Spis treści
Pisownia łączna/rozdzielna np.: zwolna -> z wolna, nie daleko -> niedaleko, niedarmo -> nie darmo nie znany -> nieznany, nie potrzebującej -> nie potrzebującej.
Pisownia wielką literą: żyd -> Żyd.
Uzupełniono interpunkcję, np.:
naturze nie znany, groźny do apokaliptycznych potworów i rycerzy podobny -> naturze nieznany, groźny, do apokaliptycznych potworów i rycerzy podobny
Można by myśleć że skarży się -> myśleć, że skarży się
Dostosowano interpunkcję do współczesnych zasad, m.in. oddzielono przecinkami grupy imiesłowowe. Pominięto pauzy rozpoczynające niektóre akapity narracyjne. W akapitach dialogowych zastąpiono, gdzie było to możliwe, pauzy innymi znakami tak, aby pauza była jedynie znakiem poprzedzającym wypowiedź. Zmodernizowano pisownię wielką i małą literą po wykrzyknikach i pytajnikach, pozostawiając zapis emocjonalny.
Zrezygnowano z części wyróżnień tekstu, jakimi w źródle opatrzono wyrazy gwarowe.
Poprawiono błędy źródła: wtała -> wstała, kołysała -> kołychała (gw.), żebyśce -> żebyście, buldy -> bulby, lekżceważąco -> lekceważąco, siedziąc -> siedząc, odżaławać -> odżałować, Zgin -> Zgiń.
W zimowy wieczór
1Wieczór był niepóźny, ale bardzo ciemny; na niebie usłanym chmurami nie świeciła ani jedna gwiazda, wiatr posuwiście hasał, wirującymi słupy[1] wzbijał się w górę, gamami szumów, jęków, gwizdań śpiewał w głębokiej kotlinie, na której dnie leżał równy, szeroki, od śniegu biały szlak zamarzłej rzeki. Rzeka, wąskie jej wybrzeża, wysokie ściany kotliny majaczyły w grubych ciemnościach mętną białością okrywającego je śniegu. Z jednej strony, na górze, panowała zupełna pustka, tu i ówdzie tylko przerywana czarnymi, cienkimi liniami drzew, młodych sosen może, po wyciętym borze pozostałych. Z drugiej strony, wyżej jeszcze, wiejskie domostwa rzeźbiły na tle ciemności łańcuch grubych, czarniejszych niż ona punktów. Połyskiwały też one rzędem drobnych światełek, podobnych do czerwonawych, mrugających oczu.
2NaturaZ daleka, nisko, nad samym szlakiem rzeki posuwała się postać zupełnie samotnego człowieka. Na tle mdławej białości śniegu wydawała się ona cienką linią szybko przerzynającą grube, ale mniej od niej czarne ciemności. Wznoszące się ze stron obu wysokie ściany kotliny zmniejszały jej rozmiary, można by pomyśleć, że jest to nieskończona małość płynąca po morzu nieskończonej wielkości. Wielkie morza nocy i samotności rozlewały się wkoło niej od ziemi do nieba; zbałwanione, szumiące wichry zdawały się ją nieść po szerokim, dzikim, ponurym łonie natury, wobec której sił i gróźb, potęgi i wspaniałości była ona kroplą, okruchą[2], ziarnem piasku, źdźbłem trawy upadłym na dno przepaści…
3Jednak pomimo pozorów nadawanych mu przez otoczenie człowiek idący po dnie przepaści silnym być musiał, bo jak zręczny i wyćwiczony pływak porze[3] wzburzone wody, tak on szybko, niezachwianie i w linii prostej pruł posuwiste fale i wirujące słupy wichrów. To, co go otaczało — jakkolwiek czarne, dzikie i bezludne — nie czyniło kroku jego powolnym i trwożnym. W zamian coś go z tyłu popychało, gnało, parło coraz dalej, coraz gwałtowniej. Ku czemu? Ku jakiemuś może punktowi wybawienia czy schronienia, widzialnemu tylko jego oczom, ciemnością i uderzeniami wichrów oślepianym, a może i tym oczom nawet nieznanemu, niewiadomemu i tylko ognistymi zgłoskami wypisującemu na tle nocy naglący krzyk: Naprzód! Naprzód! Byle dalej!
4Szedł prędko, równo, w linii niezachwianie prostej, cicho jak widmo sunąc po mniej czarnych niż ono ciemnościach; czasem tylko u stóp jego rozlegało się krótkie, metaliczne stuknięcie jego kija o wystający spod śniegu kamień wybrzeża.
5Wtem stanął, jak wryty stanął i głowę podniósł ku rozciągniętemu na górze, wysoko, łańcuchowi czarnych punktów czerwonawymi światełkami mrugających. Na łańcuch ten widocznie patrzał, a w pogwizdy wichru, który spod stóp jego wybuchnął wirującym słupem, wmieszał się okrzyk ludzki, zdziwienia pełen, z jednego tylko, lecz przeciągłego dźwięku złożony:
6 7Zadziwił się. Kilka minut patrzał w górę i raz jeszcze, ale już cichszy i krótszy wykrzyk[4] rzucił pomiędzy dwa nieskończenie długie jęki wichru:
8 9Potem szedł znowu dalej, lecz znacznie powolniej niż przedtem. Po ruchach jego głowy poznać można było, że z usilnym zapewne wytężeniem wzroku spogląda na rzekę, na szczyt przeciwległej ściany, pusty i tylko rzadkimi liniami cienkich drzew majaczący, na mdławo bielejące zagłębienia i garby tej wyniosłości, u której stóp postępował z wolna, coraz wolniej.
10…Niegdyś, niegdyś w błękicie i złocie letniego dnia nad tą rzeką schylała się młoda jeszcze chłopka w pstrej spódnicy do wysokości kolan podniesionej, z pralnikiem[5], którym silna jej ręka rozgłośnie uderzała o szare płótna przykryte płynnym kryształem wody. Tuż za nią z łozinowego[6] kosza osłoniętego czerwoną chustą wydobywało się na świat boży małe, pyzate, lnianowłose dziecię i ciekawymi, chciwymi świata oczami patrzało na błękity i złoto dnia letniego, na usiany kamieniami piasek wybrzeża, na płynne kryształy wody i schyloną nad nimi, białym pralnikiem szare płótno uderzającą, na silnych i nagich nogach jak na potężnej podstawie opartą matkę…
11Znowu stanął. Tam, gdzie na górze ostatnim ze wszystkich światełkiem mrugał ostatni czarny i nieco od innych grubszy punkt łańcucha, od dołu wspinać się zaczynała droga szeroka, po mniej stromej niż gdzie indziej spadzistości sunąca coraz wyżej. Z jednej jej strony stały w ciemnościach i czasem, z rzadka, szumiały sosny, z drugiej biegły i wiły się kręte, zwikłane, niewyraźne cienie płotków, na których, niby na poręczy wschodów[7] bogacza, śnieg rozesłał puszyste poduszki.
12Stanął, na drogę pnącą się w górę wytężonym zapewne wyrokiem patrzał i znowu w szum wichru lecącego po ściętych teraz kryształach rzeki wmieszał się okrzyk ludzkiego głosu pełen zdziwienia:
13 14Długo stał u początku drogi. Wahał się, czy z samym sobą walczył? Kijem silnie uderzył o spory kamień, rękę do głowy podniósł i wnet ją wzdłuż ciała opuścił. Z wolna, coraz wolniej iść zaczął drogą wspinającą się po spadzistej górze, coraz wyżej…
15…Niegdyś, niegdyś drogą tą na górę tę wchodził chłop wysoki i silny, białą koszulą świecąc w jesiennej mgle, bose stopy zatapiając w piasku i na plecach niosąc sieć, przez której szerokie oka połyskiwały srebrne łuski i różowe skrzela rybie. A za nim wyrostek bosonogi, pyzaty, z hardo odrzuconą głową, z zawieszoną na ramię wyższą od niego wędą[8], biegł jak młode źrebię, grzywę rozwiewając, podskakując, braciom, którzy ciekawie wyglądali zza płota, dzieje połowu opowiadając tak rozgłośnie i tryumfująco, że głos jego daleko rozlegał się po wsi i pomiędzy rzadkie sosny wpadając, rozbijał się nad mogiłami w tysiąc śpiewnych, wesołych dzwonków…
16Wszedł pomiędzy sosny, kilka razy potknął się o mogiły niskimi krzakami otoczone, śniegiem przysypane i tuż przy ziemi niskimi krzyżami sterczące. Jak olbrzym domki liliputów, szerokimi kroki[9] przestępował mogiły i krzaki, kierując się ku czemuś, co czerniało pośrodku wiejskiego cmentarza, znacznie wyższe od krzaków a niższe od drzew, które teraz pod dotknięciem wiatru głośno zaszumiały i ciszej, przeciągle, głęboko westchnęły. Stanął i z bliska patrzał na ściany cmentarnej kapliczki i na drzwi jej próchniejące, wykrzywione, jednak zamknięte. W westchnienia drzew z wolna poruszających w ciemnościach wachlarze swych gałęzi wmieszał się dźwięk ludzkiego głosu do westchnienia podobny:
17 18Rękami uczynił parę żywych poruszeń, coś metalowego zadzwoniło mu w palcach i chwilę dzwoniło przy drzwiach, aż otworzyły się one i ukazały głąb kapliczki czarną, w górze dwoma małymi oknami jak mgławosrebrnymi plamami świecącą. Wszedł i na chwilę zupełnie zlał się z czarną ciemnością, ale po chwili u wysokości jego piersi błysnął ognik latarki, który przecież najcieńszej nitki światła na niego nie rzucił. Była to latarka kryta, mała, taka, z jaką ludzie tajemnie śród[10] nocy wchodzą w ściany cudzych domów, w progi zbrodni i zguby. Światło jej wąskim i chwiejnym strumieniem wymykające się zza małej szyby, blaszanym półkolem z trzech stron osłoniętej, odwrócił od siebie, a skierował ku niskiemu ogrodzeniu, za którym u ściany, na wielkich plamach pleśni mętnie zamajaczyły linie rozpiętego na krzyżu Chrystusa. Z wielkiego, drewnianego, prostaczą ręką wyrzeźbionego krucyfiksu wąski i chwiejny strumyk światła przesunął się nieco dalej i oświecił obraz, na którym Bóg Ojciec w falującej, szkarłatnej szacie dłoń trzymał na białawym globie, Bóg Syn w spłowiałych szafirach dwa palce wznosił w górę, a Bóg Duch Święty białym gołębiem z rozpiętymi skrzydłami ulatywał aż pod czerwoną ramę obrazu. Znowu strumyk światła zakołysał się w czarnej przestrzeni i upadł na wielką, grubą szmatę papieru bez ram wiszącą u wystającej deski ściany. Tam święty Jerzy z rozwiniętym nad głową proporcem pędził na koniu malowanym w białe i czarne pręgi, a w chwiejnym strumieniu światła postać ludzka, kształty zwierzęce i linie proporca ukazując się, to znikając, zlewając się z sobą, tu wydłużając się, tam skracając, tworzyły całokształt dziwny, naturze nieznany, groźny, do apokaliptycznych potworów i rycerzy podobny. Dokoła kapliczki przeciąglej, rozpaczniej westchnęły drzewa, wiatr z jękiem wpadł przez szczeliny okien i zaszamotał starą kartą, która wzdęła się i jak skrzydło ptasie z szelestem uniosła się w górę. Zdawać się mogło, że apokaliptyczny rycerz zrywa się z miejsca, na którym go przykuto, i z proporcem, podobnym do kosy, na koniu o lwiej grzywie wnet w przestrzeń uleci. W jęki wiatru przez szczeliny okien wlatujące wmieszał się szept ludzki, głośny, gruby, przerażony:
19— Jezusie miłosierny! ratuj duszę moją!
20…Niegdyś, niegdyś pacholę chłopskie w świąteczną sukmankę[11] odziane, przez matkę za rękę tu przyprowadzone, przyklękało u drzwi tej kapliczki i z trwogą, która walczyła z zachwytem, wznosiło błękitne, niewinne oczy na wielki krucyfiks i wymalowanego śród papierowej karty konnego rycerza z proporcem…
21Latarkę zgasił. Wyszedł z kapliczki, drzwi jej pozostawił otworem i nie zatrzymując się już ani na chwilę, wysoki nawet śród wysokich sosen, powoli znowu, krokami olbrzyma przestępował krzaki i mogiły.
22Z cmentarza wszedł na drogę, szerokość jej przebył i rękę położył na wrotach pierwszej z rzędu zagrody wsi. Zanim je otworzył, wytężonym wzrokiem na chatę w głębi podwórka stojącą popatrzył i raz jeszcze przeciągle wymówił:
23 24Głową zakołysał, jak ktoś głęboko, bez granic zdziwiony. Wrota skrzypnęły, drobny cień psa szybko i z głośnym szczekaniem od progu chaty posunął się podwórkiem; zza okna mrugającego w ciemnościach czerwonawym światłem słychać było głos gruby, silny, ale świeży, młodzieńczy, prędko, długo, nieprzerwanie opowiadający o czymś, opowiadający, opowiadający…
*
25OjciecByło to chata starego Szymona Mikuły, który teraz w obszernej i niskiej izbie siedział na zydlu[12], przy ustach trzymając wielką glinianą fajkę, na krótkim cybuchu[13] osadzoną. Miał zapewne lat przeszło sześćdziesiąt, lecz nie wyglądał wcale na jednego z tych ojców rodzin, których synowie okładają razami lub spod strzechy już ich niepotrzebującej wypędzają. Na tle odymionej ściany, o którą opierał szerokie i trochę tylko przygarbione plecy, w mdłym świetle palącej się na stole lampki z wysokim kominkiem postać jego w białe płótno przyodziana zarysowywała linie potężne. Grube kłęby dymu, które nieustannie z ust wypuszczał, zasłaniały, to odsłaniały głowę wielką, nad czołem wyłysiałą i z tyłu otoczoną wieńcem siwych włosów i rysy duże, ściągłe, rumianą cerą powleczone, bujnym, twardym wąsem zjeżone, oświecone dwojgiem oczu błyszczących i mądrych, które spod gęstych i obwisłych brwi spoglądały ze spokojem energii i ostrą przenikliwością. Ręce jego, z których jedną zasunął pod przepasującą koszulę czerwoną taśmę, a drugą fajkę przy ustach trzymał, wielkie, silne, żylaste zdradzały przechowaną wybornie zdolność do pracy i żelazną siłę ujęcia. Łatwo było domyślić się, że gdy ten starzec wstanie, wyprostuje się i przemówi, wszyscy tu obecni śpiesznie i pilnie spełnią wszystko, cokolwiek im spełnić rozkaże. Obecnych zaś w izbie tej było wielu, a wszyscy w tej chwili siedzieli lub stali nieruchomo, w milczeniu, postawach takich, w jakich uwagę ich i ciekawość pochwyciło opowiadanie, którego słuchali.
26Najstarszy syn Mikuły, bednarz[14] i stolarz, chłop około czterdziestoletni, ciężki i gruby, rękę z heblem, którym wygładzał leżący przed nim ząb brony, oparł na ławie i ponuro opuścił twarz, tak okrytą gęstwiną czupryny i zarostu, że pośród niej jak iskry pośród zarośli błyskały czarne, ogniste oczy. Żona jego, równa mu wiekiem, stała przed kominem, na którym palący się ogień od stóp do głowy blaskiem swym oblewał kibić jej wysoką wyprostowaną, silną, z głową dumnie w tył odrzuconą i skrzyżowanymi u piersi ramiony[15]. Tuż za tą poważną, o pięknych rysach i energicznej postawie gospodynią chaty, w cieniu nieco, za przezroczystym kołem i wysoką prząśnicą[16] kołowrotka siedziała córka Mikuły, młoda, krępa, hoża dziewczyna, która przed chwilą przędła, ale teraz z jedną ręką na kolana opuszczoną, a drugą podniesioną ku płowej więzi[17] lnu u prząśnicy tkwiącej znieruchomiała, pąsowe usta rozwarła, a wszystko w niej: krępa kibić i ciemne, drobne ręce, zadarty nos i rumiane policzki, błękitne oczy, a nawet rudawe włosy po wąskim czole rozrzucone i liczne rzędy paciorek na białą koszulę u szyi opadające, zdawało się być zaczarowanym i osłupiałym w zdumieniu i przerażeniu. Przerażoną też, ale bardziej jeszcze zaciekawioną wydawała się stara, mała, szczupła babula, która, przy samej ziemi na niecce dnem do góry przewróconej siedząc, miała przed sobą sito pełne strąków fasoli. Łuszczyła je była przed chwilą, ale teraz z kilku ziarnami zaciśniętymi w kościstej i żółtej ręce głowę jakby oklejoną okrągłym, czerwonym czepkiem wysuwała pod światło ognia, które dziwne rumieńce kładło na jej pomarszczonym czole i migotliwe iskry krzesało w zapadłych, lecz bystro biegających oczach. Ciekawą też i zadziwioną wydawała się młodziutka, jak jutrzenka świeża, jak brzoza wysmukła żona młodszego syna Mikuły. Na zydlu przy długim stole umieszczonym siedziała ona w świetle lampki naprzeciw ponurego bednarza i u piersi okrytej granatowym kaftanem kołysała paromiesięczne dziecię. Wielki kosz z łozy, w którym spało inne niemowlę, na grubych sznurach zwisał u odymionej belki sufitu obok szerokiego tapczana zasłanego sianem i okrytego wielkim radnem[18]. Dwie dziewczęce, frędzlami płowych włosów przysłonione[19] głowy pochylały się nad izbą ze szczytu wysokiego i rozłożystego pieca, zza szerokich pleców bednarza wychylało się szczupłe, płowowłose, piętnastoletnie pacholę, z kłębami sznurów na kolanach i z iglicą do wiązania więcierzy[20] w ręku. W pełnym oświetleniu lub chwiejnych półświatłach dwanaście tych istot ludzkich różnej płci i różnego wieku nieruchomą grupą napełniało niską izbę, w której wiele miejsca zajmowały gospodarskie statki[21], rybackie narzędzia i rozłożyste krosna tkackie. Pośrodku izby stał opowiadający. Był to młodszy z dwóch synów Mikuły, trzydziestoletni, wysoki, zgrabny człowiek, którego postawa i ubiór okazywały pewność siebie połączoną z dążeniem ku niejakiej już wytworności. Tylko co snadź[22] powrócił z drogi, bo jeszcze nie zdjął zgrabnego kożuszka, od którego czarnego baraniego kołnierza silnie odbijała rudawość jego krótko przystrzyżonej brody i świeża rumianość cery. Złote włosy z rudawym odcieniem na tył głowy odrzucone ukazywały czoło bielsze od reszty twarzy, śmiałe i roztropne, śmiałe też i roztropne było spojrzenie jego podłużnych szafirowych oczu, które, znać[23] to było, błyskać mogły niekiedy gniewem albo z filuterną[24] przekorą zaglądać w niewieście lica. Trzymał jeszcze bicz, którym w podróży konia poganiał, i z żywymi gestami ramion, rąk i głowy opowiadał:
27— Dalbóg[25], prawdę mówię! Żebym zdechł, jeżeli kłamię! Cały świat był dziś w miasteczku i wszyscy tak o tym gadali, że i targu żadnego prawie nie było. Zbrodnia, KaraWszyscy gadają, że to jest Bąk, ten sam, co to dziesięć lat temu ze wspólnikami — żeby im dobra nie było! — troje ludzi zamordował…
28— Żydów, zdaje się, czy co? — rękę ku włosom niosąc, mruknął ponury bednarz.
29— A toż — potwierdził opowiadający — dwóch Żydów i jedną babę, co wtedy u nich nocowała, zamordowali, a całego bogactwa trzydzieści rublów[26] u nich znaleźli. Wtenczas jego złapali i przekonali się, że to ten sam Bąk, który już przez kilka lat gdzieściś[27] indziej w dalekich stronach dokazywał… Kramy odbijał[28], pieniądze chfałszował i tylko tyle, że jeszcze nie zabijał… Aż tu i zabijać już zaczął!… Aż tu i sąd nad nim zrobili, do katorgi jego osądzili i na wieczne czasy na Sybir osądzili, aż tu z turmy[29] uciekł. Uciekł szelma, odzienie insze[30] włożył i na robotnika do jakiejś chfabryki poszedł… Poszedł na robotnika do jakiejś chfabryki i był tam rok, dwa roki[31], trzy roki, za fałszywym paszportem był… Aż i tam jego złapali i bili za to, że uciekał, nie żart jak bili, gadają, ze sto pletni[32] szelma dostał.
30— Aj! — żałośnie jęknęła młodziutko kobieta dziecię w ramionach kołysząca.
31— Aaaa! — ze zdziwienia głową zatrzęsła baba.
32Pacholę zza pleców bednarza wyglądające szeroko otworzyła oczy, których pogodę i niewinność zmąciła trwoga.
33— Wytrzymał! Ot, mój Boże! i wytrzymał — nie zmieniając poważnej postawy i ramion nie rozplatając, zauważyła gospodyni.
34— Ale — wykrzyknął opowiadający — czort[33] duszy jego nie wziął! W bolnicy[34] troszkę poleżał i w Sybir go pognali. Zagnali go het, aż na sam koniec świata, żeby już drugi raz nie uciekł. A on wziął i taki[35] uciekł…
35— Z katorgi uciekł? — fajkę z ust wyjmując, po raz pierwszy odezwał się stary Mikuła.
36— Ale, tatku, z katorgi. Był tam rok, dwa roki, aż nogi wziął za pas i hajda w świat! Słyszę, po calutkim cesarstwie pisma rozesłali. Do gubernatorów[36] i do policmajstrów[37], i do stanowych[38], i do wołostnych kancelarii[39] pisma rozesłali, że mówią, taki a taki z katorgi uciekł i że, mówią, szukać jego i łapać wszystkim, kto tylko żyje, nakazuje się… Słyszę, po calutkim cesarstwie szukali, rok, dwa roki szukali, aż ot!… Kab jeho wołki zduszyły[40]… tut[41] znaleźli…
37— Aj! — zza kołowrotka wrzasnęła Hanulka.
38Gospodyni ramiona rozplotła i po raz pierwszy przestrach roztworzył nieco jej piękne i jeszcze rumiane usta.
39— Hdzie?[42] — ozwał się znów Mikuła — hdzie tut znaleźli? Z durnego gadania durniom pociecha…
40— Dalbóg, tatku! — niezadowoleniem ojca żywo dotknięty, szeroko ramieniem i batem rozmachując, wykrzyknął opowiadający. — Żeby mnie choroba ruszyła, jeżeli łgę[43]! Tut znaleźli… o dwie mile od nas siedział… w Skidlu[44] siedział… w chfabryce znów robotnikiem był, za fałszywym paszportem znów był… Ot i fałszywy paszport poznali, ot już i łapać mieli, a on nie dureń, wziął i znów uciekł… psia jego krew… jaki mądry! Cha, cha, cha, cha!
41Sam jeden śmiał się, inni milczeli, a Mikuła, brwi ściągając, zapytał:
42— A nie breszesz[45], Aleksy? A nie wymyślił, żeby baby straszyć?… A próbował kiedy baćka[46] zwodzić? A?
43Teraz młody chłop, strwożone nieco spojrzenie zrazu na ojca rzuciwszy, z obrazą w głosie i wzruszeniem ramion odpowiedział:
44— Jeżeli ja łgę, to i pisarz łże. Od pisarza że ja najwięcej i nasłuchał się o tej hawanturze, bo do kancelarii pismo przyszło, że on tut, w Skidlu, tylko co był i znów przepadł… to musi[47] jeszcze daleko nie zaszedł, to żeby jego szukać i łapać… takie pismo przyszło…
45— Może i chfotografię do kancelarii przysłali? — zapytał bednarz.
46Aleksy z pogardą ręką machnął.
47— Z takich jak on chfotografii nie rysują… z innych rysują… Ale pisarz mówił, że pismo przyszło… Szukajcie, mówi, jeżeli Boga kochacie, szukajcie, a to, mówi, całemu światu wielka bieda będzie… Rozboje będą, mówi, złodziejstwa i grabieże będą! To i to będzie… A jak jego kto złapie, to zaraz do turmy odstawim, mówi… Już teraz, mówi, nie sto pletni, jak wprzódy[48], ale dwieście jemu wsadzą za to, że drugi raz uciekał… W kajdany mocne, żelazne okują i na calutkie już życie do katorgi zaprzęgną… Ot jak!
48Nikt nie poruszał się i nic nie mówił. Mogło się zdawać, że przez tę spokojną, ciepłą, ludną izbę przepłynęło ponure widmo z głową potępieńca i krwią ociekającymi plecami. Na koniec Mikuła wyprostował się, fajką o brzeg stołu uderzył, popiół z niej wytrząsając, i z ręką wyciągniętą ku leżącym na stole przez syna z jarmarku przywiezionym pieniądzom wymówił:
49— Sprawiedliwie! Tak szelmom wszystkim robić trzeba. Niechaj hawantur nie dokazują, cudzego nie ruszają, niewinnej krwi nie marnują, bo tego zabronił nam Pan Bóg najwyszejszy[49], a wszystkim niewinnym ludziom od niesprawiedliwości i krzywdy obrona i ubezpieczenie być powinno. Hodzi[50]!
50Kilka zmiętych asygnat[51] za koszulę włożył i po wszystkich obecnych, po synach, synowych, córce i wnukach wodził błyszczącymi oczami, które w tej chwili przybrały wyraz surowy i twardy. Grube zmarszczki falowały mu po szerokim czole, podnosząc się w górę, to ku kosmatym brwiom opadając; w całej postaci jego malowała się wyraźnie myśl, której jednak nie wypowiadał, że gdyby ktokolwiek z tych, po których wzrokiem wodził, wstąpił na taką drogę, po jakiej szedł tamten, u samego jej początku pierwszy i nieubłagany opuściłby na niego tę wielką żylastą, z brązu, zda się, wykutą swą rękę…
51— Hodzi! — wymówił i do worka z tytuniem[52] sięgnął.
52Wszyscy milczeli. Wiedzieli, że ilekroć stary wyraz ten wymówił, wszelkie spory i sprawy rodzinne i inne stanowczo roztrzygniętymi zostają. Aleksy bat oparł o ścianę, do żony zbliżył się i pochylony jedną ręką po plecach ją głaskał, a palcem drugiej wodził po uśpionej twarzy i czerwoną czapką okrytej głowie niemowlęcia. Bednarz posunął heblem po na wpół wygładzonym zębie brony; kołowrotek Hanulki zaturkotał; gospodyni garnek z gorącą wodą z komina wyjmowała…
53Drzwi skrzypnęły, do izby wpadł naprzód, ujadając i warcząc, nasrożony, zjeżony, kudłaty kundel, a zaraz potem ozwało się przy progu wymówione pozdrowienie:
54 55Głos, który je wymówił, gruby był, ochrypły i czuć w nim było przyśpieszony oddech.
56— Na wieki wieków… — chórem odpowiedzieli przytomni.
57Mikuła, z dłoni czyniąc sobie daszek nad oczami, ku drzwiom spoglądał; gospodyni oczy od ognia odwróciła; hebel bednarza i kołowrotek Hanulki umilkły znowu; Aleksy z ręką na plecach żony opartą wyprostował się.
58— Panie gospodarzu i pani gospodyni — mówił u proga[53] głos gruby i ochrypły — podróżny jestem! Łaski waszej proszę. Dajcie godzinkę w ciepłej chacie posiedzieć; ogrzeję się i dalej pójdę… długo wam nie dokuczając…
59— Prosim[54]! Wejdźcie sobie i posiedźcie — odpowiedział stary.
60— Czemu nie? Wejdźcie, bądźcie łaskawi i ogrzejcie się sobie.. — grzecznie zaprosiła gospodyni.
61W szeroki pas światła od ogniska padający wszedł człowiek rosły, barczysty, lecz bardzo chudy, w ubraniu składającym się z wysokich butów, wsuniętych w nie spodni z grubego sukna i dość cienkiego, na jednym ramieniu szeroko rozdartego surduta[55]. Do podróżowania w wietrzną i mroźną noc zimową ubiór ten nie był stosownym; toteż od chłodu może twarz jego bardzo wydłużoną i kośćmi policzków sterczącą okrywała bladość przypominająca cienki, żółtawy papier. Do zmiętej bibuły podobnym było jego czoło wysokie, powiększone jeszcze małym wyłysieniem, za którym połyskiwały rudawe włosy. Rudawy wąs ocieniał mu wąskie usta; podłużne oczy ze źrenicą tak szafirową, że z dala ta ich barwa uwagę zwrócić musiała, szybkim, wszystko, zda się, od razu widzącym spojrzeniem ogarnęły całe wnętrze izby.
62— Siądźcie, bądźcie łaskawi, odpocznijcie! — od komina nie odchodząc, przemówiła gospodyni. — Jasiek — na syna zawołała — podaj panu stołek!
63Nazywała go panem, bo surdut miał na siebie[56], a chociaż u progu przemówił tym językiem, jakim w tej chacie mówiono, znać było, że nie posługiwał się nim zwyczajnie.
64Usiadł na stołku, gruby kij z żelaznym u końca okuciem pomiędzy kolanami umieścił i silnie zatarł długie, czerwone, z grubymi palcami ręce. Podniósł przy tym twarz i uśmiechnął się tak, że wyglądał wpółbezmyślnie, wpółwesoło.
65— Oj, zimno, zimno… — zajęczał — i głodno! — dodał, ale żartobliwość z twarzy mu nie znikała. Można by myśleć, że skarży się żartem.
66— Wiater[57] dziś taki, że nie daj Boże — zauważył Aleksy.
67— Chcecie jeść? — głowę znad roboty podnosząc i ciekawie na przybyłego patrząc, zapytał bednarz.
68 69— Oj, zjadłbym, zjadłbym, gdybym co miał, ale na drogę zapasu nie wziąłem…
70Usta jego uśmiechały się żartobliwie na podobieństwo ust kpiarza, który towarzystwo zabawić i wesołością swą ująć dla siebie pragnie, ale ochrypły głos skrzypiał jak niewysmarowane koło wozu, a wzrok chciwie w głębi komina tonął.
71— Oj, zjadłbym, zjadłbym… Dwa dni w drodze… Gdzie! Pamięć mi w głowie zamarzła czy co? Już dwie niedziele[58] w drodze… Idę, taj[59] idę, taj szukam, czego nie zgubiłem, i nie wiadomo tylko czy znajdę… cha, cha, cha, cha!
72Mówił głośno, jeszcze głośniej śmiał się. Kij wysunął się mu spomiędzy kolan i upadł na ziemię; schylił się i podniósł go z niezmierną gibkością i szybkością ruchów.
73Wszyscy milczeli. Nikt tu prócz ojca rodziny rozkazów żadnych nigdy nie wydawał. Mikuła obojętnie na przybyłego patrzył, a potem z wolna ku starszej synowej głowę zwrócił.
74— Krystyna! Majesz szto iści?[60] Jeżeli masz, to gościa potrachtuj[61]…
75— Tołkanica[62]! Z makiem je (jest) — odpowiedziała.
76Stary otoczył się kłębem dymu.
77 78Teraz przybyły z wytężeniem na niego patrzał.
79 80— Pewno do jakiej chfabryki, bo najwięcej Miemców do chfabryk idzie…
81— Pan Miemiec? — cienkim głosem i z nadzwyczajną ciekawością zapytało piętnastoletnie chłopię.
82— Ja nie Niemiec, ale z Niemiec idę… Do fabryki idę… gdzie płócienka robią, bo, słyszę, tam zarobek dobry… a niedaleko stąd, słyszę, koszary budują… może tam najmę się, bo i mularstwo[63] znam… byle zarobić, byle żyć; biednemu człowiekowi byle zarobić, byle żyć…
83— Oj, to prawda! Biednemu człowiekowi byle zarobić… byle żyć! — z głębokim zrozumieniem potwierdziło parę głosów.
84GospodyniKrystyna postawiła na stole misę pełną kartoflanej kaszy, szarej od przymieszanego do niej maku, zastygłej i tak stwardniałej, że ją nożem krajać było trzeba. Położyła też przy misie nóż i spory kawał czarnego chleba. Kiedy chodziła po izbie, ruchy jej były poważne, twarz spokojna, a głowę ciągle dumnie trochę podnosiła. Może przewodniczące jej położenie[64] w ludnej chacie, może zgodne pożycie z mężem i szczęśliwe macierzyństwo oblekały ją cechami powagi i osobistej godności. Była też grzeczną.
85— Jedzcie, bądźcie łaskawi — zapraszała gościa.
86Długie, chude czerwone jego ręce pochwyciły naprzód chleb i do ust go poniosły, lecz niespokojne oczy zdawały się jeszcze czegoś szukać po stole.
87Alkohol— Nie gniewajcie się, panie gospodarzu… ale zmarzłem jak kość… Żeby tak można dostać kieliszeczek wódeczki… wódeczki… wódeczki!
88Żarłocznie chleb przeżuwając, znowu gestem wesołego kpiarza ręce zacierał.
89— Czemu nie można? Można! — spokojnie odrzekł gospodarz. — Krystyna! Daj wódki!
90Bednarz głowę znad roboty podniósł, oczy mu chciwie błysnęły. Krystyna przyniosła butelkę i kieliszek z grubego, zielonawego szkła, który gospodarz w połowie napełnił i do ust go niosąc, ku gościowi głowę skłonił.
91— Na zdrowie! — rzekł i wypił powoli, prawie po kropli.
92Kiedy gość brał napełniony po brzegi kieliszek, grube palce jego drżały.
93— Na szczęście! — odpowiedział i od razu z chciwością sporą miarkę trunku w gardło sobie wlał.
94Bednarz patrzał na starego i nieśmiało trochę po butelkę sięgał. Stary milczał. AlkoholBednarz więc wypił i butelkę ku bratu wyciągnął.
95— Aleksy, piej[65]!
96— Nie choczu, nie budu pici[66], żonka zabroniła! — odmówił młody chłop i na całą chatę parsknął głośnym śmiechem. — Dalbóg zabroniła! — mówił dalej. — Jak przyczepiła się do mnie: „Nie pij, Aleksy, i nie pij! Kiedy mnie choć troszkę lubisz, kiedy Boga najwyszejszego boisz się, nie pij! Przysięgnij, że nie będziesz pić, przed krzyżykiem przysięgnij!” Widzę ja, że nijak nie odczepię się od babskiego języka, wziąłem taj przysiągłem i już musi rok będzie, jak wódki nie pokosztowałem. Może ja łgę, Jelenka[67], a? Czy ja łgę?
97W serdecznym śmiechu białe i drobne zęby ukazując, ręką go po twarzy pogładziła.
98— Kab ty skis[68], kiedy ty przez moje gadanie pić przestał!… Sam taki duży wyrósł, to i rozumu nabrał…
99Baba wstała z niecek, do stołu podeszła i na butelkę patrzeć zaczęła.
100— Piej! — rzekł do niej stary.
101Z kieliszkiem w ręku pokłoniła się wszystkim dokoła i wypiwszy, rękawem koszuli zapadłe usta otarła. Gość wlepiał w nią oczy tak, jakby rysy jej rozpoznawać usiłował. JedzenieOgromne kawały kaszy pożerał, okruchy jej z garści do gardła wsypywał, a w miarę tego jak głód zaspakajał, coraz ciekawiej i uporczywiej przypatrywał się wszystkiemu i wszystkim. Chwilami zdawało się, że czegoś lub kogoś wzrokiem szuka. Spoglądał na tapczan, potem na szczyt pieca, potem znowu na tapczan. Nagle zapytał:
102— A żonka wasza, panie gospodarzu, żyje?
103— Już dawno umarła… Z dziesięć roków[69] już będzie jak umarła… — zagadała baba wypitą wódką skrzepiona i ożywiona. — Tego samego lata umarła, jak mnie ze dworu odprawili… Wtenczas mnie Szymon do swojej chaty przytulił; niech jemu Pan Bóg najwyszejszy za to we wszystkim dopomoże… „Krystynie w gospodarstwie dopomagaj” powiedział…
104— Umarła — przerwał gość, a znieruchomiałe jego oczy tkwiły znowu w twarzy rozgadanej baby. — A wam, matko, Nastula na imię… We dworze gospodynią folwarczną byliście…
105— A toż! — z uradowaniem wykrzyknęła baba.
106— A skądże wy o tym wiedzieć możecie? — zagadnął Aleksy.
107Ale przybyły pytania tego nie usłyszał czy na nie odpowiedzieć nie chciał. Po ścianach teraz oczami wodził.
108— Dawnoście, panie gospodarzu, tę chatę zbudowali?
109Powoli, obojętnie Mikuła odpowiedział, że chata jest starą, a tylko niedawno podniósł ją troszkę, przegniłe zręby nowym drzewem zastąpił, większe okna wyciął…
110— Ja też patrzę, że izba jakby niezupełnie ta, co była…
111— Alboż byliście tu kiedy? — zapytał bednarz.
112Nie odpowiedział znowu. Jeść nie przestając, oglądał się dokoła. Na bednarza i na Aleksego długo popatrzał i nagle jakoś rzekł:
113 114 115 116— Jakiego Jaśka? — fajkę od ust odejmując i bystro na gościa patrząc, zapytał stary.
117— Ot, jakiego! — zaśmiał się gość. — A toż waszego trzeciego syna, panie gospodarzu!
118— Czy wy tutejsi, że tak wszystko wiecie? — zagadała Jelenka.
119— Musi byliście tu kiedy! — zza czerwonych powiek wlepiając w niego spłowiałe, ale ciekawe oczy, przemówiła baba.
120— Widać ze wszystkiego, że wam tu być nie pierwszyzna — ozwał się Mikuła.
121Tak oblężony pytaniami, przybyły zrazu twarz ku stołowi nachylił, a potem z głuchą jakąś złością mruknął:
122— No, byłem, byłem… To i co, że byłem?
123W mgnieniu oka jednak złość czy niecierpliwość poskromił i obojętnie mówił:
124— A byłem tu… Za robotnika najmowałem się, wtedy kiedy nowy dwór budowali… Przy budowaniu nowego dworu pracowałem…
125— Dawno to już było, może i ze dwadzieścia lat temu — zauważył Mikuła.
126— Więcej niż dwadzieścia — poprawił gość.
127— Nie żart, jak wtenczas dużo cudzych ludzi do tego budowana przychodziło… — zauważył bednarz.
128 129Stary uważnie na gościa patrzył.
130— Cościś[70] mnie mroczy się w oczach… albo zdaje się, że was znam… albo zdaje się, że nie znam…
131— Jak Boga kocham — zaszamotała się baba — kab[71] ja z tego miejsca nie wstała, kiedy i mnie nie tak samo… albo zdaje się, że was znam… albo zdaje się, że was nie znam… Musi wy kiedy ze mną rozmawiali, jak przy budowaniu nowego dworu byli…
132Przybyły uśmiechał się i z dziwną uporczywością patrzał na jej wyschłe, pomarszczone, jak wosk żółte ręce.
133— Oj, rozmawialiście ze mną, matko — zaczął — rozmawialiście nie raz, nie dwa i nie dziesięć razy… Oj, przynosiliście mnie w tych rękach swoich chleb nasmarowany miodem albo masłem, któreście z pańskiej śpiżarni pod sekretem brali… Cha, cha, cha, cha!
134Śmiał się głośno, z podniesioną twarzą, a oczy mu gorzały jak dwa ciemne, rozżarzone węgle.
135— Kab mnie dziś w nocy uduszyło[72], kiedy pamiętam… nie pamiętam… czy ja z wami rozmawiała, czy nie rozmawiała, czy wam kiedy chleb dawała, czy nie dawała, niczego nie pamiętam, tylko mnie zdaje się, że albo was znam, albo was nie znam… Taki znam! taki nie znam!…[73] A! Co to takiego?
136Dwie pary oczu: jedna bystra i przenikliwa, spod siwych, obwisłych brwi spoglądająca, a druga spłowiała, iskierkami ciekawości połyskująca i żywo biegająca pod czerwonymi powiekami, wpatrywały się w przybysza, który zaniepokoił się, znowu ręce zatarł, bezmyślnie rozśmiał się i ze stołka powstawszy, szerokimi krokami do komina poszedł. Tu w całej wysokości swej wyprostowany ręce za plecy założył i wzrok spuścił ku dziewczynie, która przy zbliżeniu się jego prząść przestała i zalękniona czy zawstydzona ręce na kolana opuściła. Ze spuszczonym ku niej wzrokiem przemówił:
137 138Odwracając od niego twarz zarumienioną, szepnęła:
139 140— Musi najmłodsza? Musi tobie dwudziestu lat nie ma…
141 142— A starsza siostra, Maryśka, żyje czy umarła?
143 144 145 146— Gdzie ona? W tutejszej wiosce?
147— W Dubrowlanach[74]… W mężowskiej chacie siedzi…
148— Aha! w mężowskiej chacie… we własnej chacie… To dobrze… Ach, ach, ach!
149Jak powiew wichru westchnienie gwałtowne i krótkie pierś mu podniosło. Zamilkł.
150Przy długim stole rozmawiano. Piętnastoletni Jasiek swawolnie przekomarzał się z babą, że potajemnie drugi kieliszek wódki wypiła, ona, uderzając się pięścią w pierś, krzyczała:
151— Breszesz jak pies! Kab mnie cholera porwała, kiedy wypiłam!
152Bednarz mówił coś do żony spod ściany kołowrotek biorącej. Jelenka śmiała się głośno z kłótni Jaśka i baby. Jedne tylko tam usta milczały, powoli ciągnąc dym z krótkiego cybuszka, i jedna para oczu zza przezroczystego dymu, spod siwych obwisłych brwi ciągle, przenikliwie patrzała na stojącego przed kominem gościa.
153Wtem nad gwarem podniósł się donośny, młodzieńczy, pewnością siebie brzmiący głos Aleksego. Bokiem do stołu przyparty, szeroko rozłożył się na zydlu i z głową mimo woli jakby, lecz zawsze podnoszącą się hardo, ku gościowi zawołał:
154— A o Bąku nie słyszeliście tam czego, po świecie chodząc, ha?
155Wszyscy umilkli odpowiedzi ciekawi, ale i gość przez dobre pół minuty milczał. Potem spokojnie odpowiedział:
156— Czemu nie słyszałem? Słyszałem. Cały świat o nim tylko teraz i gada.
157 158— Może nieprawda? Może teraz cały świat o Bąku nie gada? ha?
159 160— A gadają, nie daj Boże nikomu, żeby tak o nim ludzie gadali! — zawołał młody chłop. — A jak myślicie: złapią jego czy nie złapią?
161— Może złapią, może nie złapią… — flegmatycznie[75] odpowiedział gość.
162— Dobrze byłoby, żeby złapali, a to pisarz mówił, że jak, broń Boże, nie złapią, wszystkim bieda będzie… Rozboje, mówi, będą, grabieże będą, to i to, mówi, będzie… Co to, szelma taki, jeżeli na wolności zostanie, czy mało jeszcze biedy ludziom narobi…
163— Czort jego złapie, kiedy on taki mądry — wykrzyknął bednarz, którego drugi kieliszek wódki trochę rozchmurzył. — Dwa razy hycel uciekał… to i teraz uciec potrafi…
164— Już to mnie największa ciekawość, jak on mógł wtenczas, dziesięć lat temu, z turmy uciec. Już nie raz i nie dwa razy w mieście był i turmę widział… Mury takie, o Jezu! Sołdaty[76] ze sztykami[77] wszędzie… Ptakiem trzeba być, nie człowiekiem, żeby wylecieć stamtąd… A on wyleciał… Kab jeho[78] ot, mądry! Ścianę zębami przegryzł czy co?
165— Ej, nie — krótko wymówił gość.
166— A jakże? Bo żeby i kratę żelazną rozpiłował, to by przez okno wyskoczyć nie mógł… przez takie wysokie okno… Jakby na kamienie z trzeciego piętra buchnął, to by mu od razu dusza z ciała uciekła…
167Teraz stojący przed kominem człowiek, z rękami wciąż za plecy założonymi, swobodnie kołysać się zaczął w obie strony, z lekka przestępując z nogi na nogę. Było w tym poruszaniu się coś, co miejskiego dandysa[79] przypominało. Z góry patrzał na przemawiającego doń młodego chłopa.
168— On nie wyskakiwał przez okno, ale wyleciał… — z drwiącym uśmiechem przemówił.
169— Chyba na tych skrzydłach, które mu czort przypiął — obruszył się bednarz.
170— Nie na skrzydłach on wyleciał…
171— To może na wiedźmowej łopacie… — zażartował Aleksy. Kobiety i niedorosły Jasiek zawtórowali jego śmiechowi.
172 173Wszyscy umilkli. On kołysał się przed kominem jeszcze swobodniej i po wszystkich obecnych z góry wzrokiem wodził. Może tak fanfaroni[80] uliczni chełpią się przed zebraną w szynku publicznością wyższym stopniem swej uczoności i biegłości w światowych sprawach.
174Ucieczka— Głupstwo! — mówił. — Dla niewiedzącego to zdaje się cud, a dla wiedzącego głupstwo! Ot, jak on zrobił, ten Bąk, kiedy z turmy uciekł…
175Wziął swój kij, który przedtem tuż przy sobie o komin był oparł, i odpowiednio nim gestykulując, opowiadał;
176— Wziął parasol, wielki taki parasol, rozpiął go, w dół, ot tak, obrócił, i razem z parasolem, ot tak, hyc przez okno… Żeby bez parasola, to by na łeb, na szyję zleciał i kark złamał… Ale parasol spuszczał się w dół pomaleńku, pomaleńku, bo wiatr jemu prędko zlatywać nie pozwalał, aż spuścił się do samej ziemi… A Bąk tyle tylko, że jak długi wyciągnąwszy się na bruku, nosem uderzył o kamień… Z nosa krew pociekła i kości okrutnie zabolały, ale co tam! Za pas nogi wziąwszy, hajda w świat! Trzy lata potem jego szukali… Parasol pod turmą zaraz znaleźli, a jego trzy lata darmo szukali… Cha, cha, cha, cha!
177Przy tym opowiadaniu cała jego długa, koścista twarz zajaśniała doskonałą, dziecięcą prawie wesołością. Wyglądał jak niedorosłe chłopię, które z filuterną przekorą i radosnym śmiechem opowiada o popełnionej niewinnej psocie.
178Obecni w zdumieniu podnosili twarze i pootwierali usta. Wśród ogólnego milczenia głos gruby i surowy zza kłębów dymu wymówił:
179— A wyż skąd wiecie, jak to było?
180— Hetoż prauda[81]! Skąd wy wiecie? — zawtórzyło[82] pytaniu parę głosów.
181Jakby w natarczywości tych pytań niechętne dla siebie wyzwanie dosłyszał, zuchwale głowę podniósł i spod brwi, które zbiegły się groźnie, rozpłomienionym okiem dokoła powiódł.
182— A wiem! To i co, że wiem! Rozumnego gadanie głupiemu dziw… Aaaa! Gęby pootwierali!… Skąd wiem? Albo to ludzie języków nie mają i nie opowiadają… Opowiadali, a ja słuchał… Pfuj!…
183Splunął i nagle zaniepokoił się znowu, zmąconym wzrokiem dokoła rzucił, na kij swój spojrzał, ręce zatarł. Aleksy hardo w twarz mu patrzył.
184— Cościś wy, panie — zaczął — bardzo już dużo o tym Bąku wiecie. Może wy kiedy jego i widzieli…
185Lekceważąco ramionami wzruszył!
186— A gdzie ja jego mógł widzieć? Nie widziałem. Z Prus idę… więcej jak dwadzieścia lat w tych stronach nie byłem.
187— To szkoda, bo żebyście go widzieli, to byście nam powiedzieli, jak on wygląda… Łatwiej byłoby złapać… Oj, złapałbym ja go, złapał z wielką ochotą i wprzód[83], nimby policja dowiedziała się o nim, sam bym mu kawał skóry z pleców zdarł…
188— Pi, pi, taki młody, a już by ludziom skórę z pleców zdzierał! — uśmiechnął się przybyły.
189— A kiedyż on rozbójnik! — zrywając się z ławy, krzyknął młody i sierdzisty chłop. — Sam pisarz dziś mówił: „Kramy odbijał, mówi, pieniądze chwałszował, a już najgorsza rzecz, mówi, że troje ludzi ze spólnikami swymi zabił…” Czy to bestii takiej żałować? Oj, oj, i jakbym ze skóry łupił!… niech drugich nie ubija…
190 191— Cichocie[84] cichocie, Aleksy! Nie kryczy[85] tak! — ciągnąc za połę rozpiętego kożucha, uspokajała męża młoda żona.
192Bednarz ręką z heblem w powietrzu zamachnął.
193— Kab jemu tak dobra na świecie nie było, jak on niewinnych ludzi pogubił[86]…
194— Oj! — jęknęła Hanulka — jeszcze i teraz może rozbijać zacznie…
195— Peuno[87], że zacznie… — zagadała baba. — Co to, rozbójnik taki, w krwi ludzkiej wykąpany…
196— Kab jemu kości pokruciło… Kab jego paralusz naruszył[88]…
197— Czy zacznie, czy nie zacznie — ponuro odezwał się bednarz — a łapać jego trzeba, bo jeszcze szajkę sobie dobierze i konie będzie kraść…
198— Niedoczekanie jego! — zawołał Aleksy. — Będzie on konie kradł, jak kat jemu dwieście pletni w plecy wsadzi…
199— Aj, aj! — piskliwie wrzasnęła Hanulka.
200— A tobież co? — obruszył się Aleksy, ale zaraz spojrzał na żonę, która, całą swą szczupłą kibić naprzód podając, lamentowała także.
201 202Stara Nastula wyschły policzek na dłoni oparła i głośno na całą izbę wzdychała:
203— Bożeż mój, Boże, oj, Bożeż miłosierny…
204Piętnastoletni Jasiek stał jak skamieniały, z oczami wytrzeszczonymi, aż obydwie ręce do ust przyłożył i trzęsącym się głosem zahuczał:
205 206— Ot, przelękli się, że rozbójnik pletniami dostanie! — zaśmiał się Aleksy.
207Przybyły nie stał już teraz w tak wyprostowanej, jak wprzód, postawie. Kiedy Aleksy pierwszy raz wspomniał o pletniach, widać było, jak pod cienkim suknem podartego surduta łopatki jego poruszać się zaczęły i powoli podnosiły się w górę, kark zaś jakby pod nagłym uderzeniem w dół opadł i broda dotknęła piersi.
208— Ciekawość, czy szelma wytrzyma — mruknął bednarz.
209— Ojej! I jak wytrzyma! — twierdził Aleksy. — Jeszcze potem w łańcuchach na koniec świata pójdzie, a jak przyjdzie tam, gdzie jemu być przykażą, to od rana do nocy młotem pod ziemią będzie wolić albo taczki ciągać…
210— Oj, biednyż on, taki biedny! — westchnęła Jelenka i trzymane w ramionach niemowlę do piersi przycisnęła i mocniej zakołysała.
211— Oj, na co jemu było na ten świat przychodzić? Na co Pan Bóg najwyszejszy na ten świat jego przysłał? — wzdychała Nastula.
212— Ja by, zdaje się, nie wytrzymała… Za nic by tyle nie wytrzymała… Wzięłabym taj[89] bym się utopiła… — prawiła Hanulka.
213Krystyna znad statków, które myła, wyprostowała się, ramiona znowu u piersi skrzyżowała i wysoka, silna, kształtna, ciemnymi oczami w ogień patrzała. Piękne jej usta kurczyły się trochę i zsunęły się ciemne brwi. Kiedy wszyscy umilkli, odezwała się głębokim, basowym głosem:
214— A taki i tego kiedyściś[90] matka na rękach swoich nosiła i kołychała[91]…
215Przybyły nagle kark wyprostował i ku niej się zwrócił. Długo na nią patrzał, aż pochylił się prawie ku samej jej twarzy i grubym, świszczącym szeptem wymówił:
216— Pilnujcie wy dobrze swego synka, oj, dobrze swego Jaśka pilnujcie, żeby on nigdy takim nieszczęśliwym nie był…
217Kobieta ze zdziwieniem i trochę z przestrachem głowę odgięła, ale gość prędkim ruchem zwrócił się w inną stronę izby, w tę stronę, gdzie pod ścianą za stołem siedział gospodarz chaty. Mikuła milczał dotąd; zwyczajem jego snadź było, że wszystkim wprzódy mówić pozwalał, a potem zdaniem swoim spór lub rozprawę rozstrzygał i kończył. Rękę z fajką w powietrzu zawiesił i powoli, spokojnie przemówił:
218— Sprawiedliwie. Nad takim i Pan Bóg najwyszejszy lamentować nie przykazał. Sprawiedliwie. SprawiedliwośćJuż nam te koniokrady, grabieżniki, chfałszowniki i inne szelmy dość nadokuczali. Czy to niewinne ludzie na to horują[92], żeby oni ich dobrem, a broń Boże i krwią karmili się i poili? Niewinnym ludziom od wszelakiej krzywdy obrona i ubezpieczenie[93] być powinny, a żeby dla takich ciężkich grzechów nijakiej kary nie było, nie możno[94], nijak nie możno. Hodzi.
219Znowu fajkę do ust podniósł. Na tle ciemnej ściany i na mętnym tle lampki wyglądał jak biały kolos ze zgiętymi nieco plecami i głową owianą obłokiem dymu. Kiedy mówił, przybyły wpatrywał się w niego i słów jego słuchał z takim wytężeniem, tak chciwie, że aż wargi jego rozwarły się i zesztywniały rysy, a tylko powieki nad znieruchomiałymi źrenicami prędko, prędko mrugały. Stary umilkł, a on jeszcze kilka sekund patrzał, słuchał, jakby czegoś, słowa jakiegoś jeszcze niewymówionego oczekiwał. Na koniec koścista twarz w ogniu mu stanęła, namiętny błysk strzelił ze źrenic. Ręką machnął.
220— Hodzi! — powtórzył i zaśmiał się krótko, ostro. — Dobrze wam, panie gospodarzu, mówić: hodzi! Ale czy temu, kogo jak dziką bestię po świecie gnają, aby, dognawszy, na gorzkie jabłko zbić, a potem do katorgii zapędzić, hodzi czy nie hodzi? To już on tylko w swojej duszy wie, świat, i ludzi, i dzień narodzenia swego przeklinającej! Kondycja ludzkaKażdego człowieka nieszczęście spotkać może i żadna matka nie wie, kogo tam… na rękach swoich kołysze…
221Przelotnie na Krystynę i na Jelenkę spojrzał, zachłysnął się jakoś, ślinę głośno przełknął, umilkł.
222— Każdego nieszczęście spotkać może — spokojnie i powoli odezwał się Mikuła — ale taki najgorszejszy[95], który drugiego człowieka ubija…
223— Oj! — wykrzyknął gość — A na wojnie nie zabijają? Nie jednego, ale dziesięć tysięcy od razu ubiją, a jeszcze tego, kto najwięcej ubije, najlepiej chwalą, ordery i różne nagrody jemu za to dają… Oj, najgorszy…
224Głową trząsł i śmiał się znowu, ale cichym, piersiowym śmiechem.
225— Najgorszy, najgorszy! — powtórzył — LosA wiecież wy, panie gospodarzu, że najgorszość czasem blisko, oj, jak bliziutko najlepszości leży… i żeby nie zdarzenie jakie albo tam… różności, co ich wszystkich i przeliczyć trudno, może by zamiast tej najgorszości była najlepszość…
226W gardle mu zaschło. Szerokimi krokami ku stołowi podszedł, kieliszek wódką napełnił, jednym haustem ją przełknął i do komina wrócił.
227— Hodzi! — zaczął znowu, ciągle ku staremu Mikule zwrócony. — Dobrze wam mówić, hodzi! Kondycja ludzkaA czy wy wiecie, jakim sposobem ten Bąk, którego teraz jak dziką bestię ścigają, żeby go na gorzkie jabłko zbić, pierwszy raz w biedę wpadł? Może pierwszy raz w biedę on wpadł za takie głupstwo że i plunąć nie było na co! A bieda trzęsie tego, kto na niej jedzie… Oj, panie gospodarzu, jak trzęsie! Tak, że czasem w człowieku duszę podszewką do góry przewróci! Wszelka dusza ludzka ma podszewkę, tylko że u jednego wyjdzie ona na wierzch, a u drugiego nie wyjdzie… ot co!
228Znowu poszedł ku stołowi, ale wódki już nie pił. Machinalnie wyciągnął rękę ku butelce, lecz nie dotknąwszy jej, znowu do komina wrócił. Nozdrza jego rozdymały się i poruszały, brwi podnosiły się, to opadały; natura gwałtowna, zuchwała, zgorzkniała tryskała mu z oczu ponurym ogniem i z piersi szybkim oddechem. Śmiał się jednak, przed kominem znowu stając.
229— Hodzi! — powtórzył jeszcze, jakby ten wyraz z ust starca wyszły utkwił w nim niewidzialnym, lecz jątrzącym ostrzem. — Żeby to tym wszystkim diabłom, które duszę ludzką targają, każdy miał moc powiedzieć: hodzi! i żeby już one tak, od tego jednego słowa i uciekały! Upadek, Przekleństwo, NienawiśćU jednego te diabły śpią, a w drugim obudzą się i na potępienie jego prowadzą. A czy wy myślicie, panie gospodarzu, że jak diabły duszę ludzką na potępienie prowadzą, to jej ktokolwiek wybawić się od nich pomoże? Cha, cha, cha, cha! Słominki[96] nikt nie poda, żeby człowiek za nią uczepić się mógł i z jamy wyleźć. Kiedy pośliźnie się człowiek i jak świnia w gnój wpadnie, czy jest na świecie kto taki, co by zlitował się i na suche pole jego wyprowadził? Ho, ho! Nikt nie obejrzy się, a kiedy obejrzy się, to nogą popchnie! Czasem i samemu jemu smród obrzydnie… Uciekać od niego zażąda — gdzie tam! nie pozwolą! Huź ha! Jak charty lisa gonią, aż dogonią, nazad[97] w smród zapędzą, i targają, męczą, dopóki znów do krwi kąsać nie zacznie! A co ma robić? Kiedy wojna, to wojna! Kiedy przepadać, to już wprzód dobrze najadłszy się i napiwszy, a choć i łeb cudzy roztrzaskać, to co? I tak zgubienie, i tak zgubienie… Niechajże przynajmniej wrogi[98] popamiętają.. A kto wróg? Cały świat wróg, kiedy nikt ratować ani myśli… a każdy zgubić żąda…
230Znowu ku stołowi, ale już ze skrzyżowanymi ramionami poszedł i trochę naprzód pochylony Mikule w twarz spojrzał. Stary od paru minut już całą górną część swego potężnego ciała naprzód pochylił i na gościa swego z takim natężeniem, tak przenikliwie patrzał, że aż ręka trzymająca fajkę na ławę mu opadła. Teraz oczy ich po raz pierwszy spotkały się w długim spojrzeniu; plecy starego w tył się odgięły i o ścianę oparły; głos gościa urwał się jak rozerwana struna. Odwrócił się, znowu przed kominem stanął, ale postawa jego straciła swą zuchwałość, nozdrza poruszać mu się przestały, znacznie ciszej niż przedtem mówić znów zaczął:
231Kondycja ludzka, Upadek— Czy to właśnie każdy od razu już do głębokiej jamy wleci? Nie każdy. Może i ten Bąk nie od razu ludzi zabijał. Ot, ciekawość, jaka to jego historia? Gdzie on urodził się i w jakim to miejscu matka jego na rękach swoich nosiła i kołychała[99]? Musi on wtenczas jeszcze rozbójnikiem nie był, musi on po jakiejś drabinie schodził, póki zeszedł aż tam, skąd już ani Bóg, ani diabeł jego nie wyciągnie. Nie wiem tam, co on takiego robił, nim ludzką krew rozlał, ale, słyszę, jak rozlał, samego siebie zląkł się i z turmy uciekłszy, do chfabryki pracować poszedł. Czy dali spokojnie pracować?… Nie dali. Złapali i znów w smród zagnali… Znów uciekł, a uciekając, jak jemu kto na drodze stanął, może i drugi raz, czy ja wiem? krew ludzką rozlał… Ale potem, słyszę, w chfabryce dwa lata znów spokojnie przesiedział… Bardzo już może zląkł się i siebie samego, i tej kary, co jego czekała… Albo to kto dowiadywał się, co on tam sobie myślał i zamierzał? Czart chyba o niego dowiadywał się… więcej nikt…
232Dotąd wszyscy w milczeniu, zaciekawieni i trochę zdziwieni, słuchali mowy jego zuchwałej i namiętnej zrazu, a teraz coraz więcej żałosnych i prawie pokornych nut przybierającej. Ale Aleksy dłużej już milczeć nie mógł.
233— Ej, ej! panie! — zawołał. — Cościś wy już nadto[100] bronicie rozbójników!
234Gość wyprostował się znowu i młodemu chłopu w same oczy spojrzał.
235— Oj, oj! — z szyderstwem w głosie z poruszeniem głowy odpowiedział. — W ciepły kożuch wlazł i kontent[101], że mu dobrze! A nad takim, z którego i skórę zaraz zedrą, żadnego już zlitowania mieć nie trzeba!
236Stary Mikuła fajkę od twarzy odjął, krzaczyste brwi zsunął i twardo, krótko, srogo wymówił:
237 238Można by myśleć, że dwa te wyrazy gościowi w twarz rzucił i że on uderzenie ich poczuł, tak szybko całym ciałem zwrócił się ku staremu i z cichym, długim, na dnie piersi szemrzącym śmiechem parę szerokich kroków uczyniwszy, tuż przy nim usiadł.
239W tej chwili drzwi izby skrzypnęły znowu, parę osób weszło i przy kominie wszczęły się rozmowy. Ale przybyły zdawał się wcale tego nie spostrzegać, na stołku tuż przy gospodarzu usiadł, szerokimi, ale kośćmi chudych łopatek sterczącymi spod surduta plecami ku izbie się zwrócił i łokciem szeroko na stole oparty twarz swą ku twarzy starego pochylił. Blisko nich nikogo nie było: Jelenka z dzieckiem, które obudziło się i zapłakało, pod przeciwległą ścianą usiadła, Aleksy hałaśliwie wiódł rej przy kominie, bednarz u przeciwnego końca długiego stołu nożem coś około zęba brony robił. Tylko stara Nastula, w której bezzębnych ustach niepostrzeżenie dla wszystkich ze trzy czarki wódki zniknęło, pośpiesznym ruchem wsunęła się tuż prawie pod ramię przybyłego i z chciwą ciekawością ucho ku niemu pochyliła. Wkrótce też usłyszała półgłosem wymówione słowo:
240— Panie gospodarzu, a co z waszym Jaśkiem słychać?
241— Z jakim Jaśkiem? — szorstko odrzucił[102] stary.
242— A z trzecim waszym synem… Dwóch tu jest, a trzeciego nie ma… Czy wy już o nim ze wszystkim zapomnieli, panie gospodarzu?
243Za plecami pytającego dłonie jakieś głośno splasnęły[103] i babski piskliwy głos zagadał:
244— A kab ja wieku swego nie dożyła! Kab mnie język w kół[104] się obrócił! Kab mnie ręce jak te gałęzie wierzby powykręcało, kiedy ja o nim zapomniała, o Jaśku moim najmilszym, o sokoliku moim biednieńkim… Toż ja jego, kiedy on na świat rodził się, od matki przyjmowała, toż ja jego na rękach swoich nie raz i nie dziesięć razy nosiła… Swoich dzieci nie miała, ale jego miała i lubiła i hołubiła jak rodzonieńkiego synka…
245Głowa baby czerwonym czepcem oblepiona, z kosmykami białych włosów na pomarszczonym czole, z policzkami od wódki rozrumienionymi, trzęsła się i w obie strony kołysała tuż nad ramieniem przybyłego, w samo prawie ucho rzucając mu gorące i wódką cuchnące oddechy. On głowę nieco w tył odgiętą na ręku opierał, z przymrużonymi oczami zawodzenia jej słuchając. Ale wkrótce przerwał je pytaniem:
246— To wy, panie gospodarzu, ze wszystkim już Jaśka nie pamiętacie? On że wasz pierwszy był… najstarszy…
247Jakby przemocą z milczenia wyrwany stary chmurnie odrzekł:
248— Czemu nie pamiętam? Pamiętam… A wyż[105] jego dobrze znali?
249— Oj, i jak dobrze! Tęgi chłopiec był z niego, roztropny, śmiały…
250— Nadto już śmiały — mruknął stary, popiół i fajki wytrząsając. — A wy słyszeli, co jemu wydarzyło się?
251Widocznie, pomimo zachmurzenia i przenikliwych, badawczych spojrzeń, które czasem na gościa rzucał, ochotę do mówienia o najstarszym synie[106] uczuwać zaczynał. Ale stara Nastula zawiodła znowu:
252— Oj, wydarzyła się jemu bieda, bieduleńka! Oj, kab im Pan Bóg grzechów ich nie darował, jak oni jemu, młodzieńkiemu i durnieńkiemu, wtenczas nie darowali! Zgubili oni jego, jak tego psa zmarnowali… A nieboszczyca[107] matulka jego mnie bratanicą przychodziła[108]… a on mnie babulką nazywał…
253Gość starego Mikułę zapytywał:
254— A cóż to jemu wydarzyło się takiego?
255Stary przez pół minuty szczękami poruszał, jakby twardego coś przeżuwał. I nie chciało mu się z tym nieznajomym mówić, i do mówienia ochota go brała.
256— Ot — zaczął — z głupstwa poszło i taki może on pierwszy raz i za sprawiedliwość pokutował… Proces nam Dubrowlańcy… sąsiedzi… kab im dobra nie było, wytoczyli… Nu, mnie gromada za planipotenta[109] wybrała, a ja do miasta jeździł i z hadwokatem gadał, tym, znaczy, co nas przed sądem bronił. A do miasta Jaśka z sobą brał, i do hadwokata brał, tak sobie, bez przyczyny… nadto już jego lubiłem i hołubiłem, a kiedy czego naparł się, to i na wszystko pozwalałem… Kab mnie Pan Bóg najwyszejszy za te pobłażanie jemu nie karał.
257 258— Oj, lubili jego i hołubili wszyscy dobrzy ludzie i na wszystko jemu pozwalali, bo nadto mileńki był i łaskawy… Rączki, bywało, na szyję zarzuci i tuli się do człowieka jak ten baranek, a oczki miał jak te wasilki[110] w życie…
259Stary na zawodzenie baby nie zważając, co raz już chętniej dawne dzieje z pamięci wywodził.
260— Nie żart, jaki on był rozumny, ale nadto już zuchwały i ze wszystkim nie taki, jak inne chłopcy[111]… Ani u niego robota, ani zabawa nie była taka, jak u wszystkich… Kiedy pracuje, to rwie jak ten koń ognisty, a kiedy hula, to tak, że i rady nie dasz… Bywało, że za szyję obejmuje i całuje, mało nie udusi, a innym razem hardo postawi się i żeby tam nie wiem komu, jak osa rzuci się w oczy. Łajał ja jego dobrze, ale najwięcej pobłażał… Nadto sam żałował i matka żałowała… A taki[112] nic złego on wtenczas i nie robił…
261— Oj, żałowała ona jego, żałowała! Oczki po nim wypłakała! — zawiodła[113] znowu Nastula. — Kiedy tylko zobaczy się ze mną, zaraz i pyta się: „Czy powróci do nas, ciotko, nasz Jasiek, czy powróci kiedy do mnie, sieroty?”
262— Na zgubienie ja jego brał z sobą do miasta i do hadwokata — prawie już gadatliwie mówił znów stary. — Słuchał on, co my z sobą gadali, słuchał i wracając, bywało, mówi: „Tatku, ja tego ubiję, kto nam niesprawiedliwe ziemię zabierać przyjdzie!” Ja tylko śmieję się. Młody, taj durny, myślę. A ziemia sprawiedliwie do nas należała, ale przedawnienie zaszło. Hadwokat dobrze bronił i sąd wiedział, że to nasza święta własność, ale przedawnienie zaszło i proces my przegrali. Kiedy my proces przegrali, Dubrowlańcy ziemię odbierać przyszli, a my zawzięli się nie oddawać. Nie oddamo[114] i nie oddamo! Całą gromadą, bywało, wyjdziem i napastników tych, kab im Pan Bóg grzechów ich nie darował, przepędzamy. Dokazywali wszyscy, dokazywał i Jasiek. Nu, myślę, dobrze. Kiedy wszyscy, to niechaj i on. Aż tu na wiosnę mówią: urędnik[115] przyjedzie i Dubrowlańcom ziemię oddawać będzie. Bieda! Z urędnikiem nie to, co z chłopami. My rękami machnęli. Niechaj będzie i tak! Niechaj będzie i nasza krzywda! Pan Jezus więcej cierpiał! Ale nie wszystko my, jak potrzeba było, przeliczyli. Nie przeliczyli my tych młodych, a nadto zuchwałych, co na swój rozum brali i zmowę robili… Przyjechał urędnik jakiś wysoki i dwóch niższejszych[116] z sobą przywiózł i dawaj po polu chodzić, temu to, a tamtemu to przeznaczać i darowywać… A nasze chłopcy jak wypadną z kosami, taj z grabiami, taj z kijami… może dwudziestu ich było, a mój Jasiek przed wszystkimi, jak jaki jenerał… Urędników przepędzili…
263Baba nagle w okrutny gniew wpadła. Pięścią jednej ręki o dłoń drugiej uderzyła, krzycząc:
264— Kab jemu Pan Bóg nie darował, że on taki zuchwały był… Kab on wskróś ziemi przepadł[117], jak on siebie samego marnie zgubił…
265— On już przepadł! Nie przeklinajcie, babulko — ku wpół pijanej zwracając się, sarknął przybyły i znowu pilnie starego słuchać zaczął.
266A stary rozgadał się na dobre. Może i nie myślał o tym, do kogo mówi: mówił, bo go ból stary, prawie zapomniany znowu za serce ugryzł, a wspomnienia o najstarszym utraconym synie mgły ubiegłych lat rozpędzały.
267— Znaczy — mówił — bunt. Znaczy, sprzeciwienie się władzy. No, do turmy ich wzięli i sąd nad nimi robili. Innych wypuścili albo troszkę tylko ukarali, a jego na trzy lata turmy osądzili… zaczynszczyk[118], mówią. Nu, dobrze. Trzy lata nie wiek. A jemu tylko osiemnasty roczek wtedy szedł… Nie bardzo ja i smucił się, że on tam trzy lata posiedzi. Rozumu, myślę, nauczy się, łagodności nauczy się…
268— Nauczył się? — z głośnym śmiechem wykrzyknął przybyły. — Cha, cha, cha! Cóż? Czy nauczył się? a?
269Stary w ziemię patrząc, wielką głową trząsł.
270— A-le! Nauczył się! Kab hetak czorci[119] złe dusze uczyli! Jak powrócił do domu, to i dnia spokojnego w chacie już nie było. Siądzie, bywało, i opowiada, jak złodzieje po nocy kraść chodzą i wszystkie zamki otwierają. „Na wszystko są sposoby, mówi, a ja wszystkie sposoby wiem.” Albo mówi: „Ochota to ludziom[120] po takich chatach siedzieć: biedować i horować, kiedy na świecie tyle bogactwa jest i do niego łatwym sposobem dojść możno”. Ja jego kułakiem w plecy: „Ot, tobie, mówię, łatwy sposób o złodziejstwie i paskudztwie nijakim nie myśleć!” A on do mnie: „Nie biej[121], tatku, bo ucieknę i tyle mnie zobaczycie!” Za czapkę i do karczmy! Pić nauczył się. Wprzódy nie pił, wiadomo, dziecko, co jemu siedemnaście latek ledwie skończyło się. A tam i tego nauczył się! Upije się, bywało, i po całej wiosce hawantury dokazuje: z parobkami bije się… dziewczęta łapie… Ja do niego dobrym sposobem: „Tobie wstydu nie ma, Jaśku? Czy ty Pana Boga nie boisz się?” A on w śmiech: „Ej, tatku, mówi, albo ja takie rzeczy widział? albo ja o takich nasłuchał się… tam będąc? Wy głupi, w swojej wiosce siedzicie i nic nie znacie[122], a ja teraz uczony!” Oj, uczony on zrobił się, jak trzy lata w turmie pobył, uczony! Kab tych gubernerów[123], co jego tam uczyli…
271Przybyły śmiał się cichym, długim, piersiowym śmiechem. Potem głową trząść zaczął.
272— Oj, panie gospodarzu, w wiosce swojej siedzicie, ziemię rękami swymi drapiecie i nic nie znacie! Żebyście tych gubernerów zobaczyli i żebyście posłyszeli, jak oni waszego synka nauczali, to by was, panie gospodarzu, może z samego strachu paralusz naruszył…
273Stary żywym ruchem głowę podniósł i znowu z takąż uwagą, jak kilka razy przedtem, na przybyłego popatrzył. W głosie, jakim wymawiał on ostatnie słowa, były jakieś dźwięki, które o słuch jego ze szczególniejszą mocą uderzyły.
274— Sztoż heto?[124] — wyrzekł powoli. — Albo ja was kiedyściś znał, albo ja was nie znał… Czysta odura![125] Kto wy taki?[126]
275Ale w tej chwili przybyły zaniepokoił się i twarz odwrócił ku kominowi, dokoła którego coraz większy wszczynał się ruch i gwar. U ognia ciągle podsycanego zamiast dwóch kołowrotków Hanulki i Krystyny, które stały tam przedtem, znalazło się pięć. Dwie dziewczyny weszły już były wprzódy i z kołowrotkami swymi po obu stronach Hanulki usiadły, a teraz, tylko co, przybyła jeszcze jedna, którą Aleksy żartami witał, a Krystyna uprzejmie zapraszała, ażeby usiadła przy niej. W chacie Mikuły rozpoczynała się zimowa, gwarna, długa wieczornica[127].
276Przybyły bystro na skupioną u ognia grupę ludzi popatrzał i znowu zwrócił się ku staremu. Ale Mikuła ze wzrokiem w ziemię utkwionym, z cybuszkiem w ustach, pogrążył się już w zwykłym sobie milczeniu. Zza dymu ulatującego mu z ust i fajki twarzy jego prawie widać nie było; czasem tylko głową kołysał, jakby myśl nad czymś wytężał, jakby we wnętrzu swym dziwił się czemuś albo z czymś walczył, Nastula za to coraz większą ochotę do rozmawiania z nieznajomym okazywała. W sposób tajemniczy i przez nikogo nie spotrzeżony butelka z trochą[128] jeszcze wódki na dnie znalazła się tuż przy jej łokciu. Załzawionym jej oczom przybyło blasku, wyschłym rękom żwawych i sprężystych gestów. Jak w szczypce schwyciła w garść rękaw surduta przybyłego.
277— To wy naszego Jaśka znali — nie zawodząc już, jak wprzódy, ale prędko i z zapałem trzepać zaczęła. — Pewno wtedy jego znali, jak przy budowaniu nowego dworu byli… Biednyż on, biedny! Nacierpiał się on, nacierpiał od rodzonego baćka, nim na wieczne czasy w świat sobie poszedł…
278Oczami ku staremu Mikule rzuciła i głos zniżając, tajemniczo ciągnęła dalej:
279Przemoc, Kara— Bił! Jak tego psa bił własnymi rękami, kijem, czym popadło… Kab ja z tego miejsca nie wstała, kiedy łgę… Jak pierwej pobłażał i hołubił tak później kiedy on, biedulek, z turmy powrócił, bił… Za rozpowiadanie o złodziejach, i za pijaństwo, i za hultajstwo, za wszystko, bywało, bije taj bije… „Ja jemu, mówi, te paskudztwo, które on stamtąd poprzynosił, z ciała i z duszy wybiję!” Bywało, matka do jednej ręki jemu przyczepi się, a ja do drugiej i krzyczym: „Oj, nie męcz ty, Szymonie, rodzonego dziecka, grzechu na duszę nie bierz, bo jak do reszty w złość wpadnie, z chaty uciecze i duszę swoją zgubi!” A on nas jak te bulby[129] z rąk pootrząsa i jak zwierz tylko sapie taj mruczy: „Będzie jemu bieda ode mnie, oj, będzie kiedyściś bieda, jeżeli nie poprawi się! Ubiję, a łotrem na wieki zostać nie pozwolę!” I z drugimi synami już inaczej zaczął… I dla drugich już srogości nabrał: „Pobłażał ja starszemu, mówi, i ot na jakiego on wykierował się… młodszym już pobłażania żadnego ode mnie nie będzie”. Oj, piekłoż, piekło zrobiło się wtenczas w chacie… Matka, bywało, płacze, płacze, aż w niemocy legnie, baćko jak ten zwierz rozjuszony tylko za Jaśkiem oczami wodzi, żeby go na czym złapać i karać, młodsze chłopcy jak te zające ze stulonymi uszami chodzą, a Jasiek nieborak cierpiał i cierpiał, jak ta trzaska[130] wysechł, jak ta chmura zasępił się i już, zdaje się, troszkę spokojności i upamiętania[131] przychodzić na niego zaczęło… Upokorzył się przed ojcem, upokorzył się przed rodzonym, słuchać zaczął… aż tu raptem wziął taj uciekł… Nie wytrzymał taki i uciekł!… Może on od ręki ojcowskiej, co nad jego młodością zlitowania nie miała, uciekł… może on od naboru[132], znaczy, od tego, żeby go w sołdaty nie wzięli, uciekł… może jego kto taki, z kim on w turmie zaznajomił się, namówił… wziął taj uciekł… i oczy nasze już jego, mileńkiego, nigdy nie widziały, i uszy nasze jego głosiku, srybnieńkiego[133], nigdy nie słyszały… Matka po nim płakała, i siostra płakała, Maryśka, starsza, bo tej, Hanulki, jeszcze na świecie nie było, i zdaje się po ścianach tej chaty, chatynki jego rodzonej, łezki po nim ciekły… tylko baćko nigdy o nim ani zagadał, nigdy nie zlitował się, synka swego rodzonego, najstarszego nigdy nie pożałował… Taki on już srogi!
280Trudno byłoby powiedzieć na pewno, czy przybyły słuchał lub nie słuchał tajemniczej, szepczącej, to śpiewnie zawodzącej gadaniny wpółpijanej baby. Łokciem o stół wsparty, na długiej, kościstej ręce głowę oparł i powieki przymknął… Można by myśleć, że zadrzemał i że przykre mary tułały się po jego uśpionym mózgu, bo wargi jego wydęły się tak, że rudawe wąsy ostrą kępą sterczały mu pośród twarzy. Wtem niespodzianie ramię ku butelce wyciągnął i zbliżywszy ją do ust resztę znajdującego się w niej trunku, parą chciwymi łykami połknął. Ze stukiem butelkę na stole stawiąc[134], głośno wymówił:
281— Nie pożałował… taki ani razu nie pożałował!…
282Śmiał się i drwiąco na babę patrzył.
283— Oj, ty głupia babulo! Jeżeli ani razu nie pożałował, to czemuż najstarszego wnuka Jaśkiem nazwał? a? Musi kiedy najstarszy wnuk na świat przyszedł, on o najstarszym synku swoim wspominał? a?
284Mikuła ocknął się z zamyślenia, fajkę nieco od ust oddalił, całym swym wielkim ciałem pochylił się ku gościowi, a prawą rękę do czoła poniósł.
285— W imię Ojca… i Syna… — zaszeptał.
286Ale gość powstał, stołek, na którym siedział, ze stukiem odsunął i szerokimi krokami ku przeciwległej ścianie odszedłszy, w cieniu przy karmiącej dziecko Jelence usiadł. W tej samej chwili drzwi rozwarły się i zamknęły z trzaskiem, do izby wpadła dziewczyna wysoka, barczysta, zdyszana, z ospowaty, rozognioną od szybkiego biegu twarzą i kołowrotek u progu postawiwszy, krzyknęła:
287— Ratujcie! Dzieuczata[135], kiedy Boga kochacie, ratujcie, chłopcy iduć[136]!
288Za oknem dały się słyszeć głośne tupania, śmiechy, hukania. Ktoś po szybie zabębnił i w ścianę kijem uderzył. Dziewczyny, z wizgiem[137], z krzykiem, ze śmiechem pozrywały się z siedzeń i ku drzwiom się rzuciły.
289— O Jezu! Zamykajcie! Drzwi zamykajcie! Nie puszczajcie! Zaraz len palić i głupstwa wygadywać będą! Ludzie! Ratujcie! Paskudników tych nie puszczajcie!
290Murem przed drzwiami stanęły, zamykający je skobel z całych sił przytrzymując. Jedna zapalone polano z komina schwyciła i z nim jak z gorejącą chorągwią w obronnej postawie stanęła; druga wiadro pełne wody ku ziemi chyliło, trzecia zydel przyciągnęła i drzwi nim przywaliła. Potrzebą odparcia napastników przejęły się tak silnie, że naprawdę strach je ogarnął. Głosy ich stawały się coraz piskliwsze; Hanulka, czerwona od natężenia, z jakim skobel przyciskało, drżeć zaczynała. Dwie dziewczynki, z których starsza zaledwie dziesięcioletnią była, obudzone krzykiem jak kłódki zsunęły się z wysokiego pieca i starszym dopomagając, najwięcej sprawiały hałasu. Bose ich stopy jak motyle migotały pomiędzy kraciastymi spódnicami dziewcząt, frędzle płowych włosów podnosiły się, to opadały na białe koszule i od snu zaróżowione twarze. Ale najgłośniej ze wszystkich krzyczała i najszerzej suchymi, lecz sprężystymi ramiony rozmachiwała stara Nastula. Przemocą wbiła się w gromadę dziewcząt i ku drzwiom się parła.
291— Puszczajcie! — krzyczała. — A hetoż jaka moda[138], żeby chłopców na wieczornicę nie puszczać? A jakaż to wieczornica, kiedy na niej chłopców nie ma? A za co wy ich karzecie? A za co wy ich, nieboraków, na mrozie trzymacie?
292Hanulkę odepchnęła, drzwi na oścież rozwarła i w boki się wziąwszy, ku ciemnej sieni zawołała:
293—Chadzicie[139], chłopcy! Nu, chutko chadzicie![140]
294Sienie napełniły się ciężkim tupotem; w drzwi wtłoczyło się czterech młodych parobków. Dziewczyna polano zapalone w ręku trzymająca na inną zawołała:
295— Ulana, lej wodę! Kiedy Boga kochasz, lej!
296Ogromna, ospowata Ulana wiadro ku ziemi przychyliło; woda szeroką strugą rozlała się po podłodze z gliny ubitej. Ale dla napastników nie było to żadną przeszkodą. Ze stukiem zydel przewrócili i jeden z nich z rąk uciekającej dziewczyny wydzierał płonące polano.
297— Aj! ludzie! — krzyczała. — Ratujcie, ludzie!
298— A będziesz mówiła: „Lej!”, a będziesz do zła namawiała?
299W mgnieniu oka do pierwszej z rzędu kądzieli[141] płomień przytknął. Len prysnął iskrami, prząśnica jak zapalona świeca zajaśniała. Wielka Ulana wybuchnęła głośnym płaczem. Płonący len do niej należał.
300— Oj, żeby was Pan Bóg za moją szkodę pokarał! Żeby wy…
301— A będziesz lać wodę? A będziesz wodę pod nogi lać ludziom? — z płaczącą drażnili się chłopcy.
302Bednarz i Aleksy w parę sekund ogień w prząśnicy rękami zgasili; Krystyna pocieszała skrzywdzoną, po nową kądziel dla niej do bokówki[142] idąc. Pocieszyła się też natychmiast i tak jak inne za kołowrotkiem usiadła.
303Nastula drzwi zamknęła, bo zimno z sieni szło do izby. Chłopcy, z których jedni byli w kożuchach, inni w siwych siermięgach, a wszyscy w ciężkich, wysokich butach, teraz dopiero przed gospodarzem domu się skłonili.
304— Dobry wieczór! — chórem huknęli.
305Nie odpowiedział. Czyż, siedząc, zadrzemał? Wszyscy jednak wiedzieli, że stary Mikuła ospałym nie był, że długie, gwarne wieczornice lubił i uprzejmie na pozdrowienia gości odpowiadał, a czasem nawet, choć rzadko, grubym śmiechem wtórzył swawolom młodzieży. Dziś milczał. Ręka z fajką u piersi mu zawisła i wszystkie fałdy wielkiego czoła w dół się osunęły, ciężką chmurą zwisając nad krzaczastymi brwiami. Spał czy dumał? Gniewał się czy wspominał? Chłopcy do komina odeszli i za dziewczętami stanąwszy, papierosy zapalali, Nastula znowu na przewróconych nieckach usiadła i gadała, gadała, suchymi ramionami rozmachując; kołowrotki zaturkotały chórem, hucznie, nad ich turkotem szumne, wesołe wzniosły się rozmowy. W izbie zrobiło się bardzo gorąco i duszno.
306U ściany przeciwległej, tej, pod którą siedział stary Mikuła, w cieniu na zydlu, u którego końca przy samych już prawie drzwiach stała beczułka woń kwaszonej kapusty wydająca, toczyła się rozmowa, turkotem kołowrotków i gwarem wesołych głosów głuszona Przybyły siedział tam obok Jelenki, która żadnego udziału w napełniających izbę swawolach i żartach nie biorąc, karmiła, a potem na rękach kołysała swe paromiesięczne dziecko.
307— Wesołe u was wieczornice… — zaczął.
308— Ale… wesołe — odpowiedziała.
309 310— A już na przyszłego Piotra[143] cztery lata będzie.
311 312Uśmiechnęło się i wstydliwie głowę pochyliła.
313— Czy ja wiem? Musi na Jerzego[144] dwadzieścia skończę…
314— Phi! — gwizdnął gość. — Stara z ciebie kobietka. No, a dobrze ci tu żyć?
315— Czemu niedobrze? I bardzo dobrze, daj Boże, kab tak do wieku było[145]…
316 317 318— Jeszcze tego nie było! — nieco gniewnie sarknęła.
319 320Teraz zachichotała z cicha i zamiast odpowiedzi niemowlę głośno w czoło pocałowała.
321— Chleb w chacie zawsze jest? — zapytał jeszcze.
322— Chwała Bogu, jest. Jeszcze tego nie było, żeby chleba zabrakło. Czego nie ma, a chleb zawsze jest…
323 324— A zarabia. I mój zarabia, i baćko zarabia… jak przy gospodarstwie roboty nie ma, z Jaśkiem ryby w rzece łapie i w miasteczku sprzedaje. Wprzódy sam jeden na ryby chodził, a teraz ze dwa już roki jak z Jaśkiem chodzi…
325— Z Jaśkiem chodzi — powtórzył gość, w ziemię patrzeć zaczął i umilkł.
326U komina z turkotem kołowrotków i gwarem głosów zmieszały się chrzęsty rozkąsywanych orzechów i łuszczonych ziarn słonecznikowych. Chłopcy zza koszul wyjmowali okrągłe gniłki[146] i częstowali nimi dziewczęta; one drożyły się[147], przysuwane im pod same twarze garście z przysmakiem odpychały, a potem nie chcąc niby, przyjmowały, jadły i odwzajemniały się chłopcom, orzechy i ziarna na nich rzucając. Ile razy rzucony orzech ugodził kogo w czoło lub policzek albo garść ziaren rozsypała się po czyim baranim kołnierzu, tyle razy zza kołowrotków wybuchały śmiechy. Jeden z parobków, za Hanulką wciąż stojący, najmniejszy w swawoli udział przyjmował, wciąż coś dziewczynie do ucha szepcąc. Wielka Ulana między dziewczętami rej wiodąca[148] zawołała na niego, aby zagadkę jaką powiedział. Wiedzieli wszyscy, że nikt tyle i tak pięknych zagadek nie zna, co krępy Damian, z głową okrytą włosami tak czarnymi i kędzierzawymi, że zlewały się one prawie w jedną całość z czarnym baranim kołnierzem jego kożucha. W tej kruczej gęstwinie włosienia[149] czerwieniły się tylko tłuste policzki i świeciły czarne, błyszczące oczy.
327— Kiedy zagadki, to niechaj będą zagadki — na natarczywe wezwania dziewcząt odpowiedział, wyprostował się, na całą izbę chrząknął, więcej jeszcze policzki wydął i z jedną ręką na kłębie[150] opartą zaczął:
332Umilkł i wszyscy milczeli. Parę kołowrotków umilkło.
333— No, sztoż heto? — kpiącym tonem zapytał mądry Damian.
334Nikt słowo zagadki znaleźć nie umiał. Dziewczęta z zakłopotaniem ku sobie zerkały, chłopcy lekceważąco i żadnej niby wagi do nierozwiązalnej im zagadki nie przywiązując, papierosy palili i końcami nóg przytupywali. Damian drugą ręką wziął się za boki.
335— A toż czółno! — wzgardliwym tonem wymówił.
336— A prawda! — chórem zawołało kilka głosów i wszyscy słowa zagadki powtarzając, zadziwili się.
337— Aaaa! Jedu, jedu, ni dorohi, ni śledu… wiadomo, na wodzie… Konia biczom pohaniaju… znaczy, wiosłem wodę… aaa! Prawda! Taki to czółno!
338— Czemu ty, Damian, po cichu mnie nie powiedział, co to! Żeby powiedział, to ja bym zgadła — półgłosem zagadała Hanulka.
339— Dobre[152], to ja jeszcze jedną powiem.
340Znowu policzki wydął, chrząknął i zaczął:
344Skończywszy, nachylił się, niby to orzech z ziemi podniósł, a Hanulce w samo ucho szepnął:
345 346— Język! — wśród powszechnego milczenia zawołała dziewczyna.
347— Aaaa! — zadziwili się znowu wszyscy. — Prawda! Nie ma co, prawda! Ot, rozumna! Taka młodzieńka, a taka rozumna! Czy tylko tobie Damian nie powiedział? Skaży[154], Damian powiedział, czy nie powiedział? Praudu skaży![155]
348Dziewczyna jak piwonia czerwona, kryjąc się za kądziel, błagalnie ku mądremu parobkowi oczy wznosiła.
349— Nie powiedział! — wykrzyknął Damian. — Breszecie! Nic nie powiedział…
350I jakby chciał burze nowych zapytań od siebie i snadź ulubionej dziewczyny odpędzić zaraz, dodał:
351— Chcecie? To jeszcze jedną powiem!
352Filuterny uśmiech rozsuwał tłuste jego policzki, z czarnych oczu śmiech tryskał.
355— Nu, szto heto?[157] — zapytał, garścią usta zakrywając.
356Nastula w szerokim śmiechu bezzębne usta otworzyła i ramionami ku niemu zamachała:
357— Oj, kab ty skis z zagadką taką! Oj, nie raz i nie dwa słyszała już tę zagadkę! Toż to — pchła!
358Głosem zduszonym przez garść, którą usta zakrywał, potwierdził:
359 360A czarne jak węgle oczy nad wielką ręką błyszczały, śmiały się, po chichoczących dziewczętach z tryumfem spoglądały. Drugą ręką po kryjomu obejmował kibić Hanulki granatowym kaftanem ściśniętą.
361Przybyły, obok milczącej Jelenki siedząc, zagadek i towarzyszących im żartów słuchał ze szczególną pilnością i ciekawością. Dłonie na kolanach oparł i cały naprzód pochylony uśmiechać się zaczął, naprzód słabo i niewyraźnie, potem coraz szerzej i jakby rozkoszniej. Ile razy u komina wymówiono rozwiązanie jednej z zagadek, głową ruch potwierdzający czynił: komuś, kto by na niego patrzał, zdawać by się mogło, że wszystko, co tam mówiono, było mu dobrze znanym, tylko zapomnianym zostało i przypominało się teraz, przypominało natarczywie, rój wspomnień za sobą wiodąc. Nikt przecież w tej chwili uwagi na niego nie zwracał; wkrótce też i sam uśmiechać się przestał, na sąsiadkę znowu spojrzał.
362— Czemuż ty tam nie idziesz bawić się ze wszystkimi? — zapytał.
363Wraz z niemowlęciem kołysząc się to w tył, to naprzód, odpowiedziała:
364— Nie chcę… Niechaj sobie bawią się zdrowi!
365— A mówiłaś, że dobrze ci żyć… to czegóż smutno? Musi Aleksy niedobry, a? Pewno niedobry? Musi tak już w rodzie u nich, że wszyscy niedobrzy?
366Z chciwą ciekawością w młodą kobietę oczy wlepił. Ona nie na niego, ale w przestrzeń patrząc i kołysać się nie przestając, odpowiedzała:
367— Ej, nie. I Aleksy dobry, i wszyscy dobrzy, tylko ja nadto Mikołajka mego odżałować nie mogę…
368 369 370Tu cichym, ale śpiewnie zawodzącym głosem opowiadać zaczęła, że przed kilku miesiącami zmarł na lichtaritys (dyfterytis)[158] synek jej starszy, półtora roku mający. Takie to śliczne było dziecko! Chodził już, mówił, nie żart, jaki już był rozumny. Wszyscy po nim płakali, nawet dziadek, choć taki srogi, płakał, ale potem zapomnieli, nawet ojciec rodzony zapomniał. Ona tylko nijak zapomnieć nie może. Pochyliła się nad niemowlęciem i ciszej dokończyła:
371— Wiadomo, dziecko, takie maleńkie, jak ta jagoda skociło się[159] ze świata… Jak ta kruszyna w ziemię wpadło…
372Znowu kołysać się zaczęła w tył i naprzód; po okrągłym, różowym jej policzku płynęła duża łza i jak brylant błysnąwszy, na granatowy kaftan upadła. W napełniającym izbę grubym[160] gwarze opowiadanie jej wydawało się delikatną, nieśmiało brzęczącą struną; łza jej wpadła w śmiechy i hałasy jak cicha kropla rosy w swawolne i szumne fale potoku. Na świeżą jak poranek, zasmuconą twarz jej przybyły patrzał szerzej niż zwykle otwartymi oczami i łzie jej przypatrywał się dopóty, dopóki nie przestała wilgotną plamką świecić na granatowym suknie kaftana. Ta niewinna, cicha a tak wierna żałość młodej matki uderzyła go widocznie czymś dla niego niezwykłym. Coś obudziła w nim także, jakąś strunę, trwożną, smętną, której dotąd nigdy może w sobie nie słyszał. Jak wicher gwałtowny i krótki westchnienie pierś jego szeroką i zapadłą podniosło:
373 374W zamian, z twarzy młodej matki smutek nagle zniknął. Ożywiła się ona i oczami ku bawiącej się u komina gromadce spoglądającymi ciekawie wesoło błysnęła.
375— Oj! — wykrzyknęła — bajki gadać będzie… Nastula bajki gadać będzie.
376Szybkim ruchem zwróciła się ku gościowi.
377— Posłuchajcie tylko… mojeż wy mileńkie, posłuchajcie! Ona ślicznie bajki gada, nie żart, jakie śliczne!
378Baba, u samej ziemi na przewróconych nieckach siedząca, spomiędzy dwóch kołowrotków wychylała pod światło ognia głowę w czerwonym, okrągłym czepku i mówić zaczynała. Wśród powszechnego milczenia, przy wtórze kołowrotków głos jej stary, przewlekły, szepleniący[161] rozchodził się po izbie:
379— „Było sobie trzech braci: dwóch rozumnych, a trzeci dureń. Powyrastali i żenić się im pora przyszła. Baćko ich i pyta:
380— Którego z was, synkowie, naprzód ożenić?
381 382 383 384 385 386— A i mnie już dawno byłaby pora.
387— Nu — mówi baćko — idźcie wszyscy do lasu, a który najprędzej dużo jagód uzbiera, tego ja pierwszego ożenię.
388Poszli oni wszyscy do lasu i tak zbierają, tak zbierają jagody, że ani wyprostują się. Aby tylko prędzej nazbierać, zbierają i zbierają. Rozumni do durnia podeszli i pytają:
389— A co, durniu? Czy dużo jagód zebrałeś?
390— Ej — mówi dureń — już ja zaraz i do domu sobie pójdę.
391Pozazdrościli rozumni durniowi, wzięli zabili go, nóż w serce wsadzili…”
392— Aj! — jęknęło parę kobiecych głosów.
393— Nu, nu, tak zaraz wzięli i zabili! — niedowierzająco i z powagą bajce przesadę zarzucił jeden z parobków.
394Baba z wyrazem głębokiego przekonania głową trzęsąc, powtórzyła:
395— „Wzięli zabili, nóż w serce wsadzili, w ziemię zakopali, piaskiem przysypali, zamiast krzyżyka nad głową zasadzili wisznię[162] i poszli do domu.
396Aż tu tą samą drogą jedzie pan; zobaczył wisznię i myśli sobie:
397— Wyrąbię ja tę wisznię i zrobię z niej sobie dudkę[163].
398Wyrąbał wisienkę, zrobił z niej dudkę, jedzie sobie i gra, a ta dudka śpiewa:
Dziwuje się ten pan, dziwuje się, a dudka prosi i prosi, żeby on na niej nie grał”.
407— Aaa! — przerwało znów parę wykrzyków zdumienia.
408— Taki śpiewała ta dudka, taki prosiła… nu!
409Nastuli oczy jak dwie srebrne iskry błyszczały, zwiędłe wargi jej coraz więcej wyrazu przerażenia nabierały. Z łokciami opartymi o kolana i rozwartymi w powietrzu rękami prawiła dalej:
410— „Przyjechał ten pan do tej wioski, gdzie durniowi bracia i ojciec żyli, zaskoczyła jego nocka, przyszedł on do nich i prosi, żeby jemu przenocować pozwolili. Pozwolili jemu przenocować, odprzągł on konia, do chaty wszedł i do gospodarza mówi:
411— Jechałem ja — mówi — przez taki i taki las, patrzę, aż stoi sobie wiszenka, taka równa, taj wysoko. Ja tę wiszenkę zrąbał i dudkę z niej zrobił. A żeby ty wiedział, jak ta dudka gra! Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby dudka tak grała. Weź, stary, i pograj troszkę.
412Wziął ten chłop dudkę, grać na niej zaczął, a ona śpiewa:
Zdziwił się stary i dał dudkę synom swoim, żeby oni na niej zagrali. Grają oni, a dudka śpiewa:
Wtenczas wszyscy domyślili się, że rozumni zabili durnia, na mogiłkę poszli, piasek odgarnęli i wszystko tak znaleźli, jak dudka opowiedziała.
429Wtedy tych braci do kancelarii zabrali i do turmy wsadzili”.
430Baba mówić przestała, a nikt nie odzywał się jeszcze, kołowrotki obracały się powoli, powoli, a z ich osłabłym turkotem mieszały się od czasu do czasu wydawane głośne westchnienia. Zdawało się, że z opowiedzianej bajki wypłynęły widma mordu i kary i niewidzialną, ciężką chmurą w upalnym powietrzu tej izby zawisły. Jeden Aleksy, zawsze wesoły i butny, drwiąco uśmiechał się i na ucho Damianowi szeptał:
431— Ot, zlękły się baby bajki! Nu, jaż im jeszcze lepszego strachu napędzę!
432Wsunął się do sieni, a po dwóch minutach z trzaskiem drzwi otwierając, na całą izbę krzyknął:
433— Ratujcie, ludzie! Kto w Boga wierzy, ratujcie! Bąk idzie! rozbójnik Bąk idzie! Ot, ot, już przyszedł! Z takim wielkim, ostrym nożem przyszedł! Hu, hu, hu, hu!
434Dziewczęta wrzasnęły i pochowały się za kądziele; nawet Krystyna drgnęła i na dziewczynki u nóg jej siedzące trwożliwie spojrzała: Jasiek krzyknął przeraźliwie i schował się za szerokie plecy ojca. Mężczyźni, z których paru przelękło się też zrazu, wkrótce poznali się na żarcie i śmiechem huknęli. Uspokoiło to i kobiety. Poważna Krystyna w gniew wpadła:
435— Nie duryś[166], Aleksy! — na mężowskiego brata krzyknęła. — Ochota ludzi straszyć! Wstydź się!
436Ale popłoch nie zaraz ustał. Snadź wszyscy obecni dnia tego o Bąku słyszeli; parobcy z jarmarku przywieźli o nim opowiadania straszne; nasłuchały się ich kobiety. Hanulka ręką serce przyciskała.
437— Bije, oj, jak bije i uspokoić się nie może! — jęczała.
438Wielka Ulana kroplisty pot z czoła fartuchem ocierała.
439 440— Oj, kab ciebie[167], Aleksy… Żeby takiego strasznego człowieka śród nocy wspominać… Jeszcze, nie daj Boże czego, i wywróżysz! Jeszcze i naprawdę kiedy przyjdzie…
441— A przyjdzie! Z takim wielkim, ostrym nożem przyjdzie! — zażartował jeszcze młody chłop.
442— Aj — krzyknęło znowu parę głosów.
443— Hodzi! — stanowczo wymówiła Krystyna i w silniejszy ruch kołowrotek swój puszczając, dodała: — Ot, zaśpiewajmy lepiej.
444Głos miała piękny, rozległy, poważny jak cała jej postać: wiedzieli wszyscy, że choć od szesnastu już lat mężatkę była, śpiewać lubiła bardzo. Równo, długą nić powoli snując z kądzieli, rozgłośnie, poważnie zawiodła:
Chór głosów różnych: srebrnych i czystych, piskliwych i fałszywych, zgodnie przecież podjął:
Wielką, przewlekłą, wzdymającą się, to opadającą falą płynęła pieśń w dusznym powietrzu izby, kołowrotki jej wtórowały równym, ale powolnym i przyciszonym turkotem; złotawo w blaskach ognia lśniły z kądzieli snujące się nici i błyskały, czasem brzęczały na piersiach dziewcząt różnobarwne sznury paciorek[170]. Nad dziewczętami wiły się i w komin ulatywały błękitne dymy papierosów połyskujących w cieniu jak napowietrzne iskry i z cienia wyglądały czerwone policzki, kudłate głowy, rozpromienione oczy parobków. Z obu stron Krystyny dwie dziewczynki przysiadły na ziemi i nagie nogi daleko pod blask ognia wysuwając, głowy okryte płowymi frędzlami na kolana matki opuściły. Czerwony czepiec Nastuli kołysał się w obie strony, aż opadł na krawędź komina. Baba usnęła.
455Ale właśnie w tej chwili stary chłop samotnie i w milczeniu u ściany siedzący powieki podniósł. Zdawać by się mogło, że z głębin jakichś jemu tylko znanych fale pieśni na powierzchnie życia go wyniosły. Podniósł powieki i z osłupiałą uporczywością wpatrzył się w przeciwległy punkt izby. Przed chwilą, gdy Aleksy, z hałasem drzwi otwierając, huknął: „,Bąk idzie! Rozbójnik Bąk idzie!” — gość obok Jelenki siedzący zatrząsł się całym ciałem i jak miną podrzucony zerwał się z miejsca. Wprzódy bajki przez Nastulę opowiadanej słuchał z większym jeszcze wytężeniem uwagi niż wprzódy zagadek, jak w tęczę wpatrywał się w babę, uśmiechając się czasem, oczami radośnie błyskając. Wykrzyk chłopa wyrwał go z zasłuchania i na kształt iskry elektrycznej zatrząsł całym jego rosłym, lecz chudym i wyniszczonym ciałem. Porwał się z miejsca, kij swój, który pomiędzy kolanami trzymał, w ręku mocno ścisnął i ku drzwiom się rzucił. Ale prawie zaraz wybuchnął śmiech parobków oznajmiający, że słowa Aleksego obecni za żart poczytali. Przybyły zatrzymał się i do odejścia wciąż się mając, chwilę jeszcze zmąconymi oczami po izbie wodził. Na ściany, na sufit, na komin blaskiem ognia buchający patrzył i patrzył, aż wzrokiem spotkał u ściany siedzącą, wielką, nieruchomą postać starca. Powoli, w dół ku ziemi opuszczać się zaczął. Za beczułką, na glinianej podłodze przysiadł, widać było, że tylko na chwilę przysiadł, kij w obu spuszczonych rękach trzymając. Całe ciało jego ukryto się za beczułką, zza której tylko stołową iskrą połyskiwało okucie jego kija i nad którą wznosiła się jego głowa. Na tę głowę spojrzał Mikuła, powieki wznosząc, i nie odrywał już od niej osłupiałych, przerażonych oczu. W podającym na nią z komina ukośnym szlaku światła półcieniem otoczona, głowa ta wydawała się zawieszoną w powietrzu i uporczywie, nieruchomo, szeroko rozwierającymi się oczami na starego Mikułę patrzała. Stary znowu rękę do czoła podniósł i gwałtownie zaszeptał:
456 457Potem ręka jego powoli w dół osuwać się zaczęła, palce jakby władzy pozbawione rozwierały się, sztywniały, aż fajka wysunęła się z nich i na ziemię upadła. Stary tego nie spostrzegł.
458— Jezu Chryste! — zaszeptał znowu i cały naprzód pochylony patrzał na twarz, która z przeciwległej strony izby na niego patrzała i coraz podobniejszą stawała się do maski tragicznej, chudej, wynędzniałej, kośćmi policzków pod zapadłymi skrońmi sterczącej, żałością niezmierną, niby wewnętrznym łkaniem wstrząsanej. Wykrzywione jej usta były silnie zwarte, a jednak przemawiała ona, wyraźnie do starego przemawiała: „Tatulu, czy poznajecie mnie? Oj, tatulu, przypomnijcie sobie, jaki ja niegdyś był, i zobaczcie, jaki ja teraz!”
459— Jezu Chryste najmiłosierniejszy, zmiłuj się nad nami! — zaszeptał stary.
460U komina przewlekle, chóralnie rozlegała się strofa pieśni:
Twarz znad beczułki wyglądająca, w powietrzu jakby zawieszona, do starego przemawiała, wyraźnie przemawiała: „Pamiętasz ty, tatulu, oj, czy pamiętasz ten dzionek letni, słoneczny, kiedy ty na górę wchodził, sieć z rybami na plecach niosąc, a ja za tobą bosy biegł i skakał po piasku, z radości tak krzycząc, że aż rozlegało się po wiosce i między sosny nad mogiłki dzwonkami leciało?… Pamiętasz, tatulu, oj, czy pamiętasz?”
466U komina pieśń z wtórem kołowrotków wzmagała się coraz i rosła, zdawało się, że ściany chaty rozsadzała:
Głowa nad beczką, w powietrzu jakby zawieszona, przemawiała do starego i powoli, powoli trząść się zaczęła, powiekami nad szafirowymi oczami mrugając, ku staremu Mikule mrugając. „Nie żyć mnie z tobą, tatku, nie żyć mnie w tej chacie, gdzie chleba nigdy nie brakuje i ludzie w zgodzie żyją, czasem na wesołe wieczornice schodząc się i weseląc. Przypadkiem ja tu zaszedł, sam nie wiedząc, gdzie idę, byle dalej zajść i uciec od tego, co mnie z tyłu goni, oj, tatulu, tak goni, że aż mnie skóra na plecach cierpnie, to piecze… Przypadkiem ja tu przyszedł i nie wytrzymał, taj do chaty zaszedł, ale mnie tu nie żyć… Zaraz wstanę, taj pójdę, bo grzechów dużo na świecie popełniłem, a żeby za nie żadnej pokuty nie było, nie możno, tatku… Ty sam powiedział i osądził, że nie możno… nijak nie możno!”
472Ku trzęsącej się nad beczką głowie głowa starego także trząść się zaczęła. Zdawało się, że odpowiada, powtarza:
473— Nie możno, synku, nijak nie możno!
474Nagle wyprostował się stary, lecz silny Mikuła ogromną, żylastą rękę po oczach przesunął i gwałtownym szeptem zaklął:
475— To i zgiń, przepadnij, kiedy taki… Pfuj, maro z tamtego świata! Jaka nieczysta siła ciebie po świecie wodzi? Zgiń, przepadnij!
476Szerokimi plecami do izby się zwrócił, a do ściany twarzą tak ponurą i groźną, jak gromowa chmura.
477— Zgiń i przepadaj, kiedy taki… — powtórzył.
478O chropowatą ścianę oparł wielkie, wyłysiałe, w sto fałd zmarszczek wyrzeźbione czoło. Nic już wiedzieć nie chciał.
479Izbę napełniał teraz wesoły, swawolny śpiew:
Tym razem kobiety śpiewały same; parobcy nie tylko nie wtórzyli im jak wprzódy basowymi, oderwanymi nutami, ale nawet śpiewania ich nie słuchali. Czy obrażały ich zawarte w pleśni żarty „z młodego mołojczyka”? Czy ważniejsza od śpiewów sprawa do głowy im przyszła? Skupili się w ścisłą gromadę, szeptali o czymś pomiędzy sobą, czasem urywane słowa wykrzykiwali. Naglę pieśń urwała się w połowie strofy jak wstęga nożem przecięta, a w ciszy, która zaległa izbę, rozległ się śmiały, butny głos Aleksego:
489— A paszport, panie, masz? Pokaż, panie, paszport, niechaj my wiemy, kto ty taki!
490Stary Mikuła znowu tworzę zwrócił się ku izbie i z wielkimi dłońmi o kolana opartymi siedział jak struna wyprostowany, spod ciężkiej chmury zmarszczek na to, co działo się u drzwi izby, patrzący.
491U samych prawie drzwi izby sześciu mężczyzn otoczyło beczkę, nad którą przed kilku minutami wznosiła się sama jedna głowa przybyłego. Na czele gromadki Aleksy w rozpiętym kożuchu, z zapalonym papierosem w ustach i głową butnie podniesioną do przybyłego przemawiał. Inni mu wtórzyli:
492— Paszport pokażcie… Teraz bez paszportu nikomu nie można[174] włóczyć się po świecie…
493— Może ty Bóg wie kto — grubo i posępnie krzyknął bednarz — a my odpowiadać za to będziemy, że ciebie nie złapali…
494— Może ty ten Bąk, którego za niewinną krew ludzką ścigają — przenosząc[175] głosem innych, zawołał mądry Damian. Nie darmo nazywano go mądrym Damianem: on pierwszy, przed chwilą spojrzawszy na siedzącego za beczką gościa, nową jakby zagadkę Aleksemu i bednarzowi szepnął:
495 496Zza beczki zerwał się człowiek groźny, z okiem rozbłysłym wściekłością ściganego zwierzęcia, z rozdętymi nozdrzami, ze srogim przekleństwem na ustach. Zerwał się, kij swój żelazem okuty podniósł i zamachnąwszy nim, ku drzwiom poskoczył. Ale w mgnieniu oka parobcy za ramiona go pochwycili. Rozległy się hałaśliwe krzyki:
497— To ty taki! Zamiast paszportu kij nam pokazujesz! Ho! ho! dobry ty musi ptaszek…
498— Bąk, pewno Bąk… Łapajcie[176], trzymajcie!
499— Trzymajcie, ludzie, kiedy Boga kochacie, nie puszczajcie!
500Przerażone dziewczęta na podobieństwo owiec zbiły się u komina w niemą od trwogi gromadkę, wielka Ulana na piec lazła, dwie małe dziewczynki do ziemi przypadły i twarze schowały w spódnicy matki, która przed ogniem stanęła, ramiona u piersi skrzyżowała i ciemnymi, zamyślonymi oczami na odegrywającą[177] się u drzwi scenę patrzała. Stara Nastula tylko nie widziała i nie słyszała nic; z głową o krawędź komina opartą spała, od czasu do czasu coś przez sen pomrukując i pośpiewując.
501U drzwi walczono. Chwytanego nie łatwo było pochwycić. Silny, choć chudy, sprężysty, z członkami do walki znać wyćwiczonymi, wydzierał się on chwytającym go rękom, łokciami i nogami napastników uderzając. Wzmagało to ich zaciętość. Łajali i klęli. Na koniec Aleksy pierwszy, potem bednarz — najzaciętsi lub najsilniejsi — pochwycili go tak silnie i zręcznie, że żadnego już poruszenia uczynić nie mógł.
502— Postronków! — zawołali. — Hej, baby! Postronków dawajcie!
503Ale Krystyna ramion nie rozplotła. Patrzała, patrzała, a ciemne, zamyślone jej oczy zdawały się powtarzać:
504— Taki i tego kiedyściś matka na rękach swoich nosiła i kołysała![178]
505Od krawędzi komina dygocący głos uśpionej baby zanucił:
A spomiędzy gromady chłopów głos pokorny, błagalny, od trwogi dygocący przemawiał:
511— Puśćcie mię[179], ludzie, jeśli Boga w sercach macie, jeżeli zbawienia duszy żądacie, puśćcie. Ja wam nic złego nie zrobię, pójdę stąd, zaraz pójdę, na wieczne czasy z oczu wam przepadnę, tylko puśćcie, oj, puśćcie…
512Parobcy zaśmiali się szydersko[180], groźnie i dalej o postronki do bab wołali, ale starego Mikułę dygocący, pokorny, błagalny głos, który spośród gromady parobków przemawiał, na kształt czarodziejskiej siły z ławy podniósł. Jak wysoki, stanął, rękami zamachał, usta otworzył i nic nie powiedziawszy, z otwartymi usty znowu na ławę opadł. U krawędzi komina śpiąca baba zanuciła:
Aleksy do sieni, zapewne po postronki, których kobiety nie podawały, skoczył. Chwytany zaszamotał się znowu i wychylił się nieco spomiędzy otaczających go postaci i ramion. Zmalały był, skurczony, plecy mu poruszały się i głowa wtulała w ramiona tak, jakby już skóra jego kurczyła się i drgała pod uderzeniami pletni. Struga bladości trupiej spadła mu na twarz, nieopisana męka wykrzywiała usta i miotała skórą czoła, która to podnosiła się ku złotawym włosom, to opadała ku oczom biegającym i rozrzucającym dokoła błagalne spojrzenia. Wydawał się w tej chwili zbiornikiem najsroższych cierpień świata, arcynędzarzem.
518— Przypadkiem do was zaszedłem — zdyszanym głosem mówił. — Przypadkiem, na godzinkę, bez żadnej złej myśli… Byle odpocząć… i zaraz pójdę… pójdę… Nic złego nie zrobię… Tylko mię puśćcie, jeżeli Boga w sercu macie… jeżeli kroplę litości… jeżeli zbawienia duszy… Puśćcie… na rany Jezusa Pana… Oj, ludzie!…
519Krystyna teraz głośno wymówiła:
520— A taki i tego kiedyściś matka na rękach swoich nosiła i kołysała…
521A tuż prawie przy ziemi senna baba śpiewnie mruczała:
524— Hodzi! — rozległ się po izbie głos wszystkie inne przenoszący, do rozkazywania nawykły. — Hodzi! Puszczajcie jego! Rozstąpcie się i puszczajcie!
525Mikuła wstał znowu z ławy i już na nią jak wprzódy nie opadł, ale ciężki, wielki w swym białym odzieniu twardą taśmą przepasanym, prosty, choć z głową na pierś spuszczoną, ku środkom izby postąpił.
526— Puśćcie jego i rozstąpcie się! — powtórzył.
527Po chwilowym zdumieniu i wahaniu rozstąpili się parobcy: jeden Aleksy ze sznurami w ręku z sieni powracający sprzeciwić się próbował:
528— Heto[181] Bąk, baćku! Jak Boga kocham, Bąk!
529 530— Milcz! — wymówił i na stojącego przed nim ze zgarbionymi plecami człowieka wzrok pełen błyskawic podniósł.
531— Idzi[182] — rzekł — Idzi…
532Po chwilowej przerwie dokończył:
533— I bolsz nie hreszy![183]
534Ale ten nie szedł jeszcze, na starego patrzał, aż parę szerokich kroków uczynił, na ziemię runął i do wielkiej, bosej, pyłem okrytej stopy Mikuły ustami przylgnął. Łzy jak groch wielkie i ciężkie toczyły się po policzkach starego. Prędkim ruchem za koszulę sięgnął, w ręku mu zaszeleściły papierki, ku leżącemu nachylił się i wyprostował się natychmiast.
535— Bolsz nie hreszy! — powtórzył i z naleganiem, ze strachem jakby kilka razy wymówił:
536— Idzi… Idziże… chuczej[184] idzi…
537I po sekundzie dokończył szeptem:
538— Z Bohom!…[185]
*
539Noc, Natura, BłądzenieNa dworze było bardzo ciemno, niebo chmurami usłane nie świeciło ani jedną gwiazdą, wiatr posuwiście hasał, wirującymi słupy wzbijał się w górę, gamami szumów, jęków, gwizdań śpiewał w głębokiej kotlinie, na której dnie leżał szeroki szlak zamarzłej rzeki. Nisko, nad samym szlakiem rzeki, posuwała się postać zupełnie samotnego człowieka. Na tle mdławej białości śniegu wydawała się ona cienką linią szybko przerzynającą grube, ale mniej od niej czarne ciemności. Wznoszące się ze stron obu wysokie ściany kotliny zmniejszały jego rozmiary. Można by myśleć, że była ona nieskończoną małością płynącą po morzu nieskończonej wielkości. Wielkie morza nocy i samotności obejmowały ją dokoła; zbałwanione, szumiące wichry zdawały się ją nieść po szerokim, dzikim, ponurym łonie natury, wobec której sił, gróźb i ogromu była ona kroplą, okruchą, ziarnem piasku, źdźbłem trawy upadłym na dno przepaści…
540Od rozciągniętego na wysokim brzegu rzeki łańcucha czarnych punktów drobnymi światłami pobłyskujących oddalał się prędko, prędko, aż zlał się z ciemnością i zniknął.
Przypisy
sukmanka — zdr. od sukmana; rodzaj płaszcza z sukna (szorstkiej wełny), daw. najczęściej noszonego przez chłopów. [przypis edytorski]
bednarz — rzemieślnik wyrabiający różne naczynia z drewna, w tym np. beczki. [przypis edytorski]
więcierz — pułapka na ryby, sieć lub kosz wiklinowy w kształcie długiego walca. [przypis edytorski]
statki (daw.) — sprzęty, narzędzia potrzebne do wykonywania pewnej czynności, zwł. naczynia kuchenne. [przypis edytorski]
dalbóg — dalibóg; wykrzyknienie potwierdzające prawdziwość słów (dosł.: niech Bóg da). [przypis edytorski]
turma (ros. тюрьма: więzienie, z niem. Turm: wieża) — daw.: więzienie, szczególnie carskie. [przypis edytorski]
pletnia (daw.) — pleciony bicz z bydlęcej skóry, narzędzie chłosty; tu: ilość uderzeń pletnią. [przypis edytorski]
gubernator — naczelnik guberni (ros. губерния), jednostki administracyjnej wyższego szczebla w carskiej Rosji i krajach przez nią zajętych. [przypis edytorski]
policmajster (ros. полицмейстер, z niem. Polizeimeister) — naczelnik policji w stolicy guberni lub innym większym mieście Rosji carskiej. [przypis edytorski]
stanowy (z ros. пристав становой) — okręgowy urzędnik policji w Rosji carskiej, sprawował władzę nad stanem (ros. стан), okręgiem policyjno-administracyjnym złożonym z kilku gmin; 2–3 stany tworzyły powiat (ros. уезд). [przypis edytorski]
wołostna kancelaria (ros. волостная канцелярия) — kancelaria zarządu gminy (ros. волость: gmina). [przypis edytorski]
Skidel — niewielkie miasteczko na Grodzieńszczyźnie, ok. 35 km na wsch. od Szczuczyna, w XIX w. podupadłe. [przypis edytorski]
surdut — rodzaj dwurzędowej marynarki męskiej, popularnej na przełomie XIX i XX w. [przypis edytorski]
Majesz szto iści? (białorus.) — masz co jeść? (tzn.: czy masz coś do jedzenia?). [przypis edytorski]
dandys — mężczyzna z przesadą dbający o strój i przestrzeganie form towarzyskich. [przypis edytorski]
Kab jemu kości pokruciło… Kab jego paralusz naruszył — Bodaj mu kości pokręciło… Bodaj go paraliż naruszył. [przypis edytorski]
A taki i tego kiedyściś matka (…) kołychała (gw.) — A jednak i tego kiedyś matka kołysała. [przypis edytorski]
horować (gw.) — pracować ciężko bez powodzenia, zmagać się z losem; harować. [przypis edytorski]
planipotent (gw.) — właśc. plenipotent: pełnomocnik, osoba upoważniona do działania w czyimś imieniu. [przypis edytorski]
urędnik (gw., z ros. урядник) — niższy stopniem policjant w carskiej Rosji; komendant gminnego posterunku. [przypis edytorski]
zaczynszczyk (ros. зачинщик) — ten, który zaczyna coś (zwykle nieakceptowalnego); podżegacz, prowodyr. [przypis edytorski]
Kab tych gubernerów (białorus.) — bodaj tych guwernerów; guwerner: prywatny nauczyciel i wychowawca domowy. [przypis edytorski]
wieczornica — daw. wieczorne spotkanie mieszkańców wsi, podczas którego wspólnie szyje się, przędzie itp., czemu towarzyszą śpiewy i opowieści. [przypis edytorski]
na przyszłego Piotra — na kalendarzowe święto św. Piotra, w liturgii prawosławnej obchodzone 29 stycznia, być może jednak chodzi o święto apostołów Piotra i Pawła obchodzone w kościele katolickim oraz prawosławnym 29 czerwca. [przypis edytorski]
na Jerzego — w dniu św. Jerzego, tj. w liturgicznym kalendarzu prawosławnym: 23 listopada, w kalendarzu katolickim: 23 kwietnia. [przypis edytorski]
Jedu, jedu, ni dorohi, ni śledu…. (białorus.) — jadę, jadę, ani drogi, ani śladu, konia biczem poganiam, na śmierć spoglądam. [przypis edytorski]
Pełen chlewiec białych owiec, odin baran bleje (białorus.) — pełen chlew białych owiec, jeden baran beczy. [przypis edytorski]
Maleńkaja, czornieńkaja, wsiu kołodu woroczaje (białorus.) — malutka, czarniutka, całą kłodę wywraca. [przypis edytorski]
dyfterytis — dyfteryt, błonica gardła, niebezpieczna choroba zakaźna, występująca najczęściej u dzieci, prowadząca do ogólnego zatrucia organizmu. [przypis edytorski]
Oj, woły moje, da połowyje… (białorus.) — Oj, woły moje płowe, czemuż nie orzecie? Oj, lata moje, lata młode, czemu marnie płyniecie? [przypis edytorski]
Kab wołom moim da pasza była… (białorus.) — żeby moje woły paszę miały, to by poorały, żeby w moich latach rozkosz była, to by pohulały. [przypis edytorski]
Oj, zyjdzi, zyjdzi, jasny miesiaczeńku… (białorus.) — Oj, wzejdź, wzejdź jasny miesiączku, jak młyńskie koło, wyjdź dziewczyno, serce jedyne, przemów do mnie słowo. [przypis edytorski]
Jak mnie do ciebie wyjści… (białorus.) — jak mi do ciebie wyjść, do ciebie mówić, kiedy ludzie śmieją się, że mnie z tobą żyć nie pisane (dosł: mnie z tobą nie żyć). [przypis edytorski]
U polu krynica… (białorus.) — w polu krynica, z niej woda sączy się, młody chłopak, wielki nicpoń. Robić nie chce, ani pracować, tylko pić, hulać, namawiać dziewczęta. [przypis edytorski]
Taki i tego kiedyściś matka na rękach swoich nosiła i kołysała (reg.) — przecież i tego kiedyś matka na rękach swoich nosiła i kołysała. [przypis edytorski]