Bożena Keff
Jasne, cholerny trupie
Jasne, kocham cię, cholerny trupie
— tak mi się powiedziało kiedyś kiedy wychodziłam z domu,
świeża, dzień lekki i słoneczny,
i skąd to „jasne”? Czy pytał mnie wtedy? Odpowiadam co jakiś czas, ciągle od 15 lat, choć nie wiem, jak właściwie miałabym mu wyznawać:
wypluć gumę do żucia, przykleić do obcasa, zsunąć kowbojski kapelusz i ciepło, rzeczowo powiedzieć: kocham cię, na początek mam 20 dolarów;
czy dopić truciznę i ciągnąc za sobą
tren ciężkiej sutej sukni
paść na dywan u jego stóp, łowiąc ostatni boski błysk jego eleganckich trzewików;
czy szarpnąć za łokieć w tangu i z przechyłu zionąć mu w twarz:
chcę pana pragnę pana;
czy skoczyć za nim z mostu i spadając śpiewać:
kocham cię! kocham kocham —
Może był tą połówką, której brak tak boli, może to nie on i nie ja a tylko możliwość, trop, pokrewieństwo,
bo i ja i on niby byliśmy osobno albo razem z innymi, ale każde samo
z tym pragnieniem despoty, prostaczka, dandysa
mieć niemożliwe,
niech koi koniecznością,
zmieniać świat swym spojrzeniem! Dostać ten diament! Więc on eksplodował z niepokoju i z poczucia pustki, choć był szalejącą, rozrastającą się dżunglą,
a ja i dziś myślę: Co? Mam tak stać i wyznawać miłość i okazywać żal i gubić się w domysłach i snuć refleksje?!
Tak się poddać, tak się dać wpasować w jakieś opowiastki, tak — powiedziałabym — zdradzić, choć oboje woleliśmy *pojęcie* zdrady niż wierności.
— O, nie! Niech będzie że to jakby oddźwięk, nawiedzenie, niech nie wiem, kto pierwszy uderzy w ten tam-tam żywa czy trup.
Nieważne. Jedna strona hipotezy nie żyje
lub tylko jedna żyje
już nie gadać nie gadać już
kochać