!… Stefan nigdy w szynku nie grywał, nigdy pijakiem nie był, nigdy się nie wieszał, nigdy rubli na loterię nie puszczał!… To kompletnie bogaty chłopak i mój osobisty przyjaciel!… Panie literacie! — ciągnął dalej obrońca. — Ja was wszystkich, panie dobrodzieju, bardzo szanuję, ale… nie opisujcie tej historii, bo przez nią mogę stracić najprzyzwoitszego klienta, który mi dostarcza mnóstwa spraw i po książęcemu płaci…
261