Spis treści
-
Od autora
- I. Dzwonek szkolny
- II. „Knot”
- III. „Zabacuł”
- IV. Prymus-lizus
- V. O chłopcu, co sypiał w trumnie
- VI. Artyści klasowi
- VII. Nauczyciel starej daty
- VIII. Dawid i Goliat
- IX. „Stancje”
- X. Kąpiele i katastrofy
- XI. Dzień chrabąszczowy
- XII. Poeta
- XIII. Chora noga
- XIV. Szkoła i klasztor
- XV. Kuracja mleczna profesora Jastrebowa
- XVI. Mali bohaterowie
- XVII. Nowy zwierzchnik
- XVIII. Ostatnie zebranie
- Alkohol: 1
- Ambicja: 1 2 3 4
- Bieda: 1 2
- Bohaterstwo: 1 2 3 4
- Bunt: 1
- Chłop: 1
- Choroba: 1 2 3
- Cmentarz: 1
- Dom: 1
- Dorosłość: 1 2
- Duch: 1
- Dzieciństwo: 1 2 3
- Dziecko: 1
- Dźwięk: 1 2 3 4
- Głupiec: 1 2
- Grzech: 1
- Grzeczność: 1
- Hańba: 1
- Imię: 1 2 3
- Interes: 1
- Jedzenie: 1 2 3 4
- Jesień: 1
- Kaleka: 1 2
- Kara: 1 2 3 4 5 6
- Kłamstwo: 1 2
- Kondycja ludzka: 1 2
- Konflikt: 1
- Krzywda: 1
- Ksiądz: 1 2 3 4 5
- Książka: 1 2
- Kwiaty: 1
- Lato: 1
- Lekarz: 1 2 3
- Łzy: 1
- Małżeństwo: 1
- Melancholia: 1
- Nauczyciel: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16
- Nauka: 1 2 3 4 5 6 7
- Niebezpieczeństwo: 1
- Niemiec: 1
- Obcy: 1
- Obowiązek: 1
- Obrzędy: 1
- Obyczaje: 1 2 3
- Odwaga: 1
- Ofiara: 1
- Ogród: 1 2 3 4
- Oko: 1
- Opieka: 1 2
- Patriota: 1
- Pieniądz: 1
- Pijaństwo: 1
- Plotka: 1 2
- Poeta: 1 2 3
- Poezja: 1 2 3 4
- Pokora: 1 2 3
- Pokusa: 1
- Pozycja społeczna: 1 2 3 4
- Przemiana: 1
- Przemoc: 1 2 3 4 5
- Przestrzeń: 1
- Przyjaźń: 1 2 3 4 5 6
- Przysięga: 1
- Ptak: 1 2
- Religia: 1 2 3 4
- Rosjanin: 1 2 3
- Rzeka: 1
- Samotność: 1
- Siła: 1 2
- Sługa: 1
- Smutek: 1 2 3
- Spotkanie: 1
- Spowiedź: 1
- Sprawiedliwość: 1
- Starość: 1 2
- Strach: 1
- Strój: 1 2 3 4
- Szaleniec: 1
- Szkoła: 1
- Szlachcic: 1
- Śmiech: 1 2
- Śmierć: 1 2 3
- Świt: 1
- Tajemnica: 1
- Taniec: 1
- Trup: 1
- Uczeń: 1 2 3
- Urzędnik: 1
- Walka: 1 2
- Wiosna: 1 2
- Władza: 1 2
- Woda: 1
- Wspomnienia: 1 2
- Zabawa: 1 2 3 4
- Zabobony: 1
- Zazdrość: 1 2
- Zdrada: 1 2
- Zdrowie: 1
- Zemsta: 1 2
- Żona: 1
- Żyd: 1
uwspółcześniono pisownię wielką/małą literą: żyd, żydówka > Żyd, Żydówka; Reformaci, Jezuici, Benedyktyński > reformaci, jezuici, benedyktyński;
pisownię joty: opozycyą > opozycją; deklamacyę > deklamację; lekcyi > lekcji; lekcyj > lekcji; gwardya > gwardia;
pisownię skrótów: i t.d. > itd.; Napoleona I-go > Napoleona I;
pisownię z/s, s/sz: wązkiej > wąskiej; rzeźki > rześki; z poza > spoza; mustrując > musztrując;
pisownię łączną/rozdzielną: zarazbyśmy siedli > zaraz byśmy siedli; wkońcu > w końcu; to-ci dopiero > to ci dopiero; z poza > spoza; Niewiadomo > Nie wiadomo; niema > nie ma;
fleksję: ze srebrnem oszyciem > srebrnym; z gołemi głowami > gołymi; w niem > w nim; przez uczni > przez uczniów;
składnię/rekcję: Wszystkie pięć klas milczały jak zaklęte. > …milczało…
pisownię ó, u, o: Jakóba > Jakuba;
interpunkcję: Mimo, że > Mimo że; Tamci, to niby nowozaciężni rekruci > Tamci to; Mimo to nazajutrz zaraz po pauzie, Kozłowski został „wypukany” z klasy. (usunięto przecinek); itp.
pisownię wielką/małą literą w zdaniu: Co to, tatusiu?… od czego to?… Skąd się to się tam wzięło > — Co to, tatusiu?… Od czego to?… Skąd się to tam wzięło?…; — Tatusiu kochany! — niech nam tatuś powie!… > — Tatusiu kochany! — Niech nam tatuś powie!…; Ojciec przesunął ręką po oczach — może mu się czym zaprószyły? — potem westchnął głęboko i rzekł drżącym głosem > Potem;
pisownię ę/en: centkach > cętkach; uwspółcześniono pisownię: bohatyra > bohatera;
mię > mnie; stronnicę > stronicę; popr. błąd źródła: widziecie > widzicie; ucałować te ręce, co tyle cudnych pieśni skreśliła! > … skreśliły!
Wspomnienia niebieskiego mundurka
Pamięci Bronisława Dembowskiego, towarzysza lat chłopięcych, urodzonego w Pułtusku, zmarłego w Zakopanem, te wspomnienia dni razem przeżytych poświęcam
Od autora
1Największą dla piszącego pociechą, a częstokroć i jedyną za pracę nagrodą, jest przeświadczenie, że jego książka zdobyła sobie życzliwość czytelników i w sercach ich przyjazne zbudziła echo.
2Tej pociechy doświadcza i tą nagrodą szczyci się autor Wspomnień Niebieskiego Mundurka, przygotowując do druku trzecie swej pracy wydanie.
3Radość największą sprawia mu myśl, że oto, dzięki serdecznej nici, nawiązanej pomiędzy autorem a czytelnikami zatarła się — przynajmniej ideowo — różnica dzieląca młodzież dzisiejszą od tamtej, która żyła, ślęczała nad książkami, swawoliła i pierwszych trosk o przyszłość swą doświadczała przed laty kilkudziesięciu.
4Gdy Wspomnienia ukazały się po raz pierwszy, młode pokolenie uczących się przygniatała jeszcze groza tylko co minionej epoki apuchtinowskiej[1]. Mimo że cisnąca nas wszystkich obręcz już się wówczas cokolwiek rozluźniła, nie można jeszcze było z zupełną swobodą kształcić się, mówić, myśleć, a co najważniejsze: postępować po polsku.
5Książkę przyjęto życzliwie, jako echo dni minionych i jako zwiastuna dni spodziewanych. Młodzież dowiadywała się z niej: jak to szkoła polska wyglądała, gdy Hurków, Hurkowych i Apuchtinów[2] jeszcze nie było; tworzyła też sobie na jej podstawie obraz jutra, w którym tej znienawidzonej zgrai rusyfikacyjnej już nie będzie.
6Niebo nad Polską różowiało — jednak dzień wyglądany długo się nie ukazywał, budząc w sercach i umysłach dręczący niepokój. I bywały chwile, gdy w dusze padał lęk, że może wschodu słońca nie doczekamy…
7W innych warunkach ukazuje się niniejsze Wspomnień Niebieskiego Mundurka wydanie. Zorza wolności rozpostarła się szeroko nad naszymi głowami — wybuchu słonecznego blasku spodziewamy się lada dzień, lada chwila…
8Być może, iż gdy ta książka rąk waszych dojdzie, już słońce będzie stało wysoko, a jego promienie będą oświecały wolną, zwycięską, tryumfującą Polskę od końca do końca!
9Zmienione warunki pozwoliły autorowi do serii obrazków składających się na Wspomnienia wsunąć jeden jeszcze, na który w wydaniach poprzednich miejsca nie było.
10Obok profesorów łaciny, francuszczyzny itd. ukazuje się w tym nowym wydaniu nauczyciel języka rosyjskiego, wiernie z natury odmalowany. Niepodobny on zgoła do przedajnych[3] rusyfikatorów, katów dzieci i młodzieży, wampirów już nie tylko krew, lecz i dusze z ofiar swych wypijających, których wspomnienie dotąd jak zmora cięży nad nami.
11Jest i ów Jastrebow ofiarą — i ginie śmiercią niemal samobójczą, przeżarty melancholią oraz dziwacznym, chorobliwym marzycielstwem. Nie budzi nienawiści, raczej — politowanie.
12Mówiąc o swej książce i jej losach, nie mogę przemilczeć faktu, że do powodzenia Niebieskiego Mundurka przyczyniły się w znacznym stopniu przepiękne rysunki, którymi ozdobił go p. Konstanty Gorski. Moją wizję ludzi i spraw dawno zamarłych ucieleśnił on z odgadnioną[4] intuicyjnie prawdą, która mnie samego w podziw wprawiła. Do takiego wmyślenia się i wczucia w cudzą duszę zdolni są tylko wielkiej miary artyści.
13 1415
Ze starego kufra dzieci wyciągnęły i ojcu przyniosły kołnierz z sukna niebieskiego, oszyty[5] srebrzystą tasiemką.
16— Co to, tatusiu?… Od czego to?… Skąd się to tam wzięło?…
17Łzy, WspomnieniaOjciec wziął w ręce wąski, wypłowiały pasek, do oczu go przybliżył — długo wpatrywał się weń w milczeniu…
18Ciekawość dzieci jeszcze bardziej wzrosła.
19— Tatusiu kochany! — Niech nam tatuś powie!… My koniecznie chcielibyśmy się dowiedzieć!…
20Ojciec przesunął ręką po oczach — może mu się czym zaprószyły? — Potem westchnął głęboko i rzekł drżącym głosem:
21— To jest kołnierz od mojego mundura[6]…
22— Od mundura? — zdziwił się najmłodszy synek — To tatuś był w wojsku?…
23 24Dwaj starsi chłopcy wystąpili z opozycją.
25— To być nie może! StrójŻadna szkoła nie nosi mundurów niebieskich ze srebrnym oszyciem. Przecież znamy wszystkie: rządowe i prywatne.
26— Nie noszą dziś — nosiły pomiędzy rokiem 1860 a 1870, to jest wówczas, gdy wasz ojciec był takim, jak wy, uczniakiem…
27Chłopcy wyrywali sobie kołnierz, przyglądając mu się z nadzwyczajnym zajęciem[7]…
28— To musiały być ładne mundury?… — zauważył najstarszy.
29— Ładne. Skrajane „do figury”, zapinane na jeden rząd srebrnych, gładkich guzików, z małymi guziczkami przy rękawach. Czapki zaś były formy francuskiej, również niebieskie, z białą wypustką, z prostym daszkiem — takie, jakich dotąd wojsko francuskie używa.
30— To musiały być kiepy! — wyrwał się najmłodszy chłopiec, pierwszoklasista. — Nosili je „górale”.
31 32— No, wie tatuś: te sztubaki od Górskiego[8]!
33— Takie czapki nie nazywają się kiepy, lecz kepi. Tamte różniły się od dzisiejszych tym, że były miękkie i dawały się najrozmaiciej na głowie układać. Przywdziewał je też każdy inaczej — nieraz bardzo fantastycznie.
34Chłopcy starali się wyobrazić sobie, jak wyglądał ich ojciec w niebieskim kepi. Ale trudno im było przedstawić go sobie bez wąsów, z gładką, rumianą twarzą, bez siwiejących na skroniach włosów…
35Ojciec tymczasem nie przestawał wpatrywać się w wypłowiały kołnierz, oczy zaś jego musiały być wciąż zaprószone, bo je przecierał nieustannie, najpierw dłonią, później chusteczką…
36Nagle szepnął z nowym westchnieniem:
37— Ach, gdyby ten kołnierz umiał mówić!…
38— To co?… to co, tatusiu?… — wykrzyknęli pytająco wszyscy trzej chłopcy.
39— To opowiedziałby wam swoje wspomnienia, które by was niezawodnie zajęły…
40— Ba!… — westchnął smutno średni chłopiec — nie tylko kołnierz, ale nawet cały mundurek tej sztuki nie dokaże…
41— Ale może dokazać jej tatuś, który w tym mundurku chodził! — osądził spokojnie najstarszy.
42Ojciec przygarnął do siebie swą „trójkę hultajską”.
43— Więc ciekawiście naprawdę „wspomnień niebieskiego mundurka?”…
44— Jeszcze jak, kochany tatusiu!… Zaraz byśmy siedli i słuchali…
45— No, to wam je opowiem. Albo lepiej — po namyśle dodał — napiszę.
46…Z tej rozmowy i z dotrzymanego przez ojca przyrzeczenia powstały poniższe obrazki.
I. Dzwonek szkolny
47Dźwięk— Dendele!… dendele!…
48ŚwitMiasteczko[9] śpi jeszcze, nakryte mgłą, jak pierzyną. Godzina zaledwie siódma. W końcu października nie wszyscy o tej porze wstają do pracy, czynią to tylko ci, co muszą: rzemieślnicy, sługi, uczniowie.
49UczeńGłos dzwonka z trudnością przedziera się przez mgłę. Jednak dolatuje gdzie trzeba. Świadczą o tym migające tu i ówdzie w oknach blade płomyki świec — łojowych. Stearyny oszczędni obywatele używają tylko „od wielkiego dzwonu”: szkoda jej dla dzieciaków, które w tej chwili z pośpiechem nadzwyczajnym parzą sobie usta gorącą kawą, wpychają do tek książki, jabłka, kajety[10] i obwarzanki, „przepowiadając” jednocześnie na cały głos: katechizm, gramatykę polską, deklamację łacińską i geografię.
50— Dendele!… dendele!… dendele!…
51Dzwonek odzywa się to głośniej, bardzo głośno nawet, jakby krzyczał na opieszałych z gniewem i niecierpliwością; to znów ciszej, nawet zupełnie cicho, jakby mu sił brakło lub sam w drzemkę zapadał…
52SługaW szarym świetle poranku przebiegają w różnych kierunkach, z koszykami i bez koszyków, boso i w przydeptanych pantoflach, rozczochrane, na pół senne służące.
53— Kasiu! czy to ju drugi raz dzwonili?
54 55— Nie gadaj! — tociem na własne uszy słyszała…
56— Słyszałaś, ale segnaturkę[11] u refermatów[12].
57— Śpieszajta! paniczowi bułków na gwałt trzeba!
58— Ojoj! wielka rzecz! Może zaczekać. I tak Judkowa jeszcze nie upiekła.
59— Upiekła. Lećta duchem do Żydówki.
60 61 62Żyd, JedzenieKilka dziewuch pędzi w stronę wąskiej uliczki, zamieszkałej przez Żydów. Jest tam jeden mały, krzywy, w ziemię zasunięty domek, nad którym zawsze o tej porze unosi się, to prosta jak obelisk, to maczugowato u góry rozszerzająca się, to rozpryśnięta, jak fontanna, to spiralnie skręcona, to wreszcie jakby przełamana i w dół spadająca kolumna burego dymu. W tym domku mieszka Judkowa, główna karmicielka „studentów”, których nazywa „skubentami”, najpierwsza na całe miasteczko obwarzankarka, przez nikogo nie prześcignięta twórczyni obwarzanków „groszowych”, „plecionych”, „jajecznych” oraz „chał[13]”, „makagig[14]” i słodkich „mac”, cynamonem osypywanych.
63Dźwięk— Dendele!… dendele!… dendele!…
64Po pięciominutowym odpoczynku dzwonek, z nową siłą i z wyraźną już złością, krzyczy na spóźniających się. Krzyczy długo, zajadle — potem w największym paroksyzmie gniewu urywa w jednej chwili, jak człowiek, który głośno i namiętnie spierając się, nagle machnął ręką, odwrócił się — odchodzi…
65Kto mowę dzwonków rozumie, w tym dzwonieniu słyszał wyraźnie:
66— Nuże, leniuchy, ospalcy, próżniaki! Czyż się was dziś nie dowołam? Piersi zrywam, serce ledwie mi nie pęknie, a wy nic! Śpiesznie, rzucajcie wszystko, przybywajcie, bo inaczej… Zresztą — jak się wam podoba! Możecie zwlekać, spóźniać się, nawet wcale nie przychodzić… Nic mi do tego. Ale wiedzcie, że was czeka „pałka” z pilności, zamknięcie w ciemnej izbie przy kancelarii, rozmowa w cztery oczy z inspektorem, ze stróżem, może nawet wysyłka bezterminowa „na grzyby”… W końcu — dajcie mi pokój[15]. Mam was dosyć!
67Na ulicach zaniebieszczyło się od mundurków granatowych. Z kamienic i kamieniczek, z drewnianych, oparkanionych[16] dworków, z kletek ledwie kupy się trzymających, wybiegają malcy i wyrostki. Podążają w jedną stronę, potrącając się, wyścigając.
68Na rogu ulicy dwóch się spotkało — przez resztę drogi biegną obok siebie cwałem, rzucając słowa oderwane…
69 70 71 72 73 74 75— Nie gadaj! Ja się znam na dzwonku!
76 77— Inspektor pewnie się wścieka…
78Już nie biegną, ale pędzą. Dobiegli zdyszani do szkoły. Ledwie wśliznęli się na korytarz, kulawy Szymon zatrzasnął za nimi z łoskotem ciężkie, okute drzwi, wiodące razem do szkoły i do klasztoru.
79Mają tylko tyle czasu, ile trzeba na zrzucenie płaszczów, zawieszenie czapek na kołkach, wsunięcie tek we właściwe przegródki.
80Już w długim korytarzu, łączącym szkołę z kościołem, formują się pary. Pierwsza klasa w samych mundurkach, z gołymi głowami, stoi gotowa do marszu; druga klasa wysypuje się na korytarz; trzecia wychyla się z otwartych drzwi, czekając na swą kolej; czwarta, bez zbytniego pośpiechu, szykuje się do wyjścia; piąta — same filozofy z rękoma w kieszeniach, z golonymi scyzorykiem brodami — wygląda przez okna obojętnie, po stoicku[17] poświstując lekko, jakby jej ten ruch wcale nic dotyczył.
81Profesor Salamonowicz, ruchliwy, nerwowy, biega szybko w prawo i lewo, na górę i na dół, do wszystkich klas zaglądając, do pośpiechu nagląc. Profesor Izdebski, poważny, zatabaczony[18], w granatowym fałdzistym, szeroko rozpostartym płaszczu z peleryną, z podciągniętymi wysoko, dla oszczędności, nogawicami, sunie środkiem korytarza, między dwoma rzędami mundurków, kołysząc się lekko na dużych, płaskich stopach, w obuwiu z grubej, juchtowej[19] skóry, ze startymi doszczętnie napiętkami[20]. Nosowym, przyciszonym głosem strofuje malców, rzucając im co chwila swe ulubione hasło:
82 83Religia, ObrzędyW kilka chwil później, długim, półciemnym korytarzem, na kształt długiej, niebieskiej, o srebrnych cętkach liszki[21], posuwa się cała szkoła, szeleszcząc rytmicznie stopami. Wpłynęła bocznym wejściem do kościoła i skupiła się w prawidłowych czworobokach tuż przy prezbiterium[22], dla wysłuchania „mszy studenckiej”, odprawianej przy wielkim ołtarzu codziennie, z wyjątkiem miesięcy zimowych, przed lekcjami.
84Pod wysokim sklepieniem, w zagłębieniach ołtarzy, na chórze, zawsze pełnym mroku, czają się jeszcze resztki nocy i snu. „Nowozaciężnym” pierwszoklasistom, niewyzwolonym całkowicie z dziecinnych, domowych przyzwyczajeń, kleją się jeszcze oczy. Ale zabłysnęły w ołtarzu światła, ozwał się miły głos księdza prefekta: „Introibo ad altare Dei”[23], trzecioklasista w białej komeżce, służący do mszy, uderzył mocno w dzwonek, zagrzmiał z góry akord organowy — noc i sen pierzchają pokonane…
85SzkołaW poważnym milczeniu szli uczniowie na mszę; powracają z gwarem głośnym, który głucho tętni pod niskim sklepieniem korytarza. Szybko zajęli swe miejsca, rozkładają hałaśliwie książki i kajety. Każda klasa zmienia się na chwilę w ul brzęczący. Potem wchodzą nauczyciele — wszystko zapada w ciszę. Rozpoczyna się pierwsza lekcja, „od ósmej do dziewiątej”.
86Dzwonek spełnił, co do niego należało. Kilku maruderów pozostało za drzwiami, ale dwustu kilkudziesięciu chłopców klęczy przykładnie w ławkach, powtarzając zmieszanym chórem: „Przyjdź, Duchu Święty, napełnij serca nasze…” Zaraz potem, na dole i na górze, spoza drzwi zamkniętych dochodzą stłumione głosy nauczycieli, mocniejszy od innych wywołuje donośnie:
87— Bagiński, Batogowski, Bellon, Brudzyński, Ciaputowicz, Dąbrowski, Dembowski, Demianowicz, Elżanowski, Gadomski, Gembarzewski, Gomulicki…
88Dzwonek zrobił swoje — teraz może odpoczywać do godziny drugiej, o której znów będzie wzywał niesforną gromadkę na dwie lekcje poobiednie. Odpoczynek dłuższy, prócz świąt, „galówek” i ferii, miewa jeszcze we środy i w soboty. W te dni dzieci nie przychodzą już po obiedzie do szkoły.
89Poczciwy, czujny, niezmordowany dzwonek! Ileż pokoleń budzi wytrwale z gnuśnego lenistwa do modlitwy i nauki, dwóch największych skarbów życia, bez których nie można ani szczęścia zdobyć, ani zostać człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu!
90Mieszka ten dzwonek wysoko, na jednej z wież kościoła, dziś benedyktyńskiego, a który wcześniej, przez dwa stulecia blisko służył jezuitom. Kto ma dobre oko, dojrzeć go może w dzień jasny przez jedno z wąziutkich, do strzelnic podobnych okienek. Jest wysmukły, jak kleryk w obcisłej sutannie, a od starości już nie zielony, lecz czarny. Przypomina kruka, dożywającego dni swych w niedostępnym gnieździe.
91Kto wie, czy nie ten sam dzwonek przed dwustu kilkudziesięciu laty budził i do rzeczywistości przywoływał pewnego, skłonnego do marzeń, zawsze zamyślonego młodzieńczyka, owego małego z ostrym, wyrazistym profilem „Matyjaszka”, z którego wyrosnąć miał głośny na całą Europę Mateusz Sarbiewski[24]?
92Kto wie, czy rześki i skoczny rytm tego dzwonka nie rozweselał ongi[25] uszów księdza Piotra Skargi[26] i księdza Jakuba Wujka[27], którzy w tych murach długie chwile przemodlili i przemyśleli?…
93Starość, WspomnieniaTo pewne, że widuje się niekiedy starców drżących, którym się „na drugie stulecie zabiera”, jak dzwonek ów usłyszawszy, stają w miejscu, prostują się i szyję wyciągają, niby wierzchowiec kawaleryjski na głos trąbki wojskowej. Potem uśmiech rozszerza ich szczęki bezzębne, w przygasłych oczach żywy płomień błyska. Machając rękoma, niby ptaki ciężkie, silnym rozmachem skrzydeł pomagające sobie do lotu — próbują biec na równi z uczniami w stronę gmachu szkolnego. Nogi im się splątały — przystają zdyszani…
94— Nie zdążymy… — seplenią. — Ksiądz rektor znów nam złą notę postawi…
95I pomarszczone ich twarze osmucają się tym samym wyrazem zmartwienia, jaki miały przed osiemdziesięciu kilku laty w podobnym wypadku…
96Kondycja ludzka, Cmentarz, DźwiękNie tylko ucząca się dziatwa, ale razem z nią jej ojcowie, dziadkowie i pradziadkowie słuchają dzwonka benedyktyńskiego, jak starego, dobrego przyjaciela i ochmistrza[28].
97Kto urodził się w miasteczku i kto w nim umiera, temu jest ten dzwonek nieodstępnym przez całe życie towarzyszem.
98Więc być może nawet, że gdy w ciche, błękitne poranki głos dzwonka dopływa aż do krańców miasta, gdzie na zielonym wzgórzu ponad Narwią[29] szarzeją, bieleją i złoceniami migocą krzyże i kamienie nagrobne — dreszcz miły przenika prochy praojców, co tam od niepamiętnych czasów snem nieprzespanym zasypiają…
99Na cmentarzu staje się prawie wesoło, gdy pomiędzy groby wpada w podskokach rześkie, pobudliwe, jakby roztańczone:
100— Dendele!… dendelel… dendele!…
II. „Knot”
101— Proszę pana! Gdzie tu jest pierwsza klasa?
102— To ci dopiero głupi! Stoi przed klasą i o klasę pyta!
103Przy tych słowach zapytany, chłopiec jedenastoletni, ujmuje za kołnierz pytającego, malca o rok niecały młodszego od siebie, i otworzywszy drzwi, wpycha go do środka. Malec wpada jak kartacz[30] na środek klasy, pełnej wrzasku, tupania nóg i nieopisanego zamętu. Ten hałas, w połączeniu z piaskiem, którym wysypano podłogę oraz zbyt długimi i zbyt szerokimi na „wyrost” uszytymi spodenkami, przyprawia go o utratę równowagi. Przewraca się, upuszczając tekę, z której wysypuje się trochę książek i wielka ilość „prowiantu”…
104Sześćdziesięciu chłopców wybucha śmiechem i krzykiem. Malec podnosi się zaczerwieniony, kurzem okryty — do przewodnika swego się zwraca.
105— Dziękuję panu! — mówi, kłaniając się pokornie.
106 107Tamten pomaga mu wspaniałomyślnie zbierać książki, jabłka, serdelki; potem skierowywa[31] go pod ścianę i pcha przed sobą w stronę ostatnich rzędów ławek. Po drodze wybębnia mu pięścią marsza to na jednej, to na drugiej łopatce.
108Znaleźli z trudnością wolne miejsce. Protektor sadza na nim protegowanego, objaśnia, gdzie się chowa tekę, i przykazuje najsurowiej, żeby ławki nie rżnął scyzorykiem, gdyż za to „biją”.
109— A jak wejdzie inspektor, wstać, milczeć i słuchać.
110— Dziękuję panu… — kłania się znów malec uprzejmie.
111Tamten szczypie go w ramię ze złością.
112— Nie nazywaj mnie, knocie, „panem”. W sztubie[32] nie ma żadnego państwa. Wszyscyśmy koledzy i kwita! Mów do mnie po prostu: ty.
113 114Dzieciństwo, Pozycja społeczna, DorosłośćMalec jest zadowolony. Sadowi się wygodnie, uśmiecha sam do siebie. Zaraz też zanurza rękę do teki, wydobywa bułkę z serem, i zaczyna spokojnie zajadać, wodząc oczyma po ścianach i suficie. Towarzysze zdają się go mało obchodzić — oprócz tego, co go tu wprowadził, nazwał dwukrotnie „głupcem” i „knotem”, i dla którego uczuwa nadzwyczajną sympatię połączoną z szacunkiem.
115— Musi to być jakaś „starsza osoba” — myśli, żałując, że go już nie ma przy sobie.
116Tamten zaś nie może wytrzymać na jednym miejscu. Wszędzie go pełno. Przebiega z ławki do ławki, musztrując małych, zalęknionych nowicjuszów; jednym wskazuje miejsca, innym zapina guziki u mundurów, innym jeszcze podsuwa pięść pod brodę, zalecając, żeby się prosto trzymali. To znów wskazuje na katedrę[33], przesuwa stolik, fotel, chusteczką kurz strzepuje. Za chwilę jest już przy tablicy, rysuje kredą olbrzymią głowę, ściera rysunek rękawem, a gąbką nos uciera — co wywołuje hałaśliwą wesołość w grupie przyglądających mu się malców. Wreszcie porzuca wszystko i przyskoczywszy do najbliższego towarzysza, zaczyna mocować się z nim, jak siłacz cyrkowy.
117Z całego jego zachowania się widać, że uważa się w istocie za „starszą osobę”.
118Jest zresztą w klasie kilku takich jak on. Odbijają od tłumu nieśmiałych, niezgrabnych, niemądrze uśmiechających się pierwszoklasistów wielką pewnością siebie, minami zuchowatymi, ciągłą gotowością do bójki. Tamci to niby nowozaciężni rekruci; oni — stara gwardia. Już byli w ogniu, już proch wąchali. Znać to po ich twarzach, po mundurkach wytartych, po czuprynach, na których sterczą znamienne „wicherki”…
119 120Każdy z nich z wyższością i lekceważeniem patrzy na „knotów”, co dziś, w pierwszym powakacyjnym dniu szkolnym, zapełnili klasę.
121UczeńSzkoła nie jest wodą stojącą: przypomina raczej morze, które ma swe ciągłe, stałe przypływy i odpływy. Przy końcu każdego roku z piątej, najwyższej klasy odpływa nadmiar ruchliwej, niebieskiej fali, szukając dla siebie ujścia w gimnazjach gubernialnych, w kancelariach instytucji rządowych i prywatnych, na wsiach własnych lub cudzych, przy gospodarstwie. Początek roku wyrównywa[34] ubytek z nadpłatą. Z miasta i ze wsi, z domów urzędniczych i rzemieślniczych, z dworów, nawet z chat, słomą krytych, napływa świeża fala, szumna, hałaśliwa, nie umiejąca jeszcze posuwać się spokojnie równym, prawidłowo wykreślonym łożyskiem…
122StrójBoże! Jacyż są śmieszni ci nowicjusze w swych workowatych mundurkach, w za długich, zawiniętych u dołu spodenkach, z włosami spadającymi na ramiona lub przy samej skórze ostrzyżonymi (przy czym niewprawna ręka matki lub służącej usiała na ich głowach całe konstelacje gwiazd, słońc i księżyców), z wyrazem twarzy na pół wesołym, na pół płaczliwym, z niespokojnymi palcami, które muszą nieustannie coś skubać, czegoś dotykać, po czymś bębnić…
123Niektórym matki poprzypinały na tę uroczystość wielkie kokardy z kolorowej wstążki, wysuwające się spod kołnierza w sposób rażący. Zanim inspektor wyszarpnie i do kieszeni schować każe te „nadetatowe” dodatki, żartownisie szkolni (stara gwardia!) rzucają w nie czapkami wołając, że to… motyle, które nakryć, a potem na szpilkę wbić trzeba.
124Pół biedy jeszcze z tymi, co przeszli przez bakalarnię[35], gdzie nabrali choć cokolwiek szkolnej „tresury”. Ci umieją przynajmniej siedzieć prosto na ławce, patrzeć gdzie należy, obchodzić się porządnie z piórem i atramentem. Ale „wolontariusze”, przybywający wprost z dziecinnego pokoju, z izby czeladnej, z lasu, z pola, z podwórza wiejskiej zagrody, mogą zwierzchników szkolnych o rozpacz przyprawić!…
125UczeńJeden podczas lekcji usiadł tyłem do nauczyciela. Drugi, znudzony wykładem, przeciąga się i na cały głos ziewa. Trzeci położył głowę na książce i zasnął. Czwarty wytknął dwa palce i z całą szczerością zwierza się nauczycielowi, że „okropnie chce mu się jeść”. Piąty, wywołany do lekcji, wstać nie może, gdyż… urwał mu się guzik od spodni.
126Kara, Dziecko, Nauka, PrzemocZwłaszcza pierwszego dnia przedstawia się to wszystko przestraszająco. Jakaś masa bezkształtna i bezkarna, której, zda się, żadna siła nie potrafi wtłoczyć w porządną, wychowawczą formę. Oczy stale roztargnione, niespokojne, biegające w prawo i lewo, jak u myszy schwytanej w pułapkę; brzuchy wystające, piersi w tył cofnięte, ręce i nogi w ciągłych podrygach… Trzeba by geniuszu Napoleona I[36], żeby z tej „ruchawki[37]” utworzyć porządne, prawidłowe kadry, posłuszne głosowi dzwonka, rozkazom inspektora, upomnieniom nauczycieli, szanujące powagę kulawego Szymona, nieopalanej zimą „kozy[38]”, brzezinowych, giętkich, w wodzie deszczowej wymoczonych prętów…
127W praktyce rzecz przybiera formy o wiele prościejsze[39]. Po okresie wrzenia, burzenia się, rozpryskiwania, który trwa krócej lub dłużej, nigdy jednak granic pierwszego szkolnego kwartału nie przekracza, wrzątek zaczyna z wolna stygnąć, i płynny, iskrami sypiący metal układa się posłusznie w przygotowane zawczasu formy. Wybuchy fajerwerkowe zdarzają się i później niekiedy, ale już ogólnego porządku rzeczy nie są w możności[40] odmienić.
128Hałas nadzwyczajny, panujący dziś w klasie, stwierdza, że okres burzy trwa tu w całej pełni — ba! dopiero się rozpoczął…
129Naszego malca jednak nic on nie obchodzi. Rumiany tłuścioszek, usadowiony wygodnie w jednej z oddalonych ławek, spożywa swój ser z bułką z takim spokojem, jakby znajdował się gdzieś na skraju lasu, pod kępką brzóz lub sosenek.
130 131Imię, Spotkanie— Te, knot!…
132Nie wiadomo skąd, malec odgaduje od razu, że to o nim mowa.
133Zwraca się w stronę głosu, który płynie z wysoka, i widzi swego protektora, stojącego na wierzchu dwóch ławek, w postawie Kolosa Rodyjskiego[41], z ręką przyjaźnie ku niemu wyciągniętą.
134Nieprzełknięte jeszcze jedzenie nie pozwala tłuścioszkowi przemówić — oczyma tylko zapytuje: czego chcą od niego?
135— Nazywam się Kozłowski Karol! — krzyczy miniaturowy kolosik. — A ty, knocie?
136Malec zrozumiał, że tu idzie o rzecz ważną: o wzajemną rekomendację. Nie można jej uchybiać nawet wówczas, gdy się w tak niezwykłej formie odbywa. Więc, połykając z pośpiechem ser, najgłośniej jak może odpowiada:
137— Moje nazwisko: Mieszkowski Piotruś!…
138— Piotruś? — wrzeszczy tamten, starając się przekrzyczeć hałasujących w pobliżu kolegów. — Bardzo mi przyjemnie! Lubię pasjami Piotrusiów! Ściskam twą rękę, Piotrusiu!
139Przy tych słowach, potrząsa kilkakrotnie dłonią w powietrzu.
140W tejże chwili odwraca się, wymierza psztyczka w ucho najbliższemu koledze i zeskoczywszy, daje nurka pod ławkę.
141Okrągłe oczy Piotrusia Mieszkowskiego wyrażają zachwyt. Jest dumny z posiadania tak dzielnego kolegi…
142Hałas wzmaga się z każdą chwilą. Obawiać się można, że od grzmotliwego tupania zapadnie się podłoga, że szyby popękają od okropnego krzyku. Kładzie temu kres wejście inspektora.
143ObowiązekSama postać zwierzchnika i wyraz jego twarzy wzbudzają lęk. Niezbyt wysoki, ale gruby, z wielkim wystającym brzuchem, z dolną wargą wysuniętą, z wiecznym „marsem” na czole, przemawia krótko, głosem basowym, gniewnym.
144Chłopcy nic prawie nie rozumieją z jego przemowy. Powtarza się w niej nieustannie: obowiązek… obowiązek… obowiązek… Piękne i wzniosłe słowo! — Ale żeby do umysłów dziecięcych trafiło, musi występować w towarzystwie słów innych: prostych, serdecznych…
145W klasie staje się cicho — ale razem z ciszą pada na nią dziwna posępność. Iskrzące się wesołością oczy tracą nagle blask, z kilku piersi wydobywa się mimowolne westchnienie. Wszystkie twarze smutnieją.
146Dzieci czują instynktem, że w ich życiu zaszło coś przełomowego. Bywaj zdrowa, swobodo ptaszęca! Bywaj zdrów, „śnie złoty! śnie na kwiatach!” Pomiędzy dniem wczorajszym a dzisiejszym wyrósł nagle mur nieprzebyty, kamienny.
147A na tym murze czernieje groźnie słowo: Obowiązek.
148Grzech, Kondycja ludzka, DzieciństwoHa, pogodzić się trzeba z koniecznością!… Dzieciństwo trwać wiecznie nie może; życia samą zabawą wypełnić niepodobna. Już ksiądz prefekt w swej pierwszej nauce moralnej wspomniał, że za nieposłuszeństwo pierwszych rodziców cały rodzaj ludzki został skazany na pracę, że człowiek w ciężkim znoju chleb swój zdobywać musi…
149O Adamie! O Ewo! — Jakże was serdecznie te wszystkie niebieskie mundurki nienawidzą! O wężu, wężu przewrotny! Godny, żeby cię na środku klasy rozciągnięto i pozwolono kulawemu Szymonowi ćwiczyć aż do zdechnięcia!…
150Po odejściu inspektora odbywa się pierwsza lekcja — potem druga. Ale są to lekcje tylko z nazwiska[42]. Co chwila coś je przerywa: to przychodzi nowy uczeń; to stolarz wnosi nową ławkę; to któryś z nauczycieli wypukuje kolegę „na minutkę”, która przeciąga się do całego kwadransa; to przybywa stróż szkolny z kartką od inspektora; to matka jednego z „knotów” przybiega zdyszana niosąc chleb z zimną cielęciną, którego „nieboraczek zabrać zapomniał, tak się wyląkł dzwonka — bo toto jeszcze małe, delikatne i nie przywykło”…
151O dziesiątej zjawia się raz jeszcze inspektor i każe „knotom” iść do domu, nazajutrz zaś „punkt o siódmej” stawić się na mszę uczniowską, „nie spóźniając się ani na sekundę, gdyż punktualność to ich obowiązek, obowiązki zaś swe obowiązani są” itd.
152Gdy Karol Kozłowski przeciska się przez zatłoczony niebieskimi mundurkami korytarz, rozdając na wszystkie strony ukradkowe kuksańce, psztyczki, „gruszki stolarskie” i uszczypnięcia — ktoś pociąga go nagle z całej siły za połę…
153Ogląda się i spostrzega — Piotrusia.
154— Lubisz orzechy? — pyta malec, z miną pełną zarazem uprzejmości i zakłopotania.
155— Co nie mam lubić! — odpowiada tamten.
156— To przyjdź do mnie. Mam cały worek.
157 158— U Wojcieszkowej, na Starym Mieście, wpodle[43] reformatów.
159Piotruś wyraża się po prostu — cały jest pełen sielskiej prostoty. Czuć go bardziej dworkiem, niż dworem.
160Interes— Przyjdę! — zgadza się wyniośle Kozłowski i szybko odchodzi.
161Ale niebawem znów go ciągną za połę.
162— A co mi dasz za to? — dopytuje malec nie uważając sprawy za skończoną.
163 164 165— Nie, włosianka. Na wierzchu skóra prawdziwa.
166— Eeee!… Taka to nie bardzo odskakuje.
167Kozłowski, silnie już zirytowany, wybucha:
168— Patrzcie go! Knot jeden! Chciałby pewnie dętki albo lanki za swoje głupie orzechy! Możesz je schować dla siebie. Ty jeszcze, kochanku, nie znasz Kozłowskiego. Ja wcale twoich orzechów nie potrzebuję!
169Malec stoi przez kilka chwil w milczeniu.
170Twarz jego wyraża zupełne ogłupienie.
171— Jak nie, to nie! — przemawia wreszcie z flegmatyczną rezygnacją.
172I przełożywszy tekę z jednej pachy pod drugą, odchodzi z wolna w swoją drogę.
173Kozłowskiego zajęły tymczasem całkowicie wróble, których całe stadko zbiegło się do rozsypanego na ulicy obroku. Płoszy je swą teką, potem biegnie za spłoszonymi i pędzi je przed sobą, dopóki nie przefrunęły przez mur do ogrodu klasztornego.
174O Piotrusiu i jego orzechach zupełnie zapomniał.
175Do domu ma blisko, ale jak zawsze, nie idzie doń prostą drogą. W jednym miejscu przystanął, żeby przypatrzeć się mularzom[44], pracującym przy budowie nowej kamienicy; w innym, żeby wypytać przekupkę o cenę gruszek, jabłek, śliwek, pestek dyni i ziarn[45] słonecznikowych (kupować tymczasem nie chce — no i nie ma za co); w innym jeszcze, żeby postraszyć żydowskiego bachórka[46] i ucieszyć się, widząc jak pada, fikając gołymi, tłustymi nożynami…
176Nie wiadomo jak i kiedy znalazł się na moście staromiejskim. Wsparł się obiema rękoma o poręcz — wzrokiem melancholijnym ściga przepływające pod mostem fale.
177— Może wolisz miód? — odzywa się nagle za jego plecami głos dziecinny, nieśmiały.
178Jednocześnie wychyla się do niego pucołowata, rumiana twarzyczka z błyszczącymi poczciwie oczyma.
179To Piotruś, który od wyjścia ze szkoły nie porzucał swego protektora, łażąc za nim w odległości kilku kroków po uliczkach i zaułkach miasteczka…
180Na wspomnienie o miodzie Kozłowski oblizuje się.
181— A bo ty, knocie, masz miód?… — odzywa się sceptycznie.
182 183 184 185 186— Ba! Cóż z tego! — mówi, na wodę patrząc. — I tak wiem, że mi nie dasz!…
187 188Przyjaźń— Naprawdę dasz?
189— Co nie mam dać! I orzechów dołożę.
190Oczy Kozłowskiego nabierają nadzwyczajnego blasku. Błogo uśmiechnięty, rozrzewniony i oblizujący się, wpatruje się w malca, jakby nacieszyć się nie mógł jego widokiem.
191— Kiedy tak — wybucha wreszcie — to… będę twoim przyjacielem!
192— A ja twoim — jeżeli pozwolisz.
193 194Biorą się za ręce, potem za szyję i głośno, serdecznie się całują.
195— Przyniosę ci „gumy strzelającej” — dodaje rozrzewniony Kozłowski.
196 197 198 199— I wiesz co? — oświadcza na zakończenie starszy. — Nie nazywaj mnie odtąd Kozłowskim…
200 201— Mów do mnie po prostu: Koźle!
III. „Zabacuł”
202— To zrobił z pewnością Zabacuł!
203— Z tym Zabacułem wytrzymać już trudno!
204— Powiedzcie Zabacułowi, że klasa to nie stajnia.
205— Hej, Zabacuł! Zabacuł! może byś przyjść tu racuł[47]!
206Od razu poznaje się, że „Zabacuł” nie jest nazwiskiem. Nikt nazywać się tak nie może. I w istocie, nazwisko chłopca, na którego tak wołają, brzmi zupełnie inaczej, choć również niezwyczajnie: Księżopolczyk.
207Nauczyciel, Śmiech, ImięProfesor Luceński, nauczyciel języka francuskiego, wielki wykpisz[48], z upodobaniem przekręcający cudze nazwiska, odczytując listę uczniów mianuje tego „knota” coraz inaczej: Księży palczyk, Księży kolczyk, Książę Opolczyk, Konstantynopolczyk…
208Klasa, choć każde z tych przekręceń śmiechem głośnym przyjmuje, żadnego nie raczyła adoptować. Klasa ochrzciła knota samodzielnie, dając mu przezwisko: Zabacuł.
209Rozumie się, że to przezwisko nie powstało przypadkowo, że posiada swój właściwy rodowód.
210Chłop, Pozycja społeczna, SzlachcicStrójKsiężopolczyk jest synem ubogiego szlachcica zagrodowego, na pół chłopa. Jego ojciec wzbudził raz podziw wszystkich uczniów, przybywszy na dziedziniec szkolny podczas „pauzy”. Miał na sobie prostą włościańską[49] sukmanę[50], ale do jednej z pół tej sukmany była przyszyta maleńka blaszana szabelka — świadectwo otrzymanej niegdyś, od któregoś z królów polskich, nobilitacji[51].
211Młody Księżopolczyk, choć piastuje godność „knota”, jest sporym już, lat trzynastu, może nawet czternastu, wyrostkiem. SiłaWieś często przysyła szkole takich, niekiedy starszych, wychowańców. Spóźnili się z nauką, bo musieli ojcu pomagać w polu, w stajni, w lesie, w oborze.
212Zdrowi, krzepcy fizycznie, imponują z początku kolegom siłą ręki, zębów (podnoszą w zębach stolik, stojący na katedrze[52]), bark[53] (obnoszą po czterech naraz malców, siadających im na ramionach i plecach) — potem jednak, poznawszy, że siłą pięści nie można wywalczyć nie tylko nagrody i pochwały, ale nawet promocji, tracą humor, przygarbiają się, mizernieją… Wówczas też odbywa się w nich stanowczy przełom, o całej przyszłości stanowiący. Jedni, z zimną, żelazną, prawdziwie chłopską zawziętością zabierają się całą siłą do nauki, „kują” po całych dniach i nocach, nie wiedzą, co zabawa i odpoczynek, i w końcu — wyrastają na dzielnych co się zowie ludzi. Inni po prostu — rejterują.
213Znalazł się raz pomiędzy „knotami” wyrostek z wysypującym się już wąsem, wysoki, barczysty, z głosem dojrzałego już mężczyzny. Siedział na ostatniej ławce i kuł a kuł. Pomimo kucia, promocji nie otrzymał.
214Po wakacjach przyjechał i jako drugoroczny pierwszoklasista, znów zabrał się do „kucia” — z mniejszym już zapałem. Wąs mu tymczasem sypał się coraz gęściejszy i twardszy.
215Na Boże Narodzenie pojechał do domu — i już nie powrócił.
216— Co się stało z Mosakowskim? — wypytywali na wszystkie strony malcy. — Dlaczego Mosakowski do szkoły nie wraca?
217Nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
218Dopiero w połowie karnawału rzecz się wyjaśniła.
219Ten sam profesor Luceński, przyszedłszy na lekcję w dobrym humorze i zabrawszy się do czytania listy, przy nazwisku Mosakowskiego zatrzymał się, głową pokiwał…
220 221Małżeństwo— Ach, Mosakowski!… — westchnął profesor. — Nie zobaczymy więcej Mosakowskiego! Już po Mosakowskim… Parole[54]!
222— Co się z nim stało, panie pro…sorze? — zapytało kilku śmielszych, nie mogąc zapanować nad ciekawością i niepokojem.
223 224 225— A cóż! Nie chciał się gałgan uczyć, od gramatyki uciekał, do pisania słówek lenił się, do geografii nie można go było kijem nagnać — więc jego biedny, stary ojciec, rady żadnej dać sobie nie mogąc, wziął i…
226— I co? I co?… Niech pan prosor powie! Mój panie prosorze!
227Profesor wygarnął szczyptę proszku z maleńkiej, szylkretowej[55] tabakiereczki[56], zażył — palce o rudą perukę wytarł…
228Żona— I… ożenił go! — poważnie dokończył.
229Chłopcy otworzyli szeroko oczy i usta, nie wiedząc, co o tym sądzić. Byli zdziwieni i jakby przelękli. Wyobrażali sobie swego kolegę pod rękę z dojrzałą, poważną osobą płci żeńskiej, taką jak ich matki i babcie, i uczuwali żal nad jego losem. — Biedny chłopiec! — myśleli. — Nie wolno mu pewnie teraz ani w piłkę pograć, ani kozła wywinąć, ani wykrzywić się pociesznie, ani zapiać po koguciemu… „Poważna osoba płci żeńskiej”, którą on musi „żoną” nazywać, na krok go nie odstępuje, za wszelkie wybryki karci…
230Profesor Luceński dostrzegł i zapamiętał wywołane przez siebie wrażenie. Postanowił też posługiwać się nim w celach pedagogicznych.
231Nauczyciel, Przemoc„Knoty” mieli dziwnie twarde języki, nie pozwalające im na dobrą „pronuncjację[57]” słów francuskich. Profesora nadzwyczaj to drażniło. W zniecierpliwieniu uderzał swą grubą trzciną w stolik lub katedrę, budząc wielki strach między malcami.
232Najwięcej biedy było zawsze z wymawianiem dyftongów[58]: en, an. Przy nich też zawsze bambus profesorski wywoływał grzmoty, rozlegające się po całym budynku szkolnym.
233Profesor układał i wymawiać kazał zdania dziwaczne, służyć mające do gimnastyki języków.
234— L'enfant, en venant sentit le sentiment…
235Na dziesięciu malców, jeden zaledwie umiał nadać słowom brzmienie właściwe. Reszta wymawiała je tak:
236 237— Kapuściane głowy! — krzyczy profesor. — Drewniane języki! Krowy wam paść — parole!
238Najlepszą pronuncjację miał Szabuński, którego matka była madamą, to znaczy, utrzymywała dwuklasową pensję dla panien. I on jednak niezupełnie zadawalał[59] profesora.
239— Nieźle… parole!… nieźle — chwalił Luceński. — Ale daleko ci jeszcze, mój Szabasiński[60], do doskonałości. To trzeba wymawiać inaczej: nosowo… jak najbardziej nosowo… L'enfaaant!… sentimaaant!…
240Szabuński, żywy brunecik, był najśmielszy do profesora, który bywał u jego matki — miał się nawet podobno żenić z jego ciotką…
241Gdy Luceński popisywał się swym nosowym wymawianiem — on przerwał odważnie:
242— Panu prosorowi to łatwo — bo pan prosor ma nos zapchany tabaką[61]…
243Klasa — struchlała. Wypadek był niesłychany. Takie zuchwalstwo względem takiego nauczyciela!
244Luceński stał się na chwilę tak czerwony, jak jego peruka. Potem chwycił swą grubą trzcinę, z silnym rozmachem uniósł ją w górę i …
245I spokojnie położył na stoliku, obok kałamarza [62]i piasecznicy[63].
246Szeroka, wygolona twarz przybrała zwykły wyraz; na ustach pojawił się zwykły, lekko ironiczny uśmieszek…
247Profesor zanurzył dwa palce w kieszonce od kamizelki, wyjął małe, szylkretowe pudełeczko — otworzył je i Szabuńskiemu podsunął.
248— No — dobrotliwie wyrzekł — zażyjże i ty!… Dobra — parole!… Prawdziwa francuska — w sam raz do wymawiania dyftongów i spółgłosek nosowych…
249Szabuński ukłonił się, zażył tabaki, znów się ukłonił i czterokrotnie, raz po razu, kichnął. Koledzy czterokrotnie, raz po razu, krzyknęli mu: „na zdrowie!” W klasie zapanował nastrój bardzo przyjemny.
250Ale w tejże chwili na katedrze rozległ się grzmot. Profesor walił trzciną w stół jak Jupiter tonans[64]. Wśród grzmotów krzyczał:
251— Zapowiadam wam, głowy kapuściane, że gdy który nie nauczy się wymawiać dobrze dyftongów an i en, tabaką częstować go nie będę, ale — jakem Luceński! Parole! — wyrzucę z klasy i napiszę do ojca, żeby go… ożenił!
252Odtąd ta pogróżka, — istotnym strachem malców przejmująca — stale się powtarzała w podobnych okolicznościach. Nazwisko zaś Mosakowskiego w kronikach szkoły powiatowej P-kiej[65] na zawsze się utrwaliło.
253Księżopolczykowi nie grozi ożenienie się. Nie ma on ani tych lat, ani tych wąsów, co Mosakowski… — nie wygląda w ogóle na takiego, z którym by czyjaś matka lub babka chodzić mogła pod rękę.
254Jest wprawdzie duży i gruby, ale brak mu zupełnie tej rześkości, jaką odznaczają się wiejskie wyrostki. Zgarbiony, kurczący się, z twarzą chorobliwą, żółtą, piegami osypaną, osowiałą, unika, ile tylko może, towarzystwa hałaśliwych kolegów, szuka miejsc samotnych, wciska się do najdalszych, półciemnych ławek, gdzie w zupełnym spokoju może… zajadać „pajdy” chleba razowego, którymi ma wypchane wszystkie kieszenie.
255JedzenieJedzenie, a ściśle mówiąc: żucie razowca jest sportem, uprawianym na wielką skalę przez grubych, borsukowatych, z wystającymi żołądkami „knotów”, którzy przybywają do miasta z na pół chłopskich zagród wiejskich. Prócz chleba, służy im do żucia groch gotowany, pestki dyni — niekiedy nawet siemię lniane[66]. Ci przeżuwacze są prawie zawsze ostatnimi osłami i poza trzecią klasę nigdy nie przechodzą.
256GłupiecNiekiedy jednak wpływ nauki, powietrze miejskie, przykład ucywilizowanych kolegów, oddziaływają na nich korzystnie — czynią z nich ludzi, podobnych innym. Zapowiedzią zmiany dobroczynnej bywa zwykle utrata apetytu i znaczne schudnięcie. Nawróconym przestaje smakować razowiec, odwracają się ze wstrętem od grochu, siemię lniane pozostawia z nich każdy — kanarkom. Wówczas też wychodzą z mroku „oślą ławkę” zalewającego i uczniowie z pierwszych rzędów pozyskują w nich dobrych, wesołych, skłonnych do poświęceń, często nawet bardzo inteligentnych towarzyszów.
257W Księżopolczyku, niestety, nic tego przetworzenia się nie zapowiada. Owszem, jest widoczne, że z tej poczwarki nigdy już motyl piękny nie wyfrunie.
258Pewna smutna, do usunięcia niemożliwa okoliczność stan ten pogarsza: jest na pół głuchy. Z przytępieniem słuchu idzie u niego w parze przytępienie władz umysłowych. Jego jasne, żółtawe oczy nie mają blasku, jaki zapala zbudzona, z siebie samej świadoma inteligencja.
259Śpi też niezawodnie ta inteligencja — bo czyżby inaczej Księżopolczyk został „Zabacułem?”…
260Nieprawdopodobnie wygląda ta historia — jest wszakże we wszystkich szczegółach prawdziwa.
261Nauczyciel, NiemiecNauczyciel niemieckiego, Effenberger, pomimo bardzo krótkiego wzroku dojrzał raz w cieniach ostatniej ławki Księżopolczyka, na którego nie zwracał dotąd pilniejszej uwagi.
262Ten nauczyciel należy do najzapalczywszych pedagogów, a przynajmniej do największych krzykaczów w szkole. Jak wszyscy nauczyciele niemczyzny świeżo na grunt polski przeflancowani, pełen oryginalności, graniczącej z dziwactwem.
263Twarz profesora Effenbergera posiada latem barwę czerwoną, w zimie fioletową. Profesor jest zapamiętałym hydropatą[67]; lubi żywioł płynny pod każdą postacią. Kąpie się zapamiętale przez rok cały: w porze upałów bierze „prysznice” pod kołem młyńskim, podczas mrozów zanurza się w przeręblu. Postawę ma sztywną, włosy szpakowate, przy samej skórze ostrzyżone. Chodzi prędko po linii prostej, nigdy nie zbaczając, przed nikim nie ustępując, krokami odmierzonymi, w tempie wojskowym: raz-dwa… raz-dwa…
264Jest muzykalny i towarzyski. Poza szkołą daje lekcje gry na skrzypcach; zastępuje też niekiedy na chórze chorego organistę. Uczestniczy we wszystkich wieczorkach ponczowo-pączkowych, urządzanych w karnawale; nie brak go też na żadnej uroczystości rodzinnej w rodzaju imienin, chrzcin, jubileuszów, wesel. Bierze nawet udział w stypach pogrzebowych. Oświadcza się zawsze z wielką miłością dla Polaków i co dziwniejsze, miłości tej składa dowody.
265Posiada dużo stron sympatycznych oraz przysłowie: „tak, panie tak”…
266Otóż profesor Effenberger, dojrzawszy przez silne okulary Księżopolczyka, zawołał:
267— A ty tam… tak, panie tak… skąd sze wsząleś?
268Chłopiec milczał, żuł chleb razowy i patrzył przez okno na liście, opadające z kasztana.
269 270Księżopolczyk nie odwracał się, ani wiedząc, że do niego mówiono.
271Effenberger zaperzony zeskoczył z katedry, przybiegł do ławek, zaciśniętą pięścią groźnie potrząsał…
272— Sara wstawaj! — krzyczał — natichmiast! jak najpręsej! w pól minuta!…
273Dopiero kilka kuksańców, wymierzonych pod ławką przez kolegów, zbudziło Księżopolczyka. Wstał, leniwie się przeciągając.
274— Czego?… — zapytał z pełnymi ustami chleba.
275Gniew nauczyciela spotęgował się jeszcze.
276— Ach, ty, tak, panie tak!… jak sze nasywasz?
277Ale tamten nic sobie z gniewu nie robił — nie rozumiał go nawet. Dłoń zwiniętą przyłożył do ucha i powtarzał przeciągle:
278 279Koledzy zaczęli wykrzykiwać mu nad uchem, jeden przez drugiego:
280Imię, Głupiec, Nauczyciel, Przemoc, Śmiech— Pan psor mówi… Pan prosor każe… Pan fesor żąda… żebyś powiedział, jak się nazywasz?
281Księżopolczyk zrozumiał nareszcie. Twarz jego przybrała najpierw wyraz wielkiego zdumienia; potem odmalował się na niej namysł głęboki…
282Długo milczał, szukając czegoś w pamięci — wreszcie oczy spuścił i rzekł:
283— „Zabacułem[68]”…
284Klasa w śmiech — Effenberger zaś, nic zrozumieć nie mogąc, zwrócił się do prymusa:
285— Prymus!… tak, panie tak!… gadaj sara, so on powiedział?
286Pierwszy uczeń wyprężył się jak struna i cienkim głosem zaraportował:
287— On, panie prosorze, powiedział, zabaczułem.
288— Was ist denn das[69]: .„sabba-szulem?” To po żydowsku musi być oder[70] po arabsku?… Prymus, panie tak! Gadaj sara so to znaczy?
289Studencik, rozkaz spełniając, zapiał:
290— To znaczy, panie prosorze, że on zapomniał, jak się nazywa!
291Effenberger oczy wytrzeszczył — klasa zanosiła się od śmiechu.
292— Ach, ty tak, panie tak! — wpadł Niemiec na Księżopolczyka. — Ty własne Name[71] zapomniała? Ach, ty oszol!
293— Czegoooo? — spytał tamten, nie dosłyszawszy i przestępując z nogi na nogę, bo go długie stanie zmęczyło.
294 295Chłopiec wzruszył ramionami. Twarz jego wyraziła wielkie zdziwienie.
296 297Wyrzuciwszy z siebie ostatnie słowo i dodawszy jeszcze dla nacisku energiczne: „pfuj!” — profesor, pełen oburzenia i wstrętu, odwrócił się od sponiewieranego ucznia.
298Tamten, widząc, że sprawa skończona, usiadł, wyciągnął z kieszeni nową „pajdę” razowca, i zabrał się spokojnie do jedzenia.
299 300Od owego to dnia Księżopolczyk został „Zabacułem”.
301 302Choroba, ŚmierćSą istnienia dziwne, zagadkowe, fatalnością naznaczone, które wśród bliźnich budzą okrzyki oburzenia lub wybuchu śmiechu szyderczego, w jednym zaś i drugim wypadku zasługują wyłącznie — na współczucie.
303Należał do nich ten syn zagrodowego szlachcica, „szaraczka” pyszniącego się blaszaną szabelką przy chłopskiej siermiędze.
304Wilczy apetyt, apatyczne spojrzenie, przytępiony słuch, słabo rozwinięty umysł — wszystko to były objawy groźnej, nurtującej organizm chłopca choroby.
305Jeszcze rok szkolny nie dobiegł do końca, gdy Księżopolczyk musiał przerwać naukę i do łóżka się położyć.
306Ojciec wywiózł go na wieś — ułożywszy na prostych „drabkach[72]”, wysoko sianem wysłanych. Chłopiec chorował całą wiosnę i pół lata i zdrowia odzyskać nie mógł.
307Na kilka dni przed śmiercią oczy jego zaczęły nabierać niezwykłego blasku, twarz straciła swój zwykły, nieruchomy, osowiały wyraz. Zaczął mówić o szkole, nauczycielach, współuczniach…
308Musiano mu nieustannie odczytywać listę kolegow. Była to jego najmilsza rozrywka. Słuchając to uśmiechał się, to mrugał powiekami, to wzdychał głęboko.
309Raz szepnął, jakby tylko do siebie:
310 311Potem rzekł głośniej, z twarzą, nagłym blaskiem rozpromienioną:
312— Tak bym chciał poznać się z nimi bliżej, pobratać!
313Ocknęła się w nim dusza za późno — gdy już na sen wieczny kłaść się musiał…
IV. Prymus-lizus
314Pozycja społecznaPrzyjemnie być prymusem.
315Prymus jest w klasie pierwszą osobą po profesorze. On to przynosi i odnosi wielki dziennik klasowy; on dwa razy na dzień wchodzi do kancelarii, gdzie ma dostęp do samego inspektora; on melduje, że atrament w kałamarzu na katedrze[73] „wysechł”, kreda przy tablicy „wypisała się”, gąbkę „ktoś świsnął[74]”…
316Do prymusa profesor zwraca się w sprawach „delikatnej natury”, na przykład: kto rzucił na środek klasy skórkę od pomarańczy? Albo: dlaczego Baranowski przy odczytywaniu listy był obecny, a gdy został wezwany do lekcji, oświadczono, że go nie ma? Albo: skąd się wziął w klasie zapach dymu tytoniowego?…
317Nazwisko prymusa znajduje się na wszystkich ustach w szkole i na wielu ustach poza szkołą. Każdego ucznia pytają w domu rodzice i znajomi:
318 319Prymus stanowi łącznik pomiędzy kolegami a zwierzchnością szkolną i gdy jest zręczny, może służyć obu stronom, żadnej nie krzywdząc. On, wstępując na katedrę dla podania profesorowi pióra lub ołówka, ma sposobność zerknąć na dziennik lub „katalożek”, i podchwyciwszy drogocenną tajemnicę stopni, udzielać jej zaufanym kolegom. Są tacy, co znając wpływy i stosunki prymusa, starają się go przekupić — ale on niedostępny pokusom, jak Kato[75]. Jednak nie pogardza ofiarowanym w porę „papataczem[76]”, do fundowanych sobie „babek śmietankowych” wstrętu szczególnego nie żywi — nie widziano też nigdy, żeby wyrzucał za okno jabłko lub gruszkę, których smak niezwykły zachwalał mu kolega…
320Co prawda, te wszystkie dary przyjmuje z wyniosłą obojętnością, jakby mówił:
321— Należą mi się — ale mnie do niczego nie zobowiązują…
322Przyjemnie być prymusem. Przyjemnie i zaszczytnie, ale tylko wówczas, gdy się do tej godności doszło prostą drogą osobistych zasług. Są bowiem inne jeszcze drogi, boczne, kręte, którymi nawet i na to miejsce wcisnąć się umieją niezasłużeni a — zręczni.
323W ostatnim wypadku ma się władzę, powagę, znaczenie — ale nie ma się miłości współkolegów.
324Ślimacki, który przed miesiącem objął stanowisko prymusa po Sprężyckim, zawdzięcza je okolicznościom dwuznacznym. Wszyscy wiedzą, że Sprężycki od niego zdolniejszy, że ma pojęcie żywe, bystre, że w lot wszystko chwyta i łatwo, logicznie wypowiada. A jednak Sprężycki musiał Ślimackiemu ustąpić. Dlaczego?…
325Zaraz z początku roku prymusem zrobiono Sprężyckiego. Był to wybór zupełnie naturalny, zasłużony i przez wszystkich przewidywany. Winszowali go też wybranemu wszyscy — prócz Ślimackiego.
326ZazdrośćŚlimacki został trzecim czy czwartym uczniem — widoczne zaś było, że się rwie do miejsca pierwszego. Dowiedziawszy się o swej porażce, spochmurniał. Blada, chłodna jego twarz stała się jeszcze bledszą i chłodniejszą; wąskie usta zacięły się tak szczelnie, jakby nigdy już z nich nie miało wyjść słowo bratniej, koleżeńskiej miłości…
327I nigdy też podobno nie wyszło…
328Jakoś w tydzień po „usadzaniu”, profesor Izdebski, który bardzo lubił Sprężyckiego, chwycił go lekko za sterczącą czuprynkę i rzekł tonem ostrzegawczym:
329— Bój się Boga, prymus! Mówią, że się puszczasz na „zbereżeństwa”, że kozły fikasz, na rękach chodzisz, węglem fizys[77] smarujesz…
330Sprężycki zerwał się energicznie, wyprostował.
331— Kto mówi, panie prosorze? — śmiało zapytał.
332Profesor palec na ustach położył, obejrzał się wokoło.
333— Baczność, uwaga… nikogo wskazywać nie można… To tajemnica kancelaryjna… Ale, bój się Boga, dobrze się pilnuj, żebyś z prymusostwa nie wyleciał…
334W kilka dni później z podobnymi ostrzeżeniami, w tym samym tajemniczym tonie, wystąpił profesor Żebrowski. Było to tym dziwniejsze i tym bardziej niepokojące, że ten nauczyciel prawie nigdy nie wdawał się w prywatne sprawy uczniów, zajęty całkowicie przylądkami, międzymorzami, wulkanami — wykładał bowiem geografię.
335Jednocześnie i milczący inspektor dziwnym, badawczym i podejrzliwym wzrokiem w Sprężyckiego wpatrywać się zaczął…
336Ale Sprężycki nic sobie z tego nie robił.
337Zaufany w swe zdolności, pilny przy tym i punktualny, przeświadczony we własnym sumieniu, że obowiązki prymusa spełnia uczciwie — o resztę nie dbał.
338Był zaś z natury żywy jak skra, równie biegły w wymienianiu państewek, składających się na „Rzeszę Niemiecką[78]” (jeszcze jej wówczas Bismarck[79] w jedną całość nie spoił!) jak w prawidłach[80] palanta[81] i „ekstry[82]” — chłopiec, słowem, do różańca i do tańca.
339Pod tym względem Ślimacki wyobrażał jego zupełne przeciwstawienie. Spokojny, zimny, z jasnymi włosami i oczyma, z głosem piskliwym, z ruchami powolnymi, nigdy nie brał udziału w zabawach uczniowskich, nigdy nie „dokazywał”, nigdy się nie uśmiechał.
340Profesor Luceński nazwał go „Rybą”…
341Zazdrość, Zdrada, TaniecJednego dnia prymus Sprężycki, uprosiwszy kolegów o jak największą spokojność, wystąpił na środek klasy, żeby im pokazać, jak to się tańczy „polkę-ułankę”. Była wówczas ta polka w modzie i Sprężycki znakomicie wykonywał ją solo, popisując się na wieczorkach tańcujących[83] u rodziców i znajomych. Przed kolegami tańczył „ułankę”, z mnóstwem dodatków własnego wynalazku… Zachwycali się nimi wszyscy — prócz Ślimackiego, który nieznacznie wymknął się z klasy.
342Właśnie, gdy tancerz wśród ogólnej wesołości najpocieszniej fikał nogami i rękami, ktoś drzwi po cichu otworzył i cofnął się, w progu zaś ukazał się — inspektor.
343Ukazał się poważny, groźny, z wydętym, jak balon, brzuchem, z wysuniętą wargą dolną, z założonymi „po napoleońsku” rękami…
344Na ten widok wszystko nagle ucichło i jakby skamieniało. Sprężycki, zaskoczony znienacka w chwili, gdy jedną nogę do góry zadzierał, lewą ręką trzymał się pod bok, a rękę prawą zaokrąglał łukowato ponad głową — zastygł, rzec można, w tej nadzwyczajnej pozycji…
345Wszyscy myśleli, że inspektor zagrzmi swym basem potężnym — on jednak milczał, milczał zaś tak wymownie, że słuchającym tego milczenia ciarki po skórze chodziły…
346Przez kilka chwil wpatrywał się, bystro spod nasuniętych brwi, w przerażonego prymusa — potem głową pokiwał i odszedł.
347Nazajutrz Sprężycki został usunięty z prymusostwa, miejsce zaś jego zajął — Ślimacki.
348BuntKlasa to niby maleńka respublika[84]; prymus to jakby tej respubliki prezydent. Zaraz po mianowaniu „Ślimaka” prymusem stało się widoczne, że to nie jest „prezydent z wyborów”, że ogół obywateli tej nominacji nie pochwala…
349Utworzyła się silna „partia opozycyjna”, na której czele stał — Kozłowski.
350Zaraz przy pierwszym „usadzaniu”, gdy inspektor naczelny wygłosił nazwisko Ślimacki — w ostatnich rzędach krzyknięto donośnie, choć spod ławki:
351 352Twarz inspektora przybrała wyraz straszny — oczy pod krzaczastymi brwiami zabłysły jak u tygrysa.
353— Kto to powiedział? — zagrzmiał głosem okropnym, od którego serca dzieci na chwilę bić przestały.
354Wszyscy wiedzieli, że krzyknął Kozłowski — ale nazwisko jego z niczyich ust nie wybiegło.
355Inspektor powtórzył dwukrotnie pytanie — również bez skutku.
356— Cała klasa do aresztu!… — pogroził wszystkim i wyszedł, drzwiami trzasnąwszy.
357ZdradaTego dnia tylko Ślimacki jadł obiad o zwyklej godzinie. Wszystkich pozostałych rozdzielono zaraz po dwunastej na małe grupy i w pustych klasach pozamykano.
358Przecierpieli głód mężnie — kolegi nie wydali.
359Mimo to nazajutrz zaraz po pauzie Kozłowski został „wypukany[85]” z klasy. Wyszedł z miną smętną, jakby w przeczuciu nieszczęścia; wrócił po kwadransie — zapłakany.
360Koledzy odgadli bolesną prawdę. Pełnym współczucia wzrokiem objęli nieszczęśliwą, jakby zmiętoszoną postać Kozła; spojrzenie pełne nienawiści posłali Ślimakowi.
361Ostatni siedział spokojnie „jak trusia” — blady, zimny z dwuznacznym uśmieszkiem, błąkającym się na wąskich wargach. Zawsze on się uśmiechał — nigdy nie śmiał głośno. Nie widziano go też ani razu grającego w piłkę, ślizgającego się, biegającego do mety. Ludzie obdarzeni najbujniejszą wyobraźnią nie byli w stanie wyobrazić sobie Ślimackicgo, wywracającego koziołka.
362— Osobliwy fenomen… parole! — mówił o nim profesor Luceński. — Ryba pod postacią ślimaka.
363Nowy prymus nie cieszył się miłością kolegów — natomiast bali się go oni. Ile razy jakieś kółko żywo o czymś rozprawiało, a on się zbliżył — natychmiast wszyscy milkli i rozchodzili się. On zaś, choć czynnego udziału w życiu koleżeńskim nie brał, niesłychanie był ciekawy wszystkiego, co się w kółkach mówiło i działo.
364Ślimacki był synem urzędnika sądowego, zasuszonego wśród aktów, z twarzą bladą, zimną, z dwuznacznym na wąskich wargach uśmieszkiem. Bliźniacze podobieństwo istniało pomiędzy ojcem i synem — zwiększone tym jeszcze, że Ślimacki ojciec nie nosił żadnego zarostu, wygalając codziennie twarz całą z pedantyczną, w manię przechodzącą starannością.Kara, Przemoc
365Ślimak nigdy się nie unosił. Gdy mu który z zapalczywych kolegów powiedział co przykrego — gdy nazwał go na przykład „lizusem” — nic nie odpowiadał. Rybie jego oczy wpatrywały się w przeciwnika spokojnie choć z natężeniem — na wargach pojawiał się wyraźniejszy, niż zwykle, uśmieszek — i na tym wszystko się kończyło.
366Ale w dwa, trzy dni później — czasem w tydzień dopiero — zapalczywy kolega „wypukiwany” był niespodziewanie do kancelarii. Zwierzchność zarzucała mu to naganne sprawowanie się poza szkołą, to karygodne palenie tytoniu, to wałęsanie się w godzinach niedozwolonych po mieście i za miastem…
367Na poczekaniu składano sąd, ferowano[86] wyrok i poddawano go natychmiastowej egzekucji.
368Z egzekucjami kulawy Szymon ledwie mógł nadążyć…
369Tymczasem zbliżył się koniec roku szkolnego.
370Wiedziano już powszechnie, że pierwszą nagrodę weźmie Ślimak, że Sprężyckiemu (który nie przestawał popisywać się na pauzach „polką-ułanką”) dostanie się co najwyżej „list pochwalny”. Jedni byli pewni przejścia do klasy wyższej; innych promocja wisiała „na włosku”. Do ostatnich należał Kozłowski, któremu nieotrzymanie promocji groziło zupełnym wydaleniem ze szkoły. Na szczęście ujął się za sierotą (Kozłowski nie miał rodziców, wychowywały go ciotki) profesor Luceński i przejednał zawziętego nań inspektora.
371Zaledwie Kozioł dowiedział się o zażegnaniu niebezpieczeństwa, zaraz zaczął brykać…
372ZemstaNa kilka dni przed „popisem publicznym”, na cały głos zaintonował w klasie podczas pauzy:
373Vacationes cras[87]!Na lizusów czas!Dobrzy będą tańcowali,A lizusy w skórę braliZa nas i za was!
Piosnka była śpiewana tuż za plecami Ślimaka. Udawał, że jej nie słyszy — jednak uśmiech zniknął jakoś nagle z jego ust wąskich.
374Hasło „Vacationes cras” podawali jedni drugim. Słychać je było na korytarzach szkolnych, na dziedzińcu podczas wielkiej pauzy — na ulicach miasteczka. Brzmiało zaś coraz śmielej, coraz groźniej…
375Druga strofka określała rzecz jeszcze wyraźniej:
376
Nie były to czcze pogróżki — w parze z pieśnią szedł czyn…
377W przeddzień popisu gromadka niebieskich mundurków przeprawiła się promem na drugą stronę Narwi, skierowała kroki do bliskiego lasu. Powrócono z wycieczki wprawdzie bez „grubych kijów”, ale za to z pękami mocnych, giętkich prętów łozinowych[88].
378Popis odbył się uroczyście, według zwykłego, corocznego programu. Uczniowie wygłaszali wiersze w różnych językach, chór uczniowski, pod wodzą organisty od fary[89], wykonał „pienia religijne”, inspektor oraz burmistrz wystąpili z krótkimi przemowami, nawet któryś z piątoklasistów odczytał ułożoną przez siebie, a wystylizowaną przez starego nauczyciela języka polskiego „orację”.
379Potem szczęśliwym wybrańcom losu, w obecności ich mam i cioć, wręczono nagrody i listy pochwalne. Nie obyło się przy tej sposobności bez łkań głośnych i stłumionych. Płakali jedni z radości, inni z żalu i zawiści.
380Matka Ślimackiego nie była na akcie obecna. Chroniczna fluksja[90] nie pozwalała tej damie nigdy za próg mieszkania wyruszać. Nie popsuło to wszakże humoru i zadowolenia Ślimakowi. Wystarczyło mu do szczęścia przekonanie, że świadkiem jego tryumfu jest: „całe miasto”…
381Z jakąż przesadną uniżonością przyjmował z rąk naczelnikowej powiatu (rozdawczyniami nagród były damy — jak na turniejach średniowiecznych) książkę w czerwonej oprawie ze złoconymi brzegami! Z jakąż dumą wyniosłą wracał potem z tą książką do kolegów, mierząc ich wzrokiem, pełnym pogardliwej wyższości!
382Po skończonym popisie zrobiła się dokoła Ślimaka — pustka.
383Wszyscy skupili się w gromadki hałaśliwe, śmiejące się, figlujące — on pozostał sam, rażąco sam, jak człowiek zadżumiony, od którego wszyscy z przestrachem uciekają.
384I to wszakże nie zamąciło jego spokoju.
385Sztywnym krokiem, z twarzą jak zawsze bladą i zimną, ale z głową podniesioną do góry, z uśmiechem lekceważąco wyniosłym szedł do domu środkiem ulicy, trzymając na widoku swą książkę czerwoną, od której biła łuna.
386Przeszedł jak tryumfator dwie ulice „pryncypalne[91]”, przeprowadzony zdumionymi oczyma żydowskich dzieciaków — ale gdy skręcił w boczną, drugorzędną uliczkę, opuściła go nagle pewność siebie…
387Kara, ZemstaUjrzał idących naprzeciw siebie kilku koleżków z minami groźnymi. Śpiewali chórem „Vacationes cras”, i potrząsali groźnie prętami z łoziny. Dowodził oddziałem Sprężycki.
388Tknięty przeczuciem zawrócił i chciał „rejterować”, ale spostrzegł za sobą drugi takiż sam hufiec, śpiewający tęż samą piosnkę i zaopatrzony w tęż samą broń. Na czele drugiego hufca maszerował Kozłowski.
389Ślimak zrozumiał, że go wzięto we dwa ognie. Na chwilę stracił przytomność umysłu, ale trwoga i spryt wrodzony przyszły mu naraz z pomocą. Powziął nagle postanowienie i z bystrością szybkobiega czmychnął do sieni najbliższego domu. Liczył na to, że „tyłami”, przez drugą bramę wydostanie się na Rynek.
390Niestety! Ten manewr przewidziany był zawczasu przez „nieprzyjaciela”. W sieni czekał już na Ślimaka zapasowy oddziałek, z Piotrusiem Mieszkowskim na czele…
391Tam to właśnie, w tej pustce sieni miała się rozegrać stanowcza bitwa, której wynik nie mógł być dla nikogo wątpliwy…
392Ślimak został rozciągnięty na ziemi i sromotnie[92] obity.
393Każdemu uderzeniu pręta towarzyszyły głośno wykrzykiwane sentencje:
394 395 396 397 398Potem nastąpiły przypomnienia:
399— Pamiętasz, jak Sprężyckiego pozbawiłeś podstępem prymusostwa? Masz!
400— Pamiętasz, jak „wydałeś” Kozła przed inspektorem? Masz!
401— Pamiętasz, jak oszczekałeś Mieszka przed księdzem? Masz!
402Długa była lista przypomnień — bardzo długa…
403Ale nawet i w tym trudnym położeniu Ślimak okazał się wielkim dyplomatą. Choć bity i poniewierany, nie krzyczał, nie płakał, nie wzywał głośno pomocy. Zaciął zęby i tylko jęczał głucho, a czasem, jak wąż, groźnie syczał…
404Po skończonej „egzekucji” chłopcy rozbiegli się na wszystkie strony. Niebawem w różnych punktach miasteczka echa zaczęły powtarzać energiczne okrzyki:
405— „Na lizusów czas!”… „Pójdziem wszyscy w las!”… „Za nas i za was!”…
406Ostatni wynurzył się z ciemnej sieni Ślimak.
407Chusteczką otrzepywał starannie swą książkę czerwoną ze złoconymi brzegami, obciągał mundur i spodenki, prostował zgniecione kepi[93], szczoteczką włosy przygładzał.
408W kilka minut później szedł już do domu sztywny i pewny siebie, z twarzą zimną i pozornie spokojną — ale już bez uśmiechu drwiącego na wąskich wargach, a za to z nienaturalnymi na bladych policzkach rumieńcami.
409Jego geniusz dyplomatyczny raz jeszcze się objawił: wymógł bowiem na ojcu, że go ze szkoły P-skiej odebrał i przeniósł od gimnazjum gubernialnego. Zrozumiał, że wśród Kozłowkich, Sprężyckich, Sitkiewiczów, Mieszkowskich miejsca już dlań nie było.
410Ślimacki dopiął swego: skończył gimnazjum, potem uniwersytet i — „zrobił karierę”. Dobrze mu się dzieje, humor ma zawsze pogodny — i tylko na wspomnienie o szkole w P. i o którym z tamtejszych kolegów zachmurza się i rozmowę czym prędzej na inny przedmiot skierowywa[94]…
V. O chłopcu, co sypiał w trumnie
411Był to poczciwy, nieco rozlazły wyrostek, z dużą głową i kędzierzawymi włosami, w których tkwiło zawsze pełno drobnych wiórków stolarskich.
412 413Nazwisko, dość niezwykłe, należało jednak w miasteczku do popularnych. Uczynił je takim duży szyld, gdzie na tle zielonym były wymalowane czerwono: szafa, komoda, łóżko, a pod nimi napis: Wojciech Krystek stolaż[95].
414Tego Wojciecha synem był chłopiec z dużą kędzierzawą głową — również Wojciech.
415Koledzy przezwali syna „Wojtek”, a profesor Luceński nie zaniedbał Krystka przefasonować na „Antychrystka”.
416Wojtek miał małe zdolności, ale był zawzięty. Zawziął się dostawać dobre stopnie i — dostawał je. Niewiele rozumiał z tego, co się uczy, ale każdą lekcję wykuwał doskonale na pamięć i wypowiadał nauczycielowi jednym tchem, z zamkniętymi do połowy oczyma, — jakby w obawie, żeby jakie niespodziane wrażenie wzrokowe szyków mu nie popsuło.
417Za to w zwykłej rozmowie płynnym bynajmniej nie był. Zawadzała mu tu samogłoska „a”, którą wtrącał co kilka słów bez żadnej potrzeby, wymawiając ją przez nos i ponad wszelką miarę przeciągając.
418 419— Wojtek! Pójdziesz na „ciarki[96]”?
420On w głowę się drapał i usta szeroko otwierał.
421— A… pójdę! Co nie miałbym… a… pójść!
422Pozycja społecznaTo, że jego ojciec był prostym robotnikiem, nikogo nie raziło. „Niebieskie mundurki” nie znały różnic stanowych — przynajmniej tam, w tym cichym, dobrym miasteczku, gdzie Sarbiewski swe pierwsze rymy składał, a Skarga i Wujek z kazalnicy przemawiali.
423Syn stolarza, syn urzędnika i syn obywatela ziemskiego żyli w szkole na jednych prawach, całowali się i czubili bez żadnych wyróżnień.
424Czasem tylko rzemiosło Wojciecha Krystka budziło ciekawość w kolegach jego syna.
425— Słuchaj, Wojtek! — zagadywali — to ty wiesz, jak się robi szafę?
426 427 428 429 430— Wszystko… a… wiem. Jakbym się uparł, tobym sam… a… każdą rzecz zrobił.
431„Arystokraci klasowi”, umiejący zaledwie domki z kart ustawiać, kręcili głowami z podziwu.
432— To ci dopiero… — powtarzali, przejęci szacunkiem dla kolegi.
433Czasem na przechadzce, gdy znaleźli kilka deszczułek[97], przynosili je Krystkowi, a on, zasiadłszy w rowie na kamieniu przydrożnym lub pod drzewem w polu, tłumaczył im metodą poglądową: jak to powstają stoły, łóżka, szafy…
434Słuchali wykładu z nadzwyczajnym zajęciem[98]. To wszystko było dla nich takie nowe! Takie ciekawe!
435Krystek miał stały przywilej budzenia w kolegach podziwu. Raz na przykład pokazywał im zrobiony przez siebie „garnitur[99]” maleńkich, lilipucich mebelków. Pomimo że całość, złożona ze stołu, kanapy, dwóch foteli i sześciu krzeseł mieściła się wygodnie na wierzchu zwykłej uczniowskiej teki, każda sztuka była wykończona jak najdokładniej, mocno sklejona i pokryta błyszczącą politurą.
436Koledzy zachwycali się w równym stopniu dziełem i twórcą. W nowym też, ponętnym świetle ukazywało im się — rzemiosło.
437— Wiesz, Witek — mówił Dembowski do Sprężyckiego — chciałbym zostać stolarzem…
438 439Obaj zaś mieli zamożnych rodziców, którzy pragnęli uczynić swych synów co najmniej — mecenasami.
440Ambicja— Wojtek! — dopytywali „mistrza” koledzy — dla kogoś ty zrobił te śliczności?
441 442 443— A… lubię! Daje mi na książki, na kajety; szkołę za mnie… a… opłaca.
444— Pewnie chce, żebyś został księdzem?
445 446 447 448— Pewnie wolisz być stolarzem?
449— A… broń Boże! Ja wolę… a… „wykierować się” na — aptekarza.
450— Pigułki kręcić, lukrecję smażyć, robić pomadę i maść na odciski?
451 452Koledzy mają nowy powód do dziwienia się.
453Kilku chłopców objawiło chęć odwiedzenia Wojtka, a właściwie — jego ojca. Warsztat Wojciecha Krystka ciągnie ich do siebie, wydaje się im czymś nadzwyczajnym. Pragnęliby zobaczyć z bliska heble[100], piły, świdry, śrubsztaki[101], winkielaki[102], piony[103], bory[104], bankajzy [105]— te wszystkie nadzwyczajne narzędzia, o których tyle się nasłuchali od młodego Krystka…
454Ale on kręcił głową dwuznacznie.
455— A… trudno to będzie. Mój „tatko” nie lubi, jak mu kto w robocie przeszkadza. Czeladnik[106] też na gapiów… a… pomstuje…
456Nie brzmiało to zachęcająco — na tytuł „gapia” nikt nie chciał zasłużyć. Jednak ciekawość niezaspokojona nie przestawała chłopcom dokuczać.
457Jednego dnia Krystek nie przyszedł do szkoły. Nie przyszedł drugiego dnia i trzeciego. Rozeszła się wieść, że jest chory ciężko, może śmiertelnie.
458Sprężycki i Kozłowski postanowili odwiedzić kolegę. Za Sprężyckim pociągnął nieodstępny jego towarzysz Dembowski. Do Dembowskiego przyczepił się Sitkiewicz. Sitkiewiczowi narzucił swe towarzystwo Bellon. Nie brakło też Piotrusia Mieczkowskiego, który musiał być wszędzie, gdzie znajdował się Kozioł.
459Liczna gromadka pociągnęła wieczorem ku drewnianemu domowi, ozdobionemu zielono-czerwonym znakiem.
460Brukowana sień, „na przestrzał”, przepoławiała niewielki dom, oddzielając od siebie dwa mieszkania i dwa warsztaty. Po prawej stronie mieszkał szewc, po lewej stolarz.
461Gromadka zatrzymała się w sieni; najśmielszy i najryzykowniejszy Sprężycki przysunął się do drzwi od mieszkania pana Wojciecha Krystka. Panowała tam cisza zupełna — w warsztacie zawieszono już widocznie robotę.
462Sprężycki zapukał — ze środka nie odpowiedziano. Nacisnął klamkę — drzwi otworzyły się same. Wszedł zalękniony, bąkając nieśmiało: „dobry wieczór” — na co również nie otrzymał odpowiedzi.
463W dużej izbie warsztatowej było prawie ciemno. Światło małej olejnej lampki[107] zaledwie pozwalało rozeznać przedmioty. Niedokończone meble, deski oparte o ścianę, szafy z próżnymi, czarnymi wnętrzami, stosy wiórów na środku i po kątach — wszystko tworzyło dziwny, fantastyczny, ponury zamęt.
464Sprężycki chciał się cofnąć — ale w jednym kącie poruszyły się nagle wióry — spomiędzy wiórów wybiegło jakby ciężkie, przeciągłe westchnienie…
465Lampka jasno to miejsce oświecała — chłopiec zapuścił tam wzrok niespokojny a ciekawy.
466W tejże chwili włosy zjeżyły mu się na głowie — krzyknął głośno i wybiegł pędem do sieni.
467Pędził tak szybko, że koledzy zdążyć za nim nie mogli. Przytrzymali go dopiero na ulicy, przerażonego, drżącego…
468 469 470 471— Dajcie mi pokój[108]!… — odpowiadał tamten na wszystkie pytania. — Com ja widział… ach! com ja widział!…
472— Gadajże, Sprężyk!… Nie bądź głupi!
473— Już po naszym Wojtku… ach! Już umarł!… Już w trumnie leży… Ledwie się rusza — i tak jęczy, jęczy!…
474Chłopcy skamienieli z przerażenia. Przez kilka chwil stali z otwartymi ustami, nie będąc w stanie przemówić.
475Pierwszy oprzytomniał Kozioł. A że był sprytny i trzeźwo patrzył na rzeczy, wystąpił zaraz z uwagą krytyczną:
476— Przecież jeżeli umarł, to nie mógł jęczeć…
477— Ani ruszać się! — poparł przyjaciela Piotruś.
478Strach, Trup— Nic nie wiem, nie rozumiem — tłumaczył się Sprężycki — ale zapewniam was, że nie kłamię. Jak ojca kocham, jak Matkę Boską kocham: widziałem Wojtka w trumnie!
479Zaczęli wszyscy krzyczeć, sprzeczać się, radzić, ośmielać się nawzajem — wreszcie postanowili jednogłośnie: zawrócić i na własne oczy sprawdzić, co powiedział Sprężycki.
480Trzęśli się i zębami szczękali ze strachu — jednak przemogli trwogę, odemknęli drzwi od warsztatu i do środka zajrzeli.
481Nie było już żadnej wątpliwości: Wojtek naprawdę leżał w trumnie!
482Trumna była duża, szeroka, czarno malowana — on leżał w niej wygodnie, jak w łóżku, łokciem wspierając się na poduszce.
483Na widok kolegów poruszył się, głową im skinął przyjaźnie…
484Ale ten ruch i to skinienie jeszcze bardziej ich przeraziły. Trzęśli się wszyscy jak galareta i starali umieścić się w ten sposób, żeby choć jedna noga każdego znajdowała się za progiem.
485Wreszcie Kozłowski z trudnością wykrztusił:
486— Bój się Boga… Wojtek… prawdę gadaj… Umarłeś ty… czy nie?
487 488— A… po co miałbym umierać! Ani mi się śniło. Czym to głupi… a?… Poczekajcie — wstanę, to wam wszystko… a… opowiem.
489I siadłszy na śmiertelnej pościeli, zaczął nogę z owego trumniska wyciągać.
490Tego już było za wiele. Chłopcy z błyskawiczną szybkością drapnęli do sieni, i przepychając się, przewracając, poszturchując, jak garść wystrzelonych kartaczów, wypadli na ulicę.
491Każdy biegł w swoją stronę, nie oglądając się za siebie, jakby go śmierć z kosą goniła.
492Spotkali się dopiero nazajutrz — w szkole.
493Pierwszym kolegą, który ich tam powitał, był — Krystek.
494Nie przestraszyli go się i nie uciekli przed nim. W świetle dziennym (a tego dnia słońce wyjątkowo jasno świeciło) cała rzecz przedstawiła się inaczej: naturalnie i prawie wesoło.
495Wojtuś nie wyglądał ani na umarłego, ani na zmartwychwstańca. Prosto, jak zawsze, trzymał swą dużą głowę — oczy miał tylko trochę podsiniałe, a we włosach więcej niż zwykle drobnych wiórków stolarskich.
496Zarzucono go krzykliwymi pytaniami. Wszyscy krzyczeli razem, tarmosząc go i szczypiąc, tak ich paliła ciekawość.
497Stolarczyk przez długi czas nie mógł przyjść do słowa, powtarzając tylko swoje:
498 499Dopiero na pauzie, gdy słuchacze przeszkadzać mu nie mogli, mając usta zapchane ciastem, serdelkami i owocami, wszystko im wytłumaczył.
500DomOjciec Wojtusia miał zawsze na składzie kilka trumien gotowych. Największa z nich i najszersza — tak wielka i szeroka, że dotąd jeszcze żadnego nieboszczyka nie można było do niej „dopasować” — stale służyła chłopcu za łóżko.
501Wynikało to z koniecznej potrzeby. Mieszkanie państwa Krystków było bardzo szczupłe. Przy dużej izbie warsztatowej jeden mały pokoik i mniejsza jeszcze kuchenka — to wszystko. A rodzina składała się z ośmiu osób.
502Pokoik służył za sypialnię rodzicom i pięciorgu drobnych dzieci. W warsztacie jadano, razem z czeladnikami, obiad i wieczerzę; tu również, po skończonej robocie, Wojtuś odrabiał lekcje i sypiał. A że na łóżko miejsca nie było, więc sypiał — w trumnie.
503Jemu wydawało się to zupełnie naturalne i zrozumieć nie mógł, dlaczego dziwią się temu inni.
504Ale było już widać przeznaczeniem Wojtusia budzić zawsze podziw wśród kolegów…
VI. Artyści klasowi
505Deszcz ze śniegiem, błoto, wiatr…
506Nawet na wielką pauzę nikt z klasy nie wychodzi. Jeden tylko odważył się wybiec na dziedziniec, szukając Judkowej z obwarzankami — okazało się przecie, że i jej nawet nie ma na stanowisku.
507W klasie mniej hałasu, niżby kto myślał. Wprawdzie kilku chybionych akrobatów skacze przez ławki i usiłuje chodzić na rękach, jeden gra na grzebieniu, dwóch rzuca w siebie papierowymi strzałami — większość jednak zachowuje się spokojnie i przyzwoicie.
508Podzielili się na małe gromadki; każda gromadka w poważnym milczeniu przypatruje się czemuś czy komuś.
509W pierwszej z brzegu gromadce uwagę kolegów skupia na sobie studencik gładko uczesany z miłą, rumianą, nadzwyczaj spokojną i prawdziwie wypogodzoną twarzą — wypisujący w kajecie ozdobnymi literami tytuł: Zagadnienie VI-te.
510Jest to Welinowicz, pierwszy w klasie kaligraf[109] — o którym Łypaczewski, nauczyciel kaligrafii, wyrzekł:
511— Welinowicza czeka wielka przyszłość. Jeśli nauczy się w dużym B dolny brzuszek czynić wypuklejszym od górnego, może z czasem zajść tam, dokąd ja zaszedłem!
512Marzeniem jest kolegów Welinowicza posiadać kajety z „wysztychowanymi” przez niego tytułami. Proszą go o to, jak o łaskę największą. Gdyby chciał swój talent sprzedawać, mógłby zjadać codziennie po tuzinie bułek z zimną pieczenią, po garncu jabłek, gruszek lub śliwek.
513Ale on „iskrą Bożą” nie kupczy[110], swe mistrzowskie, nadzwyczajnymi „fliglasami” i „wykrętasami” zdobne inicjały wypisuje wyłącznie — przyjaciołom. Toteż wszyscy starają się przyjaźń Welinowicza zdobyć i utrzymać.
514Drugie jest trudniejsze jeszcze niż pierwsze. Doświadczył tego na sobie Sprężycki. Jeden z jego najpiękniejszych kajetów w turkusowo-niebieskiej „morowej[111]” okładce, przekładany kolorową bibułką, wychuchany, wycackany, nosił na pierwszej karcie taki zadziwiający tytuł:
515 516Słowo „ćwicz” było wypisane, a raczej wyrysowane i wymalowane tak pięknie, jakby je wyjęto ze wzorów kaligraficznych i rysunkowych. Umieszczone pod nim imię i nazwisko wyglądały nieco skromniej, jednak swym świetnym, perłowym, tuszowo-czarnym „rondem” „ujawniały również rękę — artysty.
517Dlaczego Witold Sprężycki miał być „ćwiczony[112]”? Od kogo pochodził rozkaz w tak surowej, a zarazem tak estetycznej formie wydany?
518Wszystko to odnosiło się do pewnego pamiętnego dnia, w którym Sprężycki i Welinowicz, doówczas przyjaciele najserdeczniejsi, poróżnili się ze sobą.
519KonfliktWelinowicz był zajęty właśnie wykonywaniem wspaniałego nagłówka na „Ćwiczeniach polskich” kolegi, i po wysztychowaniu rondem jego nazwiska, kończył piątą literę tytułu — gdy Sprężycki odezwał się nagle, ni stąd, ni zowąd:
520— Mickiewicz miewał z kaligrafii same dwójki…
521„Artysta”, całkowicie pochłonięty swą pracą, mruknął tylko przez zęby:
522 523Zapalczywszy od niego kolega Bellon zawołał:
524— Bajki! Geniusz musi wszystko robić, a więc i pisać — genialnie!
525— Jednak upewniam cię — ciągnął tamten — że Mickiewicz pisał „jak kura pazurem”…
526Welinowicz odjął pióro od papieru.
527— W takim razie Mickiewicz nie był geniuszem — stanowczo oświadczył.
528I zabrał się na powrót do wykończenia swego przepięknego Z.
529Sprężycki aż podskoczył z oburzenia.
530— Co ty będziesz ubliżał Mickiewiczowi! Ty… „czwarty od końca”!…
531Ostatnie wyrażenie odnosiło się do tego, że Welinowicz był czterdziestym trzecim uczniem w klasie, która liczyła wszystkich uczniów czterdziestu sześciu.
532Artysta nie był obraźliwy — poprzestał tylko na uwadze:
533— Z kaligrafii jestem pierwszy.
534— To i cóż! — krzyczał tamten, nie mogąc się uspokoić. — Do kaligrafii nie trzeba wielkiego rozumu! Wszyscy znakomici ludzie pisali brzydko! Za to każdy kancelista „sztychuje” jak sam Łypaczewski!
535W gromadce odezwały się śmiechy złośliwe…
536Welinowicz przestał rysować. Otarł starannie pióro kawałkiem irchy[113], który nosił zawsze przy sobie, schował do kieszeni flaszeczkę z czerwonym atramentem, wstał i odszedł — pozostawiając na ławce kajet z niedokończonym tytułem.
537Wszystko to zostało spełnione z pogodnym spokojem i imponującą powagą. Koledzy milczeli, nie wiedząc jak się zachować…
538Sprężycki pobiegł za przyjacielem, przepraszając, zapewniając, że nie miał bynajmniej zamiaru ubliżać… Tamten odpowiedział spokojnie, że wcale się nie gniewa, ale… już mu kajetów „opisywać” nie będzie.
539Słowa dotrzymał. Żadne późniejsze prośby, umizgi, podarki nie pomogły. Nieszczęsne „Ćwiczenia” pozostać miały na zawsze już z dwuznacznym na pierwszej karcie napisem: „Ćwicz… Witolda Sprężyckiego”.
540Druga gromadka skupiła się przy koledze rysującym. Ten budzi większy jeszcze zachwyt, połączony z szacunkiem. Niebieskie mundurki, choć cisną się przejęte ciekawością, czynią to bardzo ostrożnie, aby pracującemu nie przeszkadzać, aby go, broń Boże, nie „trącić”…
541Każdy trzyma i podsuwa artyście papier i ołówek, każdy pragnąłby pozyskać choćby mały szkic jego ręki genialnej. Niektórzy przynieśli przygotowane umyślnie w tym celu zeszyty z przytwierdzonymi na jedwabnych wstążeczkach ćwiartkami różnokolorowej bibułki angielskiej.
542Ze wszystkich stron słychać nieśmiałe, zająkliwe prośby:
543— Wyrysuj mi, kochany Konopko, myśliwego!
544— A mnie, mój złociutki — charta!
545— A mnie, mój brylantowy — zająca!
546Konopka, tęgi, pleczysty wieśniak, nieustannie poświstujący lub podśpiewujący pod nosem melodię znanej piosenki: ”Pojedziemy na łów, na łów”… spełnia ochotnie wszystkie pragnienia. Wyciąga rękę to na prawo, to na lewo, bierze najbliższy papier, zarysowuje go, oddaje, sięga po następny i zaspakaja kolejno każdego kolegę. Po chwili, ten już ma zająca, ten charta, ten myśliwego — wszyscy są zachwyceni — wszyscy też wielbią go, kochają i szanują.
547Na nieszczęście urok sympatycznego chłopca słabiej oddziaływa na nauczycieli i wskutek tego na liście klasowej Konopka bardzo blisko sąsiaduje z Welinowiczem. Poza tym, dwaj ci artyści trzymają się z dala od siebie i jeden drugiemu okazuje lekceważenie.
548— Cóż to jest kaligrafia! — szydzi rysownik, wargę dolną wysuwając. — Możesz z tym co najwyżej „zajechać” do biura powiatu na „wolnonajemnego” z pensją stu złotych na kwartał!
549Kaligraf, uśmiechając się pogodnie, dowodzi:
550— Kaligrafia jest podstawą wszystkiego. Na kaligrafii świat stoi. Weźcie któregokolwiek z rysowników, a nie potrafi napisać pięknie nawet dużego A, choć to najłatwiejsza litera w alfabecie. Tymczasem każdy dobry kaligraf, gdy zechce, będzie doskonale piórem rysował…
551Aby słowa poprzeć czynem, bierze arkusz papieru i jednym posuwistym „cugiem”, pióra od papieru nie odejmując, wypisuje prześlicznego aniołka w chmurach, z kędzierzawą główką, z rozpostartymi szeroko skrzydłami!…
552Koledzy wykrzykują na różne tony: „a!…” „aa!…” „aaa!…”
553Konopka zaś z rękoma w kieszeniach, z twarzą zwróconą do okna, poświstuje: „Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój”…
554Jednak sfera pomysłów tego pewnego siebie Konopki nie jest zbyt rozległa. Zając, pies, myśliwy — to wszystko, na co zdobyć się potrafi. Jedynym urozmaiceniem jego „dzieł” są kombinacje tych trzech motywów. Czasem myśliwy idzie w pole szukać zająca, a zając tuż za jego plecami wesoło sobie skacze; to znów pies i zając biegną w przeciwne strony, a myśliwy stoi pośrodku, broń oparł o drzewo i spokojnie pociąga sobie z oplatanej butelki; to wreszcie pies stoi wyprężony i gotowy do skoku, a myśliwy strzela do zająca kulą — przy czym widać tę kulę wylatującą z lufy i zmierzającą po linii matematycznie prostej (artysta wykreśla ją przy ekierce) w biednego szaraka…
555Klasa posiada innych jeszcze artystów, w rodzaju niższym cokolwiek, ale za to — praktyczniejszym.
556Są to nie tyle artyści, co majsterkowie, w swojej drobnej specjalności niezrównani i niezastąpieni.
557KalekaTrudno na przykład wyobrazić sobie, co by niebieskie mundurki poczęły i jak by sobie radziły bez kolegi „Hefajstosa[114]” — tak przezwanego stąd, że jest na podobieństwo bożka owego kulawy.
558Los, upośledzając go pod względem nóg, wynagrodził go za to zwiększoną zręcznością ręki. Nikt w klasie nie dorównywa Hefajstosowi w talencie — „temperowania” piór.
559W szkole P-skiej stalówki znajdują się pod klątwą — uczniowie są obowiązani pisać wyłącznie piórami gęsimi.
560— Strzeżcie się piór stalowych! — powtarza przy każdej sposobności nauczyciel kaligrafii. — One psują rękę i charakter!
561Ostrzeżenie groźne… — na szczęście nauczyciel ma na myśli tylko tak zwany „charakter pisma”, czyli samo pismo.
562Ponieważ gęsi nie noszą w skrzydłach piór gotowych do pisania, trzeba zatem te pióra przed użyciem poddać operacji, która się zowie „temperowanie”. Mozolna to czynność i wymagająca specjalnego uzdolnienia.
563Każdy wprawdzie, kto posiada dobrze wyostrzony scyzoryk i jakie takie pojęcie o narzędziach do pisania, potrafi zastrugać sobie pióro w ten sposób, że umaczane w czernidle[115], będzie cieńsze i grubsze kreski na papierze zostawiało — takie jednak pióro służyć może tylko do pospolitszej, brulionowej roboty. Pisać takim piórem „na czysto”, a tym bardziej ozdobnie „kaligrafować” niepodobna.
564Hefajstos do zatemperowania jednego pióra używa aż trzech ostrz. Największym, umiarkowanie ostrym, nadaje zwykłemu pióru ogólny, jakby szkicowy kształt pióra do pisania. Średnim, bardzo ostrym, rozcina je częściowo w kierunku długości. Najmniejsze, a zarazem najostrzejsze, służy mu do przycinania „noska”.
565Czynność ostatnia jest w równym stopniu trudna i ważna. Od przyciętego tak lub inaczej „noska” zależy: czy pióro ma służyć do cieńszego lub grubszego pisma, do liter pochyłych, „angielskich”, czy też do prostego, okrągłego „ronda”. W ogóle „nosek” stanowi o całej wartości pióra.
566Nie można przycinać noska na żadnej sztucznej podkładce. Służy do tego wyłącznie paznokieć wielkiego palca osoby temperującej. Ten paznokieć u Hefajstosa jest zawsze pokryty mnóstwem mniej lub więcej głębokich nacięć i skaleczeń.
567Hefajstos nie pracuje wyłącznie dla idei jak Welinowicz i Konopka. Za zdolność swą i usługi każe sobie płacić. Honorarium pobiera stałe: od każdego zatemperowanego pióra — bułka.
568Pracuje zwykle podczas wielkiej pauzy, zasiadłszy na wierzchu ławki, przy oknie, otoczony gromadką „klientów” i ciekawych. Zarobione bułki — a zdobywa ich na jednym posiedzeniu pięć, sześć, aż do dziesięciu — chowa do teki, następnie zjada wszystkie do ostatniego okrucha.
569Żarłoczność Hefajstosa jest zdumiewająca. Potrafi jeść w każdej porze i wszystko, co mu dadzą. Wygląda zaś jak głodomór. Twarz ma szeroką, kościstą, policzki zapadnięte, usta rażąco szerokie, niedomykające się, z których wyzierają duże, ostre zęby.
570Prócz zwykłego temperowania, podejmuje się jeszcze ten majsterek robót wyjątkowych, takich jak „woskowanie” piór i ich „hamburyzowanie”. Te roboty wykonywa[116] u siebie w domu — przy pomocy sobie tylko znanych i trzymanych w tajemnicy sposobów. Pobiera za nie zapłatę wysoką, dochodzącą do całej kwarty[117] ulęgałek[118] lub do trzech groszy w gotówce za sztukę. To też na ten zbytek pozwalać sobie mogą tylko bogatsi i najwybredniejsi.
571Tu objaśnić trzeba, że pióra „woskowane” odznaczają się przedziwną miękkością, a zarazem sprężystością, pozwalającą na wykonywanie najsubtelniejszych kaligraficznych „cugów”. Niezrównaną zaś zaletę pióra „hamburyzowanego” stanowi to, że atrament nigdy z niego nie spływa.
572Hefajstos zdobywa sobie względy nauczycieli dostarczaniem na katedrę[119] — bezinteresownie rozumie się — piór, doskonale temperowanych, woskowanych i „hamburyzowanych”.
573Zupełnie odrębną kategorię artystów klasowych przedstawia Olszewski, przezwany, nie wiadomo dlaczego, kataryniarzem.
574Olszewski-kataryniarz, chłopiec pod innymi względami upośledzony, asinus asinorum[120], potrzebujący sześciu lat na przeciśnięcie się przez pierwsze dwie klasy — jest najlepszym na całą szkołę i w specjalności swej niezrównanym „piłkarzem”.
575„Piłkarz” w gwarze szkolnej oznacza człowieka wyrabiającego piłki do grania.
576W miasteczku nie ma ani jednego sklepu, w którym można by kupić piłkę gotową. A ponieważ zapotrzebowań na tę rzecz jest bardzo wiele i każdy z niebieskich mundurków, których liczba do 350 dochodzi, prędzej by się obył bez jedzenia, niż bez piłki, więc uczniowie własnym przemysłem i własnymi rękoma ten przedmiot niezbędny przygotowują.
577Wszystkich jednak prześcignął na tym polu Olszewski. Ten rudy, piegowaty chłopiec, z dużym zakrzywionym nosem, prowadzi jakby fabrykę piłek, którymi handluje z całą szkołą. Rzec można, że zmonopolizował w swych rękach cały handel piłkowy. Mówią też, że zarabia na tym dużo pieniędzy, które wydaje następnie na jedyną namiętność swoją: hodowlę gołębi.
578O piłkach używanych w szkole P-skiej można by książkę napisać. Istnieje pięć głównych typowych ich odmian: parcianka, wyrabiana z wyprutej ze starych pończoch bawełny; przeplata się ją wąską krajką[121] i oszywa grubym zgrzebnym płótnem; krowianka, z sierści krowiej przygotowana w ten sposób, że kawałek wosku umieszcza się na grzbiecie krowy, a potem dłonią kręci się go, czyli „kulga” dopóty, aż do wosku przylgnie tyle włosów, że utworzą piłkę, (czynność połączona z niebezpieczeństwem, gdy się natrafi na krowę „ligającą[122]”); zwijanka vel skrętka, wyrabiana ze starych gumowych czyli „gumulastycznych” kaloszy, które tnie się na długie, jak najcieńsze paski, te zaś paski zwija się następnie w kłębek; rzeczą główną jest skręcenie pasków tak mocno, żeby piłka tworzyła całość prawie jednolitą; dętka czarna, (odróżnić ją należy od dętki białej, będącej u uczniów w pogardzie i pozostawionej wyłącznie dziewczynom), mająca za podstawę także gumę kaloszową, przerabianą jednak odpowiednio rękami fabrykanta — na masę plastyczną; lanka, rodzaj najwyższy, przez poważnych jedynie graczów używany; dla przygotowania jej krają kalosze na drobniutkie kawałeczki, gotują w ukropie i gorące jeszcze zlepiają i zaokrąglają za pomocą kręcenia pomiędzy dłońmi — przy czym trzeba być zawczasu przygotowanym na bolesne oparzenia skóry, na bąble i rany.
579Produktem pobocznym, przy fabrykowaniu piłek gumowych otrzymywanym, jest tak zwana „guma strzelająca”. Piękna to rzecz i przez znawców wysoko ceniona. Ale jak trudne, mozolne i… wstrętne jest jej przygotowanie!
580Kataryniarz, który usadowił się na ostatniej ławce wśród mało inteligentnego towarzystwa „zjadaczów chleba” (w dosłownym tych słów znaczeniu), po całych godzinach, podobnie jak i oni, porusza szczękami. Ale gdy ci wychowańcy wiejskich zaścianków mocnymi, zdrowymi zębami mielą razowiec, on żuje — kawałek starego kalosza…
581ZabawaWiele godzin, a nawet i dni poświęcić trzeba na to niemiłe żucie, aby z twardej, śliskiej, skrzypiącej wśród zębów gumy otrzymać wreszcie do czarnego ciasta podobną, która daje się w palcach ugniatać jak wosk.
582Małe kulki tego ciasta kupują na wagę złota uczniowie — najmłodsi co prawda. Kupują je do zabawy. Zabawa na tym polega, że kulkę najpierw rozpłaszcza się, na kształt małego naleśnika, następnie brzegi tego naleśnika zlepiają się ze sobą jak najszczelniej, z pozostawieniem w środku pustej, a właściwie: powietrzem wypełnionej przestrzeni. Ta uwięziona kulka powietrza tworzy bąbelek, który, po naciśnięciu palcem, pęka, wydając lekki trzask…
583Właśnie dla owego trzasku nazywa się ta guma „strzelającą”.
584Kataryniarz, którego kieszenie zawsze są wypchane parciankami, krowiankami, dętkami itp., zawsze również, dla chętnego i gotówką płacącego nabywcy, ma przygotowany, między zębami lub pod językiem — kawałek „strzelającej gumy”.
585Z uznaniem dla niebieskich mundurków zaznaczyć należy, że posiadając wśród siebie czterech wymienionych „artystów”, umieją każdemu wymierzać co mu się należy.
586Konopkę wielbią, Welinowicza chwalą, Hefajstosa lubią, Kataryniarza zaś płacą i — w oczy mu mówią, że jest „marny geszefciarz[123]”…
VII. Nauczyciel starej daty
587LatoDzień upalny. W klasie duszno i sennie. Tuż koło okien otwartych przelatują jaskółki z ostrym, przenikliwym piskiem.
588Chłopcom oczy przymykają się do snu. Są jakby nieprzytomni od upału. Niektórzy na pół drzemią, kilku zupełnie zasnęło.
589Co chwila ktoś wychodzi napić się wody przy pompie szkolnej. Wraca z włosami mokrymi, cały zmoczony. Nie tylko ugasił pragnienie, ale i głowę zimną wodą oblał. Inni patrzą nań z zazdrością, jednak naśladować go nie śpieszą. Obezwładniło ich lenistwo, nie pozwalające ruszyć się z miejsca.
590NauczycielNa katedrze[124] siedzi Skowroński, nauczyciel polskiego, stary, gruby, z białymi włosami naczesanymi na czoło i skronie, a z tyłu spadającymi w długich pasmach na plecy. Twarz ma zawsze wygoloną, szyję owiązaną kilkakrotnie białą chustką; olbrzymie, wysunięte spod chustki kołnierzyki, w których tłuste jego policzki — zwłaszcza gdy głowę pochyli — do połowy się kryją. W całości przypomina owe szanowne postacie z początku stulecia, których wizerunki przechowały się na starych litografiach[125].
591Poezja, KsiążkaI nauczyciel odczuwa przygnębiający wpływ upału. Nie wydobył katalożka[126], nie rozłożył nawet dziennika klasowego — o lekcji właściwej wcale nie myśli.
592Przyniósł ze sobą książkę na szarym, bibulastym papierze, otworzył ją i czyta. Głos ma potężny, teatralny, patetyczny — taki, jakim na publicznych posiedzeniach Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk[127] odczytywać musieli swe utwory jego członkowie.
593Silnie skandując i długie zgłoski nad miarę przeciągając, deklamuje, jakby śpiewał:
594
Prosty, klasyczny, Wergiliuszowy[128] obrazek, tchnący świeżością wsi, łąki, gaju, w sposób cudowny oddziaływa na niektórych. Otwierają oczy, prostują się — każdy ma jakby przyjemne widzenie na jawie.
595Zwłaszcza Sprężycki całą duszą zatonął w wierszu sielankowym. Żywy jak iskra, zawsze figlować gotowy, skłonny też bywa do marzenia i głębokich zamyśleń.
596W tej chwili i obraz poetyczny i śpiewny rytm wiersza tak go ukołysały, że stracił niemal poczucie rzeczywistości.
597Nie jest mu już gorąco, ani duszno; czuje na policzkach świeże, wilgotne tchnienie gaju olchowego; słyszy tęskne, przeciągłe tony ligawki[129], które las powtarza echem wielokrotnym…
598Jakże przyjemny wiaterek przeciąga od chłodnego strumienia! Jak pachnie mięta wśród gęstej, puszystej, jak aksamit miękkiej i połyskującej trawy! Rozkosznie byłoby położyć się pod drzewem, patrzeć na sunące po niebie lekkie, srebrzyste obłoczki — słuchać gwizdania wilgi, przelatującej z drzewa na drzewo, liczyć listki na najbliższej gałązce — i marzyć… marzyć…
599 600Chłopiec prostuje się, otwiera na całą szerokość oczy. Znów jest w klasie, znów mu gorąco — znów widzi na katedrze granatowy frak, białą chustkę, czerwone, zgrzane policzki, wychylające się z nakrochmalonych kołnierzyków, jak z wielkiej, porcelanowej misy.
601Nauczyciel wciąż czyta śpiewnym, teatralnym głosem z niedużej, na bibule drukowanej książeczki.
602Błogosławiona, cuda czyniąca książeczka! Błogosławiony i ten, co umie tak zawładnąć myślami, tak je do swego wykładu przynęcić!
603 604JesieńJesień omgliła ulice, zmatowała szyby w klasie, napełniła ją żółtym, smutnym, jakby chorym światłem.
605Wszystko wygląda osowiale, brzydko. Klasa wydaje się mniejszą i brudniejszą, niż zwykle. Na suficie widać smugi kurzu, w jednym z kątów — pajęczynę.
606Chłopcy tłumią ziewanie; siedzą milczący, bez humoru. Nawet figlować im się nie chce.
607I znów na katedrze zasiadł ten sam stary nauczyciel; rozłożył tęż samą niewielką, na bibule drukowaną książkę — czyta…
608Głos jego brzmi inaczej, niż latem. Jest tak samo jak szyby zmatowany, głuchy. Ale jak zawsze, przelewa się rytmicznie, to słabnąc, to podnosząc się, z teatralną deklamacyjnością[130], która działa na młodych słuchaczów jak muzyka.
609Poezja, SmutekNauczyciel czyta:
610
Zatrzymuje się, poprawia okulary. Głowa zasuwa się głębiej w kołnierzyki: siwe włosy niżej na plecy opadają.
611
Kładzie szeroką dłoń na książce; nie patrząc na nią, powtarza:
612
Sprężycki uczuwa nagle ściśnienie serca. Pełną piersią zaczerpuje powietrza, co wygląda, jakby głęboko westchnął.
613Żółtawe światło, sączące się oknami, głucha cisza na korytarzach, smutna, niby rozjęczona deklamacja nauczyciela — wszystko na wrażliwego chłopca działa przygnębiająco.
614A z katedry płynie głos coraz żałośniejszy i jakby stopniowo gasnący:
615Kiedy oczy śmierć zaciemni,Lnianej płachty będzie dość…W czterech deskach… w sążniu[131] ziemi…Dobrze się ten wyśpi gość…
Znów dłoń szeroka zakrywa kartę — głos nauczyciela, zmieniony w echo, powtarza lękliwie: „W czterech deskach… w sążniu ziemi”…
616Sprężycki sięgnął machinalnie po chustkę — oczy ociera. Jest niewątpliwie najwrażliwszym z kolegów — wszakże i inni odczuli tchnienie smutku, wypełniające izbę szkolną. To tchnienie, pod którego działaniem nawet najweselsi posępnieją, wydobywa się w równym stopniu z dnia jesiennego, z wiersza, z głosu starego nauczyciela, z jego całej niedzisiejszej, niby mgłą oddalenia przesnutej osoby…
617Wiersz utkwił chłopcu w pamięci. Wracając do domu, w myśli go sobie powtarza. Znajduje się tak całkowicie pod wpływem elegijnej[132] poezji, że wraca umyślnie zaułkami, aby mu koledzy śmiechem niewczesnym nastroju duszy nie psuli.
618Wieczorem, zanudza domowników strofami: „Cicho skradł się wiek sterany”… „Kiedy oczy śmierć zaciemni”… — przy czym stara się naśladować najwierniej jęczący głos i teatralną wymowę nauczyciela. Zauważa przy tym, że jego deklamacja wzrusza silnie matkę, która prosi go, żeby „dał pokój[133] tym strasznym wierszom”, i która potem odkłada robotę, twarz ukrywa w dłoniach i siedzi długo w milczącej zadumie…
619Napełnia go to dziwnym, obcym mu dotąd uczuciem: zaczyna poznawać potęgę słowa. Z szacunkiem myśli o poezji i o swym starym nauczycielu.
620Ale i ta poezja i ten nauczyciel niepokoją go swą nadzwyczajną nieprzystępnością. Nie ma sposobu zbliżenia się do nich…
621NauczycielNieprzystępny jest zwłaszcza nauczyciel. Inni, choć otoczeni powagą, choć po jowiszowemu brwi ściągający, choć zamieszkali na wyżynach, oku chłopięcemu ledwie widnych, zstępują jednak niekiedy na ziemię, przemawiają, żartują, gotowi są nawet figlować, jak zwykli ludzie. Jeden Skowroński występuje zawsze w roli półboga.
622Gdy wykłada, nie patrzy na uczniów. Ciężkie, głośne, starannie odmierzone słowa rzuca w przestrzeń. Nawet, gdy uczeń wydający[134] lekcję stoi tuż przed nim, nie widzi go, nie chce widzieć. Oczy jego ponad głową chłopca wybiegają daleko, wysoko…
623Jednak o oschłość serca posądzać go nie można. Miewa czasem łzy w oczach — wówczas, gdy wiersze elegijne wygłasza. Uczniów swych kocha, wypożycza im książki ze swej biblioteki, ćwiczenia ich nadzwyczaj starannie poprawia, na marginesach wypisuje upomnienia nie tylko stylistyczne, lecz moralne i obywatelskie.
624Ale bardziej, niż uczniów, kocha przedmiot, który wykłada. Żyje też raczej przeszłością, niż dniem obecnym.
625Przedmiotem najgorętszych jego umiłowań literackich jest wiek osiemnasty i pierwsze lata dziewiętnastego. Najwymowniej wychwala, najczęściej cytuje poetów, w tych dwóch okresach żyjących.
626Krasicki[135], Naruszewicz[136], Kniaźnin[137], Karpiński[138], Osiński[139], Dmochowski [140] — to jego bożyszcza.
627Każdy poeta nosi u niego pewien stały tytuł. Krasicki to „książę poetów”; Naruszewicz — „poeta-dziejopis”; Karpiński — „poeta serca” albo „śpiewak Justyny”; Dmochowski — „polski Boileau[141]”.
628Uczniowie muszą znać te przezwiska. Gdy który się pomyli, gdy nazwie, broń Boże, „poetą serca” Naruszewicza, a „śpiewakiem Justyny” Krasickiego — stary nauczyciel pieni się z gniewu.
629Cokolwiek bądź, na lekcjach języka polskiego panuje zawsze nastrój poważny. Z wyjątkiem kilku „głąbów”, zajętych żuciem razowca lub gumulastyki, wszyscy inni przejmują się żywo wykładem, uczą ochotnie zadanych wierszów[142], wygłaszając je nie tylko w klasie, lecz i na zebraniach koleżeńskich, na „ekskursjach[143]”, na „majówkach” — prowadzą nawet niekiedy spory o wyższość „poety serca” nad „księciem poetów” lub odwrotnie.
630Sprężyckiego pociągają najbardziej wiersze żartobliwe oraz rzewne, liryczne. Umie na pamięć całe strofy z Myszeidy[144], umie cały Powrót na wieś[145], cały Pacierz staruszka[146].
631Cienkim, prawie dziewczęcym głosem, ale z wielkim zapałem i przejęciem się deklamuje:
632
Pochyla drobną postać, jakby ciężarem lat przygiętą — głos mu drży, słabnie…
633
Nikt tego w żart nie obraca. Koledzy przysłuchują się wierszowi z powagą. Dobrzy, prości, wrażliwi chłopcy tak silnie odczuwają urok poezji, że Sprężycki wydaje im się niemal prawdziwym staruszkiem.
634A on, wyprostowawszy się i ręce ku otwartemu oknu, lub — gdy znajdują się na przechadzce — ku gąszczom leśnym wyciągnąwszy, ze słodkim rozrzewnieniem kończy:
635
Koledzy zachwycają się deklamacją Sprężyckiego — nauczyciel zarzuca jej brak „kadencji[147]” oraz dykcję „śmietankową”, „maślaną”… Chłopiec czyni największe wysiłki, aby się z tych wad poprawić — przechodzi to wszakże jego możność.
636Jeden tylko Kucharzewski, olbrzym klasowy, z głosem dojrzałego mężczyzny, przerastający wzrostem najwyższych nauczycieli — zadowala pod tym względem profesora Skowrońskiego. On tylko z dostateczną energią języka umie wypowiadać wiersze, w których słychać jakby warkot bębna, jakby poryw lwa…
637Zdrrrajco! z twarrrdej Taurrrów wygrrryzłeś się skały,A Hitrrrzańskie tygrrrzyce pierrrś ci podawały![148]…
Stary nauczyciel promienieje zachwytem i jak żółw ze skorupy wychyla się ze swych olbrzymich kołnierzy, gdy Kucharzewski głosem potężnym wygrzmiewa Naruszewiczowskie „aleksandryny[149]”:
638Już widzę… jako wdziawszy hart niezłomnej zbroje,Zmiata z karków niewiernych odęte zawoje;A posoką[150] i prochem ozdobnym okryty,Tratuje zdradne członki końskimi kopyty[151]!Na wzrok jego ogromny, na blask płytkiej stali,Kupami się od Wiednia zbita gawiedź wali.Stoi zdrętwiały Dunaj, że na bystrym grzbiecieMost mu, z trupów usłany, pławne barki gniecie!
W deklamacji Kucharzewskiego każde r warczy jak brytan na łańcuchu, każde z i s syczy jak żądło wężowe, każde wi, wia wie, gwiżdże jak kartacz lecący — a w wyrazie „kopyty” słychać wyraźnie tętent pędzącego konia…
639Kucharzewski ma zawsze z polskiego stopnie „celujące”; Sprężycki zdobywa zaledwie „bardzo dobre”. Ale Sprężyckiemu obce jest uczucie zawiści; uczy się też nie dla stopni, lecz przez gorące ukochanie przedmiotu.
640Jest tak nasiąknięty poezją XVIII wieku, że ile razy wraca ze szkoły, deklamuje głośno na korytarzu:
641
— A właśnie, że polewany! — sprzeciwiają mu się domownicy.
642Nie wyobraża sobie, by mogła istnieć na świecie poezja piękniejsza od poezji Karpińskiego, Krasickiego, Naruszewicza. Ułamek Iliady[153] w przekładzie Dmochowskiego, odczytany kiedyś przez nauczyciela, dostarczył mu na kilka dni wątku do marzeń najrozkoszniejszych…
643Podziela te upodobania jego najbliższy przyjaciel i powiernik: Dembowski. Ale ostatni jest powściągliwy w zachwytach — na rzeczy patrzy spokojniej, krytyczniej.
644Pewnego dnia, wolnego od lekcji, Dembowski przyszedł do Sprężyckiego z miną tajemniczą, trzymając coś pod rozpiętym na piersiach mundurkiem. Wywołał go na podwórze; potem zaproponował, żeby poszli do „pustelni”.
645Ogród„Pustelnią” nazywali chłopcy „odkryty” przez siebie cichy, odludny placyk nad Narwią, pomiędzy spichrzami[154], gdzie można było spokojnie czytać, rozmawiać, grać w piłkę, ryby na wędkę łowić…
646Rosło na tym placyku wierzb kilka oraz kilka zdziczałych drzew wiśniowych, rodzących owoc, nawet dla uczniowskiego podniebienia zbyt kwaśny. Tu i ówdzie widniały ślady zagonów, szczątki rozebranego ogrodzenia, niedobitki krzewów bzowych, jaśminowych, wreszcie jedna, prawie całkowicie pozbawiona liści, czeremcha.
647Placyk był niegdyś widocznie ogrodem. Tradycja tego przechowała się między ptakami, które na wiosnę gęsto tu zalatywały. Nierzadkim gościem bywała wilga, pogwizdująca co kilka chwil to tu, to tam, jakby drażniąc się z chłopcami. Odwiedzały też ustroń nadrzeczną kraski, których seledynowo-złociste upierzenie, powabnie mieniące się w słońcu, olśniewało wzrok, nadając zakątkowi znamię egzotyczne. Chłopcom wydawało się niekiedy, że chodzą po ogrodach Szeherezady — że sami są bohaterami Tysiąca i jednej nocy[155]…
648W tej to pustelni Dembowski wyciągnął spod mundurka i Sprężyckiemu pokazał rzecz przyniesioną. Była nią książka — tom Mickiewicza, zawierający Konrada Wallenroda[156], Dziady[157]…
649Nie zwlekając, usiedli na klockach pod spichrzem, czytać zaczęli.
650Czytali na przemian, głośno — a cudnym wierszom Narew do taktu pluskała, ptaki dziwiły się zmieszanymi krzykliwie głosami, przytakiwał w równych odstępach czasu zegar, wybijający kwadranse i godziny na wieży Farskiej.
651Na czytaniu kilka godzin im zbiegło. Dzwony kościelne oddzwoniły już „Anioł Pański”, rozpłynęły się w powietrzu rytmiczne, uroczyste, posępne dźwięki, „poległym w bojach z niewiernymi” poświęcone — oni jeszcze czytali.
652Dopiero ciemność, niepozwalająca rozróżniać liter, oderwała ich od książki. Podnieśli się, wzdychając:
653— Cóż, Witek? — zagadnął Dembowski — podobało ci się to? Gadaj!
654Ale Sprężycki nie był w stanie „gadać”. Wybuchy romantyczne wieszcza[158], którego znał dotąd tylko ballady i spokojną, prawie klasyczną Grażynę [159] — oszołomiły go. W milczeniu kolegę pożegnał.
655ZabawaNazajutrz nie było mowy o Mickiewiczu. Tego dnia szła wspaniała „ekstrameta[160]” na jednym z placów nadrzecznych, z którego uprzątnięto drzewo budulcowe. Sprężycki, liczący się do najzapaleńszych[161] i najzręczniejszych „ekstramecistów”, rej tam wodził. Gdy postawiony na „mecie” kręcił się, jak wrzeciono i podskakiwał, równie trudno było trafić go piłką, jak zabić kulą jaskółkę w locie. Gra całkowicie go pochłonęła — zapomniał o wszystkich poetach na świecie.
656Dopiero w kilka dni później powrócono do tego przedmiotu.
657— Cóż Konrad Wallenrod, hę? — zapytał go Dembowki, gdy chodzili po ogrodzie publicznym, trzymając się pod ręce i zajadając kupioną do spółki kwartę sapieżanek[162].
658— Prześliczny! — osądził, ogryzając starannie ogonek gruszki.
659 660 661— Wiesz? Ja za jednego Mickiewicza oddałbym tych wszystkich, których nam Skowron każe wykuwać!
662Sprężycki milczał, ocierając starannie nową sapieżankę.
663— Cóż to za poeta ten tam Krasicki! Albo ten jakiś Naruszewicz!
664Sprężycki na kolegę nie patrząc, zauważył tylko:
665 666— Jak stary zacznie prawić o swoim „poecie serca”, „śpiewaku Justyny”, to jak Bozię kocham, język gryzę, żeby nie wybuchnąć śmiechem!
667— Ooooo! — mruknął znów tamten dwuznacznie.
668— Albo czy nie śmieszny i ten twój Pacierz…
669 670— Wiesz… „Gończe złotego słońca”… czy też ”Słońce złotego gońca”… już nie pamiętam.
671Sprężycki cisnął niedojedzoną gruszkę na ziemię, wyrwał rękę spod ramienia kolegi i obracając się doń twarzą, wyrzekł dobitnie:
672 673Dembowski, znacznie spokojniejszy, uśmiechnął się na to „filozoficznie”.
674— Dlaczego mam być głupi? — zapytał bez gniewu.
675— Bo nie możesz zrozumieć, że… że…
676Zaciął się — trudno mu było myśl swą wyrazić słowami.
677— No, że… jedno drugiemu nie przeszkadza! — dokończył wreszcie głosem podniesionym.
678Tamten kręcił głową, naprawdę nic nie rozumiejąc.
679Usiedli na ławce. Sprężycki długo milczał, napiętkiem[163] ziemię rozgrzebując, wreszcie rzekł:
680— Widzisz, Bronek, to jest tak. Czy ty lubisz na przykład — sapieżanki?
681 682— Czy one są, podług ciebie, dobre?
683 684 685 686— Dobrze. Teraz więc słuchaj. Jeżeli sapieżanki są wyborne, może nawet od innych wyborniejsze, to — pytam cię, Bronek — czy te wszystkie inne, a więc: małgorzatki, bery, panny, jedwabnice, diuszesy[164] i tak dalej, trzeba wziąć i wieprzkom do koryta wyrzucić?
687— Co znowu! Szkoda byłoby tylu dobrych owoców!
688— Więc uważ, Bronek. Jeżeli szkoda owoców dobrych, to czyż nie większa szkoda dobrych wierszów? Czyż to obok Mickiewicza nikt już więcej istnieć nie może? Czy dlatego, że Konrad Wallenrod śliczny a Dziady cudowne — reszta polskich poetów ma iść na śmietnik?
689Dembowski potrząsnął głową przecząco.
690— Ależ nie — doprawdy nie… Wiesz, Witek? Przekonałeś mnie. Jak Bozię kocham, przekonałeś.
691 692— Porywa mnie Mickiewicz, ale Karpiński mnie wzrusza. Ile razy mówię jego Powrót na wieś, mam łzy w oczach. Zawsze też będę odmawiał przy modlitwie Kiedy ranne wstają zorze i Wszystkie nasze dzienne sprawy… I nigdy nie zapomnę Pacierza staruszka…
693 694— „Gończe złotego słońca! różana jutrzenko!”… Jaki to śliczny początek! Pamiętasz ten wschód słońca, który widzieliśmy na majówce? Zawsze on mi się przy tych wierszach przypomina.
695— Jednakże — wziął na odwagę Dembowski — nigdyś nie słyszał od Skowrona wierszów, które… jakby to powiedzieć?… Świdrem wkręcają się w głowę — jak na przykład niektóre śpiewki z Dziadów albo ballada o Alpuharze…
696 697— Słuchaj Bronek — rzekł po chwili uroczyście — pamiętasz ty ten dzień jesienny, kiedy to była taka mgła paskudna i kiedy to Effenberger wyrzucił za drzwi Kamińskiego, bo przyszedł zabłocony, ze spodniami w cholewach?… Tego dnia była lekcja polskiego i Skowroński czytał nam ze swej bibulastej książki wiersz, nie wiem czyj, co się zaczynał: „Cicho skradł się wiek sterany”… Wiesz?… Ja od tego wiersza odżegnać się nie mogę. Nie lubię go — mogę nawet powiedzieć, że go się boję — ale, chcę czy nie chcę, powtarzać go muszę. A ile razy go powtarzam, zawsze staje mi przed oczyma nasz stary nauczyciel, taki znękany, smutny, przygarbiony, z obwisłymi, pożółkłymi policzkami… I zdaje mi się zawsze, że wtenczas, gdy on nam ten wiersz odczytywał, myślał o sobie, o własnej starości, o własnym grobie…
698Sprężycki wsunął rękę pod ramię kolegi — zaczęli znów chodzić po ulicach ogrodu, wśród wydłużonych cieni drzew, wśród purpurowo-złotych smug gasnącego na zachodzie słońca.
699Smutek, Śmierć, MelancholiaOpuściła ich zwykła chłopięca pustota. Chodzili skupieni w sobie, poważni. Sprężycki deklamował z cicha, naśladując przeciągły, śpiewny, nieco drżący głos starego nauczyciela:
700
Gdy tak nasiąkali obydwa poezją słowa i poezją przyrody, rozkołysało się nagle powietrze od potężnego huczenia dzwonów farskich. Nigdy w zwykłych okolicznościach o tej porze nie dzwoniono — przy tym i samo dzwonienie było niezwykłe. Spiżowe tony niosły jakąś wieść posępną, modliły się, płakały…
701 702 703Chłopcy zdjęli czapki, przeżegnali się. Sprężycki pociągnął kolegę do wyjścia.
704Gdy znaleźli się na rynku, podbiegł do nich Kozłowski.
705— Umarł Skowron! — mówił zdyszany. — Dziś po południu apopleksja[165] go tknęła. Pojutrze szkoła idzie na pogrzeb — lekcji nie będzie…
706Zmrok już padał na miasto, gdy Sprężycki wracał do domu. Było mu smutno i strasznie. Chciał zapomnieć o starym nauczycielu, a widział go nieustannie przed sobą. Chciał myśleć o grze w piłkę, o figlach szkolnych, o wesołej książce, którą dostał do czytania — a usta jego powtarzały bezwiednie:
VIII. Dawid i Goliat[166]
707Nadzwyczajną uciechę miała raz szkoła: Kucharzewski przyniósł Wrońskiego — w tece.
708Kucharzewski — to olbrzym klasowy, z szeroką piersią, grubym karkiem, ciężki i niezgrabny, lecz wyjątkowo mocny. Wroński — istne kurczątko.
709SiłaNie tylko klasa, lecz i szkoła cała podziwia siłę Kucharzewskiego. Niczym dla tego chłopca wziąć w zęby ciężki stolik stojący na katedrze[167] i obnosić go po klasie, nie podtrzymując rękoma. Niczym posadzić na fotelu profesorskim czterech kolegów i, zarzuciwszy sobie ten „ładunek” na plecy, swobodnie z nim chodzić. Niczym nawet: gruby, szkolny pogrzebacz żelazny zgiąć i wyprostować…
710Tego dnia olbrzym, idąc do szkoły, spotkał wątłego koleżkę, który po niedawnej chorobie ledwie nożyny wlókł za sobą. Niewiele myśląc, wypróżnił swą kolosalną tekę, książki i kajety po kieszeniach pochował, i chwyciwszy półżartem malca, wsadził go do teki, przykazując, żeby rękami trzymał go za szyję.
711Słaby i trochę lękliwy chłopiec spełnił rozkaz — i przyniesiony został w ten sposób do szkoły wśród wrzasku kolegów i gawiedzi ulicznej.
712— Goliat i Dawid… parole! — osądził profesor Luceński, gdy się o tym zdarzeniu dowiedział.
713— Niech no jednak — dodał, do tabakiereczki swej sięgając — ten Goliat strzeże się, żeby mu Dawidek głowy nie uciął. Bo teraz „Dawidkom” dowierzać nie można — parole!
714Wywołuje ich obu do lekcji — każe stawać przed katedrą jednemu obok drugiego. Dawid sięga ledwo do pasa Goliatowi.
715— Kucharzewski, tłumacz: „Koń mego sąsiada — zjadł — żonę starego jenerała[168]”.
716Goliat usta szeroko otworzył — śmieje się.
717— To być nie może… — mówi grubym głosem.
718 719— Żeby koń zjadł… hi, hi, hi… kobietę.
720Profesor uderza trzciną w stolik.
721— Ciebie nie pytają o zdanie! Każą ci tłumaczyć i basta!
722— To dla mnie za trudne; ja nie wiem, jak to będzie po francusku.
723— Bien[169]. Masz „pałkę” i możesz iść na miejsce.
724Profesor skrzypiącym piórem smaruje w katalożku[170] wielką jedynkę. Teraz olbrzym wykrzywia się do płaczu.
725— Nie wiem, za co pałka?… — mruczy basem, odchodząc od katedry. — Pierwsze słyszę, żeby konie… Może tak jest we Francji, ale u nas…
726Trzcina znów grzmi na katedrze.
727— Milczeć — bo do dziennika zapiszę!
728Olbrzym wtłoczył się do ławki, głowę wsunął między ramiona — rożkiem chustki oczy ociera.
729— Dawidku!… — zwraca się Luceński do drugiego ucznia — powtórz, o com zapytywał.
730Cieniutki, ale rezolutny głosik odpowiada:
731— Pan prosor wymienił trzy zdania oddzielne i kazał przetłumaczyć je na francuski. Pierwsze zdanie: „koń mojego sąsiada”… le cheval de mon voisin; drugie zdanie „zjadł”… il a mangé; trzecie zdanie: „żonę starego jenerała”… la femme d'un vieux général.
732Luceński wydostał swą małą tabakierkę, raz po raz z niej zażywa i palce wyciera o rudą perukę. Jest widocznie bardzo zadowolony.
733 734— Jesteś zuch, Dawidku… Tu es un brave garçon![171] Zażyj, boś wart tego.
735Chłopiec zanurza koniuszek palca w tabace i do nosa przykłada.
736— Jesteś zuch i masz głowę na karku. A Kucharzewski jej nie ma. Stało się, com przepowiedział: Dawid uciął głowę Goliatowi!
737Dowcip zdobywa uznanie klasy. Wszyscy, z wyjątkiem zawstydzonego i czerwonego ze złości olbrzyma, pokładają się od śmiechu.
738Niedługo potem przypadła lekcja religii. Ksiądz prefekt, wysłuchawszy innych, zwrócił się do Kucharzewskiego:
739— No, Kucharzesiu, popisz się! — mówi ze zwykłym sobie łagodnym, żartobliwym uśmiechem. — Powiedz nam wszystko, co wiesz o Mojżeszu[172].
740Niestety, „Kucharzesio” nic prawie o Mojżeszu nie wie.
741Nastały właśnie dni gorące — olbrzym, którego zdrowa, silna organizacja[173] domaga się ruchu, wysiłków fizycznych, obcowania z przyrodą, wszystek czas pozaszkolny spędza na kąpaniu się w Narwi, pływaniu łódką, wycieczkach dalekich na ryby. Od książki coś go odpycha. Gdy chce zmusić się do nauki, litery tańcują mu przed oczyma, zdania nie dają się pochwycić — osłabły, niepokonaną sennością zmożony, zasypia z otwartymi oczyma, powtarzając bezwiednie koniugacje łacińskie, lub zawiłą teorię arytmetyki.
742Wywołany do lekcji wstaje, przeciąga się, tłumi ziewnięcie, wpatruje się w księdza i milczy.
743— No, rybko, panie święty, któż to był Mojżesz? — dopytuje ksiądz prefekt.
744— Mojżesz był synem… był synem…
745 746— To już wiemy — zauważa ksiądz. — Córką przecie być nie mógł. Zapewne też był synem swego ojca i swojej matki. Ale cóż więcej, rybko, panie święty?
747Kucharzesio długo milczy, rzucając na prawo i lewo wymowne spojrzenia, błagając o „pomoc koleżeńską”, wreszcie bierze na odwagę i podtrzymywany przez „podpowiadaczów”, zaczyna — pływać.
748— Mojżesz wyprowadził Egipcjan z niewoli żydowskiej… Pokazywał cuda przed królem Salomonem[174] i ożenił się z jego córką Plagą… Potem pobił Filistyńczyków i zatopił ich wojsko w morzu Chanaan… Na puszczy kazał odlać cielca złotego, sam mu się kłaniał i innym kłaniać się kazał…
749— Dosyć, panie święty, dosyć!… — krzyczy prefekt, uszy sobie zasłaniając. — Gorączkę masz, rybko!… Bredzisz, panie święty!
750Kucharzewski staje w miejscu, jak ściągnięty uzdą rumak. Przez chwilę porusza jeszcze ustami, żując niezrozumiałe wyrazy, potem od razu milknie i wpatruje się w księdza niecierpliwie, jakby mówił:
751— Może nareszcie da mi ksiądz prefekt już pokój[175] z tym Mojżeszem?…
752Ksiądz, naprawdę strapiony, ręce załamał…
753— Rybko, panie święty, co się z tobą dzieje? Taki słuszny kawaler i tak prawi od rzeczy! Gdzieżeś ty podział głowę, Kucharzesiu?
754Ledwie ksiądz wspomniał nieszczęsną „głowę”, we wszystkich ławkach podnoszą się krzyki. Trudno zrozumieć treść krzyków, bo wszyscy krzyczą równocześnie. Słychać wciąż słowa: Goliat… Dawid… olbrzym… proca…
755— Prymus, panie święty! — woła ksiądz, za głowę się chwytając — czego chcą te Filistyńczyki[176]?
756 757— A to, proszę księdza prefekta, oni mówią, że Dawid uciął głowę Goliatowi.
758— Toż wiem o tym, rybko. Ale cóż to ma do Kucharzewskiego?
759— A bo właśnie Kucharzewskiego pan profesor Luceński nazwał Goliatem.
760— Co mówisz, rybko panie święty! Gdzież w takim razie Dawid?
761Tu już prymusa zakrzykują inni. „Dawid, pokaż się księdzu prefektowi”… „Wrona, wyjdź na środek!”… Niebawem maleńki Wroński, wypchnięty przez kolegów, staje przed księdzem z wystraszoną, bynajmniej nie bohaterską miną.
762— Niegodziwcze, panie święty! — wpada na niego ksiądz prefekt z udaną zawziętością — jak mogłeś pozbawić kolegę najpotrzebniejszej części ciała? Cóż wart uczeń bez głowy? Gdzież on teraz, niebożątko, pomieści naukę? Przecież jej w kieszeń nie schowa, ani do teki. A tu nadchodzą egzaminy — a tu Kucharzesio drugoroczny… Oj, Dawidku! Dawidku! Coś ty narobił, panie święty!
763Ksiądz ociera czoło czerwonym fularem [177] i nie tracąc miny poważnej, kończy:
764— Słuchajże, Dawidku — rybko, co ci tu przykazuję. Chociaż Kucharzesio Filistyńczyk, bo Goliat, na żaden sposób bez głowy zostawić go nie można. Bo i to zważ, panie święty, że gdyby on promocji nie dostał i na grzyby poszedł, musiałbyś, rybko, koszyk za nim nosić. Pamiętajże. Pamiętajże, rybko, panie święty, że obowiązkiem jest twoim, abyś mu głowę na powrót przyprawił!
765Powszechna wesołość. Śmieją się wszyscy — prócz Dawida i Goliata. Ostatni ma minę zakłopotaną i złą; na twarzy pierwszego maluje się wytężenie umysłu. Przejął się słowami księdza prefekta — rozmyśla nad tym, w jaki sposób rozkaz usłyszany wypełnić, krzywdę wyrządzoną koledze naprawić?
766NaukaTymczasem, mimo upału, który rozleniwia i osłabia, wszyscy energicznie uczą się, żeby przy egzaminach nie „obciąć się” i roku nie stracić. „Ekstra” i „palant” poszły w zapomnienie, o „gumę strzelającą” nikt Kataryniarza nie pyta — nawet talenty Welinowicza i Konopki mniejszym, niż zwykle, cieszą się uznaniem. Za to Hefajstos tryumfuje; podczas pauzy wszyscy cisną się do niego z piórami, których teraz tak wiele się zużywa. Nadążyć nie może z temperowaniem i… z pochłanianiem bułek zewsząd znoszonych.
767I w Kucharzewskim obudziła się ambicja — postanowił za wszelką cenę egzamin złożyć i promocję dostać. Wyrzekł się na kilka tygodni Narwi i jej ponęt — całymi godzinami siedzi nad książką lub kajetem, ciężko dysząc i wzdychając. Uf! Jakże go męczy gramatyka łacińska! Jakże go wyczerpują ułamki dziesiętne i „reguła trzech”[178]! Zdaje mu się, że gdyby przepłynął kilka wiorst[179] pod wodę, lub berlinkę[180] kilka godzin holował, mniej czułby się znużonym.
768Nawet na pauzę z klasy nie wychodzi, lecz skulony jak kariatyda[181], powtarza wciąż w kółko, grubym głosem, jedną i tęż samą lekcję, która w żaden sposób utkwić mu w pamięci nie może.
769Jednego dnia, wyjątkowo upalnego, pozwolono uczniom iść na godzinę do domu. Nauczyciel zachorował, a nie było komu go zastąpić. Jak ptaki, gdy ujrzą drzwi klatki otwarte, rzucili się chłopcy do wyjścia. W kilka sekund klasa opustoszała — pozostali tylko: Kucharzewski i Wroński.
770Wroński, nadzwyczaj pilny, korzysta z wolnej godziny, aby przepisać kilka kart z drogiej, od kolegi pożyczonej książki, na której kupienie był za biedny. Już prawie całą książkę miał przepisaną pięknym wyraźnym rondem, którym celuje[182] i które raczy pochwalać sam mistrz Welinowicz.
771Kucharzewski wcisnął się w najdalszy kąt i zgrzany, spotniały, męczy się nad gramatyką łacińską.
772Pochylił swe wielkie ciało — wyraźnie, choć niezbyt głośno, czyta:
773— „Rzeczowniki na is są rodzaju żeńskiego”.
774Przeczytawszy, prostuje się, zamyka oczy i zaczyna jęczeć monotonnie:
775Nauka— Rzeczowniki… rzeczowniki… rzeczowniki. Na is… na is… na is. Są rodzaju żeńskiego… żeńskiego… żeńskiego.
776Wbiwszy już sobie w głowę to zdanie, znów pochyla się, żeby z książki nową szczyptę mądrości zaczerpnąć. Przypomina ptaka pijącego ze źródła.
777— „Wyjątek stanowią rzeczowniki: vis[183], lapis[184], crinis[185], cannabis[186], ignis[187]”… Ojoj! Jeszcze nie koniec?… „Pulvis[188], panis[189], piscis[190]”… Jak Bozię kocham, nie wytrzymam!
778PokusaOciera spocone czoło — ciężko, z głębi piersi wzdycha. Przez chwilę na jego twarzy maluje się walka. Niespokojne spojrzenie rzuca w otwarte okno, za którym widać młode, kwitnące kasztany, słychać huczenie chrabąszczów, ćwierkanie jaskółek, krzyki chłopców grających w palanta…
779Wyraz jego twarzy jest taki, jakby chciał powiedzieć:
780— Ej! Rzucę ja to wszystko… do kąpieli pójdę, potem na ryby… Bierz licho promocję i szkołę!
781Zwyciężył pokusę — oczy odwrócił od okna — wzniósł je w górę z wyrazem rezygnacji. Potem oczy zamyka i znów jęczy…
782— Vis… vis… vis… Lapis… lapis… lapis… Crinis… crinis… crinis…
783Co chwila, to zagląda do książki, to się od niej oddala, kiwając się, jak Żyd nad Talmudem[191]. Idzie mu ciężko. Ledwie nauczył się trzeciego wyrazu, już dwa pierwsze ulatują mu z pamięci. Wraca do nich — tamten gdzieś mu się zapodział. A tych wyrazów tak wiele! Prawie pół stronicy zajmują. Czyż on kiedykolwiek potrafi się ich nauczyć?..
784Wzdycha, odpoczywa — znów jęczy:
785— Cannabis… cannabis… cannabis. Ignis… ignis… ignis. — To już umiem. A tamte?
786Przypomina sobie i przypomnieć nie może. Wyfrunęły pewnie otwartym oknem na ulicę bujać się z chrabąszczami, grać w piłkę z dziećmi, śmiać się i bawić z całym światem…
787Ściska czoło obiema dłońmi — przez długą chwilę milczy.
788 789Ktoś woła nań cienkim, nieśmiałym głosem.
790Nie odwracając się, nie otwierając zamkniętych oczu, odpowiada szorstko:
791— Idź sobie — nie przeszkadzaj!
792 793Odmyka oczy, wpatruje się bystro w poczciwą zarumienioną twarz Wrońskiego.
794— Oj, pomóż! Pomóż… — mówi głosem dziwnie spokorniałym. — Łeb mi pęka, a nic wykuć nie mogę.
795— Widzisz… jest na to sposób. Nauczył mnie go pewien akademik z Warszawy.
796 797— Ułożono z tych wyjątków — wierszyk.
798 799Twarz olbrzyma wypogodziła się. Lubi niezmiernie wiersze — ma szczególną zdolność do zapamiętywania ich i wygłaszania.
800 801Malec wypręża się, mówi głosem podniesionym:
802Trzydzieści sześć na isMasculini generis[192]:Panis, piscis, crinis, finis,Ignis, lapis, pulvis, cinis…
Kucharzewski przerywa mu wybuchem śmiechu.
803— Wiesz, Wrono, że to paradne! Powtórz no początek.
804Wroński powtarza — on zaraz po nim z zupełną łatwością deklamuje:
805— Trzydzieści sześć na is — masculini generis… Wyborne!… panis, piscis, crinis, finis… Ha, ha, ha, Wrono — daj pyska!
806Powrócił mu humor; zrywa się, podnosi malca w górę i w oba policzki ogniście wycałowuje. Urodzony deklamator zapalił się do wiersza, od razu zatrzymuje w pamięci całe szeregi wyrazów, nadaje im brzmienie melodyjne — potem je wygłasza z teatralną gestykulacją, potężnym głosem, jak odę Naruszewicza.
807Tegoż dnia, profesor Izdebski wyzwawszy Kucharzewskiego do lekcji, zdumiał się płynnością, z jaką on wyśpiewał wszystkie co do jednego „wyjątki”.
808— Bój się Boga, Kucharzesiu! — mówił, wytrząsając czerwoną chustką, jak sztandarem — musiałeś dziś prawą nogą wstać z łóżka. Odpowiadasz jak z nut. — Baczność, uwaga — jeszcze nagrodę wziąć możesz!…
809I nasmarował mu w „katalożku” wielką, dla całej klasy widoczną, piątkę.
810Gdy wracali do domu, olbrzym podskakiwał z uciechy — co go czyniło podobnym do tresowanego słonia. Nie mógł też wytrzymać, żeby w jakikolwiek sposób nie okazać wdzięczności koledze. Wymownym nie był, poprzestał więc na tym, że go kilkakrotnie „poklepał” po plecach.
811Jakże silnie Wroński odczuł tę „pieczątkę”! Uśmiechał się wprawdzie do kolegi, ale miał łzy w oczach. Potem przez kilka dni bolała go łopatka.
812Nazajutrz, Kucharzewski znów się poci, znów wzdycha, znów stęka. Tym razem nie z łacińskimi słówkami mocuje się, lecz z arytmetyką. W żaden sposób nie może dać rady „regule trzech”, która przedstawia mu się w postaci jakiejś olbrzymki, silnej jak Samson[193] i Herkules[194] w jednej osobie.
813Wroński w swoim kąciku przepisuje w dalszym ciągu drogocenną książkę, śpiesząc, żeby ją skończyć przed egzaminami.
814— Wrona! — woła nagle olbrzym przez całą szerokość pustej klasy.
815 816— Tyś taki mądry, Wrona — poradź mi, co zrobić z tą bestią regułą?
817 818 819 820 821Po chwili, maleńki Wroński siedzi na kolanach u wielkiego Kucharzewskiego i cieniutkim głosikiem wykłada teorię arytmetyczną. Wykłada po prostu, przystępnie i tak jakoś przekonywająco, że olbrzym, dość tępy z natury, wszystko bez trudu pojmuje i zapamiętuje.
822— Wiesz, Wrona — mówi, kończąc tryumfująco zadanie i kreśląc pod nim zamaszystego wykrętasa — ty mógłbyś być belfrem!
823Wroński przyjmuje z uśmiechem te słowa, jako niezasłużony komplement — i wraca spokojnie do przerwanego przepisywania.
824I tym razem Kucharzewski odpowiada wzorowo z arytmetyki i od nauczyciela, który jest bardzo wymagający, dostaje czwórkę z plusem. Ale już teraz sprawca tego cudu na nagrodę nie czeka. Zmyka czym prędzej do domu, czując, że go jeszcze zanadto boli łopatka…
825PrzyjaźńOd tego czasu olbrzym z malcem nie rozłączają się prawie. Codziennie, przed wieczorem, Wroński przychodzi na stancję do Kucharzewskiego. Celem tych odwiedzin nie jest ani piłka ani gra w „cztery kąty”, „farby”, lub „ślepą babkę”, lecz — wspólna nauka. Chłopcy przysposabiają się do egzaminów — właściwie zaś Kucharzewskiego przysposabia do nich Wroński.
826W ciągu tych przygotowań, wzajemny stosunek kolegów zmienia się stopniowo do gruntu. Dawniej stanowczą przewagę miał olbrzym, teraz ona przechodzi nieznacznie do maleńkiego Wrony. Ostatni, któremu przypadła rola mistrza, przybiera mimo woli w głosie i całym obejściu się odcień pewnej wyższości — tamten zaś milcząco tę wyższość uznaje i głowę przed nią pochyla.
827Ach! Trzeba widzieć obu chłopców przy lekcji! Wroński, wspinając się na palce, rysuje kredą trójkąty i kwadraty na drewnianej ścianie chlewka, zastępującego tablice — tamten stoi przy nim, śledząc jak najpilniej oczyma każde poruszenie kredy, łowiąc wytężonym słuchem najmniejsze objaśniające słówko.
828Dochodzi do tego, że Kucharzewski względem wątłego koleżki zaczyna stawać się nieśmiałym — już nie tylko nie nazywa go Wroną, lecz nawet z trudnością niejaką mówi mu: „ty”…
829Szacunek opiera się w tym razie na przyjaźni i wdzięczności. Wszakże to tylko dzięki Wrońskiemu, Kucharzewski, dla którego dawniej osobliwością była „trójka z minusem” — składa teraz wszystkie egzaminy na stopień dobry, bardzo dobry i celujący.
830Niebawem cud wypełnia się do końca. Na popisie publicznym, gromadzącym sam „kwiat” miejscowego towarzystwa, inspektor wywołuje Kucharzewskiego, żeby mu wręczyć — list pochwalny.
831Olbrzym jest niemal przerażony swym szczęściem. Nieoczekiwany zaszczyt wzrusza go i przygnębia. Idąc po nagrodę, jest tak zgięty i skurczony, że wydaje się prawie małym.
832Gdy Wroński i Kucharzewski razem powracają do domu, pierwszy dźwigając czerwoną, wyzłacaną książkę, drugi zwinięty w trąbkę list pochwalny, każdy od pierwszego spojrzenia poznaje, że to przyjaciele. Ale mały Pilades[195] ma tu widoczną wyższość nad wielkim Orestesem[196] — naturalnie wyższość moralną tylko, gdyż pod względem wzrostu daleko mu do niego.
833Pochylając się, uniżony, szacunkiem dla młodszego kolegi przejęty olbrzym wygląda, jak słoń prowadzony przez kornaka[197].
834Kucharzewski, w imieniu matki swej, zaprasza kolegę na „poczęstunek”. Biedna wdowa, widząca całą przyszłość swą w synu, jest do łez rozrzewniona dobrocią Wrońskiego i wszystkim, co on uczynił dla jej jedynaka. Ściska mu ręce, w głowę go całuje, potem zasadza do nakrytego stołu, gdzie przygotowała wiosenne przysmaki: młodą rzodkiewkę, świeże masełko, twaróg ze szczypiorkiem, jajecznicę…
835Radość otrzymanych nagród pozbawiła chłopców apetytu — jednak Wroński, aby nie sprawić przykrości pani Kucharzewskiej, wszystkiego po trosze próbuje i wszystko wychwala.
836Kolega odmienia mu talerze, przysuwa półmiski, zachęca do jedzenia. Ogromną ma ochotę „poklepać” Wrońskiego po plecach — ale spojrzawszy na swą olbrzymią łapę i wątle barki kolegi, odpędza od siebie tę pokusę.
837Wprost chłopców siedzi matka olbrzyma, kobiecina niewielkiego wzrostu z żółtą, chorobliwą twarzą. Nic nie mówi, tylko uśmiecha się, wzdycha i wzrok rozpromieniony przenosi co chwila z jednego na drugiego. Nieustannie też chustkę do oczu przykłada.
838Po śniadaniu pani Kucharzewska prosi Wrońskiego do ogródka, gdzie rosną dynie — przedmiot jej szczególnej troskliwości i dumy. Owoc ich zielony jeszcze, niewielki, wymaga kilku miesięcy do zupełnego dojrzenia. Prosi Wrońskiego, żeby sobie wybrał najpiękniejszą i najokazalszą z młodych dyń — potem na tej dyni, wyjętą z włosów szpilką, wykłuwa jego cyfrę i datę.
839— Po wakacjach, niech pan Edzio po swoją dynię przyjdzie. Będzie wówczas o!… taka… — pokazuje, ręce szeroko rozkładając — a żółciutka jak złoto dukatowe…
840Nazywa Wrońskiego „panem Edziem”, dotąd zaś mówiła mu wprost: — „Edziu”…
841Chłopcy zapominają na chwilę o powadze potrzebnej „laureatom” i zaczynają biegać po ogródku, jak rozhasane na łące źrebce. Potem Kucharzewski chwyta Wrońskiego na ręce i obnosi dokoła, okrywając pocałunkami.
842A pani Kucharzewska patrząc na to, uśmiecha się i łzy ociera.
843…Spełniła się przepowiednia profesora Luceńskiego i życzenie księdza prefekta.
844Dawid uciął Goliatowi głowę — a potem mu ją na powrót przyprawił.
IX. „Stancje”
845Więcej niż połowa uczniów szkoły P-skiej[198] pochodzi ze wsi. Są to synowie obywateli ziemskich, dzierżawców, oficjalistów[199] i drobnej, zagonowej szlachty. Włościanie jeszcze nie odważają się posyłać dzieci do szkół — jednak już o tym niejeden przemyśliwa[200].
846OpiekaPrzybysze ze wsi na czas nauki szkolnej zamieszkują przy rodzinach mieszczańskich, czyli — jak się mówi powszechnie — „stoją na stancji”.
847Stancje w P. są urządzane patriarchalnie, w sposób niewiele zapewne zmieniony od czasów jezuickich[201]. Wszystkie znajdują się pod ścisłą kontrolą zwierzchności szkolnej; bardziej zaludnione posiadają nadto swego „dozorcę”, wybieranego spośród uczniów najstarszych, piątoklasistów.
848Opieką nad uczniami, czyli według utartego wyrażenia, „trzymaniem uczniów na stancji” zajmują się przeważnie wdowy niezamożne. Mała ilość chłopców, synów bogatszych obywateli, mieszka u profesorów. Ci chłopcy odznaczają się przyzwoitszym wyglądem i statecznością, uczą się dobrze i dostają promocję — ale na ich twarzach maluje się zawsze nuda.
849Inni za to, choć im często brakuje guzika u mundurka, choć daszki słabo trzymają się ich czapek, a czupryny wyrastają do zabronionej regulaminem szkolnym długości — są weseli, pełni życia i prawdziwie chłopięcego animuszu[202].
850Całą połać[203] ulicy Benedyktyńskiej wprost ogrodu, klasztoru i gmachu szkolnego zajmują małe, drewniane, parterowe domki, w których mieszczą się stancje. Nie brak stancji i w innych stronach miasta, tu wszakże jest ich główne ognisko.
851Dwojakie są warunki, na których przyjmuje się uczniów na stancję. Różnice między nimi wyraźnie określają wyrażenia: „z wiktem” i „bez wiktu”, albo: „na własnym wikcie”.
852Kategoria pierwsza otrzymuje od „gospodyni” wszystko: mieszkanie, jedzenie, opranie, opiekę macierzyńską i dozór nad nauką.
853Kategoria druga wyłącza z tej listy jedzenie, Pozycję nadzwyczaj ważną, pierwszorzędną.
854JedzenieChłopcy na „własnym wikcie” przywożą ze sobą ze wsi worki kaszy, mąki i grochu, połcie[204] słoniny oraz wielkie bochny chleba razowego. To wszystko oddają „pod rachunkiem” gospodyni, lub też trzymają we własnych, zamkniętych skrzyniach, wydzielając codziennie tyle tylko, ile potrzeba na śniadanie, obiad i wieczerzę.
855O herbacie, kawie, kakao, czekoladzie i tym podobnych „babskich” wykwintach na zwykłej stancji nie słychać. Rano pija się tam żur — latem zimny, w zimie gorący; intermezza[205] między obiadem i wieczerzą wypełnia się — razowcem.
856Każdy z uczniów stojący na stancji posiada tak zwaną „skrzynkę”. Jest to kufer drewniany, na kłódkę zamykany, u dołu węższy niż u góry, z wiekiem wypukłym, półokrągłym. Ten sprzęt, kupowany zwykle na jarmarku, odznacza się odrębnym miejscowym stylem, uwydatniającym się najbardziej w zdobiącym go malowaniu.
857„Skrzynki” bywają stale: albo barwy ceglanej z żółtymi i zielonymi kwiatami, albo zielonej z kwiatami czerwonymi. Trzeba mieć zdrowe oczy i krzepkie nerwy, żeby się bezkarnie w to malowidło wpatrywać. Są tacy, co od tego bólu zębów dostają…
858Niewiele miejsca zajmują w skrzynce: odzież, bielizna i książki; główną jej zawartość stanowią — wiktuały. Zwykle zapas tych wiktuałów w ciągu roku szkolnego odnawia się trzykrotnie: po wakacjach, po Bożym Narodzeniu i po Wielkanocy. Nic też dziwnego, że przy końcu kwartału właściciele skrzynek do dzielenia swego chleba i sera używać muszą już nie noży i scyzoryków, lecz — siekiery.
859Zanim wiejski „knot” pozna doskonalsze, duchowe rozkosze, jakie daje nauka, czytanie książek, rozmowa z kolegami itp., najprzyjemniejszym dla niego czasem jest ten, który spędza przy otwartej skrzynce. Gdy jest samolub, czyni to wówczas dopiero, gdy towarzysze zasną; w przeciwnym razie nie tylko od towarzystwa nie ucieka, lecz owszem sam się o nie stara.
860Na początku każdego kwartału można słyszeć umawiających się chłopców:
861— Dziś idziemy do Mieszka. Ma szynkę i placek.
862— To nic — ale Wicek przywiózł baumkucha[206]!
863— Nie powąchasz go. Wicek skąpiec!
864— Zapraszam was na babkę puchową.
865 866— Te, Pietrek! Podobno masz ser z kminkiem?
867 868— Może się zamienisz? Dam ci miodu.
869 870Przy otwartych skrzynkach rodzą się najczulsze afekty, zawiązują najtrwalsze przyjaźnie. Na wędkę wiejskich przysmaków dają się łowić nawet Katonowie[207] szkolni. Niezłomny Żebrowski, syn nauczyciela historii, ogryzając udo pieczonego indyka, ofiarowane mu przez kolegę Szymczaka, mówi z błyszczącymi od tłuszczu policzkami:
871— Co do chronologii, to już ty się, głupi, nie bój! Jak cię fater[208] wyrwie, patrz tylko na mnie: każdą datę na palcach ci pokażę.
872— A ostatni stopień w katalożku[209] widziałeś?
873— Widziałem. Postawił ci fatrowski tróję z minusem.
874— O rety! To tyleż co dwója. Że też to tego diablego minusa skasować nie można!
875Żebrowski sięgając po świeżo ukrajany łom wybornej babki waniliowej, mruży filuternie oko…
876 877Jednak na stancjach zajmują się nie tylko opróżnianiem zapasów skrzynkowych.
878Oto na przykład ostatni miesiąc roku szkolnego, pora przedegzaminowa, uroczysta, przejmująca wszystkich powagą i strachem.
879Zajrzyjmy do którejkolwiek liczniejszej stancji — ot, choćby do tej w Rynku, utrzymywanej przez panią Pórzycką, osobę okazałej tuszy, z policzkami kwitnącymi zdrowiem, które zdaje się udzielać sympatycznie i pupilom jej, dobrze odżywianym, wesołym i zawsze gotowym do figlów i bójki.
880Pani Pórzycka mieszka w domu małym, bardzo małym, zupełnie do jej figury niedopasowanym. Trudno zrozumieć, jak w tych kilku niskich, w ziemię zasuniętych izdebkach może pomieścić się z tyloma „żbikami”, nie licząc dwóch sióstr, jednej siostrzenicy, jednej dziewki służebnej i całego stada kur, sypiających w sieni, w kuchni, po trosze także we wszystkich bez wyjątku izbach. Zdaje się, że wytłumaczenie tego cudu mieści się w dwóch właściwościach jej charakteru: jest wyrozumiała na wybryki młodości i — nie żałuje swym pensjonariuszom „wiktu”.
881Jednak w to gorące, czerwcowe popołudnie najwyrozumialszym nawet stało się zbyt ciasno i duszno. Zabrali książki i wylegli na podwórko oraz do małego warzywnego ogródka.
882Powietrze jest pełne zapachu brzóz i czeremchy, brzęku komarów i muszek. Nad małym podwórkiem wisi olbrzymia, bezdenna otchłań czystego jak kryształ błękitu. Zdaje się, że z nieba i ziemi, z dalekich pól, łąk i borów płyną głosy wzywające do odpoczynku, do marzeń, do nasycania się niezrównanymi czarami wiosny i młodości…
883Chłopcy rozłożyli książki, uszy zakryli dłońmi i krzyczą na całe gardło, jakby chcieli owe głosy kuszące zakrzyczeć.
884Zakrzykują wiosnę i zakrzykują nawzajem siebie samych.
885Jeden siedzi na niskim daszku obórki; drugi na przystawionej do ściany drabince; trzeci urządził sobie siedzenie między uschłymi konarami starej jabłoni; czwarty wlazł na górkę stajenną, położył się z książką na sianie, głowę dymnikiem[210] wychyla; piątego licho zaniosło aż na dach domku — co prawda, parterowego tylko — gdzie zucha udaje, choć mu dym z komina kręci w nosie jak tabaka.
886Żadna z dam nerwowych nie wytrzymałaby w tym wrzasku ani minuty. Niczym cheder[211], ani gęsiarnia. Ale pani Pórzycka stoi przy obórce ze spokojną, wypogodzoną, uśmiechniętą twarzą, pilnuje dziewki dojącej krowę i wydaje polecenia dotyczące podwieczorku.
887NaukaNad jej głową, na kształt kartaczów, przelatują urywane, krzyżujące się zdania:
888— Meklemburg-Strelitz, miasto stołeczne Strelilz!… Meklemburg-Szwerin, miasto stołeczne Szwerin!… Hessen-Darmstadt… Sachsen-Weimar!… Badeńskiel… Toskańskie!…
889— Siedm krów chudych pożarło siedm krów tłustych!… Siedm krów tłustych pożarło siedm krów chudych!… Siedm krów chudych!… Siedm krów tłustych!…
890— Nominativ: das Buch[212]… das Buch… das Buch… Genitiv: des Büches[213]… des Büches… des Büches… Dativ[214]…
891Szymczak, kołysząc się na gałęziach, wykuwa monotonnym głosem historię powszechną — opuszczając daty, na zasadzie konwencji zawartej z Żebrowskim.
892Nad tym całym chórem panuje przenikliwy dyszkant[215] Gembarzewskiego, który na szczycie dachu, w sąsiedztwie komina, skanduje bajkę Fedra[216]:
893— Ad rivum eundem Lupus et Agnus venerant[217]…
894Przeróżne dziwy z tą bajką wyprawia. To ją śpiewa na nutę krakowiaka, to deklamuje tonem na przemian: groźnym, błagalnym, wesołym, jęczącym… Wyrazy najfantastyczniej przerywa, a potem wiąże ze sobą…
895— Ad-ri-vum-e.. ad-ri-vum-e… Un-dem-lu… un-dem-lu… Pus-et-a… pus-et-a… Gnus-ve-ne… gnus-ve ne… Rrrant! rrrant!… rrrant!
896Stancje znajdują się pod nadzorem zwierzchności szkolnej. Co pewien czas, to ten, to inny z nauczycieli zachodzą tam, aby sprawdzić: czy wszystko w porządku. Wszelkie dostrzeżone uchybienia są zapisywane do specjalnej „księgi wizyt”, którą następnie ogląda i poświadcza inspektor.
897Znaczniejsza ilość złych świadectw może spowodować zamknięcie stancji i odebranie prawa utrzymywania uczniów.
898Do przestępstw najbardziej zawzięcie tropionych i najsurowiej karanych należy picie trunków i palenie tytoniu. Do mniej ciężkich: przebywanie poza stancją w czasie przeznaczonym na uczenie się lekcji. Do tolerowanych: przewracanie koziołków na pościeli i granie w piłkę.
899Starsi uczniowie, golący się scyzorykiem i używający pomady[218] „topolowej”, lubią czasem w ukryciu wypić kieliszek likieru i zaciągnąć się dymem tytoniowym. Czynią to głównie dla stwierdzenia swej dojrzałości, w którą świat jakoś nie bardzo chce uwierzyć…
900Te dwie rzekome przyjemności są w gruncie rzeczy dwiema obrzydliwościami. Jeśli chłopcy ubiegają się za nimi, to podobno dlatego tylko, że należą do zabronionych.
901Trudno uwierzyć, żeby komuś, mającemu normalne zmysły, mogła zasmakować zwyczajna gorzałka, zaprawiona sokiem z buraków i melasą[219], albo żeby z upodobaniem wciągał w siebie dym gryzący z mocnego, ordynarnego tytoniu, zawiniętego w gruby papier, wydarty z brulionu.
902Gdyby inspektor zamiast sadzać tych uczniów do kozy, kazał im za karę pić ów likier i palić owe papierosy, uciekaliby z pewnością przed jednym i drugim, jak pies przed kijem. Ale że to był owoc zakazany, więc go spożywali łakomie, choć im niesmak usta wykrzywiał.
903Cały dowcip chłopców wysila się na to, żeby dozorcy szkolnemu nie dać się przyłapać na gorącym uczynku. Zwykle, gdy kieliszek i tytoń pojawiają się na stole, przed bramą któryś z młodszych uczniów stoi „na pikiecie[220]”.
904Jednak te środki ostrożności nie zawsze pomagają. Są nauczyciele, co podejść się nie dadzą; są inni, którzy sami posługują się podejściem.
905NauczycielNajtrudniej uniknąć śledczych pościgów Salamonowicza, nauczyciela matematyki.
906Ten niewielki człowieczek umie najprzebieglejszych wyprowadzić w pole.
907„Pikieta” alarmuje na przykład obóz krzykiem:
908 909W mgnieniu oka nikną papierosy i przysmaki — wszyscy w skupieniu ducha kiwają się nad otwartymi książkami.
910„Pikieta” wraca na stanowisko.
911Po kilku chwilach nowa uspokajająca wiadomość:
912— Salamon minął bramę — poszedł w rynek — skręcił na Warszawską…
913Niebezpieczeństwo zażegnane. Sok buraczany z melasą i gryzący „drajkenig[221]” w bibule tryumfalne na stół wracają. „Pikiety” ściągnięte, obóz oddaje się swobodnej, niczym nie krępowanej zabawie.
914Nagle drzwi otwierają się cichuteńko — we drzwiach staje niewielka postać w czapce z gwiazdką, w krótkim, niewielkim płaszczyku, zwanym „ponszo”, bez wąsów i brody, z siwiejącymi faworytami.
915Postać wykonywa ruch, wyrażający razem: przerażenie i zawstydzenie i mówi łagodnym, śpiewnym głosem:
916 917Chłopcy stają wyprostowani, usiłując zasłonić sobą dowody przestępstwa. Zanim nauczyciel zdążył zdjąć czapkę i rozpiąć „ponszo”, już papierosy w towarzystwie kieliszka powędrowały przez otwarte okno do ogródka.
918— Nie można… nie można… — powtarza Salamonowicz, kręcąc się po pokoju.
919— Co takiego, panie psorze? — pyta najspokojniej w świecie Szymczak.
920— Lekceważenie przepisów… ruina zdrowia… bezeceństwo!… Nie można… stanowczo nie można.
921— Czego pan psor od nas chce? Myśmy nic złego nie robili!
922— Nic złego?… Ha, ha!… A to co?
923Wysuwa długi nos, zaczyna wciągać powietrze. Uczniowie idą za jego przykładem. Przez chwilę odbywa się ogólne węszenie.
924— Dym… co?… Dym! A wy mówicie: nic złego… Ha, ha, ha!…
925Śmieje się krótkim, urywanym, pełnym wewnętrznego zadowolenia śmiechem. Siada przy stole, ręce zaciera.
926— Proszę cię, kochaneczku — zwraca się do Szymczaka — podaj mi z łaski swej „księgę”…
927 928— Pofatyguj się, chłoptysiu, do pani Pórzyckiej, powiedz, że pan „nadzorca” kłania się pięknie i o „księgę” prosi.
929Najstarszy z uczniów, Łaguna, występuje na środek.
930 931— Paliliście… A to nie można… nie można…
932— I cóż to paliliśmy podług pana profesora?
933— Ooo!… to już bagatela. Może gelb wirginien… może „drajkenig”… może „turecki mocny”…
934Łaguna przybiera minę obrażonej niewinności.
935— Pan profesor jest w błędzie. Myśmy palili — trociczki[222].
936Wchodzi pani Pórzycka — uśmiechnięta, dygająca.
937— A, pan prefesor… Jakie szczęście!
938— Witam kochaną panią i — proszę o książeczkę!… Będę miał przyjemność zapisać malam notam[223]…
939— Święty Pafnucy!… A cóż to się stało?
940— Chłopczyki palili… Tak nie można… I to już po raz drugi… Kochana pani Pórzycka otrzyma wezwanie do inspektora. Stancja może być zamknięta…
941— Agnieszka! Nakryj no w ogródku — tu zaduch… Pan prefesor pozwoli na poziomki ze śmietaną…
942Posuwa się ku maleńkiemu nauczycielowi i swą olbrzymią postacią prawie wypycha go z pokoju.
943— Ależ nie można… nie można… — mówi Salamonowicz, cofając się tyłem przed otyłą niewiastą. — Lekceważenie przepisów… ruina zdrowia… przy tym po raz drugi…
944W ogródku zasadziwszy nauczyciela do salaterki z poziomkami, pani Pórzycka objaśnia jakby tylko nawiasem:
945Kłamstwo— A wedle owego dymu… to pan prefesor „powsiadł” na tych biedaków przez[224] nijakiej racji… Piec u mnie dymi i swąd do uczniowskiej izby zalatuje — a panu prefesorowi Bóg wie co się wydało…
946— Swąd?… Łaguna powiedział, że — trociczki.
947— Eeee… to tylko tak bez[225] delikatność!
948Burza zdaje się zażegnana. Ale nauczyciel zachowuje się dziwnie niespokojnie. Można by sądzić, że o wiele więcej od poziomek i śmietany, zajmują go… chwasty rosnące w ogródku.
949Tym chwastom przygląda się długo, długo…
950Nagle wstaje, wydobywa chustkę, ociera spocone czoło, postępuje kilka kroków, chustkę upuszcza, podnosi ją i pośpiesznie chowa do kieszeni.
951Po chwili najuprzejmiej dziękuje za poziomki i najsłodziej prosi o „księgę wizyt”. Musi w niej, według zwyczaju, ślad bytności swej pozostawić. Czyni to szybko, księgę zamyka i na dygania pani Pórzyckiej odpowiadając najuniżeńszymi ukłonami, z pośpiechem stancję opuszcza.
952Po jego odejściu pozostali odczytują świadectwo tej treści:
953„Podczas dzisiejszej wizyty odkryłem karygodne nieporządki. Starsi uczniowie palili tytoń i pili słodką wódkę. Corpora delicti[226] pod postacią nadtłuczonego kieliszka od wódki i niedopałków papirusowych, wydobywszy z pokrzyw, gdzie były podstępnie ukryte, zabrałem ze sobą. Lekceważenie przepisów i ruina zdrowia na stancji wielmożnej pani Pórzyckiej dochodzą do granic niemożliwych. Władza będzie wiedziała, jak z tym postąpić”.
954Obyczaje„Nieporządki” nie na wszystkich stancjach panują.
955Jedna z nich stała się głośna stąd, że wychowuje niemal zawodowo kandydatów na księży.
956Panuje tam zawsze cisza klasztorna; gospodyni jest tercjarką[227]; z każdych drzwi wyziera obrazek Matki Boskiej, przy każdym wyjściu wisi naczyńko z wodą święconą. W każde święto uczniowie wraz z domownikami odczytują głośno żywoty świętych i śpiewają pieśni nabożne.
957Uczniowie, opuszczający tę stancję, prawie zawsze wstępują do seminarium.
958Inne stancje mają nastrój artystyczny. Słychać tam zawsze gamy i „egzercycje[228]”, wygrywane na fortepianie, skrzypcach i flecie — niekiedy na wszystkich instrumentach razem. Częstym tam gościem jest profesor Effenberger, którego energiczne „raz, dwa!… raz, dwa”!… w letnie wieczory, przy oknie otwartym, rozlega się donośnie po pustej uliczce.
959Stancji, na których by w szerszym zakresie zajmowano się czytaniem książek, literaturą, nauką, w miasteczku nie ma. Mały tam jest jeszcze dostęp i wpływ słowa drukowanego.
960Gazety czytają tylko osoby starsze i to w liczbie bardzo ograniczonej. Między młodzieżą krążą w nielicznych, podartych, wytłuszczonych, zdefektowanych egzemplarzach tłumaczone powieści Aleksandra Dumas[229], Eugeniusza Sue[230] i — Pawła de Kock[231].
961Za to w każdej bez wyjątku stancji codziennie o szarej godzinie drżą ściany i brzęczą szyby od wrzaskliwego chóru:
X. Kąpiele i katastrofy
962Przestrzeń, RzekaGdyby mieszkańcowi P. powiedział kto, że są miasta pozbawione rzek, leżące nad wąskimi, błotnistymi strugami, lub nawet zmuszone czerpać wodę wyłącznie ze studzien — nie uwierzyłby; uwierzywszy zaś — przeraziłby się.
963Czy można żyć bez sąsiedztwa rzeki? Nie widzieć wspaniałych zachodów słońca, odbijających się w wodzie; nie słyszeć rytmicznego plusku fal; nie czuć tchnień świeżych, idących od chłodnej toni; nie móc pływać łodzią, kąpać się o każdej porze dnia, rzucać na fale wianków i gonić wzrokiem za odpływającymi, aż w dali błękitnej przepadną — ach! To okropne!
964Mieszkańcom P. nie braknie wody. Narew dwiema odnogami, niby dwojgiem ramion, do uścisku wyciągniętych, opasuje i oplata miasteczko. Rzeka obmywa mury starego zamku i miejskie ogrody; wrzyna się w cichą, do przechadzek służącą ulicę, aby utworzyć przystań spokojną dla berlinek[233]; przepływa środkiem miasta, przegradzając falą, a łącząc mostami dwie jego dzielnice; obraca koła młyńskie, dźwiga prom, unosi rybackie łodzie i czółenka[234].
965Obecność rzeki czuje się nieustannie, nawet gdy się jej nie widzi. Któż to, jeśli nie ona w chłodne ranki i wieczory, nawiewa na miasteczko mlecznobiałe i opalowe[235] mgły; gdzież, jeśli nie w płytkich jej zatoczkach, nocami wiosennymi rechoczą żaby tak głośno, że spracowanym mieszczuchom spać nie dają; skądże, jeśli nie z jej nurtów pochodzi to mnóstwo ryb, którymi w dnie piątkowe zasypane są wszystkie targi!
966W tych warunkach, jakże tu mogą nie kwitnąć wodne sporty, rybołówstwo, wioślarstwo, kąpiele. Uczniowie oddają się im ze szczególną namiętnością — poświęcając, zwłaszcza kąpielom, wszystkie wykradzione nauce chwile.
967Kąpią się po trosze wszędzie, jak kaczki — w dwóch wszakże miejscach pluszczą się ze szczególnym upodobaniem: w bliskości młynów, gdzie woda posiada pożądaną głębokość, oraz na Kępie Wierzbinowej, gdzie drzewa dają cień przyjemny i gdzie są duże ławice piasku, na których w upał, po wyjściu z kąpieli, można się wygrzewać na słońcu na podobieństwo jaszczurek.
968Rej tu wodzi Kucharzewski, pierwszorzędny pływak, odważny do bohaterstwa, śmiały, nieustraszony. Jego popisy nieraz dreszcz i grozę budzą w patrzących…
969Wszyscy, co wspólnie z Kucharzewskim nosili w P. niebieskie mundurki, zachowali niezawodnie w pamięci jego słynny „skok śmiertelny” (salto mortale) z koła młyńskiego.
970Woda przy młynie jest bardzo głęboka. Mówią, że gdyby ustawić dziesięciu Kucharzewskich, jednego na drugim, jeszcze by stojący na szczycie nie sięgnął powierzchni wody. Rybacy nazywają to miejsce „kotliną” — i w istocie zawsze się tam woda kotłuje, nawet przy spokojnym zupełnie powietrzu.
971Każdy zwykły pływak omija kotlinę z daleka — od czasu zwłaszcza, gdy kozak[236], pławiący konia, utonął w niej wraz z wierzchowcem. Ale co innych odstrasza, Kucharzewskiego pociąga. Silny, atletycznie zbudowany, nie tylko nie ucieka przed niebezpieczeństwem, lecz sam idzie naprzeciw niemu.
972Aby zrozumieć dobrze, na czym „skok” Kucharzewskiego polega, trzeba uprzytomnić sobie kilka szczegółów.
973Na osi koła młyńskiego są osadzone drewniane, z desek niezbyt szerokich, skrzydła, zwane w młynarsko-rybackiej gwarze „pierzydłami”. Przez napór wody „pierzydła” podnoszą się w górę i wykonywają[237] nieustanne, powolne obroty naokoło osi. Rozbijana nimi woda pieni się, tworząc silne bałwany i lejkowate wiry.
974Gdy młyn w ruchu, w pobliżu jego koła szumi, wre i białą pianą bryzga istna otchłań wodna.
975Otóż Kucharzewski po wejściu do wody, lekko, swobodnie, jednym tylko ramieniem fale rozgarniając, zmierza ku owej otchłani.
976Przez pewien czas widać go, jak zalewany pianą walczy z wirami i prądem gwałtownym, zwyciężył wreszcie przeszkody, pod obracające się koło podpłynął. Lewym ramieniem i lewą nogą wykonywa[238] ruchy, utrzymujące go na powierzchni — prawą ręką sięga po „pierzydło”.
977Przypatrujący mu się z brzegu milkną i oddychać przestają. Zdaje im się, że są świadkami walki człowieka ze smokiem.
978Raz, drugi i dziesiąty, mokra, wodnymi porostami oślizgła deska z dłoni mu się wymyka. Widzowie chcieliby, żeby dalszych wysiłków zaniechał — żeby wszystkiemu dał spokój. Ale on nie jest z tych, którzy ustępują.
979Oto wreszcie udało mu się deskę pochwycić. Przypiął do niej jedną rękę, potem drugą. Widać mięśnie jego silnie naprężone, żyły na skroniach i szyi nabrzmiałe, twarz szkarłatną…
980Przez chwilę sądzić można, że koło zatrzymał — ale to złudzenie. On tylko wskoczył na „pierzydło” i siadł na nim skulony jak żaba.
981W tej chwili wydaje się małym, marnym. Na tle potężnego koła, wśród spienionych, kipiących, strasznych fal, ta niewielka bryłka barwy cielistej przedstawia się jak coś znikomego, słabego, co tylko wypadkiem przyczepiło się do olbrzyma i z czego olbrzym natychmiast się otrząśnie…
982 983Deska, wodą ociekająca, wynurza się z fal i idzie z wolna w górę, unosząc na sobie przyrosłego do niej chłopca.
984Kucharzewski, w miarę podnoszenia się „pierzydła”, prostuje się stopniowo, starając się wygiętymi stopami trzymać jak najkrzepciej[239] śliskiego drzewa.
985Patrzącym serca zamiera na widok niebezpieczeństwa, jakie mu w tej chwili zagraża.
986Gdyby poślizgnęła mu się stopa, gdyby na chwilę stracił równowagę — już po nim! Obracające się koło zdruzgotałoby mu kości, zanim by jeszcze zdążył wpaść do wody.
987Im wyżej wznosi się deska, tym bardziej prostopadłe przybiera położenie. Trzeba prawdziwych cudów ekwilibrystyki, żeby się na niej utrzymać.
988Kucharzewski już się cały rozkurczył — już tylko w pasie zgięty — już wyprostował się na całą wysokość — już gotuje się do skoku…
989Ręce złożył nad głową, w klin, i wyprężony jak cięciwa, przesuwając ostrożnie stopy na samą krawędź „pierzydła” — czeka. Czeka aż deska dojdzie do największej wysokości, aż stanie zupełnie prostopadle.
990Stanęła — w tejże chwili on rzuca się w przepaść głową naprzód, rozbija zapienioną, wirującą powierzchnię wody — znika.
991Koło młyńskie dalej się obraca, rozbita na chwilę piana znów zbiera się na falach, lejkowate wiry zaczynają na nowo kręcić się, szumieć, kipieć — pływaka ani śladu…
992Na brzegu odzywają się niespokojne, przelękłe głosy:
993— Gdzie Kucharzewski?… — Co się stało z Kucharzewskim?… — Nieszczęście! nieszczęście!…
994Nagle głośny krzyk przygłusza lamenty:
995— Wypłynął!… Wypłynął!… O… tam, pod wierzbami… Widzicie?
996W odległości kilkudziesięciu kroków od młyna, gdzie odnoga rozszerza się, mając jeden z brzegów zarosły wierzbiną — wychyliła się z wody najpierw głowa, potem pierś, wreszcie cała postać pływaka.
997Ocieka wodą jak tryton[240], rzuca głową, parska, i szybko dopłynąwszy do brzegu, w kilku susach jest już przy płocie, gdzie wisi jego ubranie. Siny, szczękający zębami, nie słucha pochwał, nie odpowiada na pytania.
998W kilka sekund ubrał się i nie odpoczywając, pędzi do matki — na gorącą kawę ze śmietanką i rogalikami.
999Jest to jego wieniec wawrzynowy[241] — ciężkim, śmiertelnym wysiłkiem zdobyty!
1000Szkoda, że świadkami popisów Kucharzewskiego bywają tylko jego koledzy. Gdyby je widział ktoś starszy, poważniejszy, pewnie by „mistrza” osypał pochwałami, udzielił mu zasłużonej nagrody, a zarazem — postarałby się, żeby już nigdy, nigdy nie powtórzyły się te skoki.
1001Matka Kucharzewskiego nie ma nikogo na świecie prócz swego jedynaka — który jest jej całą pociechą na dziś, całą nadzieją na jutro…
1002W letnie wieczory w Narwi i jej odnogach ani jedna ryba nie cieszy się spokojem. Gromady chłopców kąpiących się zewsząd ją wypłaszają krzykiem, śmiechami, pluskaniem…
1003Mistrza równego Kucharzewskiemu nie ma pomiędzy nimi — są jednak adepci, uzdolnieni to w tym, to w owym kierunku.
1004ZabawaJeden umie pływać w pozycji stojącej, w czapce na głowie, na którą nie pryśnie ani jedną kropelką wody; inny pływa, leżąc na wznak i paląc przez cały czas papierosa. Jest taki, który potrafi przepłynąć trzykrotnie rzekę w miejscu jej największej szerokości; nie brak i takiego, który wrzuciwszy do głębiny spory kamień, potem dawszy nurka, znajdzie go na dnie i z wody wyniesie.
1005Są artyści, ale są też i niedołęgi, których tamci nazywają wzgardliwie „fuszerami” lub „partaczami”.
1006Poczciwy tłuścioszek Piotruś Mieszkowski należy, niestety, do ostatnich.
1007Ileż napracował się nad nim przyjaciel Kozłowski! — A jednak dotąd pływać go nie nauczył. Okrągły, pulchniutki Piotruś unosiłby się sam, bez żadnego wysiłku na powierzchni wody, jak jabłko, gdyby tylko miał odwagę powierzyć się falom z ufnością — na nieszczęście, na tej odwadze całkowicie mu zbywa.
1008Gdy tylko czuje, że mu woda sięga powyżej kolan, zaczyna płakać, w przekonaniu, że już tonie. Kozioł, który nienawidzi tchórzów, zżyma się na to, niecierpliwi i gotów by nawet poczęstować „zmokłą kurę” kuksańcem — powstrzymuje go tylko pamięć na ślubowaną „zmokłej kurze” przyjaźń.
1009Po długich, bardzo długich staraniach, doszedł do tego tylko, że nauczył Piotrusia pływać z pęcherzami pod pachą. Pęcherze zabezpieczają najzupełniej od pójścia na dno. Trzeba tylko spokojnie na nich leżeć, poruszając tylko od czasu do czasu rękoma i nogami.
1010Ale Piotruś, nawet pod ochroną pęcherzów, nie pozbywa się strachu i odważa się używać tylko tam, gdzie może każdej chwili dostać piętą gruntu.
1011Pewnego dnia lekcja pływania odbywała się w pobliżu mostu benedyktyńskiego. Kozłowski stał na moście dyrygując; Piotruś z nieodstępnymi pęcherzami udawał, że pływa.
1012Woda przy brzegu była płytka, dzięki czemu używały w tym miejscu kąpieli nawet małe dzieci; dalej jednak pogłębiała się stopniowo, a na środku były nawet niebezpieczne głębiny. Nauka szła żwawo; Piotruś okazywał mniej, niż zwykle, strachu. Kozioł z mostu komenderował, tłuścioszek starał się posłusznie rozkazy wypełniać.
1013— Krok naprzód… pół kroku w lewo… — idzie z mostu komenda — głowa do góry… usta zamknąć… oddychać nosem… Teraz piętami ostro: raz, dwa… raz, dwa…
1014Przyjaźń, BohaterstwoPiotruś posuwa się, gdzie mu kazano, zamyka usta, nosem oddycha, wierzga piętami, ile ma siły. Nie zaniedbuje przy tym macać gruntu stopą.
1015— Jeszcze krok w lewo i — całą siłą naprzód!
1016Chłopczyna chce usłuchać rozkazu, choć go to „naprzód” przeraża — ale w tejże chwili uczuwa, że mu dno spod stopy uciekło. W największym przerażeniu zaczyna krzyczeć, płakać i rzucać się. Wskutek gwałtownych ruchów, pęcherze wysuwają mu się spod pachy — Piotruś znika pod wodą.
1017Szybko, jak błyskawica, Kozłowski przesadza poręcz mostu i jak stał, w mundurze i czapce, rzuca się do wody.
1018Doskonały pływak, łatwo poradziłby sobie z niebezpieczeństwem, ale przeszkadza mu ubranie, silne zaś prądy przy palach unoszą go w stronę przeciwną. Z trudem posuwa się naprzód, płynąc przeciw wodzie i upatruje na falach głowy przyjaciela. Ale Piotruś, raz pogrążywszy się, nie wypływa; może zaplątał się w zielskach wodnych, które w tym miejscu dno zarastają…
1019Wypadek był tak nagły, że nie zwrócił nawet niczyjej uwagi. Zresztą przechodniów zawsze tu mało.
1020Kozłowski zanurzył się raz i drugi, a choć sił mu braknie, nie przestaje nurkować, szukając przyjaciela.
1021Wreszcie głowa Piotrusia ukazała się w znacznym oddaleniu. Kozłowski śpieszy tam, ostatek sił wytężając. W tej chwili jednak chwyta go kurcz — czuje, że idzie na dno i z krzykiem „ratujcie! ratujcie!”, pogrąża się w falach…
1022Dopiero ten krzyk usłyszano. Ludzie zbiegają się, podnoszą lament — nikt jednak tonącym chłopcom nie śpieszy z pomocą.
1023Nagle czyjeś silne ręce roztrącają tłum — na brzegu staje wysoki, krzepkiej budowy młodzieniec w niebieskim mundurku.
1024 1025W jednej chwili zrzucił mundur, buty — już jest w wodzie — zanurzył się z głową — nurkuje.
1026Nie upłynęły dwie, trzy minuty, już jest na wierzchu i płynie ku brzegowi, jedną ręką rozgarniając wodę, drugą podtrzymując nieprzytomnego Piotrusia.
1027Złożył chłopca na brzegu, otrząsnął się, przeżegnał — i znów: chlust do wody!
1028Tym razem szło mu ciężej. To wypływa, to zanurza się, daje się unosić fali, lub walczy z nią zajadle. Nagle pogrążył się w przepaść — zniknął…
1029Między tłumem na brzegu długa chwila tragicznej, grobowej ciszy — potem buchnęły krzyki:
1030— Czółna!… Wioseł!… Bosaków[242]!… Ratujcie, kto w Boga wierzy!
1031Znalazło się jedno i drugie czółno; wypłynęły na środek, zaczęły gorączkowo krążyć to w tę, to w ową stronę, upatrując śladów na rzece. Ale rzeka była wszędzie, jak okiem zasięgnąć, rozpaczliwie gładka.
1032BohaterstwoDopiero po długiej chwili wynurzyła się z wody — ręka. Skierowali się tam, podsunęli wiosło. Ręka chwyciła je kurczowo. Zaczęli ciągnąć połączonymi siłami — z trudem nadzwyczajnym wciągnęli do łodzi dwóch chłopców, splecionych ze sobą tak silnie, że tworzyli jakby jedno ciało. Jeden dawał słabe oznaki życia, drugi zdawał się martwy. Obu oplatały długie, giętkie łodygi zielsk wodnych.
1033Po chwili, na piasku nadbrzeżnym leżeli obok siebie całkowicie nieprzytomni: Piotruś i Kozłowski.
1034Kucharzewski, wysadzony na ląd, zatoczył się i padł obok kolegów bez czucia.
1035Ale było to tylko przemijające omdlenie. Po chwili sam się ocknął i porwał na nogi.
1036Tymczasem topielców taczano po piasku; przywołany felczer[243] udzielał im doraźnej pomocy.
1037Z wielkim trudem przywołano do życia najpierw Piotrusia, później jego przyjaciela.
1038Zjawił się inspektor; z całego miasta zbiegły się niebieskie mundurki.
1039Ocaleni, na pół nieprzytomni, nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Kazano ich przenieść do domu i oddać pod nadzór lekarza.
1040Teraz dopiero wszyscy zwrócili się do Kucharzewskiego — bohatera i wybawcy. Ale nie było go w tłumie. Olbrzym, gdy tylko dostrzegł, że koledzy otworzyli oczy, kopnął się[244] do matki na swą zwykłą gorącą kawę ze śmietanką i rogalikami.
1041Nazajutrz przyszedł do klasy, taki jak zawsze: spokojny, trochę ociężały.
1042Na lekcji religii wszedł inspektor i nie tracąc surowego wyrazu twarzy, w krótkich słowach, stylem urzędowym, opowiedział o wczorajszym wypadku. Skończywszy, wyzwał Kucharzewskiego i kładąc rękę na jego ramieniu, oddał mu krótką oficjalną pochwałę.
1043Olbrzym zdawał się tym bardzo zdziwiony.
1044— Przecież, panie inspektorze — bąkał, ramionami wzruszając — każdy na moim miejscu zrobiłby to samo.
1045Inspektor oświadczył, że zrobi urzędowe podanie, aby Kucharzewskiemu przyznano medal za ratowanie tonących.
1046— A mnie co po tym! — wykrzyknął przestraszony i wyrywając się prawie siłą zwierzchnikowi, chciał uciec do ławki.
1047Powstrzymał go ksiądz prefekt.
1048— Ależ, rybko, panie święty! Dla twojej matki będzie to honor, pociecha…
1049Wspomnienie matki rozrzewniło siłacza.
1050— Ha, to już niech będzie ten tam medal!… Ale żeby to nie kosztowało… — dodał, oczy spuszczając. — Bo moja matka biedna.
1051W kilka dni później obie ofiary wypadku były już na nogach: Kozioł taki sam jak zawsze, Piotruś nieco szczuplejszy i bledszy.
1052Matka Piotrusia, którą sprowadzono ze wsi, chciała w najgorętszych słowach podziękować wybawcy swego syna. Okazało się to połączone z niemałymi trudnościami. Kucharzewski przed podziękowaniem uciekł i tak się ukrył, że żadną miarą nie można go było odnaleźć. PrzysięgaKozłowski na wszystkie wyrażenia wdzięczności odpowiadał spokojnie, czapkę w rękach obracając:
1053— Eeee!… Co tam, proszę pani. Nie ma o czym mówić!…
1054Potem, wziąwszy kolegę na bok, oświadczył mu energicznie:
1055— Twoja matka ubliża mi! Pamiętasz przecież, że wówczas, przy tym miodzie z orzechami, ślubowałem ci przyjaźń. Więc gdybym teraz porzucił cię w nieszczęściu, nie byłbym Kozłem, ale…
1056Tu wymienił nazwę pewnego zwierzęcia, nieodznaczającego się ani szlachetnością charakteru, ani czystością.
1057Mieszkańcy miasteczka, w pierwszej chwili żywo wzruszeni wypadkiem, później odczuwali go stopniowo coraz słabiej — wreszcie zupełnie o nim zapomnieli.
1058Ale przyszła katastrofa, która niezatartymi śladami odbiła się w ich pamięci. Dotąd ją niezawodnie wspominają.
1059Stało się to w środku zimy, zima zaś była w owym roku bardzo ostra.
1060Przed wieczorem pewnego dnia styczniowego, czterej uczniowie ślizgali się na zamarzniętej odnodze Narwi. Nagle dwaj z nich, przerywając zabawę, pobiegli pędem do miasta i wpadłszy do mieszkania urzędnika Grąbczewskiego, zaczęli krzyczeć wniebogłosy:
1061— Lutek i Władek!… Olaboga!… Lutek i Władek!
1062Nic więcej nie byli w stanie powiedzieć — łamali tylko ręce i zalewali się łzami.
1063Lutek i Władek byli to synowie Grąbczewskiego — jeden z drugiej klasy, drugi z trzeciej.
1064Rodzice zrozumieli od razu, że chłopcom przytrafiło się nieszczęście i pośpieszyli w towarzystwie tamtych na lód. Szczęściem mieszkali prawie nad samą rzeką.
1065Woda, NiebezpieczeństwoTu dowiedzieli się okropnej prawdy: synowie ich, jeden po drugim, wpadli do przerębla i dostali się pod lód.
1066Matka chciała się rzucić za dziećmi w przepaść. Ojciec, zrozpaczony, a nie tracący przytomności, myślał o środkach ratunku.
1067Niestety! Rzeka, jak okiem zasiągnąć, była pokryta jednolitą skorupą lodu, gdzieniegdzie tylko połyskiwały małe, do czerpania wody wyrąbane, przeręble.
1068Jęknął głucho biedny ojciec, dłońmi ścisnął czoło — zdawało się, że oszaleje…
1069 1070— Tam, przy moście, gdzie berlinki!…
1071I razem z ludźmi, którzy się na miejscu wypadku zgromadzili, puścił się jak strzała brzegiem rzeki.
1072W odległości blisko wiorstowej[245] stamtąd, znajdował się most, przy moście przystań berlinek; przy berlinkach duża przestrzeń, oczyszczona z lodu.
1073W styczniu zmierzch szybko zapada. Gdy przybyli do mostu, już zaczynało się stawać szaro. Na szczęście, berliniarze, zręczni, inteligentni Niemcy, od razu rzecz zrozumieli.
1074W mgnieniu oka spuszczono łodzie, zapalono pochodnie — przy ich blasku kilkudziesięciu ludzi z bosakami zaczęło przeszukiwać rzekę.
1075Woda, wolno tocząca się pod lodem, powinna była w to miejsce przynieść ciała topielców.
1076 1077Po śmiertelnie długich chwilach oczekiwania, wyciągnięto te biedne ciała nieruchome, skostniałe, do brył lodu podobne.
1078Ogromny tłum stał na brzegu, przypatrując się smutnemu widowisku. Całe miasteczko wyległo, przerażone katastrofą.
1079Tuż przy moście znajdowała się cukiernia z restauracją i bilardem. Do tej cukierni przeniesiono ciała topielców, rozebrano je, ułożono na zielonym suknie bilardu, niby na stole anatomicznym.
1080Przybyli lekarze, felczerzy; zaczęto stosować wszelkie środki ratunkowe.
1081Długo przeciągały się te wysiłki, nie dające żadnego wyniku. Zniechęceni lekarze mieli już prób zaniechać i oddać rodzicom nie synów, lecz ich zwłoki — gdy nagle starszy z chłopców rozemknął[246] oczy i głosem cichym, jak szelest liści, szepnął:
1082 1083 1084W tejże chwili oczy jego padły na leżące obok sztywne ciało… Poznał je — i zemdlał.
1085Śmierć, Smutek, DuchLekarze podwoili wysiłki. Zemdlonego ocucono. Ale natychmiast po ocuceniu przeniesiony został gdzie indziej. Na nowe zapytania o bracie dano mu odpowiedź uspokajającą, przykazując, żeby o nim nie myślał.
1086 1087Ale Władka, po najdłuższym nawet śnie, zobaczyć już nie miał…
1088Młodszy, słabszy chłopczyna, który w dodatku o kilka minut dłużej pozostawał w wodzie, nie mógł już być przywołany do życia.
1089Śmierć jego przez długi czas ukrywano jak najstaranniej przed Lutkiem. Jednego dnia wszakże ten ostatni, przebudziwszy się wcześniej niż zwykle, przywołaj matkę i rzekł spokojnie:
1090 1091— Co wiesz?… Skąd?… — wykrzyknęła matka, silnie zaniepokojona.
1092— Sam mi powiedział. Przed chwilą był u mnie, za szyję mnie objął, pocałował i oświadczył, że martwić się o niego nie potrzebuję, bo tam jest mu zupełnie dobrze…
1093Tegoż dnia Lutek po raz pierwszy podniósł się o własnej sile. Poszedł najpierw do kościoła, a stamtąd zaraz — na cmentarz…
XI. Dzień chrabąszczowy
1094Sprężycki siedzi w swoim pokoju przy otwartym oknie, książkę przed sobą rozłożył — męczy się nad jeografią[247].
1095Z publicznego ogrodu nadpływa zapach bzów, które tylko co zakwitły.
1096Słońce przed chwilą zaszło — pociąga miły, świeży wietrzyk, jakby wywołujący z czterech ścian pokoju na świat Boży, na szerokie, otwarte przestrzenie.
1097Od strony rzeki słyszeć[248] jękliwe „kumkanie” żab. Co pewien czas, zagłusza je na chwilę rozgłośny tryl słowika, który prześpiewawszy kilka taktów, milknie, jakby tylko głosu próbował do wieczornego koncertu.
1098Niebo ma barwę złocisto-różową, która u samego zenitu rozbłękitnia się, a na wschodzie szarzeje i przechodzi w srebrzystą popielatość.
1099Sprężycki, nadzwyczaj wrażliwy na barwy, głosy, zapachy, wszystko to dostrzega, odczuwa — wszystkim zachwyca się i przejmuje. W tym podnieceniu, nauka, zwykle przychodząca mu z łatwością, niesłychanie go nuży.
1100Przeciąga się, ziewa, odkłada książkę, znów ją bierze, czyta po cichu, czyta głośno — ale w pamięci nic mu nie pozostaje.
1101A tu, jak na złość, profesor Żebrowski kazał wyuczyć się na jutro nazwisk[249] wszystkich stanów, składających Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Prawdziwe morze do wypicia!
1102Sprężycki czyta po raz pięćdziesiąty nerwowym, zirytowanym głosem:
1103— Nowy Hempszir, stolica Portsmut… Wermont, stolica Windsor… Massaczuzet, stolica Boston…
1104Zniecierpliwiony, zaczyna pędzić, krzycząc na cały głos:
1105— Rod-Island!… Konnektikut!… Nowy-Jork!… Nowy-Dżersej!… Pensylwania!… Delawar!… Maryland!… Wirdżinia!… Kentuki!… Teneze!… Karolina Północna!… Karolina Południowa!…
1106Ścisnął skronie obiema rękami.
1107— O, Jezu!… — jęczy — Głowa mi pęka… Ja tego nigdy nie zapamiętam… nigdy się nie nauczę!
1108Mimo to, znów wraca do książki — znów usiłuje wbić sobie w głowę nazwy, które wydają mu się niesłychane, barbarzyńskie, potworne…
1109Nagle w powietrzu rozlega się brzęk — cichutki, ledwie dosłyszalny brzęk, który jednak doświadczone ucho chłopca od razu złowiło i rozpoznało.
1110Odkłada książkę — ucho nadstawia. Na jego twarzy maluje się radosne zdziwienie.
1111Brzęk zbliżył się, uwyraźnił — jest teraz podobny do stłumionego huczenia.
1112Przez otwarte okno wpadł chrabąszcz, ciężkim lotem przefrunął tuż przy uchu chłopca — hucząc głucho, krąży dokoła jego głowy.
1113Sprężycki nie chwyta go. Z czułością, prawie z rozrzewnieniem, wpatruje się w latającego — ręce doń wyciąga, jak do przyjaciela, jak do wybawcy…
1114Już się teraz jeografii nie lęka; już mu Żebrowski nie straszny.
1115Książkę odepchnął z lekceważeniem, zagwizdał — szuka czapki, żeby wybiec na podwórze, na rynek, wpaść do którejś stancji, umówić się z kolegami o dzień jutrzejszy.
1116Umowa zawarta, warunki obgadane — Sprężycki wraca do domu i kładzie się spać, mało się troszcząc o profesora Żebrowskiego i o Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.
1117Nazajutrz niebieskie mundurki kupią się gromadkami przed gmachem szkolnym, na korytarzach. U każdego w tece, oprócz książek, kajetów i obwarzanków, kryje się rzecz tajemnicza, o którą wzajemnie się dopytują.
1118 1119 1120 1121 1122 1123 1124 1125— Wiecie? Kataryniarz ma całe pudło — chce sprzedawać po sześć za bułkę.
1126— Niech się obędzie smakiem. Mogę mieć darmo, ile zechcę. Żeby mnie tylko wpuścili do ogrodu benedyktyńskiego.
1127 1128— To i cóż! Będzie dosyć tego, co jest!
1129Zaczęły się lekcje. Pierwsza — łacina. Profesor Izdebski, ceniący nad wszystko ciszę, ukazuje się we drzwiach, z podniesioną do góry ręką, w której dwóch palcach: wielkim i wskazującym trzyma szczyptę tabaki.
1130Wygłosiwszy swoje zwyczajne: „Baczność! uwaga!” Izdebski wśród najgłębszej ciszy przechodzi na palcach do katedry[250], na stoliku kładzie czapkę daszkiem do góry, w czapce umieszcza chustkę czerwoną, tabakierkę, katalożek[251] i — każe odmawiać modlitwę.
1131Klasa jest dziś spokojniejsza, niż kiedykolwiek. Chłopcy zgarbieni nad książkami i kajetami, zdają się prócz nich nic na świecie nie widzieć.
1132Profesor, dobrze usposobiony, postanawia być wspaniałomyślnym.
1133— Książki zamknijcie! — dyryguje z ręką wciąż podniesioną, jak u wodza naczelnego. — Korneliusza[252] dziś nie będzie. Przypomnimy sobie rzeczy dawniejsze — ważne — bardzo ważne — najważniejsze…
1134Nauczyciel mówi przez nos, wolno, z przestankami. Szczyptą tabaki długo w powietrzu potrząsając, wciąga ją nareszcie do potężnego nosa. Zwraca się potem ku stolikowi i z wnętrza czapki wyciąga wielką, czerwoną, kraciastą chustkę.
1135— Będą „koniugacyjki[253]”… — szepcą do siebie uczniowie, którzy już odgadli znaczenie tego wstępu.
1136Rzucają sobie zarazem porozumiewawcze spojrzenia: potem je kierują w stronę pieca.
1137Nauczyciel— Podstawą języka łacińskiego — ciągnie Izdebski — są deklinacje[254] i koniugacje. Bez Korneliusza, Owidiusza[255], Wergiliusza[256] możesz zostać choćby biskupem — ale jeśli nie znasz deklinacyjki i koniugacyjki, nie będziesz nawet dobrym…
1138— Organistą! — kończy któryś z chłopców, na pamięć już znający tę przemowę, przez wszystkie klasy nieustannie powtarzaną.
1139Nauczyciel ma osobliwą słabość do początków gramatyki; wyższe jej części traktuje z lekceważeniem i niechęcią.
1140— Baczność, uwaga… — ostrzega, podnosząc rękę, w której trzyma już nie tabakę, lecz chustkę czerwoną. — Nie wiadomo… kto — będzie — mówił!…
1141Zawsze ta groźba budzi niepokój. I teraz uczniowie krecą się niespokojnie na miejscach. Izdebski długo milczy, upatruje wśród ściśnionych szeregów ofiary.
1142 1143— Smoliński! — pada komenda, jak wystrzał.
1144Smoliński patrzył właśnie w okno, niczego się nie spodziewając.
1145Jest to „poczciwości” chłopiec, tłusty, szerokopleczysty wieśniak, mówiący przez nos. Posiada szczególną skłonność do przeciągania ostatnich wyrazów w zdaniu tonem śpiewającym. Nazywają go koledzy: „Bonuś” albo „Omega”. Ostatnie przezwisko dostał już później z powodu przeciągłego wymawiania ostatniej litery alfabetu greckiego. Bonusiem był od początku, i to przezwisko z dziwną trafnością przystawało do jego poczciwej, nieco ciężkiej figury.
1146— Smoliński, baczność, uwaga! Napisz na tablicy cztery słowa czynne[257]: amo[258], moneo[259], lego[260], audio[261].
1147Siedzący obok prymusa Sprężycki, widząc, na co się zanosi — ziewnął szeroko.
1148— Durniu! — krzyczy, dostrzegłszy to, Izdebski. — Mów zaraz co znaczy amo!
1149— Amo kocham, moneo upominam, lego…
1150— Stój, bestio! — wstrzymuje go łacinnik. — Pytałem tylko o amo!
1151Ale tamten, jak puszczona w ruch pozytywka kończy, nie mogąc się powstrzymać;
1152— Lego czytam!… audio słucham!… Tryb bezokoliczny: amare, monere, legere, audire!… Czas przeszły dokonany: amavi, monui, le…
1153W tejże chwili rozczapierzona ręka nauczyciela spada mu na czuprynę. Pozytywka od razu grać przestaje.
1154Tymczasem Smoliński zdążył już wypisać kredą żądane słowa.
1155W chwili, gdy łacinnik odwrócił się do tablicy, Sprężycki, choć mu się łzy w oczach kręcą, zamienia porozumiewawcze uśmiechy z tym i owym kolegą.
1156— Smoliński, baczność, uwaga. Napisz praeteritum imperfectum[262] od amo, moneo, et caetera[263].
1157Kreda głośno skrzypi — Bonuś w pocie czoła wykonywa[264] swe zadanie.
1158— Durniu! Bestio jedna! — rozlega się nagle głos Izdebskiego. — Coś ty napisał?
1159— Napisałem, co kazał pan profesor.
1160 1161 1162Przemoc— Po coś napisał et caetera?
1163 1164 1165— Niech klasa powie, czy kłamię. Wszyscy słyszeli.
1166Klasa tłumi śmiech. Izdebski wyciąga rękę do czupryny Bonusia — ale cofa ją zaraz, gdyż chłopiec ma włosy przy samej skórze ostrzyżone. Więc poprzestaje tylko na gniewnym mruknięciu:
1167 1168 1169— Mów, durniu: jak będzie czas przeszły niedokonany od amo?
1170— Ami… ame… ama… — bąka Smoliński, dziwnie w tych sprawach tępy.
1171Do najwyższej pasji doprowadzony łacinnik zaczyna krzyczeć, podnosząc pięść zaciśniętą:
1172— Czas przeszły niedokonany… praeteritum imperfectum… we wszystkich czasownikach łacińskich… kończy się na bam!… bas!… bat!…
1173Przy wygłaszaniu końcówek: bam, bas, bat, pięść łacinnika, w równych odstępach czasu, spada na szerokie plecy Bonusia. Chłopiec ugina się pod każdym uderzeniem — oczy nabrzmiewają mu łzami.
1174— Panie prosorze! — odzywa się w tej chwili Sprężycki, uważając, że czas już położyć koniec tej egzekucji. — Chrabąszcz łazi po panu prosorze!…
1175Nauczyciel przerażony chwyta się za kark, za łysinę, maca po plecach, szyi, głowie.
1176— Sprężycki, kochanku — prosi wreszcie — zdejmij no ze mnie to paskudztwo.
1177Sprężycki wychodzi z ławki i pod pozorem zdjęcia jednego chrabąszcza, przyczepia ich do nauczyciela dziesięć.
1178Niebawem odczuwa Izdebski obecność ich na sobie. Łaje głośno Sprężyckiego, przyzywa na pomoc prymusa, zrzuca frak mundurowy — na wszelki sposób stara się oswobodzić od skrzydlatych, drapiących owadów. O Smolińskim, jego plecach i czasie przeszłym niedokonanym zupełnie zapomina.
1179Na tych utarczkach schodzi reszta lekcji. Odzywa się zbawczy głos dzwonka. Bonuś, zgrzany i spocony, ale już o swoje plecy bezpieczny, tryumfalnie na miejsce powraca.
1180Na krótkiej pauzie „spiskowcy” odbyli energiczną wymianę słów i myśli. Zaraz potem rozpierzchli się i cichuteńko na swych miejscach przycupnęli.
1181Następowała lekcja jeografii. Gdy profesor Żebrowski — ten sam, który wykładał historię powszechną — wchodził do klasy, wzorowa cisza panowała na wszystkich ławkach.
1182Sztywny, chudy, wysoki, z siwymi, krótko ostrzyżonymi włosami nauczyciel jest uosobieniem powagi. Zaledwie usiadł na katedrze, wydobywa katalożek, ślini w ustach ołówek i odchrząknąwszy, wywołuje do lekcji — Sprężyckiego.
1183Chłopiec, choć od katastrofy ubezpieczony, zadrżał. Z kilkudziesięciu stanów Ameryki Północnej zaledwie pięć lub sześć utkwiły mu w pamięci.
1184Ociąga się umyślnie z wyjściem, udaje słabego, kuleje, potyka się o nogi kolegów — jednocześnie to tu, to tam rzuca niespokojne, pytające spojrzenia.
1185Stanął wreszcie przed katedrą, z nogi na nogę przestępuje — milczy długo, pilnie nasłuchując.
1186— No, gadajże! — nalega nauczyciel.
1187Sprężycki zaczyna cedzić słówko po słówku, ale tak wolno i z takim trudem, jakby nagle stracił władzę w języku.
1188W tejże chwili, w oddalonym kącie klasy, gdzieś tam blisko pieca, odzywa się cichy brzęk. Jeszcze go nauczyciel nie zauważył — już Sprężycki przestał odpowiadać i ze źle tajoną radością mówi:
1189 1190 1191 1192Ale już bliżej i dalej piskliwe głosy wykrzykują:
1193 1194— Ciszej tam! — tupnął nogą Żebrowski. — Prymus, wyrzuć tego owada, a ty, Sprężycki, dalej odpowiadaj.
1195Prymus idzie do pieca, na palce się wspina — ale chrabąszcz lata pod sufitem.
1196W ławkach słychać półgłośne uwagi.
1197— Złapie… Nie złapie… Właśnie, że złapie… Właśnie, że nie złapie…
1198Sprężycki przy katedrze milczy — udaje, że czeka na koniec tej wyprawy.
1199Nagle odzywa się brzęk w przeciwnej stronie klasy. Odwracają się tam natychmiast wszystkie głowy — też same co poprzednio głosy krzyczą alarmująco:
1200 1201 1202— Ooo!… Trzeci!… Czwarty!… Piąty…
1203Niebawem całe stado chrabąszczów buja po klasie. Huk taki jakby grano na organach.
1204— Otworzyć okna! — rozkazuje nauczyciel.
1205Rzuca się do niego pierwszy Sprężycki.
1206Stare, okute, ciężkie okniska z trudnością dają się odmykać. Kilku najsilniejszych chłopców pracuje nad tym przez kwadrans blisko, wśród ogłuszającego huczenia owadów i nieznośnego krzyku chłopców.
1207Po otwarciu okien, nowy kłopot. Chrabąszcze jednym oknem wylatują, drugim wracają. Co gorsza, wracają nie same, lecz w towarzystwie nowych, których wielkie mnóstwo krąży dokoła pobliskich kasztanów.
1208Nauczyciel wyszedł na środek, brwi ściąga, nogą tupie — po krótko strzyżonych włosach dłoń nerwowo przesuwa.
1209— Panie prosorze — doradza z udaną troskliwością Sprężycki — lepiej będzie okna zamknąć.
1210 1211Przy zamykaniu hałas bardziej się jeszcze wzmaga — dochodzi nareszcie do takiego natężenia, że nauczyciel jest zmuszony opuścić klasę.
1212Po jego odejściu zjawia się inspektor.
1213— Co wy tu wyrabiacie, nicponie? — grzmi od progu swym basem urzędowym.
1214 1215— A to, proszę pana inspektora, „ktoś” nawpuszczał do klasy chrabąszczów.
1216— Kto śmiał to zrobić? Kto? — piorunuje srogi zwierzchnik.
1217— To pewnie ci z pierwszej… — objaśnia z miną potulną Sprężycki.
1218— Nie, nie! — poprawia go drugi — to tamci z czwartej. Oni tak zawsze!
1219Znalazł się trzeci, który stawia nową hipotezę:
1220— To najpewniej te chłopaki z ulicy! Nikt, tylko chłopaki.
1221— Winni będą wykryci i ukarani! — grozi Jowisz szkolny i krokiem majestatycznym klasę opuszcza.
1222Po jego wyjściu, wszczyna się harmider nieopisany. Nie ustaje on nawet po dzwonku, gdy do klasy, wojskowym, rytmicznym krokiem, głośno stukając okutą trzciną, wkracza profesor Effenberger.
1223— Ach, tak, panie, tak! — krzyczy na całe gardło. — Co wirabiacie, wariaty, baranie głowy, szpicbuby? Cicho mi tam!
1224Chłopcy uciszają się na chwilę — ale po to tylko, aby tym swobodniej przygotować i wypuścić na wroga nowe hufce. Wrogiem jest nauczyciel; wojsko wyobrażają trzymane w pudełkach chrabąszcze.
1225Effenberger siada na katedrze i w tejże chwili zrywa się z fotela. Po kałamarzu łazi chrabąszcz. Cała katedra jest podminowana chrabąszczami.
1226— Prymus, wirzuć za drzwi ten robak! — woła nauczyciel.
1227Sprężycki z miną niewinną zauważa:
1228— To nie robak, panie prosorze, to — chrabąszcz!
1229— Krabonsz jest robak! — upiera się tamten.
1230Prymus otwiera drzwi na korytarz, udaje, że wyrzuca chrabąszcza i powraca z nim do klasy.
1231 1232— To dopiero! — dziwi się. — Pan prosor mówi, że to robak, a pan psor Salamonowicz uczył nas, że robaki i owady to zupełnie co innego. Więc my teraz nie wiemy, kogo słuchać.
1233— Sprężycki, marsz do lekcji! — przerywa mu czerwony od gniewu Niemiec. — Gadaj wiersz!
1234Sprężycki próbuje ciągnąć dalej swą politykę opozycyjną i kunktatorską.
1235— Sroki i papugi gadają; człowiek mówi. Tak nas uczył psor Skowroński. Więc czy ja jestem sroka, albo papuga?
1236Koledzy nie mogą powstrzymać się od śmiechu. Odzywają się zewsząd głosy, przytakujące Sprężyckiemu.
1237— Ach, tak, panie tak! — krzyczy doprowadzony do ostatniej pasji Effenberger i wyciąga rękę, aby chwycić Sprężyckiego za ucho.
1238Ale chłopcu przychodzą z pomocą posiłki. Armia chrabąszczów rozpoczęła właśnie atak ogólny.
1239Kilkadziesiąt owadów, jakby na komendę, z huczeniem organowym uniosło się w górę. Kilkadziesiąt innych wpełzło na profesora, drapiąc go po rekach, twarzy i szyi.
1240Effenberger cofa szybko rękę, a przy tym gwałtownym ruchu wywraca stolik, który spada z katedry z wielkim łoskotem. Z kałamarza wylał się atrament i czarną strugą płynie po dzienniku szkolnym.
1241WalkaPowstaje hałas piekielny. Chłopcy wybiegają z ławek na pomoc, przy czym potrącany przez nich olbrzymi kałamarz coraz obfitsze strugi wylewa ze swej bezdennej czeluści. Niemcowi spadły i potłukły się okulary. Krzyczy, klnie, wymachuje laską, tego i owego chwyta i targa mocno za ucho. Targani płaczą, towarzysze ich śmieją się, Sprężycki udaje zrozpaczonego i rozwodzi głośne lamenty. Stolik, o własnej sile podnieść się nie mogąc, wciąż leży na podłodze, zmieniając tylko pozycje gdyż go chłopcy, pod pozorem podnoszenia, w różnych kierunkach przewracają. Obok stolika znajduje się niebawem i fotel, niby wypadkiem z katedry zrzucony. Wszyscy chłopcy opuścili swe miejsca; na środku klasy przepychają się, przewracają — tworzą zamęt nadzwyczajny. A ponad całą bezładną masą ludzi i rzeczy, z brzękiem rozgłośnym unosi się chmura chrabąszczów.
1242O lekcji mowy nawet nie ma. Zresztą Effenberger, wyczerpawszy swój zapas wymysłów i pasji, zrejterował, pozostawiając na miejscu walki potłuczone okulary.
1243Inspektor nie zjawia się, nie chcąc powagi swej nadwerężać. Zwycięstwo zostało przy uczniach.
1244I znów odzywa się dzwonek; odbyć się ma czwarta z kolei lekcja. Wchodzi Łypaczewski, nauczyciel kaligrafii.
1245Ale popisy kaligraficzne odbywać się nie mogą. Uczniowie twierdzą jednozgodnie, choć różnogłośnie[265], że „wszystek atrament wylał się” i — nie mają czym pisać.
1246Rozpoczynają się spory, w których zapalczywy nauczyciel stara się przekrzyczeć uczniów, uczniowie zaś — nauczyciela.
1247Tymczasem zjawia się stróż z nowym kałamarzem i ścierką do wycierania atramentu. Na przyprowadzaniu katedry do porządku upływa co najmniej dwadzieścia minut.
1248Przez ten czas nauczyciel opędza się chustką od nacierających nań owadów, a uczniowie udają, że się szykują do pisania. Kałamarze pochowali, oświadczają, że pióra maczać będą na katedrze. Wszystko to ma na celu zyskanie na czasie oraz przygotowanie nowej sztuki, do której łapki i ogonki chrabąszczów są maczane w atramencie.
1249Łypaczewski „wysztychował” kredą na tablicy i każe uczniom przepisywać w kajetach zdanie ze „Wzorów” Oleszczyńskiego:
1250„Honor jest jak przepaścista skała”…
1251Zaledwie ten i ów wypisał w kajecie ozdobne H, rozlegają się krzyki:
1252— Panie psorze! W żaden sposób pisać nie można!
1253 1254 1255— Jak to nie dadzą? Czyście zwariowali?
1256— Niech pan psor sam zobaczy… O… o… o…
1257NauczycielKilku, potem kilkunastu, chłopców wtyka nauczycielowi pod nos kajety, na których chrabąszcze umaczanymi w atramencie łapkami porysowały różne hieroglify.
1258Łypaczewski przygląda się, wzrusza ramionami, mruczy coś pod nosem — wreszcie postanawia:
1259— Ha, nie ma co!… Musicie się wszyscy wziąć do wypędzania.
1260„Sprzysiężonym” tego tylko było trzeba. Otwierają powtórnie okna, chustkami, czapkami, kajetami wyganiają latające owady, wykrzykując na różne głosy:
1261 1262Ogólne podniecenie udzieliło się i Łypaczewskiemu. W ogóle należy on do nauczycieli, którzy z trudnością utrzymują powagę wobec uczniów. I teraz, zgrzany bieganiem, zrzucił frak mundurowy — wspólnie z chłopcami, prawie jak ich rówieśnik, zajmuje się łowieniem i wyganianiem uprzykrzonych owadów.
1263Już to nie jest lekcja, lecz jakaś zabawa sportowa, gdzie wszyscy prześcigają się w zręczności, w pomysłach niezwykłych i w głośnych krzykach.
1264Dzwonek szkolny kładzie kres tym nieolimpijskim igrzyskom a zarazem i lekcjom przedpołudniowym. Chłopcy, odmówiwszy modlitwę, — z hałasem, z wybuchami śmiechu, z głośnym potrząsaniem tek, z poszturchiwaniem się wzajemnym wybiegają na ulicę.
1265Cel sprzysiężenia osiągnięty: nie odbyła się normalnie ani jedna lekcja, pomimo ogólnego nieprzygotowania się ani jeden nie dostał „pałki” — nic też na przyszłą lekcję nie zadano. Wreszcie na domiar szczęścia, była to środa, w środy zaś i w soboty po południu do szkoły nie przychodzono.
1266Zresztą jak przed południem, tak i po południu młodzież szkolna nie widzi nic, niczym się nie zajmuje, o niczym nie myśli, prócz chrabąszczów. W ogrodach i ogródkach, na pobrzeżu Narwi, na Górze Benedyktyńskiej, na cmentarzach przykościelnych — wszędzie, gdzie się choć kilka drzew zieleni — widać biegające, zadyszane, z zadartymi w górę nosami pilnie upatrujące „zwierzyny” gromadki niebieskich mundurków.
1267Z trzęsionych drzewek senne owady sypią się na ziemię, jak dojrzałe śliwki. Co chwila któryś, rozwinąwszy skrzydła, z brzękiem ulatuje w górę, a chłopcy za nim, krzycząc i na palce się wspinając, żeby go dostać. Co chwila rozlega się krzyk przeraźliwy, któremu towarzyszą wybuchy śmiechu… To jakiś figlarz strachliwemu koledze wsunął chrabąszcza za kołnierz albo wpuścił do rękawa. Ofiara figla rzuca się, jak ukąszona przez żmiję, a inni aż przysiadają do ziemi od śmiechu.
1268Po zachodzie słońca brzęk chrabąszczów, krzyki i śmiechy wzmagają się. Powietrzni rycerze, „skrzydlaci”, „wąsaci”, urządzają istny najazd na miasteczko. Wszędzie ich pełno. Przez otwarte okna wpadają do mieszkań, na kształt pocisków wystrzelonych uderzają o twarze przechodniów — toną tysiącami w rzece, idąc na żer wielkim rybom, które z pluskiem głośnym rzucają się na nie.
1269Błogosławione dnie chrabąszczowe! Ileż zabawy, figlów, pustoty sprowadzają na ciche zwykle miasteczko! W zabawie dzieci biorą udział i starsi — nie ma w miasteczku człowieka, który by idąc na spoczynek, nie śmiał się, lub przynajmniej nie uśmiechał, przypominając sobie różne wesołe epizody chrabąszczowej kampanii.
1270Jaka szkoda, że dnie chrabąszczowe przypadają tylko na wiosnę; że w roku jest tylko jedna wiosna i że tych dni nie bywa więcej niż dwa, trzy najwyżej.
XII. Poeta
1271Lekcja polskiego. Nauczyciela jeszcze nie ma. Klasa, przed każdą lekcją zmieniająca się w ul brzęczący, teraz jest spokojna, pełna powagi i skupienia.
1272NauczycielWchodzi młody, wytwornie ubrany nauczyciel i lekko głową skłoniwszy się, mówi:
1273 1274On jeden uczniów klasy trzeciej nazywa „panami”.
1275— Dzień dobry panu psorowi! — wykrzykują chłopcy zgodnym, rześkim chórem.
1276Któż by się domyślił, że ten szczupły młodzieniec, ze świeżą, przyjaźnie uśmiechniętą twarzą, z włosami fryzowanymi, wesoły, delikatny, uprzejmy jest następcą — Skowrońskiego…
1277Nigdy jeszcze chyba młodość i starość, wiosna i zima, jutrzenka i wieczór późny, tak jaskrawo nie odcinały od siebie.
1278Młody, piękny nauczyciel swą nadzwyczajną uprzejmością i swym wykwintem niesfornych chłopców oczarował i — ujarzmił. To, czego nie mogli dokonać: Luceński drwinami i grzmoceniem trzciną w stolik, Effenberger krzykiem i wymyślaniem, Izdebski darciem za włosy i bębnieniem po plecach, Salamonowicz chytrością i podszczuwaniem u inspektora, sam inspektor wreszcie basem urzędowym i dyscyplinarną srogością — bez żadnego pozornego wysiłku osiągnął od razu młody przybysz, profesor Chabrowski.
1279Jego wpływ na uczniów jest tego rodzaju, że — wstydziliby się okazywać mu nieposłuszeństwo, zuchwałość, gburowatość. Nawet Kozłowski przy nowym profesorze zapomniał o psich figlach; nawet wrodzona żywość Sprężyckiego ustąpiła miejsca poważnej zadumie; nawet Bonuś Smoliński nauczył się lekkich, zgrabnych ruchów; nawet Kucharzewski wysubtelniał i zdrobniał, a „kataryniarz” Olszewski zrozumiał po raz pierwszy w życiu, że prócz piłek i gołębi są na tej ziemi inne jeszcze uwagi godne rzeczy.
1280Jest to już fatalnością pedagogów, że każdy z nich posiada w obejściu się coś niezwykłego, ekscentrycznego, co go od ludzi normalnych odróżnia. Tę oryginalność uczniowie umieją zawsze z błyskawiczną szybkością dostrzec i zapamiętać. Z niej też czynią broń przeciw nauczycielom nielubianym.
1281I profesor Chrabowski zdaje się nie być wolnym od tej specjalnej ekscentryczności. Ma on przyzwyczajenie oglądać się często na drzwi i ściany — zwłaszcza gdy chce opowiedzieć coś ciekawszego lub wygłosić jakieś nowe, piękne wiersze…
1282Młody nauczyciel zerwał ze starzyzną swego poprzednika. Rzadko i tylko mimochodem wspomina o Krasickim i Karpińskim, Naruszewicz jakby wcale dla niego nie istniał; Trembeckiego[266] chwali, lecz tylko wyjątki z niego przytacza.
1283Za to o romantycznych poetach mówi wiele — o wiele więcej niż jest zobowiązany. Ich też cytując, najczęściej na drzwi spoziera.
1284Gdy przytrafi się kiedykolwiek zastępstwo chorobą lub wyjazdem innego nauczyciela spowodowane, najczęściej je przyjmuje na siebie Chabrowski. Te nadprogramowe godziny bywają poświęcane wyłącznie czytaniu.
1285Młody profesor czyta lub innym czytać każe z przyniesionej książki; czasem wiersze wygłasza z pamięci — niekiedy także wydobywa z kieszeni piękny, welinowy[267] kajecik własną ręką zapisany i z jego treścią uczniów zapoznaje.
1286Przy odczytywaniu takich kajecików głos młodego profesora drży lekko, po twarzy przebiega rumieniec. Profesor, odczytawszy jedną stronicę, zatrzymuje się, jakby badał wrażenie uczynione na słuchaczach.
1287Gdy który z uczniów wyrwie się z pochwałą, gdy przy epizodach wesołych roześmieje się, a przy smutnych westchnie, czytający okazuje widoczne zadowolenie. Zdarza mu się też wówczas niekiedy przerwać czytanie i rzec, nie patrząc na nikogo:
1288— Słowacki wyraziłby to nieskończenie lepiej. Ale trudno równać się ze Słowackim…
1289Z tych napomknień domyślniejsi odgadują właściwego twórcę welinowych poematów. Uwielbienie ich bardziej jeszcze wzrasta. Wiersze wydają się im prześliczne.
1290Tego dnia profesor Chabrowski wchodzi z miną tajemniczą, na katedrze nie zasiada, dziennika klasowego nie otwiera. Dość długo przechadza się w milczeniu przed ławkami, wreszcie wydobywa z kieszeni książkę niewielką i mówi uprzejmym, przyciszonym głosem:
1291— Dziś lekcji właściwej nie będzie. Przyniosłem panom arcydzieło Mickiewicza: Pana Tadeusza[268]. Proszę kolejno czytać je na głos. Inni niech uważają. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby każdy z panów umiał później opowiedzieć mi treść i wskazać piękności usłyszanego rozdziału.
1292Po tych słowach wręcza książkę siedzącemu z brzegu Sprężyckiemu.
1293PoetaDumny z wyróżnienia chłopiec zabiera się od razu do czytania — ale go profesor gestem wstrzymuje.
1294— Podczas gdy panowie będziecie czytali — mówi — ja na minut kilkanaście wyjdę. Chcę przyjąć udział w małej uroczystości, która się przygotowywa[269] na poczcie[270]. Miasto nasze spotyka dziś szczęście: za chwilę zatrzyma się w nim na krótko, w przejeździe na Litwę, wielki poeta polski. Pragnę zobaczyć go, pokłonić mu się — wraz z innymi ofiarować mu kwiaty.
1295Sprężycki na wspomnienie „poety”, „wielkiego poety” — drgnął. Wiadomość, że przez miasteczko przejeżdżać ma prawdziwy poeta, wydała mu się nadzwyczajną, niby wieść o zstąpieniu na ziemię Jowisza, Saturna lub innego z bogów mitologicznych…
1296Nie mógł powstrzymać się od zapytania:
1297— Który to poeta, panie profesorze?
1298Pytanie jemu samemu wydawało się dziwne. Wyobrażał sobie, nie wiadomo dlaczego, że wszyscy poeci należą do przeszłości — że o każdym, w książkach wymienianym, mówić trzeba w czasie przeszłym: „żył… umarł… napisał to i to”… nigdy zaś: „żyje… mieszka tu i tu… pisze lub pisać zamierza to i owo”…
1299 1300— Syrokomla[271]…
1301Spostrzegł, że samo nazwisko wrażenia na uczniach nie czyni, dodał więc jeszcze:
1302— Autor Margiera, Dęboroga i prześlicznych Gawęd. W zeszłym miesiącu czytałem panom wyjątki z Dęboroga. Czy pamiętacie?
1303— Pamiętamy!… Pamiętamy!… — ozwały się tu i owdzie, cieńsze i grubsze glosy. Najgłośniej przytwierdzał Sprężycki, przed którego oczyma przesunęły się w tej chwili barwne obrazy z „szkolnych czasów Dęboroga”.
1304Profesor tymczasem, nakładając palto, mówi jeszcze:
1305— Proszę panów, abyście sprawiali się cicho i przyzwoicie. Nie chciałbym, żeby się inni o mej nieobecności dowiedzieli. Czy mogę liczyć na panów? Możecie mi dać słowo?
1306— Słowo honoru!… Słowo uczciwości!… Słowo szlacheckie!… — brzmią na wszystkie strony uroczyste, pełne głębokiego przejęcia się, zapewnienia.
1307Profesor Chabrowski wychodzi na palcach, drzwi za sobą ostrożnie zamykając…
1308Sprężycki zabiera się natychmiast do czytania. Inni słuchają w skupieniu ducha. Cisza taka, jakiej nie bywa nawet podczas urzędowych przemówień inspektora.
1309Sprężycki czyta opis grzybobrania. Czyta głosem niezbyt silnym, ale z doskonałym zrozumieniem rzeczy. Żaden obraz, ani żadna myśl poety nie giną w jego wyrazistej dykcji. Świetnego opisu ze szczególnym zajęciem słuchają chłopcy ze wsi. Nikt lepiej od nich nie zna tych przeróżnego kształtu i przeróżnej nazwy grzybów, o których mówi poeta. Czasem który z nich poruszy się niecierpliwie, zaniepokojony jakimś wierszem, jakby chciał powiedzieć:
1310— Ależ nie tak, nie tak!… U nas, na Mazowszu, ten gatunek nazywa się inaczej.
1311Uwagę swą jednak zatrzymuje w myśli i słucha dalej, milczenia ogólnego nie przerywając.
1312Sprężycki zmęczył się — oddaje książkę Kucharzewskiemu. Olbrzym przewrócił kilkanaście kartek — czyta opis bitwy w zaścianku Dobrzyńskim. W jego czytaniu obraz utarczki szlachty z jegrami[272] wychodzi nadzwyczaj plastycznie. Wśród słuchaczów zajęcie, wywołane poematem, bardziej jeszcze wzrasta.
1313Nawet najtępsi, na wszystko obojętni „piłkarze” i „przeżuwacze” z ostatnich ławek nadstawiają uszu, żeby coś pochwycić i zrozumieć. Gdy im się to nie udaje, zwieszają głowy i drzemią.
1314Upłynęło w ten sposób mniej więcej pół godziny.
1315Sprężycki, któremu myśl o przejeżdżającym poecie spokoju nie daje, kręci się, oknem wygląda, namyśla się widocznie, co czynić. Wreszcie wstaje, bierze czapkę i szepnąwszy coś swemu sąsiadowi, po cichu z klasy wychodzi.
1316Znalazłszy się w korytarzu, ciska badawcze spojrzenie w prawo i lewo. Nie dostrzegł nikogo, chyłkiem wymyka się na ulicę.
1317Zamiar jego jest już wyraźnie określony: postanowił za wszelką cenę — zobaczyć Syrokomlę.
1318Na pocztę nie idzie, do czego ma kilka ważnych powodów. Najpierw, boi się zostać dostrzeżonym przez Chabrowskiego. Po wtóre, jest pewny, że go tam, w licznym zgromadzeniu miasteczkowych dygnitarzy, przed oblicze poety nie dopuszczą. Wreszcie obliczył, że uroczystość jest bliska końca, mógłby więc łatwo spóźnić się na nią.
1319Ostatecznie, przebywszy most benedyktyński i znalazłszy się na tak zwanym „trakcie[273] petersburskim” nie skręca w lewo, w stronę poczty, lecz w prawo, gdzie ów trakt biegnie do Różana, Ostrołęki, Łomży itd.
1320Wie, że dążący na Litwę poeta tędy koniecznie musi przejeżdżać. Gdy Sprężycki wynajdzie dla siebie spokojny punkt obserwacyjny, będzie mógł przypatrzeć mu się do woli.
1321Minął Karczmę Zieloną, już na krańcach miasta stojącą, skręcił w stronę cmentarza świętokrzyskiego, mimo którego biegła szosa.
1322Dzień był jesienny — szary, posępny. Zaczął mżyć drobny deszczyk. Droga opustoszała; długie wstęgi lasów, zamykające horyzont, obciągnęły się mgłą niebieską.
1323Sprężycki stanął pod drzewem przydrożnym; oczy wytężył w stronę miasta. Z bijącym sercem, z głową pełną myśli — czeka.
1324Mijają sekundy, minuty, kwadranse; deszcz mży coraz gęściejszy; lasów za mgłą nie widać; szosa, jak okiem sięgnąć, puściuteńka…
1325Chłopczynę, skulonego pod drzewem i jakby zgubionego wśród wielkich, płaskich, bezludnych przestrzeni, ogarnia z wolna smutek. Zaczyna też mu i chłód dokuczać. Wybiegł ze szkoły w samym mundurku, a tu wiatr pociąga zimny, deszcz zacina, jakby lodowymi igiełkami…
1326PoezjaAby dodać sobie energii, podniecić się zapałem, powtarza półgłosem wiersze — wiersze Syrokomli.
1327Gdzie wy, jasne dni moje, moje szkolne czasy,Kiedy serce dziecinne z wiarą i otuchąDo grona towarzyszów i do murów klasyPrzylgło[274], przyrosło na głucho?Gdzie wy, drobne a wzniosłe mojej pychy cele,By zrównać i prześcignąć najpierwszych w nauce?Gdzie owo wśród igraszek serdeczne wesele,Kiedy piłkę wysoko, wysoko podrzucę?Kiedy w gronie swawolnym po równinach lecę,By schwytać wyrzuconą, albo odbić w górze?Gdzie pobożność i wiara w Najwyższej Opiece,Gdy się modlę w kaplicy albo do Mszy służę?
Z serca chłopczyny smutek nie ustąpił — owszem, wzrastać się zdaje.
1328— „Czy dzisiaj świat postarzał? Czy w oczach ściemniało?”… — powtarza za poetą z tak głębokim przejęciem się, jakby mu tę skargę własne życie i własne doświadczenie podyktowały.
1329A na drodze wciąż pusto. Żaden turkot od strony miasta nie nadlatuje.
1330I znów sięga do pamięci — prawie na głos mówi:
1331
Wyczerpał cały zasób zapamiętanych wierszy. Teraz myśli o ich autorze.
1332Poeta— Poeta… Ileż mieści się w tym słowie! Tysiące, dziesiątki, setki tysięcy zwykłych ludzi, takich jak ja, moi koledzy i moi nauczyciele — z wyjątkiem może Chabrowskiego — zdobywają się na wydanie jednego poety! Toteż on do zwykłych ludzi nie może być podobnym.
1333Wyraziwszy to głębokie przekonanie, Sprężycki zamyśla się i usiłuje wyobrazić sobie: jak też wygląda ta nadzwyczajna istota?
1334Z portretów zna jedynie: Mickiewicza z rozwichrzonym lasem włosów na głowie; Goethego[275], który mu się wydaje zawsze z brązu odlany, z marmuru wykuty; Szekspira[276], o którym myśli, że był sam i Hamletem, i królem Lirem i Ryszardem Trzecim[277].
1335Odzywa się wreszcie głos trąbki — głos jękliwy, żałosny do ogólnej melancholii jesiennego przedwieczerza dostrojony.
1336Z mgły wynurza się bryczka pocztowa — zwyczajna, zielono malowana ekstrapoczta[278], pędząca szybkim kłusem po twardo ubitej szosie.
1337Droga w tym miejscu jest falista. O kilkadziesiąt kroków od Sprężyckiego konie zwalniają biegu, wjeżdżają pod górę. Już on jest w stanie rozeznać postać siedzącą na bryczce. Ta postać zbliża się doń coraz szybciej, staje się coraz wyraźniejszą.
1338PoetaSprężycki widzi mężczyznę średnich lat z twarzą wygoloną, z długimi, ciemnymi, wymykającymi się spod czapki i na ramiona spadającymi włosami. Jadący ma na sobie płaszcz ciemno-zielony z peleryną, którą wiatr jesienny rozwiewa. Czapkę wcisnął głęboko na oczy; w ustach trzyma cygaro zagasłe, o którym zda się, że zapomniał. Siedzi bardzo pochylony, jakby go całego wielki ciężar przygniatał. Twarz jego wyraża smutek i znękanie; oczy w dół spuszczone, na nic i na nikogo nie patrzą.
1339Na siedzeniu, obok podróżnego, leży kilka większych i mniejszych bukietów, które podskakują, ile razy bryczka o wystający kamień uderzy.
1340— Więc to poeta?… — myśli chłopiec z uczuciem zawodu, a zarazem rozrzewnienia.
1341Wyobrażał go sobie inaczej: podobnego do Margiera[279] i Dęboroga[280], z dużym, płowym wąsem, z nosem orlim, z oczyma ciskającymi pioruny.
1342To uczucie trwa tylko chwilę. Mary pierzchnęły — Syrokomla rzeczywisty podoba mu się i zachwyca go równie silnie, jak one. Jakżeby pragnął uścisnąć, ucałować te ręce, co tyle cudnych pieśni skreśliły[281]!
1343Gdy zrównała się z nim bryczka, wychodzi spod drzewa, zdejmuje czapkę i wyprostowany, jak przed inspektorem, w swym niebieskim, przez deszcz zmoczonym mundurku stoi, wpatrując się w poetę wzrokiem pełnym ukochania i zapału.
1344Dojrzał go Syrokomla. Szybkim ruchem odrzuca cygaro, prostuje się, głowę odkrywa — z wbitym w chłopczynę bystrym, do głębi przenikającym wzrokiem, uśmiecha się…
1345Ach! Do śmierci nie zapomni Sprężycki tego spojrzenia i tego uśmiechu.
1346Spojrzenie jest rześkie i jakby gorące; uśmiech — pełen dobroci, a zarazem niewypowiedzianego, bezdennego smutku.
1347Bryczka przeleciała, szybko tocząc się po pochyłości wzgórza — poeta zniknął w dali we mgle jak senne widzenie.
1348Sprężycki stoi w miejscu, wpatrzony w mgłę, która mu ukochaną postać zakryła. Pomimo deszczu stoi bez czapki. Nie czuje zimnego wiatru, który coraz silniej od pól zawiewa.
1349Od wewnętrznego wzruszenia jest mu prawie gorąco.
1350 1351Może mu instynkt duszy coś podszepnął…
XIII. Chora noga
1352Majowe, radosne, zwycięskie słońce, które strumieniami złota całe miasteczko zalało, na próżno usiłuje wedrzeć się do niedużego saloniku Sprężyckich.
1353Panuje tu półmrok niebieskawy od zapuszczonych kartonowych rolet, na których wymalowano fantastyczne górskie pejzaże kolorem indygo.
1354Jakby nie dość było tej zapory dla słońca, czyjaś ręka rozwiesiła jeszcze w oknach kapy kolorowe, które blask dzienny prawie zupełnie tłumią.
1355W saloniku czuć mdlący zapach jodu i wody kolońskiej. Powietrze przesycone lekarstwami. Zwykłych mebli nie widać; fortepian wyniesiony; duże zwierciadło zakryte muślinem[282]. Na środku stoi wielki stół zastawiony butelkami: w głębi — łóżko.
1356ChorobaCóż to za chłopczyna, blady, jak opłatek, na tym łóżku spoczywa? Twarz jego mówi o długich przebytych cierpieniach, o znacznym upływie krwi. Podesłano mu pod głowę i plecy tak wiele poduszek, że w łóżku prawie siedzi, — ale jedną nogę trzyma wciąż wyprostowaną, okrytą bandażami i grubym opatrunkiem.
1357W pokoju nie ma nikogo. Chory oczy przymknął, zdaje się drzemać. Ale i w tym na pół tylko czuwającym stanie wydaje co chwil kilka stłumione, bolesne jęki.
1358Ktoś z nadzwyczajną ostrożnością uchylił drzwi. Ukazał się w nich najpierw wielki bukiet; za bukietem — niebieski mundurek.
1359Pomimo, że przybysz szedł na palcach, chory go dosłyszał.
1360— Czy to ty, Bronek? — odzywa się słabe, ledwie dosłyszalne zapytanie.
1361 1362 1363Chory ożywił się. Głos jego stał się mocniejszy, oczy otworzyły się na całą szerokość.
1364Dopiero w tym przetworzeniu można dopatrzeć w bladym, bezsilnym chłopczynie pewnego, bardzo zresztą dalekiego, podobieństwa do rumianego, żywego jak iskra Sprężyckiego.
1365A jednak on to jest we własnej postaci. Jeszcze w końcu zimy wywichnął niebezpiecznie nogę w kostce. Leczono mu ją źle i wprowadzono w stan tak groźny, że już stopę miał mieć odjętą. Obyło się szczęśliwie bez tego, ale już trzeci miesiąc leży z raną ciężką w nodze, cierpiąc niesłychane bóle, które mu często i po nocach sypiać nie dają. Mimo wszystko na duchu nie upada, wesołości wewnętrznej nie traci.
1366— Bronek — mówi prosząco — połóż mi go tu!… — oczyma wskazuje kołdrę.
1367Kolega kładzie bukiet na piersiach chorego.
1368— Przysuń bliżej, do samej twarzy… — prosi znowu.
1369Olbrzymia więź[283] bzu znajduje się po chwili tuż przy policzkach chorego.
1370Chłopiec z wysiłkiem podnosi cokolwiek głowę; całą twarz w wonnym gąszczu zanurza. Nozdrzami, ustami, piersią całą, wciąga w siebie, pije zapach świeżych kwiatów.
1371Jest podniecony, rozpromieniony. Bladziutki rumieniec wystąpił na jego chude, wystające kości policzkowe.
1372Wiosna, Lekarz, ChorobaKwiatyRazem z bzem do łóżka małego męczennika przyszła wiosna. On tak jej pożądał! Tyle o niej roił podczas nocy bezsennych!
1373Od kilku tygodni męczył domowników nieustannym dopytywaniem: czy jaskółki już przyleciały, czy akacja rozwinęła się? Czy bez zakwitł?…
1374Zbywano te pytania milczeniem, uważając, że w jego położeniu, od jaskółek, bzów i akacji, stokroć są ważniejsze: mikstury, okłady i maści. Ale mylono się. Wiosna posiada środki uzdrawiające takiej potęgi, do jakiej nie wzniosą się nigdy preparaty apteczne.
1375Gdy Sprężycki napawa się aromatem kwiatów, zdaje się, że mu sił przybywa. Błyskają mu nawet w oczach iskierki dawnej, chłopięcej wesołości.
1376PrzyjaźńDembowski pochylił się, żeby powstrzymać bukiet zsuwający się koledze z piersi. On go znienacka za nos chwyta i śmieje się cicho. Jest w tym i podziękowanie, i figiel, i pieszczota.
1377— Skąd go wziąłeś? — pyta, wskazując wzrokiem bez.
1378— Połowa z ogrodu benedyktynów; reszta od Melechowicza.
1379 1380 1381 1382Dembowski poprawia choremu kołdrę, poduszki, potem gałązką bzu muchy od niego ogania. Jest serdeczny, koleżeński, przy tym pełen uprzedzającej, jakby kobiecej delikatności. Chodzi na palcach, przemawia głosem przyciszonym — w oczy choremu zagląda, jakby chciał w nich myśli jego wyczytywać.
1383Teraz usiadł na brzeżku krzesła i opowiada, co słychać w szkole.
1384„Dziad” na każdej lekcji Sprężyckiego „wyrywa”. Luceński gdy odczytuje listę, przy nazwisku Sprężyckiego głową kręci, tabakę zażywa i mówi: „Żeby kózka nie skakała”… Ksiądz prefekt obiecał mszę na intencję chorego odprawić. Na lekcji Astrowa, który jest zawsze roztargniony i dotąd jeszcze uczniów nie poznał, odpowiada za Sprężyckiego ktoś inny i dostał czwórę.
1385— Ale wiesz, kto się o ciebie najczęściej dopytuje?
1386 1387 1388— I ja jego. Czytuje wam swoje poezje?
1389— A jakże. Wczoraj czytał powiastkę, też pewnie swoją. Tak była zabawna… Uśmialiśmy się wszyscy.
1390— Szkoda, żem jej nie mógł słyszeć!…
1391 1392Zauważył to przyjaciel, śpieszy z pociechą.
1393— Nic straconego! Pytał właśnie Chaber, czy cię może odwiedzić. Chciałby rozerwać cię czytaniem.
1394— O, jaki dobry! Kocham go, jak rodzonego brata!
1395Zamilkli obydwa. Chory ma łzy w oczach — łzy rozrzewnienia.
1396— Słuchaj, Bronek — pyta po chwili głosem przyciszonym — czy jaskółki już przyleciały?
1397— A jakże. Wczoraj to się nawet czubiły z wróblami o gniazda przy kościele.
1398Zabawa— A chrabąszcze są?
1399— Już giną. Aleśmy mieli z nimi paradną zabawę. Kozioł zrobił z papieru karetę, zaprzągł do niej aż sześć chrabąszczów i puścił Niemcowi na katedrę.
1400 1401— Z początku się gniewał, potem śmiał się. I powiedział, że ten, kto to zrobił, byłby dobrym krawcem dla pcheł. Zaraz też przytoczył nam i przetłumaczył wiersz niemiecki o pewnym królu, u którego pchła była szambelanem[284]…
1402— Wiem — pochwalił się chory erudycją. — „Es war einmal ein König, der hatte einen grossen Floh[285]”…
1403Potem Dembowski opowiada o kolegach, o figlach szkolnych, o tym, jak Kucharzewski w czasie pauzy przeniósł całą katedrę[286] ze stolikiem i fotelem pod piec, jak Kataryniarz przyniósł do klasy gołębia, którego mu skonfiskowano, jak Milkowskiemu wypisano na wysokim kołnierzyku całą chronologię wojen krzyżowych[287], którą przy wydawaniu lekcji posiłkowali się wszyscy koledzy, jak Hefajstos przy temperowaniu piór spadł z ławki i skaleczył się scyzorykiem, jak Piesiowi Mieszkowskiemu wyjadł Łaguna ukradkiem słoik konfitur i napełnił go surowymi kartoflami.
1404Sprężyckiego to wszystko bawi i smuci. Kiedyż będzie mógł osobiście w szkolnych figlach uczestniczyć!
1405Po chwili Dembowski zaczyna wypytywać troskliwie:
1406— Może ci podać lekarstwo?… Może chcesz pić?… Może ci co przeczytać?…
1407Ta ostatnia propozycja nadzwyczaj ucieszyła chorego.
1408— Och, tak, tak — czytaj, kochany Bronku! Mam tu pod poduszką książkę — sięgnij po nią…
1409 1410— A! Rinaldo Rinaldini[288]!
1411— Mnie czytać nie wolno… alem ukradkiem trochę przeczytał z początku. Dalszego ciągu jestem „okropnie” ciekawy.
1412Opieka, Lekarz, Zdrowie, Obyczaje— Tu tak ciemno — mówi tamten, przerzucając książkę — litery trudno rozeznać. Czy tobie szkodzi światło?
1413— Ech, to tylko matka uparła się, żeby okna zasłaniać. A i ten mój doktór ciągle powtarza: ”choremu potrzebny spokój… niech go światło nie razi”… Ale mnie nic nie razi — mógłbym patrzeć śmiało na samo słońce…
1414— Może uchylić trochę rolety? Inaczej wcale czytać bym nie mógł.
1415— Wiesz, Bronek? Teraz nikogo nie ma w domu; wszyscy w ogrodzie. Myślą, że ja usnąłem. Zrzuć, niby przypadkiem, tę kapę; podnieś roletę — otwórz okno.
1416— Bój się Boga! Może ci zaszkodzi?
1417— Nie zaszkodzi — pomoże. Czuję, że świeże powietrze jest dla mnie tak konieczne, jak woda dla ryby.
1418 1419— Zanim przyjdzie, okno zamkniesz. Zresztą. Już ja to jakoś wykręcę.
1420WiosnaDembowski nie bez trudności uwalnia okno od ciężkich zasłon i na całą szerokość otwiera.
1421Potoki światła i powietrza wpadają do dusznego pokoju. Odsłania się widok na ogród falami słońca zalany, na czysty turkusowy błękit nieba, po którym w różnych kierunkach z głośnym ćwierkaniem śmigają jaskółki.
1422Wiosna, jak wspaniała, dobroczynna królowa, przychodzi do chorego dziecka, aby je pocieszyć.
1423Sprężycki uniósł głowę, chudą szyję wyciągnął; oczy mu błyszczą, usta się śmieją. Na twarzy jego maluje się zachwyt.
1424Dopiero przy świetle dziennym widać, jak bardzo go choroba wycieńczyła. Policzki ma zapadłe, kości wystające. Nos mu się wydłużył i zaostrzył; włosy, dawno nie strzyżone, długimi kosmykami spadają mu na czoło.
1425Dembowski przygląda się koledze ze szczerym wzruszeniem.
1426— Zmizerniałeś, Witek! — mówi kręcąc głową.
1427— A tak, jestem teraz jasno-kościsty. Mogliby mnie wymalować zamiast „kostusi[289]” na chorągwi żałobnej. Ale to głupstwo! Odstąp, proszę cię!
1428Ruchem ręki pokazuje koledze, żeby mu okna nie zasłaniał.
1429Zatonął wzrokiem w błękitach nieba — pierś jego szybko oddycha, wchłaniając przesycone zapachem bzu powietrze. Przez długi czas leży w milczeniu, potem mówi szeptem:
1430— Tak bym chciał mieć skrzydła!…
1431Nacieszył się wreszcie słońcem i powietrzem. Mruga na kolegę, a gdy Dembowski pochylił się nad nim, szczypie go w jedno ucho, potem w drugie i uśmiecha się do niego wesoło.
1432— No, Bronek — mówi rześko — teraz do czytania.
1433Dembowski otworzył starą, zatłuszczoną książkę — zaczyna:
1434„Szumiał wiatr gwałtownie nad grzbietami wyniosłych Apeninów[290], kołysał stuletnich dębów wybujałymi wierzchami i miotał słabym płomieniem ognia, koło którego przy skale Rinaldo i Altaverde siedzieli. Noc była ciemna, czarne chmury zakrywały księżyc, żadna gwiazda nie iskrzyła się na posępnym niebie”…
1435— Śliczne!… — wzdycha zachwycony Sprężycki— Ale ja to już znam. Pamiętasz, czytaliśmy ten początek zaraz po świętach na lekcji Żebrowskiego…
1436— Który nam zabrał książkę — ciągnie kolega.
1437— Którą potem Żebrowczak wykradł ojcu i nam oddał — kończy tamten.
1438Dembowski przewraca kilka kartek.
1439— „Doliny zabrzmiały trąb odgłosem”. Czy stąd zacząć?
1440 1441— Aha, już mam! „Rozpoznawszy stanowiska nieprzyjaciół, Rinaldo dał znak i ruszył w lewo. Zaledwie sto kroków uszli, spostrzegli jakiś papier na ziemi. Podniósł go Altaverde i oddał Rinaldiniemu. Ten zaczął czytać: W imię rządu, daje się przebaczenie każdemu z Rinaldiniego bandy, który opuści wodza swojego i do wojska przejdzie. Który zaś głowę Rinaldiniego przyniesie, ten oprócz wolności, otrzyma jeszcze pięćset cekinów[291] w nagrodę”.
1442— Pięćset cekinów! — wykrzykuje Sprężycki. — Jak myślisz, Bronek: czy połakomi się kto z towarzyszów Rinalda na tę nagrodę?
1443— Z pewnością ani Altaverde, ani Cinthio, ani Lodovico…
1444— O! Ja myślę, że nie znajdzie się ani jeden taki podły. KsiążkaCzytaj, Bronek! Umieram z ciekawości: co się dalej stało?
1445 1446”Przeczytawszy, Rinaldo zawołał: — Towarzysze! To pismo obiecuje nam wolność i przebaczenie, jeżeli mnie opuścicie i na słowo oddacie w ręce żołnierzy. — Nie damy się uwieść! Przysięgliśmy ci wierność i tę zachowamy aż do śmierci — odezwał się Altaverde. — Wodzu! Wodzu! podrzyj ten papier na kawałki; zrobimy z nich ładunki, i obiecujących własnymi ich obietnicami zgładzimy ze świata!”
1447— Dzielni! Dzielni!… — krzyczy rozpromieniony Sprężycki. — Wiedziałem, że tak postąpią. I ja bym uczynił to samo, będąc na miejscu Altaverda.
1448Rinaldo jest ideałem obu przyjaciół. Nie pojmują fałszywego założenia książki, nie widzą jej częstych wykroczeń przeciw moralności — zachwyca ich jedynie śmiałość i waleczność bohaterów, wielbią żywość opowiadania, nadzwyczajną ruchliwość obrazów, przesuwających się szybko jak w kinematografie.[292]
1449Ponadawali sami sobie i najbliższym kolegom imiona wzięte z powieści. Bronek Dembowski jest Altaverde, Maks Bałandowicz — Cinthio, Józio Sitkiewicz — Leonardo. Imię głównego bohatera Sprężycki zatrzymał dla siebie.
1450Przyjaciel skończył rozdział; chory odzywa się z mocą:
1451 1452— Ba! — wzdycha Dembowski, spoglądając na chorą nogę kolegi.
1453— Do 13 czerwca muszę chodzić, choćby na kuli. Uczcimy imieniny matki nadzwyczajnym przedstawieniem: „Nigdy tu jeszcze nie pokazywany Rinaldo Rinaldini, wielki bandyta włoski, czyli tajemniczy gość w zamku, czyli wpierw przestrach, potem radość”. Las z prawdziwych gałęzi, ognie bengalskie[293], wystrzały. Wszystko obmyśliłem. Hrabina — Walerka Bałandowiczówna; Alicja, jej siostra i powiernica — Walerka Zawistowska; Rinaldo — ja. Od ojca wezmę krócicę[294], burmistrz pożyczy starego pistoleta. Jedno i drugie popsute, ale my na to poradzimy. Za sceną będzie kamień, na kamieniu kapiszon[295], przy kamieniu ty będziesz klęczał z młotkiem w ręce. W chwili, gdy Rinaldo przystępuje do otwartego okna i mówi: „Drżyj, hrabino, za chwilę ujrzysz całą bandę Rinaldiniego!”, ja podniosę pistolet do góry, a ty uderzysz młotkiem w kapiszon. Nastąpi wystrzał, Walerka spadnie z krzesła, a wy wszyscy z okropnym — pamiętaj: z okropnym krzykiem wpadniecie na scenę, wołając: „Niech żyje nasz dowódca”!…
1454Zmęczony długą mową chory upadł na poduszki. Przez długą chwilę leży w zupełnym milczeniu, ciężko oddychając. Dembowski ze zwykłą troskliwością krząta się przy koledze: wachluje go gałązką bzu, od much opędza, zwilżył chustkę wodą kolońską i czoło mu naciera.
1455TajemnicaNagle Sprężycki, coś ważnego sobie przypomniawszy, bystro spogląda w oczy kolegi.
1456— Dawnoś widział nasz kamień? — tajemniczo pyta.
1457 1458 1459 1460 1461— Trudno było. Wciąż się tam teraz kręcą ogrodnicy.
1462— Idź o północy, ze ślepą latarką[296] w jednej ręce, z oskardem[297] żelaznym w drugiej.
1463— Ba! Skąd wziąć oskarda?… Skąd wziąć ślepej latarki?…
1464— To prawda!… — zamyślił się tamten. — U nas wcale tych rzeczy nie znają. Co robić? W powieściach do podważania takich kamieni używają zawsze oskardów. Niepodobna brać ze sobą łopaty. To byłaby śmieszność zabijająca.
1465Wpadli obaj w zadumę — przemyśliwają, skąd wziąć romantycznych przyborów. Zgodzili się wreszcie na jedno: ślepej latarki i oskarda pożyczą z rekwizytorni teatru wędrownego, który na lato ma przybyć do P. Przy sposobności wezmą też stamtąd dwa sztylety…
1466Obaj chłopcy są niezmiernie dumni z posiadania tajemnicy. Ach! Wiedzieć coś takiego, co oprócz nas nikomu na ziemi całej nie jest znane — cóż to za rozkosz dla trzecioklasistów!
1467Tajemnica Sprężyckicgo i Dembowskiego spoczywa zakopana w ziemi, w ustronnym kącie ogrodu zamkowego, pod dużym kamieniem, który przyjaciele, wszystkie siły wytężywszy, na jeden cal od ziemi podnieśli.
1468Mieści się owa tajemnica w maleńkim, kryształowym flakoniku po perfumach; jest zaś — strach powiedzieć, a nawet pomyśleć — trucizna…
1469Na co chłopcom trucizna? Czyżby mieli, broń Boże, zamiar zgładzić kogo ze świata? Cóż by im jednak na czyjejś śmierci zależeć mogło? Na te pytania żaden nie umiałby dać odpowiedzi. Ale w Trzech Muszkieterach, w Monte-Chrisito, w Królowej Margot[298] itp. naczytali się tak wiele o truciznach, że wydało im się rzeczą, każdego porządnego bohatera obowiązującą: posiadać własną, niesłychanej mocy truciznę.
1470Trucizna Sprężyckicgo i Dembowskiego była podwójnie ich własnością: nie tylko należała do nich, lecz i przez nich własnoręcznie została przyrządzona. Cóż to był za okropny jad! — Włosy się jeżą na samo wspomnienie!…
1471Do przyrządzenia swej trucizny chłopcy użyli wszystkiego, co — w ich pojęciu — ziemia posiada najbardziej morderczego. Mieścił się w niej: sok pokrzywy, rozgniecione pająki i stonogi, miałko tłuczone szkło oraz wydobyte ze stłuczonego termometru żywe srebro (rtęć).
1472Kryjówka z trucizną znana była tylko przyjaciołom. Nikt postronny nie został przypuszczony[299] do tajemnicy. Co więcej, obaj koledzy wykonali nawzajem przed sobą przysięgę, że do końca życia nigdy nikomu, nawet pod groźbą śmierci, tajemnicy owej nie wyjawią.
1473Honor Dembowskiego został niebawem wystawiony na próbę. Matka, zauważywszy brak kosztownego, pamiątkowego flakonika, posądziła o przywłaszczenie go służącą. Służąca udowodniła swą niewinność. Z kolei zwrócono się z podejrzeniem do Bronka. Sumienie małego bohatera musiało toczyć przykrą walkę. Ciężko było zwodzić matkę, kłamać i zapierać się popełnionej winy; ciężej jeszcze — złamać przysięgę, wykonaną o północy, przy bladym świetle księżyca, z sakramentalnym złożeniem dwóch palców na krzyż…
1474Nie wiadomo jaki przebieg i jakie zakończenie miała ta sprawa drażliwa w domu państwa Dembowskich — ostatecznie jednak tajemniczy flakonik na swym miejscu pozostał — i dotąd tam zapewne pozostaje…
1475Na posiadaniu tajemnicy nie kończą się tajemnice przyjaciół. Wymyślili nadto sztuczny alfabet i piszą do siebie listy „cyfrowane[300]”, w których litery są zastąpione dziwacznymi zygzakami. Próbowali nawet ułożyć własny język, ale im się to nie udało. Przy posługiwaniu się tym językiem wytwarzały się takie dziwolągi, że mimo największych wysiłków dla utrzymania powagi, żaden nie mógł powstrzymać się od głośnego śmiechu.
1476Jest coś rozrzewniającego w stosunku tych chłopców. Bracia rodzeni rzadko tak się kochają, jak oni. Jednego dnia bez siebie wytrzymać nie mogą. Jeśli jakaś nadzwyczajna przeszkoda nie pozwoli im widzieć się ze sobą, zaraz służące biegają z listami od jednego do drugiego.
1477Sprężycki cierpi na bezsenność. Brak ruchu, osłabienie, głuche, nieznośne bóle, wreszcie lekarstwa narkotyczne rozstroiły mu nerwy. Z wieczora długo zasnąć nie może; jest też pewnie ostatnim w miasteczku, któremu sen skleja znużone powieki.
1478Te chwile oczekiwania na spoczynek, w niebieskawym półmroku zakrytej umbrą[301] lampy, w głębokiej, jakby cmentarnej ciszy, są dlań najboleśniejsze.
1479Czuje się wówczas tak samotny, tak opuszczony przez wszystkich, tak nieszczęśliwy…
1480Domownicy, wyczerpani ciągłym czuwaniem, pozasypiali. Nawet matkę, która siedziała na fotelu z zegarkiem w ręce, pilnując pory podawania lekarstw, zmieniania okładów, sen pokonał. Słychać tylko szelest wahadła zegarowego, cykanie „repetiera[302]”, miarowe oddechy śpiących.
1481Przez okna, nie dość szczelnie zasłonięte roletami, zagląda noc, czarna jak kir na katafalku. Co pewien czas, zegar na wieży farskiej bije przeciągle godzinę. Daleko, na krańcach miasta, nawołują się warty wojskowe — głos ich drżący, smutny, oddaleniem stłumiony przedziera się przez ciemność, jak ostatni jęk konającego…
1482Śmiertelnie lęka się tych chwil chory chłopczyna. Gdyby przynajmniej skrócić je mógł książką lub rozmową! Niestety, i rozmawiać z kim nie ma, i czytać mu nie wolno.
1483Dowiedział się o tym przyjaciel. Jakże nie ulżyć cierpiącemu! Jakże nie pocieszyć opuszczonego! I oto niemal codziennie przesiaduje przy chorym do północy, książki mu czyta, zabawia go opowiadaniem — nawet panią Sprężycką w podawaniu lekarstwa wyręcza.
1484Dopiero gdy chory uśnie, Dembowski wysuwa się na palcach z pokoju, budzi zdrzemniętą, czekającą nań w kuchni Marysię i w towarzystwie sługi, niosącej zapaloną latarnię, pustymi, ciemnymi uliczkami powraca do domu. Matka czyni mu głośne wyrzuty, łaje go, odmawia mu wieczerzy — ale poczciwy chłopiec, zaprzysiągłszy koledze przyjaźń, wszystko dla stwierdzenia jej ścierpieć jest gotów.
1485Jednego dnia przyszedł smutny, pobladły, z zaczerwienionymi od płaczu powiekami. Było widoczne, że go coś głęboko wzruszyło i że to wzruszenie ukryć pragnie. Silił się na zwykły humor, starał się zabawiać kolegę żarcikami — głos mu jednak drżał, załamywał się — smutny wyraz twarzy świadczył o usposobieniu bynajmniej nie żartobliwym…
1486Sprężycki zauważył, że przypatruje mu się z niezwykłym natężeniem i jakby z politowaniem, że co pewien czas wzrok odwraca, powiekami mruga i szybko zerwawszy się z krzesła, odchodzi od okna, lub w ciemny kąt pokoju.
1487Odwrócił się raz za nim i dostrzegł, że ręką oczy ociera…
1488— Bronek! — zawołał zdziwiony — Ty płaczesz?
1489Kolega odsłonił twarz, wykrzywioną sztucznym uśmiechem.
1490— Co znowu?… Przywidziało ci się!
1491 1492 1493 1494— Nie… nie kłamię. A zresztą… mówmy o czym innym. Wiesz? Dostałem trzeci tom Nędzników[303]. Nie masz pojęcia jakie awantury wyprawia ten Valjean…
1495 1496Właśnie w tym czasie arcydzieło Wiktora Hugo, wzruszające całą Europę, przedostało się w tłumaczeniu i do P., gdzie nadzwyczajne przygody Valjeana, Kozety, Mariusza i rodziny Thenardierów najwyższy zachwyt budziły w sercach dwóch przyjaciół-entuzjastów…
1497Chory, o wszystkim zapominając, zaczął wypytywać:
1498— Cóż się stało z córeczką Fantiny?… Czy stary pan kupił jej wówczas tę śliczną lalkę?… A pieniądze, zakopane pod drzewem, czy nie zginęły?… Czy Javert wciąż prześladuje dobroczyńcę w piaskowym surducie?… Czy biskup nie upomniał się wypadkiem o swoje świeczniki?…
1499Zawiązała się ożywiona rozmowa. W zapale rozmowy nawet Dembowski o nurtującym go smutku zapomniał.
1500Wrócił jednak ten smutek nazajutrz i przez czas długi dobrego, czułego chłopca nie odstępował.
1501Tymczasem przy chorym odbywały się coraz częstsze konsylia[304] lekarskie. Doktorzy dręczyli go nieustannym macaniem pulsu, wygniataniem boków, oglądaniem spuchniętej nogi, sondowaniem rany bolącej, wreszcie, najbardziej może drażniącym, łacińskim szwargotem.
1502Matka miewała często łzy w oczach, inni domownicy i przyjaciele domu tajemniczo szeptali po kątach, w obocznym pokoju przyciszone prowadzili narady.
1503Nareszcie jednego dnia zaszły przed dom konie ekstrapocztowe[305]; ojciec Sprężyckiego siadł na bryczkę i pojechał do Warszawy.
1504LekarzPo dwóch dniach nieobecności wrócił przywożąc nowego lekarza — homeopatę[306].
1505Z tym lekarzem do pokoju i do duszy chorego wstąpiło jakby słońce.
1506Skończyły się bolesne sondowania, plastry palące jak ogień, okłady, podobne kajdanom, wstrętne mikstury, osłabiająca dieta — skończyła się przede wszystkim ponura, więzienna ciemność, otaczająca dotąd małego męczennika.
1507Homeopata kazał pootwierać okna na całą szerokość, zasłony wszelkie odrzucić, do rany przykładać tylko kawałki płótna nasmarowane zwykłym tłuszczem, a za jedyne lekarstwo używać wody, w której rozpuszczono kilka drobnych jak ziarnka makowe kuleczek.
1508Sprężyckiemu wydało się, że jakiś duch dobroczynny wydobył go z dna otchłani czyśćcowej. Wrócił mu sen, apetyt, humor.
1509Był zdolny przez całą godzinę, z błogim na ustach uśmiechem, przyglądać się przez otwarte okno błękitowi nieba, po którym — na kształt ciemnoszafirowych błyskawic, przebiegały nieustannie jaskółki. Cieszył się światłem słońca, świeżością powietrza — życie wydawało mu się skarbem nad skarbami.
1510Gdy już wszystkie polecenia homeopaty zostały spełnione, kazał on podać sobie do pokoju chorego drugie śniadanie i z wielkim apetytem zabrał się do jedzenia.
1511Sam widok tego lekarza sprawia Sprężyckiemu wrażenie przyjemne. Jest to tłuścioch, starannie i czysto ubrany, z twarzą całkowicie wygoloną, wesołą, uprzejmie uśmiechniętą. Z chorym obchodzi się delikatnie, ostrożnie, nawet serdecznie — jak z własnym synem.
1512Napiwszy się wódki i przekąsiwszy bułeczkę z kawiorem, homeopata wydostaje ze swej podróżnej szkatułki nóż osobliwego kształtu i błysnąwszy nim przed oczyma chłopca, mówi z uśmiechem:
1513— Patrz, kochanku: takim to strasznym narzędziem chcieli tamci urżnąć ci nogę. My zaś użyjemy tego narzędzia do ukrajania potężnego plastra szynki surowej i odpowiedniego kawała placka — co pewnie lepiej ci będzie smakowało niż kleik i biszkopciki, którymi cię dotąd żywiono.
1514Chory, długim postem wycieńczony, rzuca się łapczywie na ciasto i na mięso — jednak duszę nurtuje mu usłyszana wiadomość.
1515— To mnie mieli naprawdę nogę urżnąć?… — myśli z przerażeniem, które mu włosy na głowie podnosi.
1516Po odejściu lekarza, zwraca się z tym pytaniem do matki.
1517Matka w odpowiedzi wybucha płaczem, przyciska syna do piersi, okrywa go pocałunkami i zaleca, żeby starał się o tym nie myśleć…
1518Ale zalecenie nie skutkuje: nad myślami tak trudno zapanować! Sprężycki, gdy tylko oczy przymknie, widzi strasznych ludzi z nożami, piłami, kleszczami, którzy znęcają się nad jego biedną, chorą nogą, miażdżą ją, szarpią, odrywają…
1519Przyjaźń, OfiaraPrzed wieczorem wpada do niego Dembowski, rozpromieniony, wesoły — na szyję mu się rzuca i woła:
1520— Więc już ci nogi nie urżną?… Wiwat!…
1521— A ty skąd wiesz, że mieli urzynać? — pyta chory.
1522— Wiedziałem wpierw, niż wszyscy.
1523 1524— Doktor Dobrzelewski mówił o tym u moich rodziców.
1525— I ty nic mi nie wspomniałeś!
1526 1527— Już teraz wiem, co ci oko zaprószyło wtenczas… kiedyś to stał przy oknie… pamiętasz?
1528— Ech, nie ma o czym mówić!… Rzecz główna, że dwie nogi ocalały.
1529 1530 1531 1532— No tak, bo gdym usłyszał, co doktor mówi, zaraz pobiegłem do naszego kamienia i tam wykonałem ślub: że jeśli ty będziesz miał nogę odjętą, ja również pozbędę się swojej.
1533— Co wygadujesz! Jakże mógłbyś to zrobić?
1534— Alboż to co trudnego? Poszedłbym na wojnę i tak bym manewrował, że kartacz musiałby mi nogę urwać… A jak nie, to już bym sobie w inny sposób poradził.
1535Sprężycki, który ma zwyczaj brać wszystko „na rozum”, zastanawia się długo nad tym, co usłyszał. Wreszcie mówi:
1536— Słuchaj, Bronek. Gdybyś zrobił, co mówisz, byłby to wielki grzech. I byłoby to także wielkie głupstwo.
1537 1538— Ale tymczasem… chodź no tu bliżej.
1539Tamten podchodzi do łóżka — Sprężycki chwyta go wychudłymi rękami za szyję i poczyna wycałowywać.
1540XIV. Szkoła i klasztor
1541W samym środku długiego piętrowego gmachu, przypierającego jednym końcem do kościoła Ojców Benedyktynów, znajdują się duże, ciężkie, okute drzwi, z wielką mosiężną klamką, umieszczoną tak wysoko, że „knoty” wspinać się do niej muszą na palcach, a niżsi spomiędzy nich wcale dosięgnąć jej nie mogą.
1542Te drzwi prowadzą razem do szkoły i do klasztoru.
1543Lewa połowa gmachu, łącząca się z kościołem, należy do zakonników; prawa — stanowi własność uczniów i nauczycieli.
1544Pomimo, że żaden mur nie rozgradza tych dwóch połów, że żaden napis nie wskazuje przeznaczenia jednej i drugiej — tworzą jakby dwa światy odrębne. Zdaje się, że między tymi połowami leży przepaść, niemożliwa do przebycia.
1545Nikt też nawet nie próbuje przebywać owej przepaści.
1546Ksiądz, Nauczyciel, ObyczajeChoć korytarz klasztorny jest tylko przedłużeniem szkolnego, nigdy nie widzi się na nim niebieskiego mundurka ucznia ani granatowego fraka nauczyciela. Nawzajem nie pojawia się nigdy na korytarzu szkolnym czarna sutanna z krótką pelerynką oraz wysoki, składany biret[307].
1547Istnieją dwa tylko od tej zasady wyjątki. Na połowę szkolną wkracza w pewnych godzinach ksiądz prefekt, dążący na lekcje religii; do połowy klasztornej wślizguje się niekiedy, cicho pomykając na wytartych, miękkich podeszwach — profesor Izdebski.
1548Łacinnik zapuszcza się tam rzekomo dla zaciągnięcia rady w rozwikłaniu trudnego tekstu Owidiusza[308] lub Korneliusza Neposa[309] — naprawdę zaś po to, żeby raz u tego, to znów u innego ojca łyknąć kieliszek wina i zaopatrzyć się w tabakę, które to rzeczy zakonnicy posiadają w przednim gatunku.
1549Na pograniczu tych dwóch światów znajduje się kuchnia klasztorna, mimo[310] której przechodzić trzeba, idąc na dziedziniec szkolny. Króluje tu, w otoczeniu kilku kuchcików oraz chłopców przynoszących drzewo i wodę, stary kuchmistrz, Francuz, o którym mówią, że podczas kampanii 1812[311] roku służył u któregoś z jenerałów[312] napoleońskich, a po śmierci swego pana w Polsce pozostał.
1550Gdyby to było prawdą, musiałby liczyć lat z górą osiemdziesiąt.
1551 1552Jest to staruszek zgarbiony, z niezmiernie długim, do dzioba kruczego podobnym nosem, z zaklęsłymi wargami, bez zębów, bez jednego włoska na wygolonej twarzy, nieustannie zażywający tabakę, nie zdejmujący prawie na chwilę swej wysokiej, kuchmistrzowskiej czapki z białego perkalu.[313]
1553Rzadko staje przy ogniu i własnoręcznie manewruje rondlami — najczęściej siedzi w postawie majestatycznej na osobliwym fotelu, który bodaj czy nie był kiedyś konfesjonałem… i szepleniącym głosem rzuca stamtąd swym pomocnikom krótkie, energiczne, francusko-polskie rozkazy.
1554Uczniowie, przechodzący w porze przedobiedniej obok kuchni klasztornej, zatrzymują się na dłuższą chwilę, aby, wetknąwszy nosy, wchłaniać nozdrzami przedziwne, dobywające się z niej aromaty…
1555ReligiaJedzenieWonna i obfita jest ta kuchnia w każdym dniu tygodnia — opisać jednak trudno, jakimi zapachami tchnie i jakiego blasku nabiera w święta uroczyste i w odpusty, gdy ojcowie ugaszczają w swym refektarzu[314] „matadorów[315]” z miasta i ze wsi wystawnym obiadem…
1556Wówczas to w niejednym synku zagrodowego szlachetki, na razowcu wychowanym, budzi się nagłe powołanie do życia zakonnego. Postanawia przykładać się pilniej do łaciny i marzy z utęsknieniem o dniu, w którym będzie mógł rozpocząć nowicjat.[316] Nie przeczuwa, niestety, że już wkrótce ten nowicjat zamknięty zostanie przed nim — i przed wszystkimi…
1557Ale nie tylko pospolite, materialne wrażenia otrzymuje szkoła od klasztoru.
1558Ileż to razy, gdy w klasie choćby przelotny spokój zapanuje, nadpływają do niej stłumione, uroczyste akordy organu — często złączone z oddalonym a potężnym chórem ludu, śpiewającego litanię lub Suplikację[317].
1559Najwięksi zbytnicy wówczas poważnieją. Kozłowski przestaje wykrzywiać się, Sitkiewicz zapomina o przygotowanej dla sąsiada „sójce[318]”, Piotruś Mieszkowski chowa do teki napoczęte jabłko — nawet Kataryniarz dał pokój żuciu gumy, a Łaguna opychaniu się chlebem razowym.
1560Co się tyczy Sprężyckiego, który oznacza się wyjątkową na te rzeczy wrażliwością, jest on aż do łez wzruszony. Zapomina o lekcji, o kolegach — zapatrzony w przestrzeń, jakby nieprzytomny, zagłębia się we własnej duszy szukając słów, którymi mógłby wrażenia swe odmalować…
1561Niemałe zajęcie budzi wśród uczniów — pompa klasztorna, przy której gaszą pragnienie na pauzach, a po trosze i podczas lekcji.
1562To biedne pompisko, do niemożliwości rozklekotane, rozdzwonione i skrzypiące, szarpane i na wszelki sposób dręczone codziennie, po sześć godzin na dobę, odpoczywa tylko podczas świąt i wakacji.
1563Przy pompie, na maleńkim, brukowanym placyku, otoczonym murami, które oddzielają dziedziniec szkolny od wewnętrznego, wyłącznie zakonnikom służącego, kręci się zawsze kilka niebieskich mundurków. Sprowadziła je nie tyle chęć napicia się wody, co ucieczki przed trudną lekcją i złym stopniem.
1564Chłopcy piją wodę czapkami, oblewają się, palą papierosy i paplą, paplą, paplą, jak sroki sejmujące.
1565Najczęstszym przedmiotem rozmów jest sama pompa.
1566— Zimna woda, co?… — zapytuje „knota”, po raz pierwszy tu przybywającego, stary wyga szkolny w zatłuszczonej i przemoczonej czapce, zaciągający się grubym papierosem z drajkenigu, zawiniętego w papier brulionowy.
1567— Zimna, panie… aż zęby cierpną… — mówi malec, ocierając usta rękawem.
1568— A wiesz: dlaczego zimna?… — bada tamten z dwuznacznym, szatańskim uśmiechem.
1569 1570 1571 1572— Wiadomo, że każdy nieboszczyk zimny jak lód; pod kościołem pełno nieboszczyków; a ta woda płynie prosto spod kościoła.
1573 1574„Knot” blednie i zębami dzwonić zaczyna. Robi mu się tak zimno, jakby sam był nieboszczykiem.
1575Ucieka od pompy i postanawia nigdy już nie pić tej wody okropnej.
1576Ale to postanowienie długo nie trwa. Chłopiec przekonywa[319] się niebawem, że wszyscy w szkole o nieboszczykach wiedzą i że to nikomu apetytu do wody nie psuje. Miałżeby okazać się mniej odważnym i wybredniejszym niż ogół kolegów?
1577Tradycja, pokoleniom przez pokolenia przekazywana, twierdzi, że źródło zasilające pompę wytryska w podziemiach kościelnych, gdzie od kilku stuleci chowają zmarłych zakonników. Chowają zaś nie w zamkniętych trumnach, lecz po prostu na gołych deskach, z kamieniem pod głową…
1578Ten i ów ze starych uczniów „zaklina się”, że widział wypływające z wody kawałki ciała ludzkiego.
1579— Jak Bozię kocham… widziałem raz kawałek palca… wyraźnie wam powiadam: palca… Może nie wierzycie?…
1580— Co nie mamy wierzyć!… — przytwierdza drugi. — Mnie zdarzyło się jeszcze lepiej, jak matkę kocham. Pompuję ja raz, pompuję, pompuję — woda ani rusz, nie chce lecieć. Spociłem się, zziajałem — a tu ani kropli. Naraz jak buchnie… Coś upadło na kamienie. Schyliłem się, patrzę, palec trupi, jak kość bielusieńki, a na palcu — sygnet.
1581 1582— Jakiś ty głupi! Takie rzeczy brać — grzech! I nie tylko grzech, ale strach. Potem nieboszczyk spokoju nie daje, nadchodzi w nocy, tarmosi i krzyczy: „Oddaj, coś zabrał!”…
1583 1584— I sygnet, i palec zakopałem pod krzyżem na rozstajnych drogach o samej północy. Pojęcia nie macie, co się tam działo. Wicher dął i piaskiem kręcił; sowy hukały, nietoperze biły skrzydłami po głowie, a diabeł śmiał się: „Hi, hi, hi!… hi, hi, hi!”… Jak ciotkę kocham!
1585— Eeee… — kręci głową jakiś sceptyk — nie może być!
1586— Co? Nie wierzysz? — przyskakuje tamten z miną prawie groźną — Nie wierzysz?
1587— Bo… bo… — jąka sceptyk głosem mniej pewnym — skądże by w wodzie wziął się palec z sygnetem?
1588 1589Mierzy go wzrokiem złowieszczym, potem spluwa i zwraca się do całej kompanii.
1590— Nie pojmuję — mówi zagadkowo — jak wy możecie pić tę wodę obrzydliwą!…
1591— A ty to nie pijesz? — wyrywa się któryś.
1592— Od tygodnia kropli do ust nie wziąłem. I choćbym miał umrzeć z pragnienia, nie wezmę.
1593Zamyśla się, na palcach liczy…
1594— Nie, nie od tygodnia. Od pięciu dni — od poniedziałku. Zobaczyłem wówczas jedną rzecz — i mam już dość tej wody i tej pompy.
1595— Coś zobaczył?… Gadaj! — nalegają zaciekawieni chłopcy.
1596— Eeee… — wtrąca sceptyk — nie wierzcie mu! On tylko taką sobie „finfę[320]” puszcza.
1597— Milcz, głupi! — zakrzykują sceptyka inni.
1598— Kto taki niewierzący, niech nie słucha!
1599 1600Kilka rąk wyciąga się ruchem groźnym. Chwila szamotania się — i niebawem na dziedzińcu o jeden mundurek mniej…
1601— Mów teraz, mój kochany!… — napierają pozostali, ściskając opowiadacza ciasnym kołem. — Obiecałeś przecie!… A jakże!… Cóżeś zobaczył?… Co?…Oko, Zabobony
1602— Tam… we środku tej rury… — wyjaśnia z przestankami tamten — w poniedziałek… na ostatniej pauzie… zobaczyłem… ludzkie oko!
1603 1604Dopiero po dłuższej chwili odzywa się głos jeden pytająco:
1605 1606 1607Ten i ów pobladł. Jednemu zaczyna burczeć głośno w żołądku woda, której opił się przed chwilą.
1608— Czy… czy… — pyta inny nieśmiało, starając się nie szczękać zębami, co mu się jednak nie udaje — czy jeszcze je tam widać?
1609— Widać. Każdy zobaczyć je może.
1610Rzucają się wszyscy do otworu.
1611Najsilniejszy, odepchnąwszy innych, przyłożył oko, popatrzył chwilkę i — szybko się cofnął.
1612— Jest! Jest! — krzyczy, razem z tryumfem i przestrachem.
1613Drugi miejsce jego zajął; jeszcze krócej zabawił przy rurze.
1614— Widać!… Dalibóg widać!… — obwieszcza i stara się odsunąć jak najdalej od pompy.
1615Trzeci zwiastował kolegom niespodziankę:
1616— Nie tylko „siedzi”, ale nawet „mruga!”
1617W większe jeszcze zdumienie wprawiają wszystkich bracia Polkowscy, bliźnięta, którzy na minutę nie rozłączają się i czynią wszystko we dwójkę.
1618Obaj przyłożyli równocześnie twarze do rury i wrzeszczą:
1619— Tam jest nie jedno oko, ale dwa… wyraźnie dwa!
1620— Kłamiecie! — gromi ich pierwszy odkrywca cudu.
1621— Jak mamcię kocham!… Jak papcię[321] kocham!…
1622 1623Odepchnięto ich. To ten, to ów zagląda w otwór i stwierdza głośno, że jest tam tylko jedno, jedyne oko.
1624Przekonani o kłamstwie bliźnięta zostają obici, wodą oblani i wyrzuceni z dziedzińczyka.
1625Przez kilka dni pompa stała bezczynnie. Nikt nie odważał się pić wody, przepływającej przez trupie oko. Pompowano ją tylko, próbując, czy złowieszczy szczątek ciała ludzkiego nie wypłynie na zewnątrz. Nie wypływał jednak.
1626I byłoby to trwało Bóg wie jak długo, gdyby nie zjawił się wreszcie człowiek rozsądny i nie wyjaśnił chłopcom zagadki — śmiesznie prostej.
1627Każdy zaglądający do rury widział… własne oko, w mokrym jej wnętrzu odbite. Bracia Polkowscy widzieli dwoje oczu, gdyż każdy, oprócz własnego, dostrzegał jeszcze oko swego brata.
1628Wejście do ogrodu klasztornego jest dla uczniów zamknięte. Ale można sobie z tym poradzić. Trzeba mocno kołatać do furty, na zapytanie zaś: „A kto tam?… Do kogo?”… odpowiedzieć śmiało:
1629— Do ogrodnika, po frukta[322]!
1630Wielokrotnym doświadczeniem zostało stwierdzone, że wyraz „frukta” skuteczniej działa w tym wypadku niż „owoce”.
1631Na nieszczęście szałas ogrodnika znajduje się o kilkadziesiąt kroków zaledwie od bramy, jakby dopiero u progu właściwego ogrodu. Dalej można sięgać jedynie wzrokiem.
1632Ogród, ReligiaTylko najodważniejsi i najsprytniejsi, a zarazem w stosunkach zażyłych będący z ogrodnikiem, przedostają się niekiedy do ogrodowego sanctuarium, gdzie ojcowie benedyktyni używają przechadzki lub czas trawią na pobożnych rozmyślaniach.
1633Aby tego dokazać, trzeba zdjąć mundurek, niebieskie kepi zastąpić wielką, podartą, do gniazda wroniego podobną czapką i z koszykiem, nożycami lub drabinką w ręce, iść między drzewa owocowe w roli — ogrodniczka.
1634Próbował tego kilkakrotnie Sprężycki z powodzeniem. Udając, że obcina suche gałązki lub zbiera z ziemi owoc upadły, napatrzył się do syta zakonnikom, snującym się cicho po cienistych ulicach ogrodu.
1635Starsi przechadzali się pojedynczo, młodsi trójkami, stosownie do reguły zakonnej. Nie słyszało się rozmów głośnych, ani tym bardziej śmiechu.
1636Księża mruczeli pacierze, odczytywali półgłosem brewiarz[323] lub siedzieli na ławkach kamiennych w zupełnym milczeniu, to wodząc oczyma po drzewach i niebie, to z głową zwieszoną w ziemię się wpatrując.
1637Czasem tylko wielki, otyły ojciec Łazowski, pociągnąwszy większy, niż zwykle, niuch tabaki, wystrzela potężnym kichnięciem, a w odpowiedzi, w różnych stronach ogrodu, zaszemrały łacińskie życzenia.
1638Raz wszakże przeżył Sprężycki chwilę gorącą.
1639Siedzi sobie na grubym konarze gruszy jak na koniu i zbierając rzekomo liszki[324], przygląda się przeorowi[325], co nieopodal, wsparty plecami o starą lipę, zdrzemnął się nad wielką, na kolanach rozłożoną księgą — gdy nagle dobiegło go z dołu zapytanie:
1640— Cóż to, panie święty, Jaśka nie ma?…
1641Pytającym jest ksiądz prefekt we własnej osobie. Zapytuje o Jaśka — ogrodniczka, którego rolę pełni pozornie Sprężycki.
1642— Nie… nie ma… — bełkoce wystraszony chłopiec.
1643— Cóż mu się stało? — bada ksiądz.
1644— Cho… chory… — jąka Sprężycki, starając się głos ile można zmienić.
1645— A tyś co za jeden, rybko panie święty?
1646Sprężycki brzydzi się kłamstwem — widzi jednak, że ono tylko ocalić go może. Więc twarz w liście wtuliwszy, odpowiada niewyraźnie:
1647 1648 1649— Oszalałeś, panie święty! — krzyczy prefekt. — Przecie Jasiek ma tylko siostrę.
1650Wystraszony chłopiec chce już powiedzieć: „Toteż ja jestem siostra”… — ale opamiętywa się i poprzestaje na wymruczeniu czegoś niezrozumiałego.
1651Ksiądz przez chwilę przypatruje mu się badawczo spod oka — wreszcie ręką machnął — odchodzi.
1652Sprężycki natychmiast zeskoczył z drzewa, pobiegł do budki ogrodnika, przebrał się i — za bramę. W pośpiechu zapomniał nawet o małgorzatkach, kupionych za oszczędzonego na kajetach trojaka[326].
1653Kłamstwo, Odwaga, SpowiedźNie tyle trapi go myśl, że mógł być przez księdza prefekta poznanym, ile — że skłamał. Nienawidzi wszelkiego brudu w znaczeniu zarówno fizycznym jak moralnym.
1654KsiądzJedno tylko ma przed sobą wyjście: iść do księdza, otwarcie wszystko wyznać i prosić o rozgrzeszenie.
1655Uczynił to zaraz nazajutrz. Poczciwy prefekt, uśmiech powstrzymując, udzielił mu absolucji[327], przy czym i nauk moralnych nie poskąpił.
1656— Kto ma odwagę, panie święty, zrobić głupstwo, nie powinien uciekać tchórzliwie przed jego skutkiem. A najlepiej: głupstw nie robić.
1657Pogłaskał go po głowie i dodał:
1658— Za karę, rybko, pozwalam ci dziś zjeść tylko pół kwarty gruszek i to mączystych.
1659Gdy już chłopiec był na korytarzu, wychylił się za nim i dał mu wielką, soczystą sapieżankę.
1660— Zjesz to jutro. Dzieciństwo, NaukaA pamiętaj, rybko, panie święty, nie pchać się nigdy tam, gdzie cię nie proszą.
1661Ostatni nakaz dla Sprężyckiego najcięższy. Gdyby chciał ściśle go wypełniać, jakże fatalnie zacieśniłoby się pole jego wrażeń i spostrzeżeń!
1662Wszakże nikt nie „prosi” go na wieżę benedyktyńską, na dzwonnicę farską, do leśnych gąszczów, do rzecznych otchłani, między zboża falujące na polach, między kwiaty płonące na łąkach — ani do ogrodów, ani do bibliotek, ani na tłumne odpusty, ani na uliczne zbiegowiska — a jednak wszędzie on tam być musi, ciągniony siłą nieprzepartą, instynktową, która mówi mu, że tylko w ten sposób pozna ludzi, życie, przyrodę, nauczy się być zupełnym, wszechstronnie rozwiniętym człowiekiem…
1663Bezpośrednio po nauce otrzymanej od prefekta, Sprężycki próbuje walczyć z jedną pokusą, nie dającą mu od pewnego czasu spokoju. Chciałby koniecznie zobaczyć — „pustelnię” księdza Siennickiego.
1664Jest to oczywiście miejsce przed światem ukryte — inaczej nie byłoby pustelnią. Znajduje się na pobrzeżu Narwi, które tu wrzyna się tak głęboko w rzekę, że tworzy rodzaj półwyspu.
1665Zewnątrz pustelnia wygląda jak piękny, gęsty gaik, różnorodnymi drzewami zarosły, pełny ptactwa wszelakiego, które na wiosnę tłumnie się zlatuje, nęcone bliskością wody i spokojem i wyprawia od świtu do wieczora niesłychane hałasy.
1666Marzeniem jest wszystkich miasteczkowych ptaszników zastawiać w tym zakątku sidła na wilgi, kraski, dzwońce, drozdy, jemiołuchy — dostęp wszakże do pustelni równie trudny od strony wody, jak lądu. Otacza pustelnię żywopłot, wzmocniony przy wejściu wysoką, ostrymi hakami najeżoną, palisadą[328]. Brzeg rzeki, wyniosły i stromy, staje się w tym punkcie zupełnie prostopadłym. Chyba tylko wiewiórka potrafiłaby po splątanych, wypełzłych z ziemi i do wody czołgających się korzeniach, wedrzeć się na wierzchołek którego z drzew, a stamtąd skokiem szalonym wpaść do wnętrza gaiku…
1667Nie trzeba jednak palisad i brzegów stromych, żeby pustelni zapewnić niedostępność. Silniej od tego wszystkiego broni ją: strach przed osobą pustelnika.
1668Ksiądz, KalekaW całym zgromadzeniu jeden ksiądz Siennicki uosabia typ średniowiecznego mnicha-ascety. Jest to również jedyny ksiądz, do którego nie przybiegają przy spotkaniu dzieci, żeby ręce jego całować. Wystarcza dziecku spojrzeć w tę twarz żółto-siną, w zapadłe, ponuro błyszczące oczy, żeby od razu onieśmielić się i — uciec przed nadchodzącym.
1669Przy tym ksiądz Siennicki jest chromy. Reguła klasztorna nie pozwala na używanie szczudła — biedny kaleka chodzi z trudnością, stukając głośno złamaną nogą, częstym jękiem przerywając odmawiane pacierze. To go straszniejszym jeszcze czyni dla naiwnych — nie brak zaś tych ostatnich w miasteczku.
1670Najdziwniejsze i najpotworniejsze rzeczy rozpowiadają o księdzu Siennickim kumoszki[329], a za kumoszkami łatwowierni uczniowie. Bajki to są godne śmiechu. Jedno tylko pewne: że ten ksiądz przekłada nad wszystko książki i samotność, że towarzystwa ludzi o ile może unika, że nawet ze współbraćmi zakonnymi jak najmniej przestaje.
1671Bliżej znający go wiedzą, że posiada ogrom nauki i erudycji[330]. Prócz łaciny, włada doskonale językiem greckim i hebrajskim; w sprawach zarówno teologicznych jak filologicznych jest uznaną powagą. Prowadzi rozległą korespondencję z uczonymi; z Rzymem utrzymuje stałe stosunki listowe. Życie wypełniają mu: nauka, ascetyczne umartwienie ciała i modlitwa. Sprężycki nie boi się księdza Siennickiego. Szanuje go za wielką naukę i trzyma się od niego z daleka. Ale dręczy go nadzwyczajna, prawie chorobliwa ciekawość zobaczenia „pustelni”.
1672Prawda, że i tam go „nie proszą” ale… przywykł już na to nie zważać. I oto przychodzi taki dzień, że marzenia jego oblekają się ciałem. Jest w zaczarowanym gaiku i przyczajony za krzakiem jaśminu, którego kwiaty o zawrót głowy go przyprawiają, drżący od strachu i wzruszenia, z głośno bijącym sercem i z oczyma nadmiernie wytrzeszczonymi przygląda się drzewom, kwiatom, ptakom i samemu pustelnikowi.
1673Jak się tam dostał? Najprostszą w świecie drogą: przez furtkę. Ksiądz, wchodząc, zapomniał ją zamknąć — on z tego skorzystał i wśliznął się chyłkiem do środka.
1674Siedzi przeto, patrzy, dziwi się i nadziwić dość nie może.Ogród
1675Śliczny to zakątek, choć zupełnie dziki. Ani śladu jakiejkolwiek uprawy; nigdzie grządki jednej, zagonu, klombu. Pod drzewami, których konary splatają się ze sobą — gąszcz krzaków; przy krzakach rozkołysana fala ziół; nad ziołami — roje motylów, pszczół, szerszeni, muszek złocistych, chrząszczyków, biedronek.
1676Przy najgrubszym drzewie, pod baldachimem z liści, kawał deski na dwóch kamieniach opartej. To ławka. Na ławce w nieładzie książki, wielkie, średnie i bardzo małe — wszystkie bez wyjątku oprawione w skórę, z czerwono barwionymi brzegami.
1677Ptak, KsiądzZakonnik tylko co skończył polewać kwiaty — dzikie kwiaty! Odstawił konewkę, wydostał woreczek płócienny; zaczyna sypać ptakom — dzikim ptakom! — ziarno.
1678Sprężycki ledwie może powstrzymać okrzyk zdziwienia…
1679Widywał nieraz na wsi gospodynię lub panienkę ze dworu, jak wyszedłszy na środek dziedzińca rzucały poślad [331] wołając „cip! cip!… taś! taś!”…. Zlatywało się wówczas do nich ptactwo — ale jakie ptactwo? Kury, perliczki, gęsi, kaczki, indyki — zwykły plebs ptasiego rodzaju, niezdolny latać, zajęty wyłącznie żerem i sam na żer przeznaczony.
1680Teraz ma przed sobą widowisko podobne, lecz z charakterem zupełnie odmiennym, bez porównania wyższym, idealniejszym.
1681Wychudły, chorowity, ledwie żywy asceta, z odkrytą głową, na której wiatr rozwiewa długie, białe włosy, stoi wśród ziół polnych i szerokim rozmachem kościstej ręki rzuca na prawo i lewo garście ziarna. Rzucając, mówi coś głośno, językiem obcym, dziwnym — po grecku może lub po hebrajsku — jakby zwracał się z przemową do biesiadników, co stół jego obsiedli.
1682Na ten ruch i na te słowa, ze wszystkich drzew i krzaków sfruwają mniejsze i większe ptaki, trzepocąc wesoło skrzydłami, piszcząc, gruchając, pełne ufności i radosnego upojenia. Skrzydlata czereda podlatuje do samych stóp mnicha, nad głową jego krąży, niemal na ramionach mu siada. On czasem rękę wyciągnie, jakby witał nowo przybywających gości, albo ich błogosławił. Są zaś między tymi ptakami nawet najstrachliwsze, które zwykłemu człowiekowi, na kilkanaście kroków zbliżyć się do siebie nie dadzą…
1683Przejęty podziwem chłopiec zapomniał o ostrożności — głowę zza krzaka wychyla.
1684Ksiądz go nie dojrzał — ale dojrzały ptaki.
1685W mgnieniu oka całe stado pierzcha w górę i z hałaśliwym szumem skrzydeł znika wśród gąszczów.
1686ReligiaZrozumiał zakonnik, co się stało — złowieszczy wzrok zwraca w stronę intruza. Sprężycki zamyka oczy, dusze Bogu poleca. Po chwili czuje się pochwyconym kościstą dłonią za ramię, silnie szarpniętym i wyciągniętym z kryjówki. Staje wreszcie a raczej: jest postawiony, nad głową zaś jego rozlega się twardy, suchy, drewniany głos:
1687— Katolik jesteś, pauprze[332]?
1688Odważył się oczy otworzyć. Widzi przed sobą księdza, siedzącego na ławce — mniej groźnego i strasznego, niż sobie wyobrażał, za to bardziej smutnego.
1689— Katolik jesteś? — powtarza zakonnik pytanie.
1690— Katolik, proszę księdza dobrodzieja. Ojciec mój także katolik i matka katoliczka, i cała nasza rodzina katolicka!
1691Mówi dużo, prędko chciałby nieprzyjemną sprawę „zagadać”.
1692— Przykazania, pauprze, znasz?
1693— Znam przykazania boskie i przykazania kościelne; i grzechy główne, i grzechy cudze i grzechy przeciw Duchowi Świętemu… Wszystko znam, proszę księdza dobrodzieja!
1694— Jakież jest czwarte przykazanie boskie?
1695— „Czcij ojca twego i matkę twoją”… A piąte: „Nie zabijaj!”… A szóste..
1696— Czy w czwartym przykazaniu Bóg nakazuje szanować tylko rodziców?
1697— Nie tylko rodziców, ale także krewnych, opiekunów, zwierzchników, przełożonych i wszystkie w ogóle osoby starsze, którym winniśmy miłość, cześć, wdzięczność, szacunek i posłuszeństwo… Amen!
1698Choć nie patrzy wprost na księdza, dostrzega jednak, że jego surowa twarz rozchmurzyła się cokolwiek. Budzi to w nim otuchę.
1699Suchy, twardy głos pyta dalej:
1700— Czemuż więc, pauprze jeden, nie uszanowałeś ani mego wieku, ani stanu, wdzierając się podstępem tam, gdziem się schował przed podobnymi tobie krzykaczami?
1701 1702— Co cię tu ciągnęło, co? Nie ma w moim ogródku wisien kwaśnych, gruszek niedojrzałych, jabłek cierpkich — nie ma nic, za czym przepadają takie niedorostki. Są tylko kwiaty — proste, polne kwiaty, łąki, jakie Pan Bóg stworzył, żeby ziemię upiększały, oczy ludzkie cieszyły, a harmonią barw i kształtów chwałę Stwórcy wysławiały. Tych kwiatów rwać nie można, bo ani głowy ludzkie nie są do miecza, ani kwiaty do drapieżnych rąk głupców i szkodników… Czego więc tu chciałeś?
1703Sprężycki rad by co odpowiedzieć, lecz ani jedno słowo stosowne na myśl mu nie przychodzi. Jest zupełnie zbity z tropu, zły sam na siebie, odurzony…
1704— A może myślałeś, pauprze, że tu się dzieją jakieś nadzwyczajności, czarodziejstwa? Toć bają[333] przekupki, że ksiądz Siennicki z diabłem ma do czynienia, że kiedyś diabły z opętanych wypędzał, a teraz z diabłami wojować musi, bo mu w dzień i w nocy spokoju nie dają. Pewnieś i diabła spodziewał się tu zobaczyć, nieprawda?
1705— Nie, proszę księdza dobrodzieja… — zdobywa się wreszcie biedny chłopiec na lękliwe zaprzeczenie.
1706— Cóż więc cię tu sprowadziło? — powiedz.
1707Sprężycki staje się naraz odważnym. Głowę podnosi, twarz rozpogadza, głosem mniej już jękliwym odpowiada szczerze:
1708 1709Podobała się ta szczerość zakonnikowi.
1710— No, i przekonałeś się — mówi łagodniej jeszcze — że nic tu nie ma ciekawego. Drzewa takie jak wszędzie; kwiaty, podobne do wszystkich kwiatów; ptaki, jak wszystkie ptaki…
1711— O! Nie… — przerywa coraz bardziej ośmielający się chłopiec. — Co do ptaków, proszę księdza dobrodzieja, to…
1712 1713— To takich, jak tutejsze, nigdziem nie widział. I myślę, że nigdzie indziej takich nie ma…
1714— Dlaczego tak myślisz, mój chłopcze?
1715— Przecie widziałem, jak przybiegały do księdza dobrodzieja, niby kurczęta, na ramionach mu siadały, z ręki brały ziarno, nic się nie bojąc…
1716Ksiądz, PokoraZakonnik westchnął.
1717Ptak— To prawda, moje dziecko. Ale czy sądzisz, że w tym jest cud jakiś, lub kuglarstwo[334]? Zaprawdę, powiadam tobie i innym, że każdy z was może żyć z ptakami, z dzikim nawet zwierzem, po przyjacielsku i po bratersku — trzeba tylko, żeby był przyjacielem i bratem każdemu stworzeniu bożemu i żeby idąc do niego, w sercu swym nie krył zdrady. Bóg obdarzył stworzenia swe instynktem, który je ostrzega: komu mogą zaufać, a kogo bać się mają.
1718Sprężycki rozważa w myśli usłyszane słowa. Jeszcze nie bardzo je rozumie — postanawia jednak dokładać wszelkich starań, aby dojść do tej doskonałości, o której mówił zakonnik. Cóż by to było za szczęście, gdyby na przykład kraska — ta przecudna, szafirowo-złocista kraska, będąca dlań dotąd czymś niepochwytnym, niemal fantastycznym, rodzajem powietrznego zjawiska, o którego rzeczywistości prawie powątpiewa… — gdyby ta kraska, na każde zawołanie, sfruwała doń z wierzchołka wysokich drzew, pozwalała brać się do ręki, pieścić, głaskać i cieszyć do syta oczy tęczowym swych piór blaskiem!…
1719Nigdy już, nigdy, żadnemu ptaszkowi najmniejszej krzywdy nie wyrządzi. Ma w domu szczygła w klatce — natychmiast po powrocie wypuści go na wolność. Zrobiłby to samo i z kanarkami swej matki — obawia się jednak, żeby ich wróble nie zadziobały lub kot nie pożarł, jak to się przytrafiło kanarkowi sąsiadów.
1720Pokora— Moje dziecko — mówi ksiądz, biorąc do ręki jedną z ksiąg, leżących na ławce (nie nazywa go już „pauprem” ani „chłopcem”) — widziałeś ptaszęta boże, przylatujące do ręki mej po ziarno, i wydało ci się to czymś nadzwyczajnym. Dowiedzże się, że coś widział jest dzieciństwem[335], uwagi niegodnym, w porównaniu z tym stosunkiem, jaki łączył z przyrodą niektórych świętych i ojców Kościoła.
1721Przewraca przez chwilę karty księgi, obrazkami przekładane — jeden z nich wyjmuje i podaje Sprężyckiemu.
1722— Przyjrzyj się — objaśnia — jest to święty Franciszek z Asyżu. Widzisz tę chmarę ptactwa, która go otacza? Miał ją zawsze przy sobie; opędzić się jej nie mógł. A nie tylko ów mąż święty karmił swój orszak skrzydlaty — on rozmawiał z ptaszkami, jak ja z tobą, nazywał zaś je nie inaczej, jak „braciszkowie moi”… „siostrzyczki moje”…
1723Chłopiec, przyjrzawszy się obrazkowi, chce go zwrócić.
1724— Zatrzymaj go sobie, moje dziecko. Niech ci będzie pamiątką naszej dzisiejszej rozmowy. Pamiętaj zaś nigdy w przyszłości nie wdzierać się podstępem do samotni mojej lub czyjejkolwiek. Nie godzi się nikomu przeszkadzać w rozmyślaniu, nauce, w modlitwie. Zrozumiałeś właściwie przykazanie czwarte — powinieneś zdawać sobie sprawę dokładnie z siódmego. Nie tylko pieniądze kradnie się bliźniemu: można mu także kraść — spokój. A są ludzie, dla których spokój to więcej niż pieniądze. On jest całym ich szczęściem. I więcej niż szczęściem, bo podstawą życia — samym życiem!
1725Samotność, StarośćOstatnie słowa wymawia zakonnik z wielkim wzruszeniem. Oczy mu błyszczą, twarz wydaje się mniej martwą, jakby odmłodzoną.
1726— Dziś, moje dziecko — ciągnie dalej — nie rozumiesz jeszcze, jak można czuć się szczęśliwym z dala od ludzi, jak można dobrowolnie szukać samotności. Dziś życie w tobie kipi; nadmiarem swego zdrowia, zapału, wesela musisz dzielić się z innymi. Chciałbyś być zawsze otoczony tłumem, krzykiem, śmiechem; chciałbyś, żeby rok szkolny składał się z samych „rekreacji[336]”, a na każdej rekreacji wszyscy twoi towarzysze grali z tobą piłką, gonili się i hałasowali. — Kto wie jednak, czy kiedyś…
1727Tu przygarnia chłopca do siebie — w oczy jego wpatruje się długo, badawczo, jakby do duszy przez nie zazierał.
1728— Kto wie — kończy smutno — czy kiedyś, gdy te twoje ciemne włosy czas pobieli, gdy te rumiane, pełne policzki uczyni bladymi i zapadłymi… kto wie, czy wówczas i ty nie zatęsknisz do samotności, do cichego, odludnego kącika, jak ta moja samotnia… A gdy to się stanie, wówczas, wierz mi dziecko, dla natrętów, przeszkadzających ci rozmyślać, modlić się lub… płakać, będziesz stokroć surowszy, niż ja, niegodny sługa Boży, który ślubował każdą przeciwność przyjmować z rezygnacją, każdą krzywdę z przebaczeniem…
1729Zamilkł, oczy spuścił — ręce składa jakby do modlitwy.
1730— Zapamiętaj, co mówię — przerywa wreszcie milczenie. — Później po latach, gdy ja będę już spoczywał tam, pod kościołem (głową skinął w stronę grobów klasztornych), przyjdzie ci na pamięć ta chwila, przypomnisz sobie słowa moje i znaczenie ich lepiej zrozumiesz…
1731 1732— Nie zapomnij wówczas westchnąć do Pana Boga za spokój duszy księdza Siennickiego — na jego intencję odmów trzy Zdrowaś Mario i trzy razy Wieczne odpoczywanie…
1733Sprężycki czuje, że i jemu udziela się wzruszenie.
1734 1735— Widzę — kończy zakonnik — że masz serce czułe; więc i duszę musisz mieć zacną. Staraj się jedno i drugie na całe życie zachować. Od Pana Boga otrzymasz resztę.
1736Dłoń do czoła przyłożył — spojrzał na niebo, na słońce…
1737— Za chwilę dzwonić będą na wieczorne pacierze. Wpierw jeszcze zajrzeć mi trzeba do książek moich…
1738Szorstką, pomarszczoną ręką starca przesunął mu po czole.
1739— Żegnam cię, moje dziecko. Żalu do ciebie nie mam — i ty go nie miej do mnie. Jeśli masz dziadka, w moich latach być musi.
1740Odprowadził chłopca do samej furtki. Przy rozstaniu Sprężycki ucałował ze łzami wychudłą rękę benedyktyna; on mu na czole znak krzyża nakreślił.
1741Zwykle żywy, w podskokach przebiegający miasteczko chłopiec, wraca do domu wolno, poważnie, w rozmyślaniach zatopiony.
1742Postanowił żadnemu z kolegów o bytności w pustelni nie wspominać.
1743Gdyby wyznał prawdę, wyśmiano by go; chcąc uzyskać uznanie, musiałby kłamać. Śmieszności lęka się; kłamstwem się brzydzi.
1744Ale pamięć owego wieczoru zachował na długo.
1745XV. Kuracja mleczna profesora Jastrebowa[337]
1746Sprężycki siedział na parkanie, mając przed sobą wielką, rozłożoną księgę. Deklamował głośno jakieś wiersze i co chwila do księgi zaglądał. Twarz jego, zwykle rumiana i wesoła, pobladła i miała wyraz nadzwyczajnego znużenia. Choć było chłodno, czoło chłopca pokrywały drobne krople potu.
1747Deklamował dziwnym, sztucznym, nieswoim głosem, starając się uczynić go podobnym do głosu dojrzałego mężczyzny. Wynik tego wysiłku był taki, że ten głos, zwykle świeży i dźwięczny, brzmiał teraz jak pianie zachrypłego koguta.
1748Nieustannie, jak pozytywka, powtarzał chłopczyna dwa wiersze, usiłując bezskutecznie wbić je sobie w pamięć:
1749
— Chaosu bytnost'… chaosu bytność'… chaosu bytnost'… — jęczał w kółko z przestankami, które wypełniały ciężkie westchnienia.
1750Do ogródka wszedł kolega Bronek — on go wcale nie dojrzał.
1751— Dowremienno… dowremienno… dowremienno… — powtarzał z wysiłkiem, spotniały, na pół nieprzytomny.
1752Dopiero gdy przyjaciel cisnął weń garstką żwiru ze ścieżki podjętego, obecność jego zauważył.
1753Ale zamiast wesołego, koleżeńskiego pozdrowienia przywitał go dalszym ciągiem morderczej strofy:
1754
— Kujesz „Boha”? — zapytał Bronek głosem współczującym.
1755Odpowiedzią był jęk — po którym małoletni męczennik z parkanu zeskoczył.
1756Koledzy usiedli obok siebie na kanapie darniowej. Sprężycki rozłożonej księgi z rąk nie wypuszczał. Z deklamacją zwrócił się teraz wprost do towarzysza:
1757— Chaosa bytnost' dowremiennu iz biezdn Ty wiecznosti wozzwał… Czy ty to rozumiesz, Bronek?
1758— Ja???… — zadziwił się koleżka, brwi wysoko podnosząc i oczy wytrzeszczając. Twarz jego przybrała przy tym taki wyraz, jaki miałoby oblicze żebraka, którego by niespodzianie zagadnięto: — Czy masz przy sobie sto tysięcy dukatów?
1759Po chwili, skupiwszy myśli, zapewnił z wielką powagą:
1760— Tego, mój drogi, nikt nie rozumie…
1761 1762— Tego nie rozumie nawet sam Jastrebow!
1763— Czemuż więc, czemuż — zapłakał Sprężycki — to właśnie na popis mi zadał?
1764Tamten, pomyślawszy trochę, osądził:
1765 1766— Tak jest, niezawodnie — potwierdził Sprężycki.— Nawet wiem, skąd to poszło. Na imieniny matki wysmarowali mi włosy pomadą różaną. Przyszedłem do klasy w nowym mundurze i w butach na glanc wypucowanych. Jastrząb miał pierwsza lekcję. Obejrzał mnie całego, głowę mi obwąchał — gęba rozszerzyła mu się od ucha do ucha, i powiedział: — Wot frantik paljaczok[339]!… Odtąd mnie nienawidzi.
1767Kolega pokiwał głową w milczeniu na znak komizeracji.
1768— Ale, ale! — podjął tamten. — Powiedz mi, Bronek, co to znaczy po moskiewsku frantik[340]?
1769Bronek, którego starsza siostra mówiła po francusku, uważany był i sam siebie uważał za wielkiego lingwistę.
1770— Frantik — oświadczył bez namysłu — znaczy u nich Franciszek. Pewnie uważają to imię za obelgę.
1771— Kpię sobie z obelgi i z całego Jastrzębia! — rzucił hardo Sprężycki. — A kiedy on mnie nienawidzi, to i ja jego nienawidzić będę.
1772I zaraz zaczął wymieniać motywy swego uczucia.
1773— Bo i za co mam go lubić? Jak zły, to porównywa[341] każdego z nas z kotem (skot[342]), a jak dobry, to mówi o całej klasie: „źrebięta” (rebiata[343]). Przy tym ciągle myśli i gada o jedzeniu. Ledwie wszedł do klasy, pyta: jakie u was pożywienie? (kak pożywajetie[344]); wychodząc znów oznajmia wszystkim: do śniadania! (do swidanja[345]).
1774— Albo to jego mleko! — dodał od siebie kolega. — Wierzy w swoje mołoko, jak w Matkę Boską. Mówi, że ludzie nie powinni karmić się niczym innym, tylko mlekiem i chlebem razowym. Sam leczy się mlekiem na wszystkie choroby. I właśnie w tym miesiącu prowadzić ma kurację mleczną…
1775— Pamiętasz? Powiedział raz, że nie ma na świecie szczęśliwszej istoty nad rosyjskiego mużyka[346]…
1776— Który chodzi boso i nos wyciera w palce…
1777— I na papierowej harmonijce skoczne kozaczki wycina…
1778— A brody i włosów na głowie nie strzyże…
1779— I mydłem brzydzi się, jak żyd świniną…
1780Obu chłopców opanowała pustota. Zaczęli śmiać się głośno i naśladować ruchy, mowę i miny wszystkich profesorów, zacząwszy od Jastrzębia, skończywszy na Salamonie.
1781Ale niebawem Sprężycki sposępniał, przypomniawszy sobie nieszczęsną deklamację. Odprawił kolegę i powróciwszy do swej wielkiej księgi, na nowo jęczeć zaczął:
1782
NauczycielJastrebow, nauczyciel języka rosyjskiego, nie był lubiany ani przez uczniów, ani przez kolegów. W małym tylko stopniu wpływała na to jego narodowość oraz wykładany przezeń przedmiot. Odstręczał od siebie zarówno młodzież, jak starszych pewnymi właściwościami obyczajów i charakteru, rażącymi polskie przyzwyczajenia i uczucia.
1783Przede wszystkim jaskrawo odróżniał się od otoczenia swą zewnętrznością. Gruby, szerokopleczysty, niezgrabny, z krótką szyją, z wielkim, jakby nabrzmiałym, stale niegolonym i niedomytym obliczem, z długimi włosami, spadającymi w strąkach na zatłuszczony kołnierz granatowego fraka, odznaczał się tym jeszcze, że mówił ochrypłym basem, patrzył na ludzi „spode łba” i na swych olbrzymich płaskich, w juchtową skórę obutych stopach, raczej suwał się, niż chodził.
1784Gorący miłośnik i apostoł prostoty, życia na łonie przyrody i w ogóle sielskich człowieka pierwotnego obyczajów, nienawidził słodyczy, perfum, pomadowanych włosów, ładnych twarzy, wykwintnego odzienia, wyszukanych potraw i gładkich form towarzyskich. Zalecał wszystkim chleb razowy, wodę źródlaną i mleko. Na mleko kładł nacisk największy, uważając je za najdoskonalsze, przez samą przyrodę człowiekowi wskazane pożywienie, oraz za lek uniwersalny na wszystkie choroby.
1785AlkoholNa nim samym skutki mlecznej diety objawiały się bardzo niezwykle. Chód miał niepewny, często zataczał się — nierzadko zaś ulegał tak silnym napadom senności, że w czasie lekcji, zaleciwszy uczniom ciche sprawowanie się, opierał głowę na rękach i zasypiał…
1786Jednakże, jak w grubej, dziwacznie ukształtowanej konsze[347] miękki ślimak, tak w tym ludzkim futerale, szorstkim i niepięknym, mieszkała istota czuła, melancholią dotknięta, której nie były obce idealne porywy.
1787PatriotaObcy, RosjaninJastrebow kochał swą Rosję przepaścistą, półdziką, jak kocha puszczę niedźwiedź a bezdnie oceanowe wieloryb. Gdy w galówkę cała szkoła in corpore[348], z inspektorem i wszystkimi nauczycielami, słuchała mszy solennej[349] u fary i śpiewała obowiązkowe Boże caria chrani[350], widziano Jastrebowa ukrytego za filarem i ocierającego podpuchłe oczy czerwoną, kraciastą, niezbyt czystą chusteczką. Zarazem, gdy na szkolnej majówce starsi uczniowie huknęli „Pijmy zdrowie Mickiewicza” albo „Walecznych tysiąc”[351], Jastrebow dołączał swój bas do chóru i grubą laską do taktu wywijał.
1788Od polskich towarzystw stronił — nie dlatego, żeby mu tam niechęć lub nienawiść okazywać miano, lecz że czuł się wśród Polaków nie na swoim miejscu, ani ich nie rozumiejąc, ani przez nich rozumianym być nie mogąc.
1789Gryzło go to i jeszcze dzikszym czyniło.
1790Raz tylko jeden z tej troski głośno się wygadał.
1791Było wówczas gorąco, parno i Jastrebow pod wpływem upału a może i nadmiernego opicia się „mlekiem”, zdrzemnął się na katedrze[352]. Uczniowie z początku zachowywali się spokojnie; lecz potem opanował ich jakiś szał, zaczęli krzyczeć, przez ławki skakać i strzałami papierowymi łysinę śpiącego zasypywać.
1792Przebudził się nauczyciel, mętnym wzrokiem powiódł po wszystkich, a zamiast gniewem wybuchnąć, położył ciężką rękę na stoliku i swym głębokim, tym razem od tłumionego wzruszenia drżącym głosem wyrzekł:
1793— Byłby ja Jastrebski albo Jastrebowski, wy by mnie lubili i pocztienje[353] dla mnie mieli, ale że moja familia ruska, tak ja dla was cóż? — proklatyj[354] moskal, kacap[355]…
1794— Dziegciarz!… — pisnął któryś ze śmielszych urwisów i nura dał szybko pod ławkę.
1795— No, i wy — ciągnął tamten, na obelgę nie zważając — uznajecie się w prawie szutki[356] ze mnie diełać[357], choć ja i uczyciel[358] wasz, i człowiek czestnyj[359]…
1796Wyciągnął z kieszeni czerwoną, kraciastą chustkę, po czole i po oczach ją przesunął i westchnąwszy, dokończył:
1797 1798NauczycielOd uczniów w ogóle mało wymagał — pragnął tylko, żeby „wlublili się” w rosyjską poezję i starali się mówić przepięknym, „wielikolepszym[360]” językiem Dzierżawinów[361] i Łomonosowów[362].
1799W jakim stopniu te pragnienia spełniły się, pouczy najlepiej następujący dialog, który z małymi zmianami powtarzał się na każdej lekcji Jastrebowa.
1800Nauka, RosjaninWywołany przez nauczyciela uczeń, bez względu na to, czy siedział w pierwszej czy w ostatniej ławce, podnosił się leniwie z miejsca i oświadczał wręcz:
1801— Gaspadyń fiesor! Ja etoj lekcji nie nauczyłsia. Ja jej w żadnyj spasob nauczyćsia nie mog.
1802 1803— Po temu, że ona okropno trudnaja[363].
1804— Nu-sss, tak mnie trzeba postawić tobie jedinicu!
1805I nauczyciel zapisywał w katalożku[364] — trójkę.
1806Trójka była jedynym stopniem używanym przez profesora Jastrebowa, który miał zasadę trzymać się w tym względzie złotego środka, unikając wszelkich krańcowości. A ponieważ wszyscy byli pewni otrzymania tej średnio-proporcjonalnej trójki, nikt po rosyjsku nie uczył się, uważając to za rzecz zbyteczną.
1807I w ogóle lekcje Jastrebowa nie były w ścisłym znaczeniu lekcjami. Po przeprowadzeniu kilku dialogów w rodzaju wyżej opisanego, nauczyciel zamykał i do kieszeni chował katalożek, otworzywszy natomiast przyniesioną książkę — najczęściej z poezjami uwielbianego przez siebie Dzierżawina — wręczał ją któremu z uczniów do głośnego czytania. Monotonny głos ucznia, w połączeniu z działaniem mleka leczniczego, miewał zwykle ten skutek, że profesor Jastrebow zasypiał. A gdy to się stało, natychmiast czytającemu podsuwali koledzy jakąś inną, polską, niesłychanie zajmującą książkę — Rinalda Rinaldiniego na przykład lub Cudowną lampę Aladyna — i czytanie odbywało się w dalszym ciągu, lecz już z prawdziwą słuchających uciechą. Dzwonek szkolny kładł koniec niewinnemu, a zawsze bezkarnemu figlowi.
1808Tymczasem niewstrzymany w swym biegu czas sprowadził na ziemię upalny czerwiec, a wraz z nim fatalny ów dzień, który „zwierzchność” na zakończenie roku szkolnego przeznaczyła. Ponieważ zaś tajemne życzenia Sprężyckiego nie ziściły się i świat się przed tym terminem nie zapadł, musiał biedak nieszczęsną odę Dzierżawina publicznie wygłaszać.
1809Sala była natłoczona kwiatem i śmietanką miasteczkowego towarzystwa. Gdy chłopczyna ujrzał przed sobą burmistrza z burmistrzową i burmistrzównami, naczelnika powiatu przy naczelnikowej i naczelnikównach, nie mówiąc o podsędku[365], kwatermistrzu[366], nadzorcy więzienia i dwóch sekretarzach magistratu[367], stracił zupełnie głowę i ze ślepą odwagą, jaką daje rozpacz, krzyczeć zaczął:
1810Chaosa bytnost' dowremiennuW Siebie Samom Ty osnował,A bytnost', preżdie biezdn rożdiennu,Iz wiekow wiecznosti wozzwał[368]…
Profesor Jastrebow, jedyny, co wiersze Dzierżawina mógł rozumieć, nie był obecny na popisie, gdyż w przeddzień uroczystości kurację mleczną rozpoczął — nie było więc komu deklamatora kontrolować. Krzyk Sprężyckiego i jego udana pewność siebie wprawiły w zachwyt słuchaczów i słuchali. Burmistrzowa i naczelnikowa wzruszone były niemal do łez — tym głównie, że „chłopczyna tak się męczy”.
1811A gdy mały deklamator, wspiąwszy się na palce, dyszkantem zachrypniętego koguta zapiał:
1812Ja car! ja rab! ja czerw'! ja boh[369]!
— obie damy nie dały mu dokończyć, lecz pochwyciwszy malca w objęcia i pocałunkami go okrywając, miętowych pastylek w usta mu napchały.
1813Wielki a zgoła niespodziewany tryumf święcili owego dnia: Dzierżawin, Jastrebow i Sprężycki!
1814W kilka dni po akcie uroczystym ostatni z tej trójcy udał się do mieszkania Rosjanina jako delegat od grona kolegów. Było zwyczajem, że na czas wakacyj nauczyciele zadawali uczniom do opracowania w domu nietrudne piśmienne ćwiczenia. Dopełnili tego wszyscy — z wyjątkiem nieobecnego w dniach ostatnich Jastrebowa. W tej właśnie sprawie Sprężycki został do niego wysłany.
1815Jastrebow mieszkał w oficynie dużego rządowego gmachu, w dwóch skromnych pokoikach na dole. Żony nie miał; kawalerskim jego gospodarstwem zajmowała się stara Wojciechowa, znana całemu miasteczku opiekunka wszystkich niemłodych bezżenników.
1816Właśnie zatrudniona była myciem podłogi, gdy zjawił się Sprężycki, zapytując nieśmiało o gospodynia fiesora.
1817Zapytana wyprostowała się, trzymając w ręku dużą, mokrą ścierkę, którą zaczęła wyżymać takim ruchem, jakby rzucić ją chciała na głowę przybysza.
1818— A czego to pan uczeń od nich chcą? Czy to pan uczeń nie wie, że tera kanikuły[370] i że oni są chore[371]?… (Wojciechowa przyswajała sobie zawsze sposób wyrażania się swych pupilów).
1819— Gospodyń fiesor — usprawiedliwiał się Sprężycki — sam przyjść rozkazał…
1820Ogród— Ha, to niech pan uczeń do nich idą. Oni w ogrodzie są.
1821 1822— Gdzież ma być? — Na podwórzu!
1823Na środku olbrzymiego dziedzińca znajdował się spory placyk, otoczony sztachetami, malowanymi (niegdyś) na zielono — on to miał być owym ogrodem.
1824Wszedł tam chłopiec przez półotwartą, na jednej zawiasie[372] smętnie kołyszącą się furtkę i rozejrzawszy się dokoła, dostrzegł coś pośredniego między trawnikiem a śmietnikiem. Kilka suchych, bezlistnych, z obłamanymi gałęźmi pni oraz kilka wbitych w ziemię kołków urozmaicały przykrą tego miejsca pustkę. Od kołków do pni i od pni do kołków przeprowadzono sznury, na których suszyła się bielizna i wietrzyła pościel. Po pewnych znakach szczególnych poznawało się, że bielizna była pochodzenia rosyjskiego, pościel zaś stanowiła żydowskie tak zwane „bety[373]”. Do jednego z kołków przywiązano na mocnym powrozie kozę, z którą drażniła się gromada brudnych, rozczochranych dzieciaków. Na jednym z trawników-śmietników Żydówka karmiła niemowlę; na drugim siedział, wprost na ziemi, bosy dziad z gołą głową, w samej tylko bieliźnie; na trzecim gdakały kury, otaczając koguta, który chciał przybierać pozy bohaterskie, lecz mu w tym przeszkadzał sromotny brak piór w ogonie…
1825Profesora Jastrebowa na próżno oczy chłopca wszędzie wypatrywały.
1826I już cofnąć się miał z miejsca, które dla śmiechu chyba nazwał ktoś ogrodem, gdy wtem dobiegły go wygłoszone basem głębokim słowa, tak dobrze mu znane i w pamięci jego jakby ostrymi ćwiekami wybite:
1827
Pijaństwo, Nauczyciel, RosjaninRzecz była do pojęcia trudna, a jednak namacalnie prawdziwa: odę Dzierżawina deklamował dziad bosonogi, na trawie siedzący.
1828Sprężycki zwrócił się w tę stronę i postąpiwszy kilka kroków, rozpoznał w deklamującym dziadzie z niezawodną pewnością, choć i z niesłychanym zdziwieniem, swego nauczyciela języka rosyjskiego.
1829Jastrebow, od dłuższego czasu nie golony, ze szczecinowatą, na pół siwą brodą, z głową, na wierzchu łysą, a z boków i z tyłu okoloną długimi pasmami włosów, na szyję i kark spadających, miał na sobie zgrzebną koszulę, wyłożoną na szerokie płócienne szarawary[374] i nad biodrami paskiem rzemiennym ściśniętą.
1830Przed nim, na niskiej, prostej ławie, leżał napoczęty bochenek razowca i stała miska mleka zsiadłego oraz duża, czworograniasta, do połowy już opróżniona butelka z wódką. Wódkę pił Rosjanin szklanką, którą właśnie w tej chwili, uczyniwszy przerwę w deklamacji, do ust podnosił. Musiało zaś to podnoszenie już nieraz się powtarzać, gdyż twarz siedzącego była czerwona jak kołnierz burmistrza, a oczy, na wierzch wysadzone, miały wyraz zarazem dziki i obłędny.
1831Nie bez strachu przystąpił uczeń do nauczyciela i czapkę zdjąwszy, zaczął jąkać nieśmiało:
1832— Gaspadyń fiesor! Ja bardzo przepraszaju… Ja musiał przyjść, bo mnie tamci kazali… Ja przyszedł tolko zapytaćsia…
1833 1834Jastrebow obrócił się do niego całą twarzą i skierował nań zaiskrzone[375] oczy. Wyraz tych oczu był tak straszny, że chłopcu ciarki przebiegły po krzyżu i nogi pod nim zadygotały.
1835Tamten wpatrywał się w niego długo, w milczeniu, okropnym, razem wściekłym i pełnym przerażenia wzrokiem — nagle machać zaczął rękami, jakby coś czy kogoś odepchnąć chciał od siebie, i krzyknął przeraźliwie:
1836— Satana[376]!… Satana!…
1837 1838Po krzyku nastąpiła cisza. Rosjanin zdawał się uspokajać, twarz i oczy w inną zwrócił stronę. Ale nie trwało to długo. Po chwili znów dojrzał chłopca, rękę w jego kierunku wyciągnął i cichszym już, jakby złamanym głosem rozkazał:
1839— Procz[377]!
1840Sprężycki schował się za drzewo.
1841Drżał ze strachu, lecz ciekawość w miejscu go trzymała.
1842Nauczyciel uciszył się. Głowę zwiesił nisko — twarz jego przybrała znany tak dobrze uczniom wyraz ostatecznego znużenia i apatii. Po chwili wyciągną rękę po butelkę, szklankę napełnił i wychylił. Twarz mu się rozjaśniła — hardym ruchem głowę podniósł — cały się wyprostował i jakby urósł.
1843Mocnym, patetycznym głosem zagrzmiał:
1844— Ja car — ja rab! Ja czerw' — ja boh!…
1845Sprężycki zrozumiał, że przed tą jego wielkością należało albo na twarz upaść, albo — uciec…
1846XVI. Mali bohaterowie
1847— A czy odważyłby się który z was pójść w nocy na cmentarz?…
1848Chłopcy, srodze zmęczeni „palantem[378]” i „ekstrametą[379]”, obsiedli kloce, leżące nad rzeką, oddając się z rozkoszą zasłużonemu wypoczynkowi oraz rozwiązywaniu najzawilszych zagadek filozoficznych i życiowych.
1849StrójCzapki na tył głowy zesunęli, mundurki porozpinali — co sprzeciwia się wprawdzie przepisom szkolnym, ale jest niezrównanie pomocne na upał i znużenie.
1850W odpoczywającej i filozofującej gromadce rej wodzą: Kozłowski, Sitkiewicz, Dembowski — oni też głównie podtrzymują zapał dysputy, dostarczając coraz nowego do niej przedmiotu.
1851Rzucone w ten ul brzęczący zapytanie wywołało ten skutek bezpośredni, że wszyscy naraz zamilkli.
1852— Na cmentarz?… — odzywa się wreszcie, przeciągając wyrazy, Sitkiewicz. — Żeby mi jeszcze jaki „umarlak” głowę ukręcił? Nie głupim!
1853— Jest na to sposób… — zauważa nieśmiało Petrykowski, potulny chłopczyna, zdradzający zawsze pociąg do spraw kościelnych i teologicznych. — Trzeba tylko przy wejściu powtórzyć trzykrotnie, raz po raz, jednym tchem i bez najmniejszej omyłki: „A dusze wiernych zmarłych niech odpoczywają w pokoju wiecznym — Amen!”…
1854— Jednym tchem? I bez omyłki? — podrwiwa znów Sitkiewicz. — To tak będzie jak z nieboszczykiem Lutrem, któremu nasi księża kazali odmawiać prędko: „Od powietrza, głodu, ognia i wojny”…
1855— I cóż Luter? — dopytują ciekawie chłopcy.
1856— Język mu skręciło i powiedział: „Od pól fieprza, głowa, ogon i nogi”…
1857Chwila hałaśliwej wesołości, którą przerywa ktoś uwagą:
1858— Ja słyszałem, że modlitwa pomaga tylko przed północą. Punkt o samej dwunastej „dusze” wychodzą z grobów i zaczynają spacerować po cmentarzu. Wówczas nie darują nikomu, kto im w drogę wejdzie.
1859— I któż to widział? — zauważa sceptycznie Dembowski.
1860 1861Petrykowski wyrywa się z niespodzianym wyznaniem:
1862— Raz na wsi, wieczorem, „dusza” przeleciała obok mnie tak blisko, jak stąd do tego kloca…
1863Wyznanie silnie oddziaływa na słuchaczów.
1864 1865— Jeszcze jak! Alem zaraz odmówił: „A dusze wiernych zmarłych”… — i natychmiast zniknęła.
1866— Jakaż była? — dopytuje drugi.
1867 1868Trzeci jest ciekawy szczegółów.
1869— W ziemię się zapadła, czy też do góry pofrunęła?
1870— Nie wiem. Zniknęła i tyle. Jakby ją kto zdmuchnął.
1871— Nie pływaj po piasku! — śmieje się ironicznie Sprężycki. — Duszy widzieć nie można.
1872 1873 1874 1875— Ma rację. Prawda. Petrykosio puścił finfę! Zbajał się!
1876 1877— Ciało ciału nierówne. Dusza nie ma ciała takiego jak my, ale może mieć inne.
1878— Nie ma i nie może mieć żadnego!
1879— Tamta dusza — objaśnia ośmielony Petrykowski — nie miała wcale ciała. Była przeźroczysta, jak z mgły.
1880 1881Stronnicy Petrykowskiego śmieją się.
1882— Mgła jest ciałem! Ha, ha, ha!… To pewnie człowiek składa się z mgły i duszy?… Ha, ha, ha!
1883— A po śmierci mgła w proch się rozsypuje… Ha, ha, ha!
1884— Zbajał się Sprężycki, zbajał! — decyduje Sitkiewicz głosem, niedopuszczającym zaprzeczenia.
1885Ale Sprężycki lekceważy sobie tę stanowczość.
1886— Wcale się nie zbajałem — mówi spokojnie. — Zbajali się ci, dla których ciałem jest to tylko, co ich boli, gdy dostaną bicie i którzy nie wiedzą, co jest ciało fizyczne.
1887— Mgła nie jest ciałem fizycznym — oświadcza Sitkiewicz tym samym co wpierw tonem.
1888— A woda?… Przypomnij sobie co nam mówił profesor Wiśniewski…
1889— Woda co innego, a mgła co innego…
1890— Tak?… A z czegóż powstaje mgła?
1891Teraz zrozumieli już rzecz nawet najmniej pojętni. Wszystkie głosy zwracają się przeciw tamtemu.
1892 1893Gdy wrzawa uciszyła się, zabiera znów głos Kuszkowski, ten, co wystąpił z zasadniczym pytaniem, dotyczącym pójścia nocą na cmentarz. Kuszkowski jest „z wyższej klasy”, co mu daje niezmierną przewagę nad młodszymi i otacza jego kędzierzawą głowę jakby aureolą.
1894— Tchórze! Baby! — woła z pogardliwym lekceważeniem. — Nie ma między wami ani jednego, coby zdobył się na czyn bohaterski. Znam was! Wyście zuchy: z żydziakami wojować i do ogrodu zamkowego skradać się po niedojrzałe owoce!
1895Tu zabrał głos Kozłowski, dotąd milczący.
1896— Najpierw — mówi spokojnie i z wielką powagą — to nie może odnosić się do mnie, bo choć byłem z Bałandowiczem „na gruszkach”, ogrodnik Pawlicki nie mnie złapał, lecz Bałandowicza, i czapkę nie mnie zerwał, lecz Bałandowiczowi. Najlepszy dowód, że do moich ciotek na skargę nie przychodził, a do ojca Bałandowicza poszedł i dostał „złoty, groszy sześć” za zerwany owoc. I wszystko jest już w porządku i nie ma o czym mówić.
1897— Po wtóre?… — dopytuje z surową wyniosłością Kuszkowski.
1898— Po wtóre: Kozłowski nie jest tchórzem ani babą. „Umarlaków” ani „dusz” wcale się nie boi i na cmentarz pójdzie o samej północy.
1899 1900 1901Któryś z młodych śmieszków wyrywa się:
1902— A jakie słowo[380]? — czynne, bierne, posiłkowe?
1903 1904Wszyscy wiedzą, że to rękojmia[381] wystarczająca. Nie było jeszcze zdarzenia, żeby Kozłowski swego słowa nie dotrzymał. Pomiędzy młodymi chłopcami i dobre, i złe udziela się zaraźliwie. Bohaterstwo Kozła zbudziło u pozostałych popędy współzawodnicze. I ten i ów zamyśla się — coś kombinuje, postanawia…
1905Radzicki, niski, krępy brunet, żywo poruszający się, z miną śmiałą, pewną siebie, odzywa się nieco ironicznie:
1906— A czy to pan Kuszkowski myśli, że pójść na cmentarz w nocy to już największa sztuka?…
1907— Wymyśl większą, kiedyś taki zuch!
1908— A jak też na przykład zdaje się panu Kuszkowskiemu: czy przepłynąć wpław Narew, naprzeciw „murowanki”, trzymając na głowie ubranie i nie zamoczywszy go, lada kiep[382] potrafi?
1909— Potrafiłby Kucharzewski — ale chory.
1910— No, to ja pana Kuszkowskiego przekonam, że tu Kucharzewski niepotrzebny, bo to zrobi Radzicki — a zrobi nawet więcej, bo przepłynie rzekę w najszerszym miejscu nie raz, lecz dwa razy: tam i z powrotem.
1911Szmer podziwu ozwał się wśród gromadki. Któryś ze sceptyków, nieuniknionych w każdej liczniejszej drużynie, półgłosem mruczy:
1912 1913Zapalczywy chłopiec przyskakuje do niego:
1914— Będziesz miał prawo szydzić, jeśli słowa nie dotrzymam. Tymczasem — trzymaj język za zębami!
1915 1916 1917Koledzy otaczają zucha numer 2-gi. Jeden wyraża uznanie, drugi ostrzega przed niebezpieczeństwem, trzeci rad by poznać tajemnicę tak nadzwyczajnego pływackiego majstersztyku…
1918W tejże chwili wskakuje na wierzch kloca mały Bellon, zwany „Balonikiem”, i cienkim głosem krzyczy:
1919 1920— Czego ten znów chce? — odzywa się kilku starszych lekceważąco.
1921— Czy wy wiecie, jak ja umiem skakać?
1922— Jak pchła! — śmieje się któryś.
1923— Aha! Właśnie!… Przyjdźcie do mnie jutro na podwórze, to pokażę wam skok, jakiegoście nawet w cyrku nie widzieli!
1924— Nie chwal no się tak, malcze!…
1925— Nie nadymaj się, Baloniku, bo pękniesz!…
1926— Ostrożnie, pchełko, żeby cię „proszkiem” nie posypali!
1927Chłopcy śmieją się — są jednak naprawdę zaciekawieni. Bellon słynie w całej szkole z mistrzowskich kozłów. Udając, że ich to mało obchodzi, pytają:
1928 1929 1930 1931— Ale wy znacie przecie naszą huśtawkę.
1932 1933 1934— Więc ja rozhuśtam się najwyżej, jak tylko można — aż tam, het, pod same chmury — a potem: skoczę na równe nogi na ziemię.
1935— Przechwalasz się, Baloniku. Tego by i Kucharzewski nie dokazał!
1936— Bo wielki i ciężki. A ja jestem mały i lekki, więc dokażę.
1937 1938 1939Kuszkowski zdjął czapkę, wyjął z kieszeni mały grzebyk — z zadowoleniem przeczesuje czuprynę.
1940— Winszuję wam — mówi. — Kozłowski, Radzicki i Bellon ocalili honor waszej klasy. Nie same z was baby i zmokłe kury. Wprawdzie znaleźli się dotąd dopiero kandydaci na bohaterów, ale ja ufam ich honorowi, że co powiedzieli, spełnią.
1941— Spełnimy! — krzyczy głośno bohaterska trójka.
1942— Czemu to jednak — zauważa surowy piątoklasista, wskazując wzrokiem chłopca, siedzącego nieco na uboczu, z twarzą mizerną, z oczyma podsiniałymi — nie stanął do apelu ten, na którego miałem prawo liczyć najwięcej: Witold Sprężycki?
1943Usłyszawszy swe nazwisko, Sprężycki głowę podnosi, prostuje się, bystre spojrzenie rzuca na mówiącego.
1944— Przed tygodniem — tłumaczy się — wstałem z łóżka po ciężkiej chorobie. Skakać i krzyczeć, choćbym chciał, nie mogę. Niech nikt jednak nie myśli, że się dam innym wyprzedzić. Ja również postanowiłem dokazać „sztuki” — i dokażę!
1945Głos chłopca, z początku słaby i nawet drżący cokolwiek, przy ostatnich słowach nabiera niezwykłej mocy. Sprężycki jest widocznie przejęty tym, co powiedział. Na próżno jednak i Kuszkowski i towarzysze oczekują bliższych wyjaśnień — czwarty „bohater” okazuje się mniej skłonnym od poprzedników do czynienia głośnych zapowiedzi.
1946— Na Sprężyckiego nie ma co liczyć — szepce poufnie Sitkiewicz piątoklasiście. — On teraz do niczego. Niedawno miał „trzy ćwierci do śmierci” — słaby teraz, jak kurczę. Nie dałby rady najmniejszemu „szajgecowi[383]”…
1947— To prawda — przytwierdza Kuszkowski — choroba zjadła naszego zucha. Jednak z taką pewnością siebie mówił o swojej „sztuce”…
1948 1949Zapada wieczór. U fary przedzwoniono już na Anioł Pański. W powietrzu snuje się dym drzewny, lekki, niebieskawy, który nie dławi jak wyziew węgla kamiennego, ale na miejscu otwartym przyjemny być może nawet dla powonienia.
1950Razem z tym miłym dymkiem nadlatują zapachy skwarek ze słoniny, kawy „żołędziowej”, jajecznicy z przysmażoną cebulką. Na stancjach przygotowywa się [384] wieczerza dla uczniów — dla tych pyzatych, ociężałych chłopców ze wsi, którzy jak lupus[385] z ich łacińskiego Tirocinium[386]”, choć nie rapaces[387] i nie crudeles[388], są jednak pod względem jedzenia — insatiabiles[389].
1951I w bohaterskiej drużynie wrażenia żołądkowe zapanowały chwilowo nad innymi. Chłopcy szybko zrywają się z kloców, głowami skinęli sobie na pożegnanie — z pośpiechem pędzą w różnych kierunkach do pełnych mis, które w tej chwili zdają się im wonniejszymi, niż róże sarońskie[390], niż kadzidła w świątyni Salomona[391]…
1952Sprężycki idzie z wolna, wsparty na ramieniu Dembowskiego.
1953— O jakiejże to „sztuce” myślisz, biedaku? — pyta ostatni, z niepokojem i troskliwością matki, czuwającej nad chorym dziecięciem. — Czyś zapomniał, że doktor Dobrzelewski zabronił ci nawet wiele chodzić i głośno mówić?…
1954— Toteż moja sztuka nie polega ani na chodzeniu, ani na mówieniu.
1955 1956 1957 1958— Nie zapominaj, Witek, że tobie przykazano: jeść jak najwięcej, sypiać jak najdłużej, mieć dobry humor i przesiadywać po całych dniach w ogrodzie. Moim zdaniem, niepotrzebnie nawet chodzisz do szkoły i męczysz się słuchaniem belfrów. Wszakże, czy tak, czy inaczej, ten rok dla ciebie stracony…
1959 1960— Nawet twój ojciec powiedział, że nie wymaga od ciebie składania egzaminów… Nieprawda?
1961 1962Żegnają się przyjaciele serdecznie jak zawsze, całują się jak bracia — jednak, przy rozstaniu, na ustach Sprężyckiego błąka się uśmiech zagadkowy…
1963Z tym uśmiechem zasiada do swego uczniowskiego stolika, wyciąga z półki książki, z szuflady kajety i starannie obciąwszy knot u świecy łojowej, zabiera się do pracy.
1964Upłynęło kilka tygodni — kilka długich, ciężkich, leniwie wlokących się tygodni, wypełnionych pracą egzaminową, podnieceniem nerwów, niepokojem o dobry stopień, o promocję, o przyszłość…
1965W ciągu tych pracowitych tygodni, drużyna bohaterska nie miała czasu na urządzanie posiedzeń „klocowych” — ani razu nie stawiła się w komplecie na zwykłym miejscu nad Narwią.
1966Każdy myślał tylko o sobie, zajmował się wyłącznie własnymi sprawami — niewiele obchodzili go inni, choćby nawet koleżeństwem zbliżeni, wspólnością losów związani.
1967Ale nareszcie godzina „sądu ostatecznego” wybiła. Skończyły się egzaminy, odbył się „popis”, ogłoszono zapadłe na radzie nauczycielskiej wyroki. Kto miał utonąć, poszedł na dno, kto miał wypłynąć, ukazał się na powierzchni — rozdano nagrody, listy pochwalne, promocje — jedne oczy zabłysły radością i dumą, inne napełniły się łzami żalu albo brzydkiej zawiści — i miasteczko zapadło w senną, leniwą ciszę wakacyjną.
1968Na chwilę jednak przed ostateczną rozsypką, gromadka niebieskich mundurków skupiła się raz jeszcze przy klocach — których połowę zdążono już przez ten czas porznąć na deski i Narwią, a następnie Wisłą, spławić do Gdańska[392].
1969W gromadce nie brakło żadnego z tych, co tu niedawno śluby bohaterskie wykonali. Tylko z szeregu „świadków” ubyli dwaj czy trzej, najniecierpliwsi, którym tak się śpieszyło do jazdy konnej na oklep, do biegania boso po łąkach, do kąpieli w kamienistym strumieniu lub pełnej żab sadzawce, że wprost z sali popisowej przeszli na bryczkę i pomknęli wyciągniętym kłusem do rodzinnej zagrody.
1970Na klocach nadrzecznych znów siedzą: Sitkiewicz, Radzicki, Kozłowski, Dembowski, Sprężycki, Bellon i inni. I znów rej wodzi i objawy szacunku odbiera Kuszkowski, ubrany w szaty cywilne, przedzierzgniony[393] już niemal w „obywatela”, imponujący scyzorykiem, nieco za wielkim słomianym kapeluszem, cokolwiek za krótką marynarką beżową, a najwięcej tym, że ma w kieszeni patent z ukończenia całej „powiatówki” i kpi sobie z wszystkich na świecie szkół, lekcji, zadań, książek, belfrów i inspektorów.
1971Jeśli z niejaką ujmą dla swej cywilności zstąpił on raz jeszcze między niebieskie mundurki, czyni to dlatego jedynie, aby spełnić do końca swój honorowy obowiązek arbitra i zażądać od ochotników zdania sprawy z wielkich dzieł, do których się zobowiązali.
1972Jest wprost niezrównany, Jowiszowi na Olimpie podobny, gdy machnąwszy w prawo i w lewo prawdziwą trzcinową laską i zaciągnąwszy się dymem prawdziwego groszowego papierosa, mówi:
1973— Prosimy o uwagę. Kozłowski ma głos.
1974Spośród ciżby[394] niebieskich mundurków wychyla się śniada twarz Kozła, pociesznie skrzywiona. Oczy „galerii” zwracają się na nią ciekawie. Wtajemniczeni w sprawę zatykają usta czapkami.
1975Bohaterstwo, Walka— Wezwany na konkurs bohaterów, zobowiązałeś się, mości Koźle, dokonać sztuki nad sztukami, mianowicie: pójść nocą na cmentarz. Potwierdzasz to?
1976 1977 1978 1979 1980— Stróż i dziadek kościelny od Świętego Krzyża, którzy mnie na cmentarzu schwytali i biorąc za złodzieja — obili.
1981— Zapewniałeś, że walczyć będziesz.
1982— Jak lew… ale z „duszami” i „umarlakami”. O! Wynik walki z nimi byłby zupełnie inny!
1983— A jakiż był z dziadkiem i stróżem?
1984— Taki, żem na placu boju pozostawił pięć guzików: jeden z przodu mundura[395], cztery z tyłu; wyniosłem zaś stamtąd około piętnastu sińców rozrzuconych w różnych okolicach ciała. Prócz tego zapłacić musiałem „złoty, groszy sześć” za kwiatki podeptane na jednej mogile.
1985— Dumny jesteś ze swego bohaterstwa?
1986— Jestem wściekły na swoją głupotę!
1987— Skończone. Prosimy o nowe natężenie uwagi. Radzicki ma głos.
1988Po „wprowadzeniu sprawy”, krępy, zapalczywy chłopiec rozpowiada głosem krzykliwym:
1989— Nie dwa, ale dwadzieścia razy i nie jedną Narew, ale sto Narwi przepłynąłbym gdyby nie kurcz. Ale co z tym diabelstwem zrobisz, jak ci w nogę wlezie? Zupełnie jakby kundel zębami chwycił i rwał! Ty naprzód, a kurcz w tył… ty na wierzch, a kurcz do dna. I sam nie wiesz jak się to stało, ale wrzeszczysz na całe gardło: „Olaboga! ratujcie”!
1990— Więc Narwi nie przepłynąłeś?
1991— Przepłynąłem raz, w jedną stronę, już miałem wracać, gdy licho kurcz przyniosło. Dobrze jeszcze, że to się stało blisko brzegu i że Onufer z Murowanki, co tam niedaleko „szczubły[396]” łowił, zdążył z czółnem podpłynąć, żeby mi był wiosła nie podał, poszedłbym na dno, jak amen w pacierzu!.
1992Wśród słuchaczów odzywają się głosy krytyczne. Ci ganią, tamci chwalą, owi czynią „fachowe” uwagi.
1993Podrażniony chłopiec zwraca się do krytyków z pięściami zaciśniętymi.
1994— Głupcy jesteście! — krzyczy — swoje kpinki i przytyki schowajcie dla takich, jacyście sami! Myślicie pewnie, że Radzicki miał „pietra”, że stchórzył i uciekł? No, to chodźcie ze mną stąd, zaraz, wszyscy ilu was jest, do Murowanki, a w oczach waszych nie dwa ale trzy razy Narew przepłynę! — Przy tych słowach czyni ruch, jakby już rozbierać się miał i do wody skakać.
1995— Zuch! — mówi Kuszkowski, przez pół do siebie, przez pół do słuchaczów. — Bohater, co?
1996A na to, z najdalszego kloca, gruby, mocny, dobitny głos odpowiada:
1997 1998To przemówił milczący dotąd Kucharzewski.
1999Wszyscy zwracają nań oczy zaciekawione. Kucharzewski jest najwyższą powagą w sprawach pływackich.
2000— Wariat, mówię — powtarza olbrzym z większym jeszcze naciskiem — bo trzeba mieć źle we łbie, żeby się narażać na pewne utonięcie. Szkoda, że byłem wówczas chory, bobym do tego głupstwa nie dopuścił. Tam najtęższy pływak nie poradzi! Prąd tak rwie, że cetnarowe[397] kamienie unosi. Za uszy bym „knota” przytrzymał! Jemu się zdawało, że go kurcz chwycił, a to kręciły nim wiry, co tam wodę ciągle wirują. Wariat! Postrzeleniec!… I jeszcze mówi, że chce „sztukę” powtórzyć! No niech lepiej trzyma język za zębami, bo, jak Boga kocham…
2001Głos olbrzyma brzmi tak głośno, a oczy Radzickiego ciskają tak straszne błyskawice, że przezorniejsi śpieszą zażegnać burzę w zawiązku, nie dopuszczając zapaśników do siebie.
2002— Z Radzickim skończone! — obwieszcza z wyniosłości kloca najwyższy arbiter. — Niech wystąpi trzeci z kandydatów na bohatera: Bellon alias Balonik. Uciszcie się panowie, i słuchajcie, co ów powie.
2003„Ów” wyskakuje przed audytorium, maleńki, pyzaty, rumiany, istna piłeczka.
2004— Miałem skoczyć z huśtawki — mówi wesoło.
2005— Tak. Z huśtawki rozbujanej. Skoczyłeś?
2006 2007 2008— Ano, niech powiedzą świadkowie.
2009Występuje Sitkiewicz i dwaj inni jeszcze.
2010— Chcieliśmy do tego nie dopuścić — mówi Sitkiewicz — ale smarkacz uparł się i skoczył.
2011— Ty, Sitko! — woła zaperzony malec — tylko bez „smarkacza”. „Balonikiem” pozwalam się nazywać, ale za „smarkacza” możesz oberwać.
2012— Skoczył — ciągnie tamten, nic sobie z pogróżek nie czyniąc — no, i naturalnie, rękę złamał.
2013— Kłamiesz. Nie złamałem, lecz zwichnąłem.
2014 2015— Nie jedno. W tydzień później mogłem już był skakać po raz drugi.
2016— Spodziewam się — zauważa Kuszkowski dobrotliwie — żeś tego nie zrobił.
2017 2018Śmieją się słuchacze — śmieje się i arbiter.
2019— Jakże zatem — pyta ostatni — zapatrujesz się dziś sam na swoje bohaterstwo?
2020— Że jest odpowiedniejsze dla małpy, niż dla człowieka.
2021— Co panowie o tym sądzicie? — zwraca się Kuszkowski do obecnych. — Co do mnie, przyznaję Balonikowi słuszność.
2022— I ja!… I ja!… I ja!… — przytakują zewsząd cieńsze i grubsze głosy.
2023Arbiter wstaje, przeciąga się, laską w powietrzu wykręca „młynka”…
2024— Zatem — finis. Skończone z Bellonem i skończone ze wszystkimi. Żegnam panów.
2025Chce odchodzić — wtem chłopców kilku poczyna wykrzykiwać:
2026— A Sprężycki?… Zapomniał pan o Sprężyckim… Hej, Sprężycki! Sprężycki!…
2027 2028— Czego wrzeszczycie, wariaty?
2029— Twoja sztuka… słyszysz?… Twoja sztuka?
2030 2031— Sztuki miałeś dokazać… Nie pamiętasz?
2032— No tak — potwierdza Kuszkowski, którego zatrzymano. — Obiecałeś spełnić jakieś bohaterstwo.
2033Sprężycki uśmiechnął się lekceważąco — blade jednak policzki zapłonęły mu nagłym rumieńcem.
2034— Iiiii… jakie tam bohaterstwo!… Jaka tam sztuka!…
2035Rozpiął mundurek, wyciąga ukrytą pod nim książkę w czerwonej oprawie ze złocistymi brzegami.
2036— Oto wszystko, na com się zdobył — spokojnie mówi.
2037 2038 2039Pokora, Bohaterstwo— Winszujemy! Ale… w każdej klasie otrzymało nagrody po dwóch uczniów; w całej szkole dziesięciu. I to się powtarza corocznie. Czy tych wszystkich nagrodzonych będziemy nazywali bohaterami?
2040Sprężycki oczy spuszcza, milczy. Jego skromna, jakby zawstydzona mina zdaje się mówić:
2041 2042PrzyjaźńAle w tej chwil z pomocą przyjacielowi przybywa Dembowski.
2043— O jednym tylko pan Kuszkowski zapomniał. Nagrody zdobywają zwykle tacy, co przez cały rok bez przerwy do szkoły chodzą. A Sprężycki miał blisko półroczną przerwę skutkiem ciężkiej choroby. W ciągu pięciu miesięcy musiał nauczyć się kursu dziesięciomiesięcznego i to nauczyć się nie tylko na promocję, lecz i na nagrodę. Zdaje mi się, że to niezgorsza sztuka!…
2044— Daj pokój, Bronek… — prosi półgłosem Sprężycki. — Nie ma o czym mówić…
2045Ale tamten nie chce się uspokoić. Czuje, że jest jego obowiązkiem zasłudze przyjaciela oddać publiczne świadectwo. Sprężyckiego zna dobrze: on, gdy postawi przed sobą cel jakiś, całą duszą mu się oddaje, wszystkie siły mu poświęca; ale gdy cel osiągnięty, już o nim zapomniał — już lekceważy go, już przemyśliwa o innym…
2046— Tak, tak — prawi tym głośniej, im silniej do milczenia skłania go kolega — Sprężycki dokazał dzieła, na jakie nie zdobyłby się z pewnością żaden z tych, co tu zuchów i bohaterów udają!
2047„Bohaterów” — wymówił z niezmierną ironią!
2048— A jeszcze i to wiedzieć trzeba, że go nikt do tego nie zmuszał, ani nawet nie namawiał. Sam słyszałem, jak pan Sprężycki powiedział mu raz: — „Ty, Witek, o promocję nie kłopocz się. Już ci ten rok daruję. Wolę cię widzieć w niższej klasie zdrowym, niż w najwyższej nawet kwękającym”… A Sprężycki co? Jak wszyscy posnęli, wymykał się cichaczem do bawialni, zapalał świecę i kuł a kuł… Raz, do białego dnia ślęczał nad łaciną, i wydał ją potem expedite[398], aż „Dziad” głową kręcił, piątkę mu dał i jeszcze tabaką poczęstował. A „polski” jak umiał — niech powiedzą koledzy. Zakasowałby niejednego piątoklasistę. Chaber aż w głowę zachodził, skąd on tyle wie — bo tego, co on umiał, w książkach szkolnych nie ma. Ale Sprężycki ma inne jeszcze książki, skąd może pożycza; i czyta a czyta — aż ja dziwię się nieraz, jak jemu oczy wystarczą. No, i postawił na swoim. Tamten dawny prymus to aż zachorował z zazdrości. Niech go tam! — Wszyscy wiedzą, że dostawał piątki tylko przez protekcję, bo jak jego ojciec przyjedzie ze wsi, zaraz idzie do „handlu[399]” i wszystkich belfrów zaprasza. Ale Witek protekcji nie potrzebuje — co ma, to własną zasługą zdobył. Nawet inspektor, choć zły na niego, jak pies za to, że go naśladuje, wargę jak on wysuwa i brzuch wypina — musiał przyznać, że to najtęższa głowa z całej klasy…
2049— Słuchaj, Bronek! — krzyczy już zły naprawdę Sprężycki — jak nie zamkniesz gęby, to sobie pójdę, ale pamiętaj, że z przyjaźni naszej kwita!…
2050— No, no, już milczę — uspokaja go przestraszony groźbą kolega. — Niech jednak pan Kuszkowski dowie się, kto tu naprawdę jest zuch, a kto tylko swym zuchostwem ludziom oczy mydli…
2051Wymowa Dembowskiego zrobiła swoje. Najwyższy arbiter poprawia kapelusza (nie może jakoś dotąd ze swą „cywilnością” dojść do ładu), macha laską w lewo, w prawo…
2052— Panowie! — przemawia głosem trybuna — przedstawiono nam tu różne rodzaje bohaterstwa. Jedno okazało się głupotą, drugie szaleństwem, trzecie wariacją.. Właściwie, pod względem wartości wewnętrznej, nie było żadnej pomiędzy nimi różnicy. Kozłowski, Radzicki, Bellon, sami po namyśle przyznają, że tytuł bohatera żadnemu z nich się nie należy. Zastanówmy się bowiem panowie: co to jest bohaterstwo?
2053Odchrząknął i tym razem, mocno już kapelusz na głowie osadziwszy, ciągnie:
2054— Podług mnie, panowie, bohaterstwo jest to taki czyn, który z trudem i niebezpieczeństwem wykonany, przynosi rzetelną korzyść albo samemu wykonawcy, albo innym. Zapytuję teraz panów: jaką korzyść przynieść mogłoby komukolwiek:
2055primo, pójście czyjeś w nocy na cmentarz;
2056secundo, dwukrotne przepłynięcie rzeki;
2057tertio, zeskoczenie z huśtawki?
2058Sądzę nawet, że zgodzicie się panowie ze mną, gdy powiem, że te wszystkie czyny mogły były mieć skutki wręcz przeciwne i wykonawcom swym oraz innym osobom, zamiast korzyści, przynieść szkodę i nieszczęście. Mianowicie:
2059ad primum, włóczący się nocą po cmentarzu mógł był łatwo z przestrachu zapaść w ciężką chorobę;
2060ad secundum, przepływający rzekę w miejscu niebezpiecznym mógł był utonąć, pozostawiając w rozpaczy rodziców swych i rodzeństwo;
2061ad tertium, skaczący z huśtawki mógł był uczynić się na całe życie kaleką.
2062W tym miejscu mówcy przyjść musiały na myśl zarzuty, jakie spotkać go mogły ze strony słuchaczów. Uprzedzając je, objaśnia:
2063— Dziwić się może kto będzie, żem, wiedząc o tym, na nierozsądne próby pozwolił. Wyznaję otwarcie, żem nie brał ich na serio. Niech to nikogo nie obraża, ale nie przypuszczałem, żeby w naszej pięcioklasówce, z której ukończenia jestem tak dumny, mogli znaleźć się zdolni do podobnego… no, do podobnego — żakostwa[400].
2064Szmer przeszedł po zgromadzeniu. Jedni półgłośno chichoczą, inni gniewnie pomrukują.
2065— Uspokójcie się, panowie — podnosi głos mówca. — Honor szkoły nie został stracony. Ocalił go — Sprężycki.
2066— Zuch Sprężycki! — wyrwał się ktoś.
2067— To jeszcze nie wiadomo… — mityguje go inny.
2068— Panowie! — grzmi Kuszkowski, dochodząc widocznie do ostatecznego swej mowy zamknięcia — Stawiam panom w tej chwili pytanie zasadnicze: jak nazwać to, co uczynił ten wasz schorowany, mizerny, wątły kolega? Czy można i czy godzi się powiedzieć, że to było: żakostwo, fanfaronada, wariacja?
2069— Co znowu!… Broń Boże!… Bynajmniej!… — przeczą energicznym chórem głosy chłopięce.
2070— A czy zgodzilibyście się panowie nazwać to — bohaterstwem?
2071— Tak! Tak!… Nie inaczej!… To bohaterstwo!… Prawdziwe bohaterstwo!… Bohaterskie bohaterstwo!…
2072— Zatem — kończy swą rzecz mówca — jeżeli dzieło samo nazwaliśmy bohaterstwem, to jaka nazwa należy się jego twórcy?
2073W odpowiedzi, chór krzyczy wrzaskliwie, lecz jednozgodnie[401]:
2074 2075I zaraz potem odzywają się oddzielne wykrzykniki:
2076 2077 2078 2079Na próżno jednak oglądają się wszyscy za Sprężyckim. Ulotnił się — zanim jeszcze panegiryk[402] na jego cześć dobiegł do końca.
2080Do ulotnienia się „bohater” miał kilka ważnych powodów. Nie najmniejszym był ten, że… spieszno mu było zagrać jak najprędzej w kręgle, które dostał od ojca za promocję z nagrodą.
XVII. Nowy zwierzchnik
2081PlotkaOd początku roku szkolnego wiedziano powszechnie, że surowy inspektor — nazywany w owe czasy „rektorem” — został od obowiązków swych usunięty i że pełni je tylko czasowo, czekając na przybycie następcy.
2082O powodach usunięcia różne między chłopcami krążyły wieści… Twierdzono przeważnie, że to była kara za zbytnią surowość. Jakiś „knot”, rozpieszczony przez matkę, nigdy palcem przez nikogo nie tknięty jedynaczek, po otrzymaniu z rozkazu inspektora dwudziestu rózeg, miał ciężko rozchorować się… podobno nawet umrzeć…
2083Osobistości[403] „ofiary” nikt nie umiał dokładnie wskazać — sam jednak fakt narodzenia się tej wieści i jej prawdopodobieństwa był bardzo wymowny.
2084Być może zresztą, że sprawa przedstawiała się nierównie prościej. Inspektor, człowiek stary już, mógł był lata swoje wysłużyć, dostać emeryturę, ustąpić miejsca swego młodszemu…
2085Jedno było pewne: że żalu po sobie nie zostawiał.
2086Władza, KrzywdaKaraKto go miał żałować? I za co? Czy ci, których skazywał na tak często hańbiącą chłostę lub na „kozę”, przeciągającą się nieraz do czterech i pięciu godzin? Czy ci, dla których miał zawsze namarszczone groźnie czoło, wysuniętą pogardliwie wargę, słowa zimne, grube, oschłe, pełne pogróżek, przejmujące trwogą tych nawet, co się do żadnej winy nie poczuwali?
2087Może jednak żal budził się w tych nielicznych wybrańcach losu, którzy unikali szczęśliwie kar szkolnych i przed którymi inspektor stawał jedynie jako rozdawca rzeczy dobrych: nagród i pochwał?
2088 2089Ten groźny zwierzchnik, tak pochopny do karania i dręczenia i rozwijający w tym kierunku nadzwyczajną energię, stawał się dziwnie ociężałym, gdy szło o sprawienie uczniowi przyjemności. Zdawało się, że z tajoną niechęcią i tylko pod przymusem udziela promocji i nagród — że, gdyby to od niego wyłącznie zależało, ogół uczniów zostałby na drugi rok w tej samej klasie, a po upływie tego roku — byłby wypędzony ze szkoły.
2090Niezawodnie myśli takich on nie miał — uczniom jednak zdawało się, że je czytają w jego zawsze chmurnym obliczu, w oczach patrzących ponuro spod brwi nasuniętych, w głosie basowym, do grzmotu głuchego podobnym.
2091Gdy Sprężyckiego zapytano, czy wielką radość sprawiło mu otrzymanie nagrody, odpowiedział:
2092— Nie — bo mi ją wręczył „Madej”…
2093Cała szkoła nazywała inspektora Madejem[404]. Niebieskie mundurki zastały już to przezwisko przez poprzedników stworzone. Dała mu podobno początek gruba laska, niegdyś przez zwierzchnika noszona, a przypominająca pałkę Madejową[405].
2094Pod wpływem wieści o bliskim ustąpieniu inspektora, zmienił się nastrój umysłów w szkole — zmienił się i on sam częściowo. Nawet najmłodsi uczniowie, z przenikliwością chłopcom właściwą, zrozumieli, że gdy lwu obcięto pazury, już drżeć przed nim nie trzeba…
2095Zdarzało się i teraz niekiedy, że zacięte usta inspektora wyrzucały z warczeniem kartacza groźbę:
2096 2097Nagła bladość powlekała wówczas oblicza najśmielszych — wprędce jednak odzyskiwali odwagę, wiedząc, że te groźne chmury mogą tylko grzmieć — piorunem nie wystrzelą.
2098Osowiał też i jakby spotulniał kulawy Szymon. Był to objaw zupełnie naturalny. Gdzie niedomaga cały organizm, tam szwankować musi i ręka, czymże zaś był chromy stróż, jeśli nie ręką inspektora?
2099W zwykłym czasie była to ręka dzwoniąca, bijąca i sadzająca do kozy; obecnie stała się wyłącznie dzwoniącą. Ale nawet i w tym dzwonieniu doświadczone ucho starszych, wieloletnich sztubaków[406] dosłuchiwało się teraz dźwięków dawniej mu obcych. Dzwonek szkolny nie krzyczał już z wieży tak rześko i rozgłośnie, jak niegdyś. Odzywał się głosem jakby zaspanym, a znawcy twierdzili, że mówi:
2100— Chodźcie do szkoły… jeśli chcecie! A jak nie, to nie!… Pal was licho!… Uczcie się, lub nie uczcie… wszystko mi jedno!
2101Dawne dzwonienie „na zmianę”, które wstrząsało murami szkolnych korytarzy, teraz było tak wątłe, że się je ledwie słyszało.
2102Niejednokrotnie, nauczycielowi, zapędzonemu w wykładzie, prymus musiał przerywać:
2103— Panie profesorze! Już dzwonili na zmianę…
2104Nauczyciel twierdził, że to nieprawda; między uczniami zdania były podzielone — dopiero wejście następnego profesora sprawę wyjaśniało.
2105Upadła też powaga złośliwego stróża — bo wszystko, co na strachu tylko oparte, wraz ze strachem kończy się. Dawniej, gdy niebieskie mundurki wysypały się na wielką pauzę, kulawy Szymon stawał śmiało na środku korytarza i rozkraczywszy nogi, przyglądał im się wzrokiem pogardliwie nienawistnym — spokojny, że go ta fala nawet nie muśnie. Dziś ani próbował tego czynić: rozbrykane „knoty” przewróciły go raz na ciemię i omal nie został na drugą nogę kaleką…
2106Przebąkiwano, że i on niedługo już tu będzie „popasał”, że lada dzień skończą się i jego „rządy”.
2107Przez szkołę przeciągał jakby świeży powiew, zwiastujący poranek nowej, lepszej doby.
2108Z tym powiewem nadpływało zarazem niepokojące pytanie:
2109— Czy nowa doba będzie naprawdę lepsza? Czy następca Madeja nie okaże się wypadkiem drugim Madejem, w zmienionej tylko postaci?
2110PlotkaMgły, zakrywające bliską przyszłość, zaczęły się z wolna rozstępować. Już między uczniami krążyło z ust do ust podawane, nazwisko nowego zwierzchnika; już wymieniano miasto, z którego ma przybyć.
2111Na nieszczęście, nazwisko było dla wszystkich w P. obce; miasto — Radom czy też Kielce — przy ówczesnych warunkach komunikacyjnych, wydawało się chłopcom o setki mil odległe, puszczami nieprzebytymi odgrodzone.
2112Znalazł się wszakże między niebieskimi mundurkami taki bohater, który twierdził, że przebywał raz z ojcem w bliskości owego dalekiego miasta, a nawet, że słyszał coś o rektorze, który stamtąd przybywa.
2113To „coś” przedstawiało się groźnie. Bohater utrzymywał, że nowy zwierzchnik słynie z okrucieństwa, że najlepszym uczniom obniża własnowolnie stopnie, że skazanych na areszt zamyka na odwachu policyjnym i że na użytek jego kancelarii przetrzebiono wszystkie lasy okoliczne…
2114Tak stały rzeczy, gdy dnia jednego we wszystkich klasach po kolei zjawił się inspektor i oznajmił, że nazajutrz o dziesiątej rano cała szkoła zgromadzić się ma w klasie trzeciej (która była najobszerniejsza) — gdzie nastąpi przedstawienie uczniom nowego inspektora, pana Wiśnickiego z Radomia.
2115Piękny to był dzień i na długo utrwalił się w pamięci wszystkich — choć z pozoru nie odznaczał się niczym nadzwyczajnym.
2116Najpierw była msza — nieco dłuższa i uroczystsza, niż zwykle. Uroczystości dodawała jej obecność wszystkich nauczycieli w mundurach galowych. Ciału nauczycielskiemu przewodniczyli obaj rektorowie: ustępujący i nowo przybyły.
2117Uczniów paliła ciekawość zobaczenia ostatniego. Ale tę ciekawość niezmiernie trudno było zaspokoić, gdyż rektorowie siedzieli w ławkach, szkoła zaś była ustawiona w ordynku[407] przed ławkami. Obejrzenie się na zwierzchność szkolną wymagało odwrócenia się od ołtarza — co nie było dozwolone i co narażało na skręcenie karku.
2118Ryzykanci, co z narażeniem tej części ciała zdołali jednak zerknąć w tamtą stronę, dojrzeli tylko przelotnie wysoki, granatowy, srebrem haftowany kołnierz mundurowy. Człowiek niknął we wspaniałościach szaty urzędowej.
2119Kazanie wygłosił ksiądz Pawłowski, młody orator zakonu benedyktynów. Powiedział rzecz krótką, ale energiczną: o posłuszeństwie należnym zwierzchności.
2120Dość niepokojąco oddziałała ta mowa na młodzież. Niejednemu wydała się zapowiedzią rządów absolutnych, surowych…
2121Ów bohater, co to przebywał kiedyś blisko Radomia, szepnął do swych sąsiadów:
2122— A co, nie mówiłem?… Ten Wiśnicki to będzie drugi Neron[408]…
2123Dla ucznia szkoły w P. Neron uosabiał największy despotyzm i największą okropność.
2124Serca chłopców zamierały ze strachu przed tym despotyzmem i przed tą okropnością. To nawet stało się powodem, że pomimo skupienia się kilkuset zuchów w murach jednej klasy, panował tam względny spokój.
2125Spokój stał się zupełną, głuchą ciszą, gdy drzwi otwarły się na całą szerokość i w otoczeniu świty profesorów, galowymi mundurami błyszczącej, zeszli na salę obaj rektorzy. Niebieskie mundurki mogły były nareszcie przypatrzeć się swemu nowemu — despocie.
2126Obok dawnego inspektora stał człowiek niewielkiego wzrostu, prawie już stary, z rzadkimi, na pół siwymi włosami, bez zarostu, szczupły, lekko pochylony, wyobrażający krańcowe z tamtym przeciwieństwo. Ani brzucha nie wystawiał, ani wargi nie wysuwał, ani spojrzeń Jowiszowych nie rzucał… Stał skromnie, jakby trochę zakłopotany, i dobrym, poczciwym spojrzeniem obejmował wpatrzoną w siebie młodzież.
2127Gdy za wejściem „zwierzchności” uczniowie z miejsc wstali, on jeden tylko pokłonił się im, a na jego twarzy pojawił się miły, dobrotliwy, prawdziwie ojcowski uśmiech, od którego chłopcom ciepło się w sercach zrobiło. Byli zdziwieni tym obcym sobie pozdrowieniem, które smakowało im jak łakotka wytworna prostemu, chłopskiemu dziecku…
2128Tamten wystąpił kilka kroków naprzód dla wypowiedzenia przemowy pożegnalnej.
2129Była to przemowa surowa i oschła, jak wszystko, co z ust jego wychodziło. Jednak, licząc się z chwilą, usiłował głosowi swemu nadać brzmienie łagodniejsze, uczynić go miększym, czulszym. Wyglądało to tak, jakby kto basem odśpiewał partię sopranową….
2130— …Czterdzieści lat blisko byłem zwierzchnikiem młodzieży… Przewodziłem wychowaniu kilku pokoleń… Pod moją władzą pozostawali wasi ojcowie… Dziś, gdy reskryptem[409] z dnia… (następowała dokładna data nowego i starego stylu), za numerem… (dokładny numer), zostaję zwolniony od obowiązków, gdy przemawiam do was po raz ostatni, gdy może nigdy już ani wy mnie, ani ja was nie zobaczę… nie mogę powstrzymać się od… od… (wszyscy myśleli, że od łez — okazało się wszakże co innego) od przypomnienia wam przepisów, obowiązujących każdego ucznia w stosunku do nauczycieli, zwierzchności szkolnej i rządu krajowego…
2131Następowały frazesy coraz miększe.
2132— …Spodziewam się, że w waszych sercach (jak dziwnie brzmiało w jego ustach to słowo!…) przechowa się pamięć lat spędzonych pod moim zwierzchnictwem… Zawszem miał na celu i na uwadze: najpierw, dobro rządu, następnie — wasze… Dożyłem siwizny na tym ciężkim i odpowiedzialnym stanowisku… Zaszczycony uznaniem władzy, przechodzę spokojnie w stan odpoczynku… Przedstawiając wam swego zastępcę, przypominam, żeście winni i jemu… posłuszeństwo. Żegnam was… moi… uczniowie…
2133Kara, UrzędnikSkończył i głowę zwiesił na piersi — po raz pierwszy zapewne, odkąd był inspektorem.
2134Należało spodziewać się drżących od wzruszenia okrzyków — chóralnych pożegnań — może wybuchów płaczu…
2135 2136Wszystkie pięć klas milczało jak zaklęte.
2137Przeciągające się milczenie stawało się kłopotliwym. Inspektor emeryt stał w miejscu, głowę coraz niżej zwieszając. Może w tej chwili dopiero tknęła go i błyskawicą nagłą oświeciła myśl, że droga, po której przez lat czterdzieści kroczył, była drogą fałszywą — że trzeba było od początku pójść w innym kierunku…
2138Grobowe milczenie całej szkoły, zarówno małych, instynktem powodujących się chłopiąt, jak młodzieńców dorastających, dokładnie świadomych, co czynią, było wymowniejsze od słów.
2139Z tego natłoku niebieskich mundurków, świeżych twarzy, iskrzących oczów, zwykle kipiącego życiem, a teraz skamieniałego w nagłym bezruchu, tchnął lodowaty powiew: obojętności i niechęci, żalu stłumionego i powstrzymanej nienawiści.
2140NauczycielInspektor giął się, jakby pod ciężarem siły jego przechodzącym. W jednej chwili postarzał się, pożółkł — obwisły mu tłuste policzki, ręce, zwykle skrzyżowane na brzuchu, opadły bezwładnie wzdłuż bioder.
2141Widok jego sprawiał przykrość — choć współczucia nie budził. Złamana jego postać zdawała się mówić:
2142— Oto zapłata — zasłużona… Tak! Należało być innym… Dziś już za późno…
2143Wszystkie kąty obszernej sali i cała szkoła, i cały kraj syczały mu do ucha:
2144 2145Pochylił się nagle bardzo nisko — zdawało się, że upadnie. Nowy rektor podsunął mu szybko fotel. Kilku nauczycieli podbiegło, pomagając mu usiąść. Wszyscy byli przerażeni.
2146On lewą ręką oczy zakrył — silił się przemówić — nie mógł. Twarz odwrócił, a prawą ręką wykonał w stronę kolegi ruch, zapraszający go do zabrania głosu.
2147Teraz wszystkie oczy zwróciły się na nowego zwierzchnika. O tamtym zapomniano.
2148Rektor Wiśnicki postąpił krok naprzód, powiódł jasnym, życzliwym wzrokiem po niebieskich mundurkach i uśmiechnął się dobrotliwie. Potem, nie przybierając żadnej pozy, nie prostując nawet lekko pochylonych pleców, przemówił zwykłym, szczerym i prostym głosem:
2149— Mam nadzieję, moje dzieci, że się wzajemnie pokochamy. A gdy będziemy się kochali, to już tam wszystko zresztą pójdzie nam dobrze. Nieprawda?
2150 2151Trudno opisać wrażenie, jakie wywarły na chłopcach te proste słowa. W niebieskiej gromadce zawrzało. Gdy na lodową powłokę strumienia padnie gorący promień wiosennego słońca, wywołuje takiż sam skutek. Lody pękają — strumień pieni się, skacze…
2152— Tak! tak!… Prawda!… Będziemy pana rektora kochali!… Wszystko będzie dobrze!… Niech żyje pan rektor!
2153Głos ostry, mocniejszy, niż inne, zawołał:
2154 2155Był to głos Kozłowskiego — który po tym wybuchu uczuł nagle strach i dał nurka pod ławkę.
2156Dzień, przyjemnie zaczęty, przyjemnie też się zakończył. Wszystkie klasy dla uczczenia instalacji nowego rektora zostały zwolnione od lekcji.
2157SprawiedliwośćW godzinach popołudniowych, między obiadem a podwieczorkiem, na klocach nad Narwią odbył się „wiec” starszyzny uczniowskiej. Roztrząsano na nim sprawy ważne. „Knoty” nie byli dopuszczeni.
2158Inicjatorzy wiecu wystąpili z wnioskiem, żeby ustępującemu inspektorowi wyprawić „kocią muzykę”. Rzecz w zasadzie wszystkim się podobała — na nieszczęście, nikt nie wiedział, jak się wziąć do tego. Istniała wprawdzie dość świeża jeszcze tradycja „kocich muzyk” — tradycja wszakże nie mogła zastąpić praktyki.
2159Mimo wszystko, wniosek przeszedłby był większością głosów, gdyby nie nagłe wmieszanie się Sprężyckiego.
2160Sprężycki, choć najmłodszy, cieszył się w tym kółku powagą. Cienki, chłopięcy jego głos zawsze był pilnie przez „starszyznę” wysłuchiwany.
2161Podczas narad siedział na uboczu, nie odzywając się. Gdy jednak spostrzegł, że niebezpieczna myśl poczyna stawać się ciałem, zawołał energicznie:
2162— Nie! Nie! — trzeba temu dać pokój!
2163— Co? Dlaczego? Zwariowałeś… — oburzyli się tamci.
2164— Nie zwariowałem — ale wiem, że tego robić nie wypada!
2165 2166— Dlatego, że to sprawiłoby przykrość — tamtemu.
2167 2168 2169Z bystrością umysłu, właściwą starszym chłopcom, wiecownicy rzecz pojęli. Tak jest, niezawodnie: rektor Wiśnicki byłby przerażony i zmartwiony takim skandalem. Co by pomyślał sobie ten dobry, spokojny człowiek o młodzieży, która pod oknami jego kolegi kwiczy, miauczy, beczy, jak stado dzikich zwierząt?
2170Projekt kociej muzyki upadł. Uczestnicy wiecu opuszczali go w usposobieniu o wiele spokojniejszym i… rozsądniejszym, niż gdy nań dążyli.
2171I był to pierwszy tryumf „polityki” nowego zwierzchnika. Zresztą, manifestacja, choćby do skutku doszła, chybiłaby celu, gdyż Madej tego samego jeszcze dnia z miasta wyjechał.
2172Razem z inspektorem, opuściła szkołę i miasteczko jego „prawa ręka” (bijąca) — kulawy Szymon.
2173Żadnego z nich już tam więcej nie widziano. Żyli jednak długo — w tradycji.
2174Stare szkolne „wygi” mawiały niekiedy „knotom”:
2175— Oho! Żeby to było za Madeja, to by ci się nie upiekło. „Jęknąłbyś” — jak amen w pacierzu.
2176 2177Kara, Hańba— Dziękuj Bogu, że już nie ma kulawego Szymka. Ten to ci dopiero miał ciężką rękę!
2178Rządy rektora Wiśnickiego tym się przede wszystkim zaznaczyły, że za nich, w szkole P-skiej została zniesiona kara cielesna. W regulaminie szkolnym ona mieściła się po dawnemu — de facto[410] jednak przestała istnieć.
2179Nieposkromionych zbytników i leniuchów nauczyciele straszyli niekiedy „rózgami” — ale kończyło się wszystko na strachu. Za nowego rektorstwa, nikt nie został „oćwiczony” — nikt nie doznał tego najwyższego upokorzenia i tej hańby, które równały się średniowiecznemu wystawianiu pod pręgierzem i piętnowaniu.
2180Miejsce kulawego Szymona zajął stary Jan — inwalida, z białym, szczotkowatym wąsem, z kolczykiem w uchu, z kilkoma medalami na piersi.
2181Jan siadywał przy dzwonku, na zydlu[411], i w chwilach wolnych, nałożywszy wielkie, w oprawie rogowej, okulary sylabizował Roczniki wojskowe. Rektorowi i nauczycielom salutował po wojskowemu, a do przechodzących uczniów uśmiechał się, ruszając zabawnie siwymi wąsikami.
2182Chłopcy przyglądali się z początku nieufnie i Janowi, i jego uśmiechom — powoli wszakże zaczęli nabierać zaufania do jednego i drugiego. I niebawem stała się rzecz nadzwyczajna i prawdziwie niesłychana: do starego stróża uczniowie cisnęli się jak do przyjaciela…
2183Nierzadko można było widzieć Jana, jak siedząc na zydlu i trzymając na jednym z kolan jednego malca, na drugim drugiego — opowiadał im wojenne epizody swego życia. Miał zaś do opowiadania niemało, bo z niejednego pieca jadał… suchary żołnierskie. Pod Grochowem[412] widział kirasjerów[413] w zbrojach, co najpierw wszystko łamali przed sobą, a potem padli i podnieść się nie mogli, tak ich grube blachy obciążały; w 48-mym roku „chodził na Węgra”[414], a potem jeszcze na Kaukazie ucierał się z Czeczeńcami[415].
2184DźwiękI dzwonek szkolny innym teraz głosem odzywał się z wieży benedyktyńskiej — głosem uprzejmym, wyrozumiałym, choć zarazem i stanowczym.
2185— Chodźcie, dzieci, do szkoły — wołał — czekamy was z utęsknieniem! Żal wam opuszczać ciepłe łóżeczko, ale pomyślcie: ile was tu czeka przyjemności i korzyści! Dalej, śmiało, do góry uszy! Jedna chwila wysiłku i już będziecie umyci, ubrani, gotowi do lekcji i do życia! Chodźcie do nas, chodźcie! Przyciśniemy was do serca, zrobimy z was rozumnych ludzi, użytecznych członków społeczeństwa, dobrych obywateli kraju! Nie zwlekajcie! Chodźcie!
2186Któż by takiego wezwania nie usłuchał! Toteż nie opuszczano teraz lekcji, nie spóźniano się. I choć poczciwy stary Jan zawsze po ostatnim dzwonku stawał przy ciężkich drzwiach, gotowy otwierać je maruderom — maruderów nie było.
2187Atmosfera szkoły stała się milsza, przyjemniejsza — siły przyciągającej nabrała. Mniej było teraz wybuchów hałaśliwej, barbarzyńskiej wesołości, z wywracaniem ławek i bójkami połączonej, więcej za to szczerego śmiechu i spokojnego zadowolenia…
2188Rektor Wiśnicki nigdy nie krzyczał na uczniów, nie gromił ich, karami nie straszył. Czasem, gdy w której klasie zanadto dokazywano, wchodził spokojnie, udając, że nie spostrzega niczego, wcale na zbytników nie patrząc. Oni wówczas uczuwali nagły wstyd, przestawali krzyczeć, wracali na miejsca i z minami skruszonymi czekali, co zwierzchnik powie.
2189A on łagodnym głosem przyzywał prymusa i mówił na przykład:
2190— Otwórz, kochanku, lufcik, bo tu trochę duszno…
2191 2192— Jeśli uważacie, moje dzieci, że wam zimno, to niech Jan dołoży drzewa do pieca…
2193I wychodził — a klasa stawała się nagle, bez żadnego nakazu, spokojna, przyzwoita, stateczna.
2194NauczycielRektor pełnił zarazem obowiązki nauczyciela. W niższych klasach wykładał geografię, w wyższych — początki nauk przyrodniczych.
2195Były to jedyne lekcje, na które uczniowie śpieszyli z ochotą, wyczekując ich niecierpliwie, żałując, że nie przypadają częściej, że dłużej nie trwają…
2196Uczył bez książki; dyktował tylko krótkie streszczenia swego wykładu. A ten wykład jakże był prosty, przystępny, wszelkiej „magistralności” pozbawiony! Wiśnicki po prostu gawędził z uczniami, jakby rzecz działa się nie w klasie, na lekcji, lecz na przechadzce, pod drzewami albo na przyzbie[416] chaty wieśniaczej, przy kwaśnym mleku lub chlebie z miodem.
2197Zawsze przy tym miał coś ciekawego do pokazania: to roślinę niezwykłą, to ptaka wypchanego, to żywą rybkę w wodzie, to gada zakonserwowanego w alkoholu.
2198Szkoła posiadała niewielki zbiorek okazów przyrodniczych, pomocy naukowych itp. Za poprzedniego rektora ten zbiorek znajdował się w zupełnym zapomnieniu — zakurzony, poprzewracany, w szafach nigdy nie otwieranych uwięziony. Wiśnicki, przy pomocy piątoklasistów, uporządkował go i posługiwał się nim stale przy wykładzie.
2199Czasem z własnych zbiorów przynosił mniej rzadkie minerały, łamał je na cząstki i uczniom rozdawał — zachęcając do samodzielnego zbierania.
2200Był to doskonały pedagog — rozumiejący, że to nie szkoła uczy, lecz uczniowie uczą się sami… i że szkoła najzupełniej spełni swe zadanie, gdy ich do nauki zachęci, w uczeniu się pomoże, wskazówek potrzebnych udzieli.
2201Nowy rektor bardzo pilnie czuwał nad uczniami — czynił to wszakże w taki sposób, że oni tego najczęściej wcale nie dostrzegli. Opowiadając raz na przykład piątoklasistom o tytoniu i jego plantacjach, rzekł niby nawiasem:
2202— Słyszałem, że niektórzy z panów palący papierosy czynią to podczas pauzy w miejscu bardzo niewłaściwym i bardzo brzydkim. Nie będę im tego zabraniał, tak samo jak nie zabraniałbym swemu przyjacielowi leźć w błoto. Gdybym jednak widział, że przyjaciel, nie spostrzegając tego, ma wstąpić w rynsztok[417], nie mógłbym się powstrzymać od pochwycenia go za ramię i zawołania: „Wariacie! Co czynisz?”…
2203Poczuwający się do winy uczniowie milczeli i próbowali się uśmiechać — rumieniec jednak zdradzał, że zaczynają wstydzić się swego postępowania.
2204Rektor tymczasem ciągnął głosem zupełnie naturalnym:
2205— Zawiadamiam panów palaczów, którzy od palenia powstrzymać się nie mogą, że od jutra, podczas każdej pauzy Jan będzie zaopatrzony w papierosy. Panowie palacze będą mogli otrzymywać je od niego na każde żądanie — pod warunkiem, że będą palili otwarcie, przy wszystkich, na dziedzińcu szkolnym.
2206Chłopcy trącili się łokciami i milczeli. Żaden nie wiedział, czy to żart, czy rzecz poważna. Wiśnicki miał swą zwykłą, dobrą, poczciwą minę, która upewniała, że w każdym razie słowa jego wypłynęły ze szczerej, ojcowskiej miłości dla chłopców.
2207Nazajutrz, na „dziesiątej” (tak nazywano dłuższą, dziesięciominutową pauzę), żaden nie poszedł palić skrycie, w miejscu „nieodpowiednim i brzydkim”. Wstydzili się tego. Wszystkich też odbiegła chęć skręcenia i napychania tytoniem tutek z grubego, wydartego z kajetów papieru. Okłamywali siebie samych, że wciąganie w płuca cuchnącego, szczypiącego w język i gryzącego w oczy dymu jest im przyjemne; teraz przyznać musieli sami, że to obrzydliwość.
2208Około starego Jana, ćmiącego przy drzwiach krótką żołnierską fajeczkę, kręcili się ciekawie ale i podejrzliwie — rzucając nieufne spojrzenia na jego kieszeń wypchaną. Jeden wszakże, najśmielszy, przystąpił i rzekł ostro:
2209 2210Inwalida natychmiast podał rzecz żądaną. Wydobył nawet pudełko zapałek siarkowych i zapalił jedną z wielkim trzaskiem a większym jeszcze — swędem[418].
2211Śmiałek, z dymiącym papierosem w ustach, zaczął chodzić po dziedzińcu. Ale w jednej chwili otoczyło go takie zbiegowisko, że krokiem postąpić nie mógł. Ściśnięty został ze wszech stron przez niebieskie mundurki małe, mniejsze i najmniejsze — zewsząd też wzniosły się piskliwe głosy, do wrzasku ptactwa domowego podobne:
2212— Palacz!.. Kopcidym!… Kominiarz!…
2213Siłą rozerwał ten łańcuch, ale gromada „knotów” pobiegła za nim dalej, niby stado wróbli za rarogiem — krzycząc, drażniąc się, wyśmiewając…
2214— Dla pana palacza świecę z kociego łoju!
2215 2216 2217Rzucił się z podniesioną pięścią na prześladowców, przy czym papieros z ust mu wypadł. Ostatecznie i malca żadnego nie dosięgnął, i papieros stracił. Od proszenia o drugi odbiegła go ochota.
2218Po jednej nieudanej próbie, już dalsze nie nastąpiły. Nawet stary Jan na próżno mrugał na przechodzących wyrostków, uderzając się po kieszeni wypchanej i pomrukując uprzejmie:
2219 2220W jego uśmiechu widziano utajone szyderstwo i — odwracano się pośpiesznie od zdradnej pokusy.
2221Odtąd palenie tytoniu w obrębie gmachu szkolnego zupełnie ustało. Zmniejszyło się też znacznie i poza szkołą.
2222Zajął się również nowy rektor wytępieniem innej plagi, za jego poprzednika bardzo rozpowszechnionej.
2223Chociaż uczciwsi uczniowie po wszystkie czasy prześladowali bez litości „lizusów” i „donosicieli”, jednak marny ten rodzaj, znajdując u Madeja zachętę, nadmiernie się w szkole P-skiej rozpanoszył.
2224Bywało, na przykład, że rektor czyta listę, a przy nazwisku nieobecnego kolegi uczniowie mówią:
2225 2226W tejże chwili podnosi się lizus, wytyka dwa palce i raportuje:
2227— Nieprawda, proszę pana rektora. Widziałem go, jak łowił ryby na wędkę przy moście benedyktyńskim!…
2228Madej pochwalił by był takiego ucznia za lojalność i wysługiwanie się władzy — Wiśnicki potarł tylko brodę i spod oka nań spoglądając, rzekł:
2229— Kiedy tak, to idźże, moje dziecko, i — pomóż mu…
2230Chłopiec myśli, że to żart i z miejsca się nie rusza. Ale rozkaz powtarzają mu, łagodnie lecz z naciskiem — musi przeto, rad nie rad zabierać tekę i wynosić się z klasy. Przeprowadzają go śmiechy i szyderstwa kolegów. Rektor udaje, ze ich nie słyszy.
2231To znów zdarzały się ciężkie bezimienne przestępstwa, jak na przykład: wybicie szyby w klasie, splamienie dziennika klasowego atramentem, krzyknięcie spod ławki na nielubionego nauczyciela: „szwab”…!, „dziad”…! lub tp. Rozumie się, że bezimiennymi były one tylko dla zwierzchności…
2232Honor uczniowski, często powtarzane hasło: ”jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, wreszcie wrodzone młodym duszom poczucie jedności nie pozwalały wyjawiać przed władzą nazwiska „przestępcy”. Zacięte usta chłopców zdawały się mówić: — Możemy wszyscy pójść do „kozy” i przenieść męki najokropniejsze — ale jeden karany nie będzie!…
2233Za rządów Madeja zawsze w takich wypadkach znajdował się zdrajca, który chyłkiem wędrował do kancelarii i składał inspektorowi o całym wypadku „raport sekretny”, z dokładnym wskazaniem winowajcy.
2234Winowajca otrzymywał surową karę upozorowaną zwykle czymś innym — donosiciel zaś, choćby był osłem „patentowanym”, mógł być pewnym promocji — niekiedy nawet i pochwały.
2235Za Wiśnickiego ta rzecz odbywała się w inny sposób.
2236Przed rektorem na przykład, siedzącym samotnie w kancelarii, zjawia się niespodzianie tajemniczo uśmiechnięty, na palcach skradający się, z pokręconym na głowie „runem”, z odstającymi sromotnie uszyma — Baranowski.
2237— Czego chcesz, moje dziecko? — pyta dobrotliwie uprzejmy dla wszystkich zwierzchnik.
2238— Wczoraj, proszę pana rektora, wybili w naszej klasie szybę…
2239 2240— I zaklęli się, że nie powiedzą, kto to zrobił…
2241 2242— Więc ja przyszedłem powiedzieć panu rektorowi, że to wybił Dobrosielski…
2243Rektor udaje nadzwyczajne zajęcie.
2244— Zadziwiasz mię, moje dziecko!… — mówi, zdejmując i kładąc na powrót okulary. — Przed chwilą był tu właśnie Dobrosielski i powiedział, że szyba została wybita przez… no zgadnij, przez kogo?
2245— Nie mogę zgadnąć, co on powiedział.
2246 2247 2248— To dopiero kłamczuch!… Dam ja jemu!… Niech mi to w żywe oczy powtórzy!…
2249— Masz słuszność, moje dziecko — mówi rektor. — Trzeba, żeby on ci powiedział to w oczy. Zadzwonię na Jana, żeby go tu przyprowadził.
2250 2251— Panie rektorze! — jęczy przestraszony Baran — niech pan rektor tego nie robi!
2252— Ale w takim razie nie będę wiedział, kto naprawdę winien?
2253 2254— A Dobrosielski mówi, że ty. Będę musiał zatem ukarać i Dobrosielskiego, i ciebie. Ponieważ jednak Dobrosielski nie ucieka od konfrontacji z tobą, ty zaś widocznie jej się boisz, więc — tobie zostanie wymierzony wyższy stopień kary.
2255— O mój Boże! Mój Boże!… — płacze donosiciel, zupełnie z tropu zbity i bezradny.
2256— Chyba… — wtrąca rektor dobrodusznie — że oskarżenie swe odwołasz…
2257Baran chwyta się ostatniej deski ratunku, przypada do rektora, całuje go w rękę i z wysiłkiem wykrztusza:
2258— Ha, to już wolę… już wolę — odwołać!
2259— Więc idźże sobie z Bogiem, moje dziecko.
2260Chłopiec o pokręconym runie odchodzi — żeby już nigdy w roli donosiciela przed Wiśnickim nie stanąć.
2261Władza, PrzemianaPod kierownictwem nowego rektora, szkoła w P. uspokoiła się, umoralniła i wyszlachetniała. Nie słyszało się nigdy o żadnym skandalu, o masowych karach, o wydalaniu uczniów ze szkoły. Nawet na stancjach, przez wdowy utrzymywanych, przestano palić tytoń, grać w karty i pić zaprawiony melasą likierek. Profesor Salamonowicz był w rozpaczy, nie mogąc, mimo potrojonej czujności, zwietrzyć nic takiego, co by w „Księdze wizyt” jako malam notam[419] można było zapisać.
2262GrzecznośćPrzykład zwierzchnika oddziałał na podwładnych. Zmieniło się do gruntu postępowanie nauczycieli z uczniami. I ten stosunek, dawniej jakby obustronną niechęcią zaznaczony, stał się teraz przyjemnym, gładkim, na miłości i zaufaniu opartym.
2263Przede wszystkim znikła z katedry[420] trzcina profesora Luceńskiego, zajmując o wiele właściwsze dla siebie miejsce: w kącie przy piecu. Dzięki temu, na lekcjach francuskiego ustały owe grzmoty, przerażające tak bardzo nerwowych chłopców, że się od nich często rozchorowywali.
2264Profesor Izdebski po dawnemu wprawdzie wysuwał rozczapierzone palce w kierunku czupryn uczniowskich, najczęściej wszakże cofał je, włosów nie tknąwszy. Zaniechał też dawnego zwyczaju wybijania „końcówek” — pięścią na plecach.
2265Energiczne tytuły: „oszol”, „barrran”, „wół”, którymi tak hojnie szafował profesor Effenberger, zostały przezeń zastąpione łagodniejszymi: „szpicbub”, „len” (leń) i „szpik” (żbik). Nierzadko też on teraz urozmaicał nudne lekcje niemczyzny opowiadaniami o pieszych, pełnych przygód wycieczkach, które odbywał w młodości do Szwarcwaldu.[421] Te opowiadania, mimo łamanego języka, jakim je wygłaszano, bardzo zajmowały chłopców.
2266Ksiądz Wiśniewski, prefekt, nic w swym postępowaniu odmieniać nie potrzebował, zawsze był bowiem łagodny jak baranek, cierpliwy i wyrozumiały. Dla profesorów: Salamonowicza, Żebrowskiego, Chrupczałowskiego reforma była również zbyteczna, gdyż żaden z nich nie wykraczał nigdy przeciw prawom grzeczności i przyzwoitości, obowiązującym nie tylko uczniów względem nauczycieli, lecz i odwrotnie. I było wszystkim dobrze pod dobrymi rządami rektora Wiśnickiego. Wszyscy modlili się, żeby trwały jak najdłużej i żeby te, które po nich nastąpią, niczym się od nich nie różniły…
XVIII. Ostatnie zebranie
2267Pan Pawlicki, ogrodnik, a właściwie dzierżawca ogrodu „Zamkowego” (który mieszkańcy miasteczka iure caduco[422] uczynili spacerowym i publicznym), doznaje dziś co kilka chwil nerwowego niepokoju.
2268Pan Pawlicki nie lubi gości przybywających wyłącznie na przechadzkę. Nie lubi ich zwłaszcza w godzinach rannych. Zwykle po każdej takiej „wizycie” nie może doliczyć się kwiatów na klombach, owoców na drzewach — niekiedy nawet tyczek przy fasoli.
2269Dawniej było jeszcze gorzej. Panowie z miasta, ich żony, dzieci i służba, jakby do tego ślubem tajemnym zobowiązani, nigdy, wchodząc do ogrodu, drzwi za sobą nie zamykali. Korzystały z tego w granicach jak najszerszych psy i świnie — z małym, rozumie się, pożytkiem dla ogrodu i średnią przyjemnością dla ogrodnika.
2270Zaradził wreszcie złemu pan Pawlicki przez zawieszenie na drzwiach ciężkiego kamienia, który je sam, automatycznie, z nadzwyczajnym łoskotem zamyka.
2271Otóż dziś powodem wspomnianego już zdenerwowania pana Pawlickiego jest ów łoskot, co kilka chwil powtarzający się.
2272Za każdym huknięciem kamienia pan Pawlicki prostuje plecy przy sadzeniu „flanców[423]” zgięte, głowę w stronę drzwi obraca i widzi w nich — niebieski mundurek. Ile huknięć, tyle mundurków.
2273— Kara boska… nasłanie!… — mruczy, srodze się marszcząc.
2274W ciągu kwadransa naliczył tych niebieskości przeszło tuzin.
2275— Chodź ino, Aleś! — woła rozpaczliwym głosem na swego syna Olesia.
2276Nadchodzącemu wydaje półgłosem zlecenie:
2277— Uważaj, a dobrze, na drzewa fruktowe[424]… Na studentów cięgiem patrz… A jakby co, to przez[425] żadnych ceregielów, czapkę łap i kwita!…
2278Jakże bardzo myli się pan Pawlicki! Jakże bezpodstawne i niedorzeczne są jego obawy!
2279DorosłośćTo nie „knoty” przyszli — nie urwisy, nie zrywacze kwaśnych jabłek, nie otrząsacze robaczywych gruszek. To raczyła nawiedzić ogród zamkowy arystokracja szkoły: same piątoklasisty, ptaki na wylocie, którym rektor doręczyć ma jutro patenty, a wraz z patentami prawo noszenia stroju cywilnego, zapuszczania bród i wąsów, chodzenia z laskami, grywania w bilard, zaciągania się papierosem. Przyszli jeden za drugim, umówiwszy się widać na jedną godzinę, sztywni, poważni, uroczyści, jakby już byli co najmniej kancelistami biura powiatu lub sekretarzami urzędu pocztowego. Przyszli, zasiedli na ławkach dokoła wielkiej, starej gruszy sapieżanki — i zaraz wołają na „Alesia”:
2280— Garniec agrestu… Garniec gruszek… Garniec jabłek…
2281 2282 2283 2284Poważny nastrój nie odebrał im apetytu.
2285W tym świetnym gronie błyszczy na kształt wielkiej „bursztówki[426]”, okrągła, rumiana twarz Bonusia Smolińskiego; świecą ruchliwe, podobne gwiazdom latającym, czarne oczy Kozła; wychyla się spod prostego daszka kepi blade, lekko naznaczone ospą, od myśli wytężonej pofałdowane czoło Ossowskiego; widać też przejętych powagą chwili i niebywale uroczystych: Sprężyckiego, Bellona, Sitkiewicza, Właszczuka, Petrykowskiego i innych.
2286Jedzą owoce, wypluwają pestki daleko przed siebie i milczą.
2287Dopiero gdy zjedli, Ossowski, uczeń dobry, pilny, do nauki zawzięty, pociera czoło i powiódłszy oczyma po towarzyszach, przemawia:
2288 2289 2290— Tak, jutro!… — powtarzają inni.
2291 2292Drażni to Kozłowskiego. Jego żywy temperament nie znosi wszelkiej płaczliwości.
2293— Cóż to? — woła głosem rześkim, z ławki się zrywając — czyśmy tu przyszli na rekolekcje? — Czy to jutro koniec świata?…
2294 2295— Opuszczamy szkołę na zawsze…
2296— Rozstajemy się — może już się więcej nie zobaczymy…
2297— Ha — wykrzykuje Kozioł — jeśli to wam humory zakwasza, można temu zaradzić.
2298 2299— Zostańcie wszyscy na drugi rok w piątej klasie!
2300Za dobrą radę Kozioł dostaje w głowę ogryzkiem jabłka.
2301Po krótkim zamieszaniu zabiera głos najpoważniejszy w tym gronie — Ossowski.
2302— Zebraliśmy się tu — mówi — ażeby opowiedzieć sobie wzajemnie: co każdy z nas zamierza czynić po otrzymaniu patentu. Trzeba więc, żeby Kozły przestały brykać i żeby zrobiło się trochę spokojniej.
2303— Racja. Niech Kozioł schowa rogi.
2304— Będziemy mówili kolejno, jak siedzimy.
2305 2306Ambicja, BiedaOssowski przesuwa rękę po czole.
2307— Znacie mnie dobrze — przemawia głosem smutnym. — Wiecie, że rwę się do nauki, jak — koń do żłobu. Ale cóż, kiedy tego konia przytrzymuje w miejscu — uzda…
2308 2309— Mocna, twarda uzda, której ani zerwać, ani zębami przegryźć nie można.
2310— Osa, mów wyraźniej. Jakaż to uzda?
2311Pieniądz, Bieda— Bieda.
2312Sprężycki przypatruje się koledze szeroko otwartymi oczyma. Jest oczytany, posiada dużo wiadomości, ogarnia myślą szerokie horyzonty — ale o życiu praktycznym ma pojęcie tak słabe, jak dziecko. Wygląda też dziecinnie i najmłodszy z całego grona, odbija rażąco od swych kolegów, wyrostków, którym wąsy już się sypią.
2313— Czy to znaczy, że nie masz pieniędzy? — pyta naiwnie.
2314 2315— To poproś swego ojca, żeby ci dał…
2316— Ba! Kiedy mój ojciec także nie ma!
2317Sprężycki milknie. W głowie nie może mu się pomieścić, żeby mogli być na świecie ojcowie, nie mający pieniędzy.
2318— Cóż więc postanowiłeś? — pytają Ossowskiego koledzy.
2319— Będę przez kilka lat uczył cudze dzieciaki i grosz do grosza ciułał. A gdy uzbieram potrzebny „fundusz”, wstąpię do gimnazjum — potem do uniwersytetu…
2320 2321— Wszystko mi jedno: lekarzem, adwokatem, urzędnikiem… Głównie chodzi mi o to żeby jak najwięcej umieć, wiedzieć!
2322Niewielkie oczy błyszczały mu ogniście na okrągłej, bladej twarzy. W kolegach budzi szacunek.
2323 2324Gruby Bonuś Smoliński, opędzając się Kozłowskiemu, który kłuje go w tłusty kark gałązką agrestu, pod pozorem, że muchy zeń opędza — przemawia wolno, z namysłem:
2325— Ja zostanę lekarzem… od zwierząt.
2326 2327— Nie śmiejcie się. To dobry kawałek chleba.
2328— Bonusiowi zawsze chodzi najbardziej o chleb…
2329 2330 2331— To ty będziesz „wytryniarz”? — krzywi się pociesznie Kozłowski.
2332 2333 2334Bonuś milczy i nadyma się, myśląc o odparowaniu ciosu. Wreszcie mruczy z powstrzymywanym, grzechoczącym mu w gardle, śmiechem:
2335— Sobie powinszuj, bo możesz mieć u mnie darmo poradę…
2336Tamtemu oczy się iskrzą… Aby zażegnać burzę, Ossowski woła:
2337 2338— Kozłowski! Kozłowski! — powtarzają inni.
2339Wołany odchrząkuje, brodą zabawnie porusza, oczyma strzela w prawo i w lewo…
2340— Mnie ciągnie do lasu… — oświadcza głosem poufnym i zęby wyszczerza.
2341— Jak zwyczajnie kozła… — zauważa jakiś dowcipniś.
2342— Głupiś, kochanku. Zwyczajnych kozłów do lasu nie puszczają, boby zniszczyły — a ja będę las siał, lasu pilnował, o lesie myślał. Będę leśniczym — rozumiesz? Najpierw leśniczym, a potem nadleśnym.
2343— Wiwat Kozioł nadleśny! — krzyczą chłopcy wesoło.
2344Ossowski śpieszy uciszyć wrzawę.
2345— Sitkiewicz ma głos — przypomina.
2346Sitkiewicz pociera brodę, na której dzięki długiemu skrobaniu scyzorykiem jeży się już jasna, rzadka szczecinka.
2347— To się wie, że mam głos — żartuje — przecieżem nie ryba[427].
2348— Gadaj: co będziesz robił, jak dostaniesz patent?
2349— Schowam go do kieszeni. Głupi daje, mądry bierze.
2350Sitkiewicz ma słabość do przysłów i „przygadawek”.
2351 2352— Pójdę na obiad. Człowiek jak głodny, to do niczego, a jak się naje, to by nic nie robił.
2353 2354— Powiedzże, Sitko, co myślisz zrobić ze sobą po skończeniu szkoły?
2355— Nic nie myślę. Albo ja głupi myśleć? Indyk myślał i głowę mu ucięli[428].
2356— Czy zamierzasz dalej się kształcić?
2357— Co to, to nie! Mam już tej nauki po dziurki w nosie. Niech moje wrogi uczą się! — niech tłumaczą Eutropiusza[429], Korneliusza[430], Owidiusza[431] i kują greckie „aorysty[432]”!
2358 2359 2360 2361— Zostanę jeometrą[433]. Raz kozie śmierć!
2362Wśród ogólnej wesołości Sitkiewicz milknie i zapala papierosa, prawdziwego papierosa w prawdziwej angielskiej bibułce.
2363Z kolei zabiera głos siedzący tuż za Sitkiewiczem — Bellon.
2364Dobry, szczery chłopiec, rumiany i okrągły, choć nie dość jeszcze rozdęty, żeby z „balonika” mógł zostać całym „balonem” — nic stanowczego powiedzieć o sobie nie umie. Ojciec jego ma garbarnię [434] — może syna weźmie do pomocy, aby go z czasem na czele fabryki postawić. Stryj znów jest artystą-malarzem — rad by siostrzeńca widzieć obok siebie w słonecznym przybytku sztuki. Skromny, potulny studencik zastosuje się w zupełności do tego, co ojciec i stryj, po wspólnej naradzie o jego losie postanowią.
2365 2366AmbicjaWłaszczuk jest synem rzemieślnika. Spojrzenie, razem zuchwałe i zawstydzone, żółtawa cera twarzy, mówią o życiu spędzonym w ciasnym, źle przewietrzanym warsztacie, wśród ludzi dobrych może, lecz nieokrzesanych.
2367Patent z pięciu klas jest ziszczeniem najśmielszych jego marzeń, szczytem, o którego zdobyciu ledwie odważał się myśleć. Uważałby za szaleńca tego, kto by posądzał go o pragnienia dalej sięgające.
2368— Idę do biura powiatu — oświadcza tonem głębokiego zadowolenia, z dumą niejaką zmieszanego.
2369 2370— Będę przepisywał urzędowe papiery.
2371Solenność, z jaką wymawia słowo „urzędowe”, jest wyższa nad wszystkie wyrazy.
2372Praktyczny Bonuś bada ciekawie kolegę.
2373 2374 2375 2376— Ale potem będę brał pięćdziesiąt złotych na miesiąc.
2377Na chłopcach, przywykłych liczyć na grosze, ”pięćdziesiąt złotych” czynią wrażenie niemałe. Kręcą głowami z podziwu.
2378— To jeszcze głupstwo… — uśmiecha się Właszczuk tryumfująco. — Naczelnik powiedział, że jak będę pilny, mogę dojść po kilku latach do — stu złotych…
2379Sto złotych!.. Zdumienie chłopców nie ma granic. Kto by przypuszczał, że ten niepozorny Właszczuk zdobędzie kiedyś takie bogactwo!
2380Po Właszczuku, zadziwia kolegów Petrykowski — w inny wszakże sposób. Chłopczyna spokojny, stateczny, nabożny, z przymkniętymi, jakby sennymi oczami, oznajmia cienkim, wątłym głosem, że o żadnej świeckiej „karierze” nie myśli, postanowił bowiem zostać — księdzem.
2381Spomiędzy pozostałych jedni wracają na wieś, pomagać ojcom w gospodarstwie, inni idą na praktykę gospodarską do obcych; jeden wyrusza do szkoły rolniczej; jeden jedzie do bogatego wuja, który ma losem jego pokierować.
2382Nie brak i takich, co mówią wręcz, że tymczasem o niczym nie myślą i myśleć nie chcą, że dość się w „sztubie[435]” napracowali, i przede wszystkim muszą — odpocząć.
2383Nie wszyscy, co kiedyś razem w szrankach stawali, razem dobiegli do mety. Wielu opóźniło się w drodze, wielu zbiło się z niej, straciło trop, na manowcach przepadło.
2384Wyjątek stanowił Dembowski. Brakło go w tym gronie, ale dlatego tylko, że już od roku uczęszczał do jednego z gimnazjów warszawskich.
2385Inni zawieruszyli się kędyś tak, że nawet ślad ich przepadł. Należeli do ich liczby przede wszystkim „artyści” klasowi: Konopka i Welinowicz.
2386Biedny „Hefajstos”, do czwartej klasy nawet nie dociągnąwszy — umarł.
2387Kataryniarz-Olszewski opuścił klasę trzecią (po dwuletnim w niej pobycie) z powodów nader poważnych. Przyszedł do przekonania, że szkoła jest areną zbyt szczupłą dla jego wielkich przemysłowo-handlowych zdolności.
2388Skokiem śmiałym, na jaki zdobywać się mogą tylko natury wyjątkowo energiczne, przerzucił się od razu z izby szkolnej na plac targowy, rozszerzając jednocześnie i zakres i rodzaj swych „operacji”. Od drobnego ptactwa przeniósł się do wielkich czworonogów, od gołębi do… wieprzów i rumaków i zasłynął wkrótce jako pierwszorzędny handlarz koni i nierogacizny.
2389„Pieś”, zdumiewający wszystkich świetnym apetytem i równie świetnie rozwijającą się tuszą, uwiązł w klasie czwartej. Mówili koledzy, że chciano przeciągnąć go do piątej „piecem” — okazał się wszakże na to za tłusty. Według powszechnego przekonania, „przejadł” on swą promocję; zachodziła zaś obawa, że „przeje” i patent.
2390Szczerze to martwiło jego przyjaciela Kozłowskiego — żadna jednak z gimnastycznych i pływackich sztuk ostatniego poradzić na to nie mogła.
2391…Wszyscy obecnie złożyli już swe wyznania, wszystkim nieobecnym poświęcono po kilka słów żartobliwych lub rzewnych — nagle przewodniczący zebraniu Ossowski zauważa:
2392 2393— To prawda — podejmują inni. — Gdzie on się podział?
2394— Sprężycki! Sprężycki! — rozległy się wołania.
2395Sprężycki oddalił się o kilkadziesiąt kroków od altany. Klęczy na skraju gęstego klombu i rozgarnąwszy liście, wpatruje się wytężonym wzrokiem w kwiat jakiś.
2396Usłyszawszy wołanie, odwraca się ruchem niechętnym.
2397— Czego chcecie? — odkrzykuje, z kolan nie wstając. — Nie przeszkadzajcie mi! Znalazłem rzadki, prześliczny okaz rośliny z rodziny motylkowatych — studiuję go…
2398Zebranie wybucha gniewem i oburzeniem. Delegowani: Sitkiewicz i Kozłowski wybiegają, biorą Sprężyckiego za ramiona i prawie przemocą wciągają pod rozłożyste gałęzie gruszy.
2399Ambicja, Nauka— Sprężycki! — przemawia „prezes” uroczyście — masz nam tu natychmiast powiedzieć: co czynić zamierzasz po skończeniu nauk?
2400— Po skończeniu nauk? — dziwi się tamten. — Cóż ja mogę dziś o tym wiedzieć? To rzeczy tak dalekie!…
2401— Nie tak bardzo. Jutro nauki kończysz.
2402— Jutro kończę nauki? Chybaście oszaleli! Ja dopiero je zacząłem.
2403 2404— Iiiii… taki patent. Dla mnie patentem będzie dopiero dyplom uniwersytecki. A i na tym jeszcze nie koniec!
2405— Pi, pi, pi… co mu to się roi!… — dziwi się Kozłowski.
2406— Kopernikiem chcesz zostać, czy co? — pyta drwiąco Właszczuk.
2407— Daj kurze grzędę, ona: wyżej siędę!… — wyjeżdża z przysłowiem Sitkiewicz.
2408Zaczynają podżartowywać z wielkiego zapału małego kolegi — przy czym zarysowywa[436] się już nieznacznie przepaść, mająca ich odtąd dzielić od niego.
2409Oni już cel swój osiągnęli, wchodzą w świat, do uczty życia zasiadają — z wyższością i prawie z politowaniem patrzą na najmłodszego, dziecinnie wyglądającego towarzysza, któremu się roją rzeczy tak dalekie i tak wysokie.
2410Jeden Ossowski właściwie rozumie i ocenia Sprężyckiego.
2411Przystępuje doń, rękę mu ściska…
2412— Zazdroszczę ci… — mówi smutno. — Ty możesz… szczęśliwy! Oby mi Bóg pozwolił spotkać się jeszcze z tobą!
2413Tymczasem, zbyt długo wytrzymywana powaga opuszcza nagle członków zebrania. Niebieskie mundurki zaczynają skakać, popychać się, dokazywać.
2414— Panie Pawlicki! — wołają na przechodzącego ogrodnika. — Jeszcze po garncu tego dobrego!
2415— A czy panowie studenci mają „dydki[437]”?…
2416— Oho!… Dziś moglibyśmy cały pański ogród zakupić!…
2417Po zjedzeniu owoców chłopcy porozumiewają się oczami i naraz, z tych wszystkich młodych, zdrowych, pełnych zapału piersi, wyrywa się pieśń chóralna:
2418
Dźwięcznej pieśni przysłuchują się wróble, zięby, czyżyki — przysłuchuje się jej także wsparty na motyce „Aleś” i po raz pierwszy w życiu spogląda ze smutkiem na swe bose stopy i ręce czarne od ziemi inspektowej…
Przypisy
epoka apuchtinowska — tzw. noc apuchtinowska, polityka rusyfikacji wprowadzona w Królestwie Polskim po upadku powstania styczniowego. Pomysłodawcą tej polityki był Aleksandr Apuchtin, rosyjski kurator warszawskiego okręgu szkolnego. [przypis edytorski]
Hurków, Hurkowych i Apuchtinów — Josif Władimirowicz Romejko-Hurko (1828–1902), feldmarszałek rosyjski, w latach 1883–1894 generalny gubernator warszawski, zaciekły rusyfikator (wprowadził jęz. rosyjski do sądów, urzędów i szkół); Aleksandr Lwowicz Apuchtin (1822–1904), rosyjski kurator warszawskiego okręgu szkolnego w latach 1879–1897, twórca zrusyfikowanego systemu szkolnictwa w Królestwie Polskim. [przypis edytorski]
sztubaki od Górskiego — uczniowie szkoły realnej założonej w 1877 w Warszawie przez pedagoga Wojciecha Górskiego (1849–1935). Od 1883 r. szkoła mieściła się przy ul. Hortensji, dziś ul. W. Górskiego. [przypis edytorski]
miasteczko — Wiktor Gomulicki opisuje tu Pułtusk, w którym spędził dzieciństwo. [przypis edytorski]
refermaci — własc. franciszkanie reformaci, odłam obserwancki (tj. ściślejszej reguły) w ramach Zakonu Braci Mniejszych; w Polsce od 1622. [przypis edytorski]
chała — bułka pszenna wypiekana przez Żydów na święta. Pochodzi od niej chałka, podłużna, słodka bułka z pszennego ciasta zaplecionego w warkocz. [przypis edytorski]
makagiga — ciastko z masy karmelowej, miodu i maku, z dodatkiem orzechów i migdałów. [przypis edytorski]
Mateusz Sarbiewski — Maciej Kazimierz Sarbiewski (1595–1640), jezuita, profesor Akademii Wileńskiej, nadworny kaznodzieja króla Władysława IV. Jeden z największych europejskich poetów barokowych. (W XVI w. imiona Maciej i Mateusz nie były jeszcze w polszczyźnie rozróżniane). [przypis edytorski]
Piotr Skarga — własc. Piotr Powęski herbu Pawęża (1536–1612), polski teolog, pisarz, jezuita, nadworny kaznodzieja Zygmunta III Wazy, pierwszy rektor Uniwersytetu Wileńskiego. [przypis edytorski]
Jakub Wujek (1541–1597) — pisarz religijny, jezuita; twórca przekładu Biblii napisanego renesansową polszczyzną oraz tłumacz Psałterza Dawidowego. [przypis edytorski]
ochmistrz (daw.) — urzędnik zarządzający dworem panującego lub magnata; opiekun dzieci na takim dworze. [przypis edytorski]
Narew — rzeka przepływająca przez północno-wschodnią Polskę, nad Narwią leży Pułtusk. [przypis edytorski]
Napoleon I — Napoleon Bonaparte (1769–1821), francuski wódz i mąż stanu, cesarz Francuzów 1804–1814 i 1815 oraz król Włoch 1805–1814; tu: genialny strateg i przywódca. [przypis edytorski]
koza — pomieszczenie, w którym zamykano niegrzecznych uczniów za karę; areszt. [przypis edytorski]
Kolos Rodyjski — jeden z siedmiu cudów świata starożytnego, olbrzymi posąg Heliosa na wyspie Rodos; wzniesiony z brązu 292–280 p.n.e. u wejścia do portu w celu upamiętnienia pomyślnej obrony miasta Rodos (304 p.n.e.) przed oblegającymi je wojskami Demetriosa I Poliorketesa, zniszczony 224 p.n.e. podczas trzęsienia ziemi. W czasach nowożytnych wyobrażano sobie, że posąg stał w rozkroku nad wejściem do portu, a statki przepływały pomiędzy jego nogami. [przypis edytorski]
sukmana — długie męskie okrycie wierzchnie z sukna lub wełny, dołem rozszerzane, dawniej powszechnie noszone przez chłopów. [przypis edytorski]
szylkret — masa rogowa otrzymywana ze skorupy żółwia podzwrotnikowego, z której wyrabia się grzebienie, guziki itp. [przypis edytorski]
tabakiereczka, zdr. od tabakierka — płaskie pudełko do przechowywania tabaki, tj. sproszkowanego aromatyzowanego tytoniu, używanego dawniej jako środek pobudzający do kichania. [przypis edytorski]
dyftong — połączenie dwóch samogłosek, z których jedna nie jest sylabotwórcza, np. au w wyrazie auto. [przypis edytorski]
Szabasiński — nauczyciel przekręca nazwisko Szabuńskiego tak, aby kojarzyło się z żydowskim świętem, zwanym szabas a. szabat. [przypis edytorski]
tabaka — sproszkowany aromatyzowany tytoń, używany dawniej jako środek pobudzający do kichania. [przypis edytorski]
piasecznica — naczynie na piasek, którym posypywano zapisany atramentem papier, żeby szybciej wysechł. [przypis edytorski]
Jupiter tonans (łac., mit. rzym.) — Grzmiący Jowisz; Jowisz to najwyższy z bogów rzymskiego panteonu, pan nieba, grzmotu i gromu. Jego atrybutem był piorun, z tego powodu czczono go pod imieniem Iupiter Fulgur (Ciskający błyskawicę) i Iupiter Tonans (Grzmiący). [przypis edytorski]
szkoły powiatowej P-kiej — Wiktor Gomulicki spędził dzieciństwo w Pułtusku i tam chodził do szkoły. Zapewne jednak chciał, aby jego opowiadania o szkole miały charakter bardziej uniwersalny, a nie tylko osobisty, i dlatego zaszyfrował w tekście Pułtuskiej jako P-kiej. [przypis edytorski]
siemię lniane — nasiona lnu zwyczajnego, działające na żołądek osłaniająco, łagodnie przeczyszczająco; zawierają duże ilości śluzu i oleju. [przypis edytorski]
hydropatia — wodolecznictwo, lecznicze wykorzystywanie fizycznych właściwości zwykłej wody o różnej temperaturze. [przypis edytorski]
zabacułem (gw.) — popr. forma 1os. lp cz.przesz.: zabaczyłem; zabaczyć (daw. reg.) — zapomnieć. [przypis edytorski]
katedra — tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
Kato — Katon Starszy, Marcus Porcius Cato, zwany Cenzorem (234–149 p.n.e.), rzymski mąż stanu, mówca i pisarz; zdolny wódz i administrator; obrońca starorzymskich cnót obywatelskich, znany z wielkiej surowości obyczajów i pracowitości. Zaciekły wróg Kartaginy i orędownik jej zniszczenia, doprowadził do wybuchu III wojny punickiej (149–146 p.n.e.); twórca prozy łacińskiej, autor ponad 150 mów, a także m.in. dziejów Rzymu Origines i pracy O gospodarstwie wiejskim. [przypis edytorski]
Rzesza Niemiecka — historyczne określenie państwa niemieckiego; I Rzesza (Stara Rzesza) istniała w latach 962–1806, było to historyczne państwo niemieckie (od 1474 Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego), którego władcy nawiązywali do tradycji starożytnych cesarzy rzymskich; II Rzesza funkcjonowała 1871–1918 i stanowiła federalne, konstytucyjne cesarstwo niemieckie pod panowaniem Hohenzollernów; III Rzeszą nazywane były w propagandzie Niemcy hitlerowskie 1933–45. [przypis edytorski]
Otto von Bismarck (1815–1898) hrabia Bismarck-Schönhausen (od 1865), książę (od 1871), prusko-niemiecki mąż stanu. Od 1862 r. premier i minister spraw zagranicznych państwa pruskiego, doprowadził do zjednoczenia Niemiec z królem Prus na czele jako cesarzem niemieckim; w 1871 r. Bismarck został I kanclerzem Rzeszy Niemieckiej. Zręczny dyplomata i inicjator trzech wojen zaborczych, zyskał silną pozycję na arenie międzynarodowej. [przypis edytorski]
prawidła — ogólne przepisy obowiązujące w jakiejś dziedzinie, normujące jakieś czynności. [przypis edytorski]
palant — gra, w której uczestnicy podzieleni na dwie drużyny podbijają kijem małą piłkę gumową. [przypis edytorski]
ekstra, własc. ekstrameta (daw.) — gra w piłkę studentów i żaków, podobna do dzisiejszego baseballu. [przypis edytorski]
kepi — sztywna czapka wojskowa lub uczniowska w kształcie ściętego stożka, z czworokątnym daszkiem. [przypis edytorski]
ciarka — tu: owoc tarniny, ciernistego krzewu o białych kwiatach i granatowych owocach o cierpkim smaku. [przypis edytorski]
garnitur — tu: zestaw przedmiotów służących do jednego celu i stanowiących pewną całość. [przypis edytorski]
hebel — strug, narzędzie stolarskie służące do wyrównywania i wygładzania powierzchni drewna. [przypis edytorski]
winkielak (przest.) — kątownik, przyrząd stalowy w kształcie kąta prostego, używany do konstrukcji budowlanych lub okuć stolarskich. [przypis edytorski]
pion — ciężarek zawieszony na sznurku, służący do wyznaczania kierunku pionowego. [przypis edytorski]
bankajz — żelazny hak wbijany w ścianę, używany w robotach blacharskich, kowalskich i ślusarskich, wiążący z sobą inne elementy konstrukcji w sposób uniemożliwiający ich przesunięcie lub obrót. [przypis edytorski]
lampka olejna — lampa, w której światło daje spalany olej lub oliwa; znana już w starożytności. [przypis edytorski]
kupczyć — czynić przedmiotem handlu rzeczy, które nie powinny być źródłem materialnego zysku. [przypis edytorski]
Hefajstos (mit. gr.) — bóg ognia i kowalstwa, opiekun rękodzielników; kulawy syn Zeusa i Hery; mąż Afrodyty i Charis, wyobrażany z młotem lub obcęgami w rękach; w mit. rzym. Wulkan. Hefajstos był kulawy, ponieważ kiedyś został zrzucony przez Herę lub Zeusa z Olimpu na wyspę Lemnos i złamał nogę. [przypis edytorski]
kwarta — dawna miara ciał płynnych i sypkich, około 1 litra; też: naczynie o takiej pojemności. [przypis edytorski]
ulęgałka — dzikie gruszki, drobne i zielone, nadają się do jedzenia dopiero, kiedy zaczynają ulęgać się, czyli gnić. [przypis edytorski]
katedra — tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
geszefciarz (daw., z niem. Geschäft: interes) — człowiek zajmujący się drobnymi interesami. [przypis edytorski]
katedra — tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
litografia — technika graficzna polegająca na wykonaniu rysunku tłustą kredką, farbą lub tuszem na płycie kamiennej, pokryciu go farbą drukarską i odbiciu na papierze; też: odbitka wykonana tą techniką. [przypis edytorski]
Towarzystwo Warszawskie Przyjaciół Nauk — towarzystwo naukowe ogólne działające w latach 1800–1832 w Warszawie. Służyło pracą naukową polskim interesom narodowym (zwłaszcza zachowaniu polskości), rozwojowi gospodarczemu kraju; głównym ideologiem był Stanisław Staszic (uczony, działacz i pisarz polityczny i gospodarczy); po powstaniu listopadowym 1830–1831 rozwiązane przez władze rosyjskie; prace TPN kontynuowało założone w r. 1907 Towarzystwo Naukowe Warszawskie. [przypis edytorski]
Wergiliusz — Publius Vergilius Maro (70–19 p.n.e.), poeta rzymski. Autor Eneidy, eposu narodowego Rzymian. [przypis edytorski]
sążeń (daw.) — jednostka długości, równa szerokości rozpostartych ramion dorosłego mężczyzny, tj. niecałe 2 m. [przypis edytorski]
elegijny — związany z elegią, utworem lirycznym o tematyce żałobnej, pożegnalnej. [przypis edytorski]
Ignacy Krasicki herbu Rogala (1735–1801) — poeta i powieściopisarz, najwybitniejszy pisarz polskiego oświecenia (nazywany „księciem poetów polskich”); biskup warmiński, arcybiskup gnieźnieński. [przypis edytorski]
Adam Stanisław Naruszewicz herbu Wadwicz (1733–1796) — poeta, publicysta, historyk, jezuita, biskup smoleński i łucki; współpracownik i nadworny poeta króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. [przypis edytorski]
Franciszek Dionizy Kniaźnin (1749 a. 1750–1807) — poeta oświeceniowy. Pisał wiersze patriotyczne, religijne, ody, sielanki, erotyki, bajki i dramaty. [przypis edytorski]
Franciszek Karpiński herbu Korab (1741–1825) — polski poeta epoki oświecenia, twórca i główny przedstawiciel nurtu sentymentalnego w polskiej liryce. [przypis edytorski]
Ludwik Osiński (1775–1838) — pisarz i krytyk literacki, dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie, profesor literatury na Uniwersytecie Warszawskim; wybitny przedstawiciel klasycyzmu postanisławowskiego; przetłumaczył na język polski wiele utworów scenicznych. [przypis edytorski]
Franciszek Ksawery Dmochowski (1762–1808) — poeta, krytyk literacki i publicysta; działacz tzw. jakobinów polskich w powstaniu kościuszkowskim 1794 r.; sekretarz Towarzystwa Przyjaciół Nauk; autor Sztuki rymotwórczej (adaptacji poematu N. Boileau), pierwszy polski tłumacz Iliady, współautor O ustanowieniu i upadku Konstytucji 3 Maja. [przypis edytorski]
Myszeida — poemat heroikomiczny Ignacego Krasickiego o wojnie kotów z wojskami szczurzo-mysimi, z udziałem ludzi (Popiel i jego córka Duchna stoją po stronie kotów); poemat heroikomiczny — utwór literacki, opierający się na połączeniu podniosłego stylu wypowiedzi z błahą, przyziemną tematyką, co tworzy efekt komiczny. [przypis edytorski]
Zdrajco! z twardej Taurów wygryzłeś się skały, A Hitrzańskie tygrzyce pierś ci podawały!… — fragment Eneidy, rzymskiej epopei narodowej autorstwa Wergiliusza, stanowiącej opis wędrówki Eneasza od wyjścia z Troi do osiedlenia się w Lacjum w Italii. [przypis edytorski]
aleksandryn — forma wierszowa, w której szósta sylaba wersu i szósta sylaba po średniówce stanowią ostatnie sylaby akcentowane półwersów; dodatkowym wymogiem w pisaniu aleksandrynem bywa zgodność z formą heksametru jambicznego. Aleksandrynem pisze się utwory o charakterze heroicznym, np. tragedie czy epopeje. [przypis edytorski]
piec niepolewany — piec zbudowany z cegieł lub gliny, bez ozdoby emaliowanych kafli, skromny, ubogi. [przypis edytorski]
Iliada — epopeja opiewająca wojnę Achajów (Greków) z Ilionem (Troją), jej autorstwo przypisuje się Homerowi (VIII w. p.n.e.). [przypis edytorski]
spichrz — budynek przeznaczony do składania i przechowywania zapasów zboża. [przypis edytorski]
Tysiąc i jedna noc, własc. Baśnie z tysiąca i jednej nocy — zbiór około 300 baśni i anegdot zamkniętych w kompozycyjną ramę legendy o sułtanie Szachrijarze i jego żonie Szeherezadzie, która co noc opowiadała małżonkowi jakąś historię, aby uniknąć niezasłużonej kary śmierci. Baśnie pochodzą z IX–X w. i są osnute na dawnych podaniach arabskich, legendach staroindyjskich, epopejach perskich i przypowieściach babilońsko-asyryjskich. [przypis edytorski]
Konrad Wallenrod — powieść historyczna z dziejów litewskich i pruskich, powieść poetycka napisana przez Adama Mickiewicza na zesłaniu w Petersburgu między rokiem 1824 a 1828, wydana w lutym 1828; jeden z najbardziej znanych poematów polskiego romantyzmu. [przypis edytorski]
Dziady — cykl dramatów romantycznych Adama Mickiewicza, na który składają się trzy luźno powiązane części, kolejno II, IV i III, oraz nieukończona część I (Dziady. Widowisko). W utworze znajdują się liczne wątki autobiograficzne, zawarte są w nim idee romantyzmu, także polskiego, związanego z walką narodowowyzwoleńczą z rosyjskim zaborcą. [przypis edytorski]
ekstrameta (daw.) — gra w piłkę studentów i żaków, podobna do dzisiejszego baseballu. [przypis edytorski]
Dawid i Goliat — postaci biblijne; Dawid, król izraelski od ok. 1010 p.n.e., w pojedynku pokonał Goliata, olbrzymiego filistyńskiego wojownika, wyrzuconym z procy kamieniem. [przypis edytorski]
Mojżesz (ok. XIII w. p.n.e.) — prorok biblijny, według Księgi Wyjścia wyprowadził 12 plemion Izraelitów z niewoli egipskiej. Chłopiec żydowski wychowany na dworze faraona egipskiego, doznał objawienia: Bóg przemówił do niego pod postacią krzewu gorejącego. Mojżesz został przywódcą izraelskim i poprowadził swój lud przez Morze Czerwone i pustynię Synaj w poszukiwaniu Kaananu, Ziemi Obiecanej. Na górze Synaj Bóg podyktował mu dziesięć przykazań, ale tablice z przykazaniami Mojżesz potłukł o złotego cielca, do którego zaczęli się modlić Izraelici podczas nieobecności przywódcy. [przypis edytorski]
król Salomon (ok. 1000-931 p.n.e.) — postać biblijna, król Izraela, żyjący znacznie później niż Mojżesz. [przypis edytorski]
Filistyńczyk — członek plemienia zamieszkującego w starożytności tereny południowego wybrzeża Kanaanu położone na zachód od Judei. W Biblii Filistyńczycy opisywani są jako jeden z głównych wrogów starożytnych Izraelitów. [przypis edytorski]
reguła trzech (mat.) — reguła, według której z danej proporcji a/b = c/d można obliczyć jeden z wyrazów (tzw. czwartą proporcjonalną), gdy pozostałe trzy są dane; np. b = ad/c. [przypis edytorski]
kariatyda — podpora architektoniczna w kształcie postaci kobiecej dźwigającej na głowie belkowanie, balkon itp. [przypis edytorski]
Talmud (z hebr. talmud: nauka) — religijna księga żydowska, zbiór tradycyjnego prawa judaizmu, początkowo przekazywanego ustnie, komentującego Stary Testament i przystosowującego jego przekaz do zmieniających się czasów; Talmud stał się, obok Biblii hebrajskiej, podstawą judaizmu. [przypis edytorski]
Samson — postać biblijna, legendarny bohater wojen Izraelitów z Filistynami; obdarzony przez Boga niezwykłą siłą, utracił ją po obcięciu mu włosów przez kochankę, Dalilę; oślepiony przez wrogów, zginął wraz z nimi, w świątyni Dagona w Gazie, gdy obalił podtrzymujące ją słupy. [przypis edytorski]
Herkules (mit. gr.) — heros grecki; syn Zeusa i Alkmeny, mąż Dejaniry; słynny z 12 prac. [przypis edytorski]
Pilades (mit. gr.) — syn Strofiosa, króla Fokidy. Znany z wielkiej przyjaźni ze swoim kuzynem Orestesem, któremu pomógł w zemście na zabójcach jego ojca, Agamemnona. [przypis edytorski]
Orestes (mit. gr.) — syn Agamemnona i Klitajmestry, król Myken. Zgodnie z nakazem Apollina pomścił śmierć swojego ojca, zabijając swoją matkę i jej kochanka. Za to był ścigany przez Erynie, boginie zemsty, jako matkobójca. [przypis edytorski]
szkoły P-kiej — Wiktor Gomulicki spędził dzieciństwo w Pułtusku i tam chodził do szkoły. Zapewne jednak chciał, aby jego opowiadania o szkole miały charakter bardziej uniwersalny, a nie tylko osobisty, i dlatego zaszyfrował w tekście Pułtuskiej jako P-kiej. [przypis edytorski]
od czasów jezuickich — w latach 1565–1773 duża część szkół w Polsce była prowadzona przez zakon jezuitów. Po 1773 r. zakon jezuitów w Polsce skasowano, a szkoły przejęła Komisja Edukacji Narodowej. [przypis edytorski]
Kato — Katon Starszy, Marcus Porcius Cato, zwany Cenzorem (234–149 p.n.e.), rzymski mąż stanu, mówca i pisarz; zdolny wódz i administrator; obrońca starorzymskich cnót obywatelskich, znany z wielkiej surowości obyczajów i pracowitości. [przypis edytorski]
cheder — żydowska szkoła elementarna o charakterze religijnym, przeznaczona dla chłopców. [przypis edytorski]
Fedrus, własc. Phaedrus (15 p.n.e.–50 r. n.e.) — bajkopisarz rzymski; wyzwoleniec; tłumacz i naśladowca Ezopa, twórca bajki jako odrębnego gatunku literackiego w literaturze łac. [przypis edytorski]
Ad rivum eundem Lupus et Agnus venerant (łac.) — Nad ten sam potok przyszli Wilk i Baranek… [przypis edytorski]
pomada — środek kosmetyczny do smarowania włosów dla nadania im połysku i miękkości. [przypis edytorski]
trociczka — pręcik lub stożek wykonany z wonnej masy, używany jako kadzidło. [przypis edytorski]
corpus delicti (łac.) — dowód przestępstwa; tu B. lm corpora delicti: dowody przestępstwa. [przypis edytorski]
tercjarka — kobieta należąca do tercjarstwa, organizacji w kościele katolickim zrzeszającej osoby świeckie, związanej z określonym zakonem. [przypis edytorski]
Aleksander Dumas ojciec (1802–1870) — pisarz francuski; autor licznych, barwnych powieści historyczno-przygodowych (Trzej muszkieterowie, Hrabia Monte Christo, Królowa Margot) oraz dramatów (Antony). [przypis edytorski]
Eugeniusz Sue (1804–1857) — pisarz francuski; autor bardzo popularnych sensacyjnych powieści z życia najuboższej ludności Paryża (Tajemnice Paryża, Żyd wieczny tułacz), które wywarły wpływ na nastroje polityczne w przededniu rewolucji 1848. [przypis edytorski]
Paweł de Kock (1793–1871) — pisarz francuski; twórca licznych, popularnych powieści (Pani Tapin), także melodramatów i wodewilów. [przypis edytorski]
Pijmy zdrowie Mickiewicza! — fragment pieśni filaretów, tajnego stowarzyszenia patriotycznego młodzieży wileńskiej, założonego przez studentów i absolwentów Uniwersytetu Wileńskiego. [przypis edytorski]
kozak — na terenach dawnej Rzeczypospolitej, Rosji i Turcji: żołnierz lekkiej jazdy. [przypis edytorski]
wieniec wawrzynowy — wieniec laurowy; u starożytnych Greków i Rzymian: wieniec z liści wawrzynu, przyznawany zwycięzcom, artystom, uczonym. [przypis edytorski]
bosak — długi drąg zakończony metalowym hakiem i ostrzem używany jako narzędzie ratownicze w czasie pożaru oraz do wyławiania rzeczy zatopionych w wodzie. [przypis edytorski]
felczer — osoba ze średnim wykształceniem medycznym, mająca uprawnienia do wykonywania prostych zabiegów medycznych. [przypis edytorski]
katedra — tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
Korneliusz — prawdopodobnie Cornelius Nepos (ok. 100–24 p.n.e.), rzymski historyk, przyjaciel i biograf Cycerona (106–43 p.n.e.). Nazwisko Cornelius było popularne w starożytnym Rzymie, nosił je również historyk Tacyt (Publius Cornelius Tacitus, ok. 55-120 n.e.) i in. [przypis edytorski]
Owidiusz — Publius Ovidius Naso (43 p.n.e.–17 a. 18 r. n.e.), jeden z największych poetów rzymskich, twórca licznych elegii o tematyce miłosnej, Ars amatoria (Sztuka kochania) i poematu epickiego Metamorfozy (Przemiany). [przypis edytorski]
Wergiliusz — Publius Vergilius Maro (70–19 p.n.e.), poeta rzymski epoki augustiańskiej, autor Eneidy, eposu narodowego Rzymian. [przypis edytorski]
jednozgodnie, choć różnogłośnie — jednomyślnie, ale wieloma różnymi głosami (każdy na swój sposób i we własnym imieniu). [przypis edytorski]
Stanisław Trembecki herbu Prus (1739–1812) — poeta, szambelan królewski, członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk, współtwórca klasycyzmu stanisławowskiego; pisał bajki, wiersze libertyńskie, poematy opisowe (np. Powązki, Sofiówka), stworzył komedię Syn marnotrawny według Woltera. [przypis edytorski]
welin — luksusowy papier, cienki i gładki a. skóra cielęca, dokładnie wyprawiona, używana dawniej do pisania lub druku. [przypis edytorski]
Pan Tadeusz — Pan Tadeusz, czyli Ostatni zajazd na Litwie. Historia szlachecka z roku 1811 i 1812 we dwunastu księgach wierszem, poemat Adama Mickiewicza wydany w 1834 w Paryżu; polska epopeja narodowa. [przypis edytorski]
na poczcie — poczta stanowiła w XIX w. przystanek dla dyliżansów pocztowych, gdzie można było wypocząć w drodze, zjeść coś, nakarmić lub zmienić konie. Dyliżanse przewoziły podróżnych, ładunki i listy. [przypis edytorski]
Władysław Syrokomla — własc. Ludwik Kondratowicz herbu Syrokomla, (1823–1862), polski poeta i tłumacz epoki romantyzmu. [przypis edytorski]
Johann Wolfgang von Goethe (1749–1832) — niemiecki poeta okresu romantyzmu, dramaturg, prozaik, polityk. [przypis edytorski]
Szekspir, własc. William Shakespeare (1564–1616) — angielski dramatopisarz, poeta i aktor. Uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy literatury angielskiej oraz reformatorów teatru. [przypis edytorski]
Hamlet, Król Lir, Ryszard Trzeci — dramaty napisane przez Szekspira, a jednocześnie: tytułowi bohaterowie tych dzieł. [przypis edytorski]
ekstrapoczta (daw.) — specjalna bryczka pocztowa jadąca szybciej niż zwykła. [przypis edytorski]
szambelan — wysoki urzędnik dworski w służbie osobistej króla lub księcia; później godność tytularna. [przypis edytorski]
Es war einmal ein König, der hatte einen grossen Floh (niem.) — „Był sobie raz król, który miał dużą pchłę…” wiersz Johanna Wolfganga Goethego. [przypis edytorski]
wojny krzyżowe — trwające od końca XI do XIII wieku wojny na terenie Palestyny mające na celu obronę wartości chrześcijańskich i obronę przed muzułmanami miejsc z chrześcijaństwem związanych. [przypis edytorski]
Rinaldo Rinaldini — powieść niemieckiego pisarza Christiana Augusta Vulpiusa (1762–1827), której głównym bohaterem jest herszt rozbójników Rinaldo Rinaldini. [przypis edytorski]
kostusia (pot.) — kostucha, śmierć wyobrażana jako kościotrup w białych szatach z kosą. [przypis edytorski]
kapiszon — niewielka ilość materiału wybuchowego okryta papierkiem, służąca do strzelania z zabawkowych pistoletów. [przypis edytorski]
oskard — narzędzie podobne do kilofa o jednym ostrzu spiczastym i ostrym, a drugim spłaszczonym, używany głównie w górnictwie i budownictwie. [przypis edytorski]
Trzej Muszkieterowie, Hrabia Monte-Chrisito, Królowa Margot — powieści napisane przez Aleksandra Dumasa, ojca. [przypis edytorski]
konsylium — narada kilku lekarzy w celu rozpoznania choroby i ustalenia sposobu jej leczenia. [przypis edytorski]
konie ekstrapocztowe — specjalna bryczka pocztowa jadąca szybciej niż zwykła. Poczta przewoziła w XIX w. nie tylko przesyłki, ale i pasażerów. [przypis edytorski]
homeopata — lekarz stosujący homeopatię, czyli metodę leczenia opierającą się na założeniu, że ten sam czynnik, który szkodzi organizmowi, może być lekiem, jeśli używa się go w minimalnych dawkach. [przypis edytorski]
biret — kwadratowa lub okrągła, sztywna czapeczka bez daszka, używana dziś jako część oficjalnego stroju duchownych, przedstawicieli sądownictwa, senatu uniwersyteckiego, profesury. [przypis edytorski]
Owidiusz — Publius Ovidius Naso (43 p.n.e.–17 a. 18 r. n.e.), jeden z największych poetów rzymskich, twórca licznych elegii o tematyce miłosnej, Ars amatoria (Sztuka kochania) i poematu epickiego Metamorfozy (Przemiany). [przypis edytorski]
Korneliusz Nepos a. Cornelius Nepos (ok. 100–24 p.n.e.) — rzymski historyk, przyjaciel i biograf Cycerona (106–43 p.n.e.). [przypis edytorski]
kampania 1812 — jedna z wojen Napoleona Bonaparte wymierzona przeciwko koalicjom europejskich mocarstw, inwazja na Rosję. [przypis edytorski]
matador — główny uczestnik corridy, zadający bykowi śmiertelny cios szpadą; tu żart.: ważna osoba. [przypis edytorski]
nowicjat — przygotowanie kandydatów do zakonu; też: okres rocznej próby w zakonie. [przypis edytorski]
brewiarz — księga zawierająca zbiór modlitw (głównie psalmów) na każdy dzień roku kościelnego, odmawianych obowiązkowo przez duchownych katolickich. [przypis edytorski]
poślad — gorszy gatunek ziarna zbóż lub nasiona innych roślin, używane jako pasza. [przypis edytorski]
pauper (łac: ubogi, biedak) — w średniowieczu: ubogi uczeń utrzymujący się z posług lub jałmużny. [przypis edytorski]
Kuracja mleczna profesora Jastrebowa — Rozdział niniejszy nie został zamieszczony w pierwszych dwóch wydaniach, ponieważ w swoim czasie został wykreślony przez cenzurę rosyjską. [Przyp. wyd.]. [przypis redakcyjny]
Chaosa bytnost' dowremiennu iz biezdn Ty wiecznosti wozzwał — fragment ody Bóg Gawriły Dierżawina (1743–1816), poety rosyjskiego, przedstawiciela klasycyzmu. [przypis edytorski]
Boże caria chrani (ros.) — Boże chroń cara; rosyjski hymn państwowy w latach 1833-1917. [przypis edytorski]
katedra — tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
Dzierżawin — Gawriła Romanowicz Dierżawin (1743–1816), poeta rosyjski, przedstawiciel klasycyzmu, autor poematu Boh (Bóg). [przypis edytorski]
Michaił Wasiljewicz Łomonosow (1711–1765) — rosyjski przyrodnik, filolog i poeta, profesor i członek Petersburskiej Akademii Nauk. [przypis edytorski]
Gaspadyń fiesor (…) ona okropno trudnaja — Panie psorze, nie nauczyłem się tej lekcji, w żaden sposób nie mogłem się jej nauczyć. Dlaczego? Bo jest okropnie trudna. (Uczeń próbuje mówić po rosyjsku, nadając polskim wyrazom rosyjskie brzmienie i końcówki). [przypis edytorski]
kwatermistrz — oficer zajmujący się przygotowaniem kwater lub miejsca obozowania dla wojska. [przypis edytorski]
magistrat (daw.) — organ wykonawczy władz miejskich; też: siedziba tego organu. [przypis edytorski]
Chaosa bytnost' (…) iz wiekow wiecznosti wozzwał — chłopiec miesza tekst i gubi sens ody Dierżawina. [przypis edytorski]
Ja car! ja rab! ja czerw'! ja boh! (ros.) — Jestem królem - Jestem niewolnikiem - Jestem robakiem - Jestem Bogiem! [przypis edytorski]
oni są chore — pan profesor jest chory (gospodyni używa specyficznej formy grzecznościowej). [przypis edytorski]
szarawary — długie, bufiaste spodnie, marszczone w pasie i w kostkach, noszone na Wschodzie. [przypis edytorski]
palant — gra, w której uczestnicy, podzieleni na dwie drużyny, podbijają pałką małą piłkę gumową. [przypis edytorski]
ekstrameta (daw.) — gra w piłkę studentów i żaków, podobna do dzisiejszego baseballu. [przypis edytorski]
rapax, rapacis (łac.) — zachłanny, drapieżny, chciwy; tu forma lm rapaces: chciwi, drapieżni. [przypis edytorski]
róża sarońska — w symbolice biblijnej: piękny kwiat a. piękna kobieta; Saron (hebr. Szaron) — równina izraelska położona nad morzem Śródziemnym pomiędzy Karmelem a Jaffą, bardzo żyzna i bogata w wodę. [przypis edytorski]
świątynia Salomona — Świątynia Jerozolimska, budowla opisana w Biblii, zbudowana w IX w. p.n.e. w Jerozolimie, ostateczne zburzona przez Rzymian w 70 r. n.e. Wg przekazów biblijnych, świątynię wzniesiono na rozkaz legendarnego króla Salomona w miejscu, gdzie patriarcha Abraham miał złożyć ofiarę ze swojego syna, Izaaka. W świątyni tej przechowywano słynną Arkę Przymierza (skrzynię zawierającą tablice z przykazaniami) aż do zniszczenia budowli przez babilońskiego króla Nabuchodonozora II. Świątynia została następnie odbudowana w VI w. p.n.e., rozbudowana przez Heroda I Wielkiego (I w. p.n.e.) i zniszczona przez cesarza Tytusa (I w. n.e.). Za najstarszy fragment Świątyni Jerozolimskiej uchodzi tzw. Ściana Płaczu. [przypis edytorski]
spławić do Gdańska — dawna forma transportu towarów, tzw. flis; towary, głównie zboże (na specjalnie do tego przystosowanych statkach rzecznych, komięgach) lub drewno (przeważnie uformowane w tratwy) były spławiane rzekami do Gdańska i dalej drogą morską sprzedawane za granicę. [przypis edytorski]
cetnar — jednostka masy równa w dawnej Polsce ok. 100 kg (w Ameryce, Niemczech, Danii ok. 50 kg). [przypis edytorski]
panegiryk — utwór literacki wysławiający jakąś osobę, czyn, wydarzenie; okolicznościowa wypowiedź utrzymana w tym stylu, pełna zachwytu, pochlebstw. [przypis edytorski]
Madej — bajkowy zbój, bohater międzynarodowego motywu „Madejowe łoże”, włączanego w niektórych krajach do regionalnych legend o zbójnikach (np. w Polsce). [przypis edytorski]
pałka Madejowa — maczuga legendarnego zbója Madeja, którą zabił on wielu ludzi, a pod koniec życia, jako pokutnik, wbił w ziemię, gdzie ukorzeniła się i zakwitła jako cudowna jabłoń. [przypis edytorski]
Neron — Lucius Domitius Ahenobarbus, Nero Claudius Drusus Germanicus Caesar, (37–68 n.e.), cesarz rzymski od 54 r., (adoptowany przez cesarza Klaudiusza, po jego śmierci został cesarzem). Despotyczny władca, doprowadził do zabójstwa brata, matki i dwóch swoich żon, zmusił do samobójstwa Senekę Młodszego, filozofa, swego dawnego nauczyciela i doradcę. Jako pierwszy cesarz wszczął prześladowania chrześcijan. [przypis edytorski]
reskrypt (daw.) — pisemne rozporządzenie panującego lub zarządzenie władz wyższych. [przypis edytorski]
Pod Grochowem — bitwa pod Grochowem 26 kwietnia 1809 r., epizod wojny polsko-austriackiej. [przypis edytorski]
kirasjerzy (z fr. cuirassier: pancerny)— w XVII–XIX w. ciężka jazda uzbrojona w kirysy (zbroje osłaniające tułów), szpady i pistolety; używani do decydujących uderzeń w szyku zwartym; w Polsce istniał tylko jeden pułk tego typu, 14 Pułk Kirasjerów Księstwa Warszawskiego. [przypis edytorski]
chodził na Węgra — 15 marca 1848r. wybuchło powstanie węgierskie, stając się częścią Wiosny Ludów (serii zrywów rewolucyjnych i narodowych jakie miały miejsce w tamtym czasie w Europie). Rewolucję węgierską poparł polski rząd narodowy na emigracji, po stronie Węgier brali w niej udział także polscy generałowie: gen. Józef Bem, gen. Henryk Dembiński oraz utworzony przez gen. Józefa Wysockiego legion polski liczący ok. 3 tys. żołnierzy. Jednak w wspierającej Austrię przeciw Węgrom armii rosyjskiej także służyli Polacy, jednym z nich był gen. Romuald Traugutt, późniejszy dyktator powstania styczniowego. [przypis edytorski]
na Kaukazie ucierał się z Czeczeńcami — z początkiem XIX wieku na Kaukaz zaczęli trafiać polscy zesłańcy siłą wcielani do armii carskiej, prowadzącej w tym czasie wojnę na Kaukazie (1817–1864), która miała na celu podporządkowanie plemion kaukaskich Moskwie. [przypis edytorski]
rynsztok — płytki kanał wzdłuż ulicy, którym spływały nieczystości, zanim zbudowano podziemny system kanalizacji. [przypis edytorski]
katedra — tu: podwyższenie, na którym stoi stół dla nauczyciela; biurko nauczycielskie. [przypis edytorski]
Szwarcwald — „Czarny Las”, zrębowy masyw górski w południowo-zachodnich Niemczech. [przypis edytorski]
przecieżem nie ryba — nawiązanie do przysłowia dzieci i ryby głosu nie mają. [przypis edytorski]
Indyk myślał i głowę mu ucięli — nawiązanie do przysłowia indyk myślał o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli. [przypis edytorski]
Eutropiusz (320– po 387 n.e.) — historyk rzymski; autor zarysu dziejów Rzymu Brewiarium od założenia Miasta. [przypis edytorski]
Korneliusz — prawdopodobnie Cornelius Nepos (ok. 100–24 p.n.e.), rzymski historyk, przyjaciel i biograf Cycerona (106–43 p.n.e.). Nazwisko Cornelius było popularne w starożytnym Rzymie, nosił je również historyk Tacyt (Publius Cornelius Tacitus, ok. 55-120 n.e.) i in. [przypis edytorski]
Owidiusz — Publius Ovidius Naso (43 p.n.e.–17 a. 18 r. n.e.), jeden z największych poetów rzymskich, twórca licznych elegii o tematyce miłosnej, Ars amatoria (Sztuka kochania) i poematu epickiego Metamorfozy (Przemiany). [przypis edytorski]
aoryst — czas przeszły dokonany, występujący np. w języku greckim, staro-cerkiewno-słowiańskim i sanskrycie. [przypis edytorski]