Wincenty Korab-BrzozowskiWęglem smutku i zgryzoty
II
1Nad szmerem strumieni
Skonały niezabudki;
W łanach zbóż — bławaty;
W mrocznych lasów zieleni —
5Białe smutki
Konwalii.
A Zachód wieczorny się pali
W ogrodzie, kędy
[1] lilia czysta
W rezygnacyi —
10Swoje pierścienie obwija,
Żałobna i promienista…
Zachód wieczorny się pali
I nie będzie księżyca i gwiazd na firmamencie:
Ogień Zachodu i zmierzchy,
15W jakimś szalonym zamęcie
Pokryją kirem drzew wierzchy —
I będą cyprysy;
Ubiorą w szkarłaty
Kwiaty —
20I będą róże;
Spadną tumanem krwi, legną w popiele —
I będą maki;
I, dziwnym czarem ich —
III
25Żadna z mych pieśni nie dobiegnie końca:
Ogród mój więdnie bez promieni słońca,
I oto idę, z bólem na dnie czaszki,
Po chłodnych ścieżkach, gdzie, jak złote blaszki,
Szeleszczą liście. Czasem, skądś z ustroni,
30Powionie zapach, lecz to echo woni,
Subtelne
de profundis[3] późnych kwiatów:
Nie masz jaśminów już, ni róż szkarłatów!
Niekiedy na gałęzi nagiej drzewa
Jakiś usiędzie ptak, krótko zaśpiewa
35I odlatuje… Jak puste gospody
Chylą się drzewa, na wybrzeżu wody.
A serce bije, dusza tęskni — za czem?
Wodotrysk zrywa się i spada z płaczem…
Szlachetne oczy, które zachwycała
40Jasnoróżowa biel żywego ciała,
Spojrzenia teraz zamieniają z Parką
[4]…
Oh! jak miłości czas przeminął szparko!
Z złamaną strzałą Eros
[5], wyczerpany,
Leży u zimnych stóp jałowej Diany
[6].
45Niebo się krwawi na krańcach zachodu;
Mroki ogarną wnet obszar ogrodu —
I oto dążę, gdzie mnie nikt nie czeka,
Wlokąc za sobą smutny cień — Człowieka.
VIII
RozstanieA więc na zawsze żegnasz mię? To dobrze.
50Pokój niech będzie z tobą, piękna pani.
Czy z tobą rozstać się boleśnie rani?
Z żyjących jestem: wszystko zniosę chrobrze
[7].
Oto jest pierścień, odbierz. Kamień złoty
Jak lustro w ramie srebrzystej majaczy;
55Oto są listy, mówiące inaczej
Niźli twe usta… Stylistyczne zwroty.
Nie szydzę, pani. Wierzyłem niezłomnie
W wszystkie twe słowa: «Kochaj mnie wieczyście!
Wiosna! Na drzewach, patrz, pachnące liście!
60Wiatr szumi! Słońce świeci! O, pójdź do mnie!»
Lecz nim odejdziesz, pozwól, w twoje oczy
Raz jeszcze spojrzę. Ich czarem spowity,
Mówiłem zawsze: «Żywe chryzolity
[8],
Lśniące w głębinach miłosnej roztoczy…».
65Lecz nim odejdziesz, pozwól, niech popieszczę
Twoje przesłodkie, rytmiczne kolana,
Niechaj zmysłowe zaśpiewam hosana!
Na twoim łonie, gdzie jest blask i dreszcze!
I myśleć, że tam jakieś bezimieńce
70Wtargną do twojej piękności świątyni,
I pośród tłumu, tej ducha pustyni,
Zgasną na twoim czole — moje wieńce!…
O, żegnaj, żegnaj! Odsunę wrzeciądze,
Otworzę wrota serca, gdzie, wśród mgławic
75Szumnej purpury, lśnią pęki błyskawic
I w harfę życia dzwonią moje żądze!
Odejdź! Ostrożnie! Zapalę płomienie,
Bo ciemność nocy głęboko się szerzy —
A ty w dół idąc ze szczytów mej wieży,
80Potknąć się możesz i runąć w bezdenie
[9]…
XI
Dziś jak i wczoraj, przeminął czas smutnie,
Jałowo, niby pusty wiatr jesienny,
Co wonny ogród obdziera okrutnie.
A stan goryczy ten trwa, wciąż niezmienny,
85Od dawien dawna już!… Jestem w żałobie…
I oto piszę wyraz «Bezimienny»
Na progu życia swego jak na grobie.
XIII
Mówiłem ciągle: Jutro zrobię —
Ale dotychczas nie zrobiłem…
90Bezdomnym będę nawet w grobie,
A życia jasny dom — straciłem…
XV
Może dzwoniono, a ja nie słyszałem?
Może wołano, a ja byłem we śnie?
A na żywota tle opustoszałem
95Widnieje napis, płonący boleśnie:
Może dzwoniono? lecz nie usłyszałem…
Może wołano? a ja byłem we śnie…
XVII
Ja uwięziona w lochu
I smutna jak ballada,
100Anielska lilia blada
Kwitnąca w mroku.
Nie widzę już błękitów,
Ni słońca, ni księżyca;
Zakryłam swoje lica,
105Rodzica smętnych.
A czasu wciąż bezmiary,
Na mą zbolałą głowę,
Długie godziny nowe
Sypią jak popiół.
110I legnę pośród prochu,
I skończę jak ballada,
I jako lampa blada
Zgasnę o zmierzchu…
O ty, co z życia zdroju
115Pić idziesz rozkosz karła,
Przechodniu! patrz, już zmarła…
Może twa dusza?