Stanisław Brzozowski Płomienie ISBN 978-83-288-5702-5 Tom pierwszy Przerzucając stare roczniki rosyjskich pism rewolucyjnych, napotkałem niedawno nazwisko Michała Kaniowskiego. Nie zdążyłem sobie jeszcze uprzytomnić, że jest mi ono dobrze znane, gdy już zarysowała się przede mną cieleśnie niemal ta do żadnej innej, kiedykolwiek widzianej przeze mnie, niepodobna twarz, o łysej głowie, dziwnym wyrazie oczu, wyzierających spod czerwonych, opuchłych, pozbawionych brwi i rzęs powiek. Pamiętam, że kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy — byłem wtedy dzieckiem — wydało mi się, że tak musi wyglądać człowiek odratowany spod gruzów palącego się domu. Przypuszczam, że to brak brwi i rzęs właśnie, co wyglądało, jak gdyby były opalone, doprowadził mnie do tego odczucia — wniosku. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ten dziwny, tajemniczy pan Michał, jak nazywali go wszyscy dorośli, jakby przez wspólną umowę, zniżając głos przy wypowiadaniu jego imienia, był na wpół odratowanym (ledwo, ledwo mógł się poruszać o swoich siłach) pogorzelcem. Zdaje się, że go zapytałem nawet raz o to, gdy mu podałem upuszczoną laskę, a on zaczął ze mną jakąś rozmowę. Widziałem, jak w bezrzęsych oczach pana Michała, które wyglądały tak dziwnie, że służba pomawiała go o dar urzekania — zamigotało coś, miał coś mówić, ale stryjenka Adela, w domu której gościliśmy, przywołała mnie. Pan Michał spojrzał na nią, uśmiechnął się i zagwizdał, zdarzało mu się to dość często. Słyszałem także, jak mruczał coś i mówił sam do siebie, chodząc po ulubionej swojej uliczce ogrodowej przed altaną i opierając się ciężko na lasce. W altanie tej spędzał całe dnie w fotelu z książką w ręku. Nie czytał jednak najczęściej, tylko myślał o czymś, patrząc gdzieś przed siebie ponad książkę. Widywałem go za to piszącego. W wspólnych rodzinnych zebraniach i wycieczkach nie brał żadnego udziału. Instynktem dziecka wyczułem we wszystkich dorosłych jakiś zabobonny, niepojęty lęk w stosunku do pana Michała. Furman Spirydion, z którym raz wybrałem się w sekrecie przed nauczycielem na nocny połów raków, roztoczył mi kilkoma słowami perspektywę tajemniczej grozy i potęgi. Siedzieliśmy nad wodą. Spirydion majstrował coś przy ognisku i według zwyczaju rozmawiał wpół sam z sobą, wpół ze mną. Przywykł mówić z końmi i nie był wybredny w wyborze słuchaczów. Opowiadał o stryju Walerym, o starym panu „Ochtawianie”. — Mądry pan był. Wszystko wiedział. Jak on powiedział: „śpieszyć z sianem”, to choćby była pogoda najjaśniejsza — pewny deszcz. Na chmurach się znał. Tylko popatrzy się — już wie, co z której. A konie jak lubił! Takich koni, jak u nas, w całej guberni nie było. Jak przyjdzie jarmark albo kontrachty kijowskie, panowie zewsząd do nas; bez pana Ochtawiana ani rusz. Nu, gdzie panu Walerkowi do niego. Pan jak pan, ale karakteru w sobie nie ma. Ni, gdzie już jemu! W tym roku, jak panowie w Polszcze bunt robili — znaczy polską wojnę, chłopakiem ja w tę porę był przy stajni. Zaczyna się po wsi gwałt. To da sio. „Pańszczyznę wrócą — mówią — albo znowu ziemię panom wezmą…” A panowie radzą, radzą… Co dzień najeżdża ktoś. A pan Ochtawian chodzi chmurny, brwi marszczy: „Nie będzie nic” — mówi. I nic. Sieje, orze, zbiera jak zawsze. Przyjechały raz oficyry z wojskiem, kozakami, popatrzali, popatrzali i pojechali — kłaniali się jeszcze. Silnego jenerała pan w Petersburgu krewnym miał… Ano cóż… Przyjechała i krewna panowa… Pani Florianowej siostra z detyną Olą… w żałobie. Męża jej gdzieś kozaki, a może i chłopi zabili… Blada taka, wysoka, w żałobie, nabożna pani… Uriadnik najechał i pyta: co, jak, jakim prawem niby ona mieszka, ale pan jemu takie słowo powiedział, że pojechał jak osmalony… A po wsi zaczynają ludzie różnie mówić… Tak i tak… Panów wiązać — powiada — kazano, a najwięcej Niczypor… chłop taki był, w sołdatach służył, strasznie chytra sztuka. Nic… co godzina, to gorzej: straszny krzyk. W karczmie siedzą… Dali do pana znać. Pani, matka ta Olesina, w krzyk: „Zabiją… zabiją…” — a pan nic. Konia siodłać każe… Podali mu konia. A nas strach wziął… pobiegł ja i Tychon — też młodzik wonczas był — osłaniać, żeby gdyby co. Ale jakby my jego osłonili! Podbiegli my do karczmy, aż mnie mrowie przeszło — pan, widzę, w sam tłum na koniu jedzie… A tam gwałt: Niczypor przewodzi, a gada, gada! Podjechał pan, z konia zsiadł, pierwszemu z brzegu potrzymać dał, a strachu w nim żadnego nie widać, ani mu ręka zadrży: jakby nie widział ani słyszał. Z konia, i w sam środek ludzi wszedł, prosto do Niczypora: a ludzie zamilkli i strach było patrzeć, a pan idzie śmiałym krokiem, podszedł do Niczypora i jak go chluśnie w twarz, a później pod brodę, a za szyję ściśnie: „Wiązać go — krzyczy — i do miasta odstawić; naród buntuje, za to my wszyscy odpowiemy. Wiązać i na podwody, a do isprawnika pismo dam”. I zaraz, kto z brzegu stał, wiązać się rzucił, a gdyby nie to, może by jeszcze tego wieczora pod dwór przyszli, kto z widłami, a kto z siekierą… Mądry pan był… karakter miał. Nu? gdzie panu Walerkowi! — A pan Michał? — zapytałem. Spirydion dziwnie ręką machnął; głową potrząsł, wreszcie przysiadł się bliżej i zaczął szeptać: — A o panu Michałku, chłopaczynko, pytać zakazano. I nie słyszeć o nim lepiej, i nie widzieć. Tak jakbyś go nie znał nigdy… Straszny on… On w Petersburgu samoho imperatora na śmierć sądził… Chował się on przed nimi, chował, ale oni wszędzie za nim: i koleje z nim rozsadzali, i pałac jego cesarski zapalili, i samego wreszcie bombą rozerwali. — Pan Michał… — zaszeptałem. — I nie pytaj… Siedzi on teraz, kaleka, i o lasce chodzi, a kto jeho znaje, szczo on myśli?… I jak jeho tutki szukali. Samoho pana Oktawiana w Kyjewie w tiurmie trzymali… A co pomogło: nic. Bo oni jak na niego sąd wydali, w tajemnym narodnym sądzie — to już jemu, petersburskiemu carowi, ani gwardia, ani armaty, ani złote lejbjegiery nie pomogły… I boją się ich oni, boją narodnych sędziów. On, niby pan Michałek, i kaleka, i chory, a isprawnik raz wraz najeżdża, a co z tego? Chto jeho dumkę tajemną znać może? Już koły on ani ojca siwej hołowuszki, ani panieneczki Oleńki nie pożałował, a i za siebie się nie uląkł, to chto jego zmoże. Choć ty i hosudar, i imperator w złoconym mundurze, już ciebie jemu ani ministry, ani jenerały, ani popy i cerkiewne dzwony nie wydrą, jeżeli on już tobie na tajemnym sądzie śmierć zapisał. I nie ma na to nijakiej siły. Ogień rzucał na twarz Spirydiona, na długie białe wąsy czerwone blaski i pochylony nade mną szeptał on: — Prawda w nim jest i dlatego nic przeciw niemu. Już on na duszę swoją krew przyjął, a nie za siebie, i zaciął się, i zamknął w sobie, i już ty jeho nie przemożesz… I chodzi on tu, chodzi, całkiem jak jastrząb w klatce: pazury mu połamali, skrzydła poobcinali, a on chodzi, chodzi i dumkę swoją samotną myśli. Po całych nocach światło u niego i siedzi on przed kominkiem albo po pokojach chodzi; a w oczy mu popatrz, strach, taka w nich siła jest. I nie daj Boże jemu co nie w porę zrobić, oczami samymi on ciebie zabije: duszę ci omami, z piersi wyjmie… Isprawnik najeżdża, pyta się, patrzeć każe, aby nie wyjechał gdzie, a sam się on jego boi… w oczy popatrzeć nie chce… Dziecinna fantazja pracowała. Baczniej jeszcze, niż dotąd, przyglądałem się panu Michałowi i zachowaniu się wobec niego wszystkich członków rodziny. Wydawało mi się ono coraz dziwniejsze. Czułem wyraźnie, że *boją* się oni wobec niego odezwać, roześmiać się. Widziałem, że nikt nie lubi go, przeciwnie, każdy ruch, każdy gest nacechowany był jakąś tajemną obawą dotknięcia się go. Doznawałem wrażenia, że boją się wszyscy istotnie jak gdyby samego spojrzenia pana Michała. I nie tylko spojrzenia. Stryjenka Adela, kiedy podawała mu szklankę herbaty albo podsuwała mu talerz, czyniła to tak jakoś dziwnie, jakby dźwigała jakieś rozpalone i piekące do żywego ciężary. Stryj Walery bladł, czerwienił się i jąkał się, kiedy pan Michał zapytał go o co. Jestem przekonany, że śmierć pana Michała, która nastąpiła jakoś niedługo po naszym wyjeździe, była dla wszystkich tych ludzi prawdziwym wyzwoleniem. Kiedyś w spiżarni, pomagając stryjence Adeli w ustawianiu konfitur, korzystając z jej rozgadania się, po wielu wahaniach się — czułem instynktownie, że każde pytanie dotyczące pana Michała wprawia stryjenkę i w ogóle starszych w zakłopotanie — zapytałem, czy to prawda, że pan Michał cesarza zabił. Stryjenka upuściła łyżkę, która potoczyła się z brzękiem… — Bój się Boga, serce, nie mów o tym, nie mów o tym, nie pytaj się; złapią cię, badać zaczną, skórę pasami zedrą… Odebrało mi to ochotę do dalszych pytań, ale stryjenka uspokoić się nie mogła. Kosztowało mnie dużo pracy wytłumaczenie, w jaki sposób doszedłem do tak niebezpiecznej wiadomości, gdyż nie chciałem zdradzić Spirydiona… Stryjenka kilkakrotnie jeszcze powtarzała o owym zdzieraniu skóry pasami. — I mówić o tym grzech: pan Bóg gniewa się strasznie. Kościołów nie uznają ani, straszna rzecz, w Boga nie wierzą; zamiast Boga, mówią, ma być eter, a człowiek jest tylko gadająca małpa. Wiedziałem już, że stosuje się to do przyjaciół pana Michała. Nabrał on w moich oczach jeszcze bardziej fantastycznego uroku. Wydawało mi się, że jest on jednym z tych tytanów, których tryumfujący Jowisz — z zapałem studiowałem wtedy mitologię — strącił z niebiosów i przywalił olbrzymimi ciężarami gór… Kiedy chodził po ogrodzie podczas zbliżającej się burzy, gdy stryjenka zamykała pospiesznie okna w całym domu, aby przeciąg piorunu nie wciągnął, a stryj Walery chował do szuflady biurka srebrny zegarek i klucze — upatrywałem w tej obojętności pana Michała na zwisające ponad głową gromy jakiś związek z jego niewiarą w Boga. Sama niewiara ta przedstawiała mi się w formie buntu i uporu: grzmij tam sobie, ile ci się podoba, a ja Ciebie nie uznaję. I starałem się odnaleźć w twarzy pana Michała ślad jakiejś walki i buntowniczej zaciekłości, ale była ona taka, jak zawsze: tak samo dziwnie nieruchoma, jakby zastygła. Raz jeden widziałem tylko uniesienie pana Michała. Podczas kolacji przyjechał ksiądz dziekan z sąsiedztwa i opowiadał o „cudownym ocaleniu” cesarza Aleksandra III (przy wymawianiu tych wyrazów uchylał birecika z głowy) z pociągu, który rozbił się. Mówił o tym długo i ciągle wracał; zauważyłem, że w ciągu opowiadania pan Michał raz i drugi zagwizdał, a kiedy wreszcie ksiądz wspomniał coś o tym, że prawdopodobnie był to wypadek, gdyż nie sądzi, aby i dziś byli jeszcze zbrodniarze tak zuchwali, pan Michał nagle na cały głos zwrócił się do Tychona, który kręcił się koło stołu: — Pomóż mi wstać, głowa mnie rozbolała od trajkotania tego starego osła. Wszyscy oniemieli; nigdy w życiu nie widziałem tak bezgranicznie zdumionej twarzy, jak wtedy księdza dziekana; napił on się pospiesznie gorącej herbaty i musiał się strasznie oparzyć, gdyż poczerwieniał, oczy mu na wierzch wyszły; stryj Walery pochylił się i zaczął mu coś szeptać. Dziekan kręcił głową z wielkiego zdumienia; niedawno przeniesiono go w te strony i prawdopodobnie pierwszy raz słyszał historię pana Michała. Na mnie zaś cały ten wypadek zrobił niezmiernie wielkie wrażenie. Fakt, że księdza, a więc osobę wszędzie i zawsze automatycznie już wystawiającą ręce do całowania i pojawiającą się w domu zwykle tylko w uroczystych wypadkach święconego, wesela, pogrzebu, można nazwać tak całkiem po prostu starym osłem, nabrał w moich oczach znaczenia całej rewolucji. Był to nieomal że większy akt zuchwalstwa, niż nie wierzyć w Boga i nie bać się jego piorunów nawet podczas burzy. Okaleczały, schorowany pan Michał stawał się istotą wprost mitologiczną. Wyjechaliśmy wkrótce z tych stron. Czas jakiś jeszcze wyobraźnia moja zajmowała się nieustannie osobą pana Michała. Stopniowo jednak brak absolutny związku pomiędzy tą postacią a całym składem i charakterem otaczającego mnie życia powlekał postać tę mgłą fantastyczną i oddalającą. Pan Michał stawał się czymś równie nietutejszym, wyczytanym, niepewnym, jak bohaterowie powieści Maine-Reide'a i Aimarda. Wiadomość o jego śmierci była ostatnim głosem o nim z realnego świata. Potem już nie wspominał o nim nikt, nikt się nim nie interesował. Sądzę, że właśnie brak wszelkiego związku pomiędzy panem Michałem a resztą mojego życia i powstającymi w nim zainteresowaniami sprawił, że wspomnienie o nim pozostało nietknięte, jak coś obcego, wtrąconego przez przypadek do mojej pamięci. Nie wiązało się z nim nic, żadna z myśli rozbudzonych przez rzeczywiste, otaczające mnie, współczesne mi życie nie nawiązywała się do tej nielicującej z niczym postaci. I w ten sposób przetrwała ona, zapomniana i przez to właśnie zmianom nie podległa. Wspominać, znaczy to wiązać treść przeżytą z wypadkami i wrażeniami nowego, obecnego życia. Wspomnienia nasze rosną i zmieniają się wraz z nami. Pamięć tylko pozornie utrwala, właściwie zaś przetwarza nieustannie: wydarzenie czy osoba, stanowiące przedmiot wspomnień, są jakby rdzeniem tylko, jakby trwałą osią zmieniających się nieustannie krystalizacji. Życie odrywa od nich atomy uczuć i myśli, zastępując je przez inne. Nasza przeszłość jest zawsze tylko teraźniejszością naszą. Wspomnienie o panu Michale było jakby kryształem, do innego świata należącym, żadne powinowactwo nie łączyło go z pozostałą treścią życia i myśli: tkwiło ono w mojej pamięci, niedostrzegane, na jej dnie, a myśli, uczucia przepływały nad nim, jak przepływają fale rzeki nad wbitym w piaszczyste łożysko złomem granitu. Rzecz dziwna — później nawet, kiedy już poznałem w rysach bardziej ścisłych charakter działalności Narodnej Woli, wiedza ta nie ożywiła wcale wspomnień o osobie pana Michała, nie zahaczyła o nie. Dopiero przypomnienie bezpośrednie wywołało pamięć o nim, pamięć całkiem konkretną, nieroztworzoną, nieprzepracowaną przez myśl zamkniętą w sobie, wyłącznie niemal cielesną. Życie duchowe osób znanych nam wytwarzamy sami z zasobów własnego swego duchowego życia. Ale pan Michał pozostawał poza obrębem moich metamorfoz. Toteż gdy przypadkowe zetknięcie odgarnęło fale ni troszczących się o niego myśli i uczuć, wynurzył się on spośród nich taki sam, jakim pogrążył go w nie przypadek pierwszego spotkania, świadomość moja i wszystkie jej zdobycze pozostała tak dalece obca temu wspomnieniu, że wysiłkiem woli tylko powiązać mogłem, i to powiązać całkiem zewnętrznie, to, co teoretycznie wiedziałem o narodowolcach, z tym konkretnym, przechowywanym bez zmian obrazem pana Michała. Zarysowywał się on przede mną tak samo bezwzględnie inny, nieznany, niezrozumiały i groźny, jaki ukazał się moim dziecinnym oczom: złom zastygłej lawy na kwiecistej, spokojnej łące, pośród lękliwych, oswojonych przez życie i przygarbionych przez nie ludzi — opalony przez pioruny, zwyciężony, lecz nieulękły, okaleczały, lecz nieugięty tytan. Spod opalonych powiek oczy jego wybiegały ponad nasze głowy gdzieś w kraj groźnych pobojowisk; wsłuchiwać się zdawał nieustannie, czy nie wstrząsa podziemny głuchy grom tym zaciszem lęku i małości, na którym wsparliśmy swoje życie. Teraz zrozumiałem już, dlaczego tak być musiało, dlaczego był on pośród nas całkowicie do innego świata należącym. Zapragnąłem wiedzieć o nim więcej… Tak nagle wystąpił on na tle mojej pamięci, chroniącej zjawiska nieznaczące nic i upokarzająco pozbawione treści, niby rdzawa plama, niby miecz czy szyszak niespodzianie wśród domowego rupiecia odkryty. Rodzina pana Michała była poniekąd i moją rodziną. To, co jednak różni jej pozostali przy życiu członkowie opowiadali mi o nim, było tylko różnorodnie załamanym w pojedynczych, niewspółmiernych z istotą zjawiska umysłach uczuciem przestrachu, obcości, niechęci. — Zruszczył się — mówili jedni — utracił grunt pod nogami, dla obcej, niezrozumiałej sprawy poświęcił ojca, rodzinę. Ambitny był i zarozumiały, chciał przewodzić, gardził wszystkim swojskim… I krew przelewał, krew: zabójstwo jest zawsze zabójstwem. — W Boga nie wierzył, siostrę swoją stryjeczną, Olesię, zgubił, z nim uciekła, „na wiarę” z nim „w komunie” żyła, sama prała, wodę nosiła, na fabryce podobno pracowała jak prosta robotnica. I zmarniała dziewczyna. A taka była piękna, taka słodka, taka wykształcona, dobra… I taka patriotka — opowiadała mi jedna z ciotek Oli, siwa jak gołąb staruszka — o wszystkim zapomniała i z nim poszła na nędzę, głód, poniewierkę. I dla kogo, po co? W Tule, podobno, pomiędzy robotnikami ją aresztowali… Ją — kasztelańską wnuczkę. Dziada Moskale na Syberii zamęczyli, a ona przecież tam poszła. A tak nienawidziła ich, tak się trzęsła i bladła, jak opowiadać jej było o Murawjewie, o Wilnie, o cytadeli, o Suworowie, o Pradze, Kilińskim. Niewiele więcej dowiedziałem się i od pana Walerego. — Pojechał na uniwersytet. W gimnazjum uczył się dobrze, przyjeżdżał, mówił różne rzeczy, tak jak to zwyczajnie młody na wakacjach. Nikt tam na to uwagi nie zwracał tak bardzo. Stryj tylko obruszał się i marszczył, kiedy mu nazwiskami jakichś tam liberałów, czy jak tam, rosyjskich sypał. Liberał — wiedzieliśmy dobrze, jaki jest Milutyn w Polsce liberalny. Liberał, a rządzi się, choć wie przecież, że to rozbój i kradzież; ale jemu już całkiem głowę zatumanili. Mówi jeszcze stryj albo ojciec mój: „Ty jego choć wodą kolońską smaruj, on zawsze dziegciem śmierdzi”, ale… Takiego ci nagadał, że życie niemiłe: i chłop ci zaraz jest, i wyzysk, i uciemiężenie szlacheckie. Stryj jeszcze: „Z rządem się chłopi zwąchali, powstańców wiązali, zabijali”. Ale nic. Tak się już w tym chamstwie rozkochał, że żadnych argumentów nie słuchał. I tak to już trwało z rok może. Już się nawet stryj nie cieszył, kiedy przyjeżdżał. Pojechał, znikł. Poszukiwano go; co kilka dni przez jakiś czas wpadali, otaczali dom, ogród: do góry nogami przewracali wszystko, tak go szukali. Stryja Oktawiana w więzieniu trzymali, myśleli — ukrywa, musi wiedzieć. Sam generał z Kijowa przyjeżdżał. „Pan jako ojciec musi wiedzieć. Pod pana wpływem”. Ale stryj tak grzecznie, jak to on umiał tylko, a spokojnie przerwał: „To ja właśnie cieszę się, że pana generała widzę, człowieka poważnego o dużym stanowisku, to pan może mi objaśnić zechce, dlaczego w szkole rządowej dzieci nasze wiarę tracą, dlaczego przesiąkają obcymi naszym narodowym tradycjom zasadami”. Generał próbował gniewem wykręcić się, ale nieswojo mu było; już potem dano stryjowi Oktawianowi pokój. Statysta on był, po najpierwszych salonach europejskich się obracał. W Hotelu Lambertowskim gościem bywał, Zygmunta Krasińskiego osobiście znał. I tak przeszło parę lat chyba. Aż tu nagle w jakąś noc — po cichu — zjawia się. Popłoch. Przez trzy dni wszyscy na palcach chodzili, odetchnąć głośniej nie śmiemy. Zamknęli się ze stryjem Oktawianem w gabinecie — zrazu cicho, półgłosem mówią, potem coraz głośniej. Nagle drzwi z trzaskiem się otworzyły — wypadł blady, do ogrodu wybiegł. Stryj dzwoni — wchodzę: blady jak ściana. Myśleliśmy — udar, odratowaliśmy jakoś. Przeszedł tydzień — nowina: Olesi nie ma. List zostawiła, że do Michałka idzie z nim razem „pracować”. Stryj Oktawian w parę dni osiwiał. Jego opiece powierzona, jego syn. Co powiedzieć? Dla niego dalsza nawet krewna. Ciotki Emilii, mojej matki siostry, córka. Ciotka Emilia za granicą wówczas była. Myślimy: zawiadamiać czy nie zawiadamiać? Może jeszcze odnajdzie się, opamięta się — wróci. Ale tu sama ciotka przyjeżdża — już wie. Do samej siebie niepodobna, trzęsie się, mówić nie może. Zamknęli się ze stryjem Oktawianem — płaczą. Kilka miesięcy tak ciotka przemęczyła się; przychodziły od Oli wiadomości, ale skąd, gdzie jest — nie wiadomo. Ciotka raz wybrała się do Kijowa. Ale jak tu szukać? Strach, aby policji na ślad nie naprowadzić. Po tygodniu wróciła przybita, zmieniona jeszcze bardziej. Jakoż wkrótce i umarła. Przeszło kilka miesięcy — znowu! Teraz Olesi szukają. Gdzie, jak, o co — nie wiadomo. W parę lat dopiero wiadomość przyszła: w więzieniu umarła. Ale gdzie, w jakim, nie pamiętam. Stryj Oktawian wtedy właśnie umierał. Męczył się, po całych nocach chodził, na głos gadał, płakał, włosy wydzierał, listy pisał do niego, do Michała, ale gdzie go szukać, gdzie posyłać. I umarł tak, i syna nie widział. Na chwilę przed śmiercią oczy otworzył, ręką zrobił ruch, jakby wołał — ja nachylam się, a on tylko wyszeptać zdołał: „Michaś”, błogosławiąc. Majątek przed śmiercią aktem sprzedażnym, notarialnym, mnie przekazał: „Znajdzie się może, czasy się zmienią — oddasz”. A jemu wprost zostawiać nie można było. Wyrokiem sądów wszelkich praw pozbawiony: cywilna śmierć. Zawiadomienie takie przychodziło. Przeszło parę lat, ani wieści. Nagle bęc… Jakoś o wiośnie, plucha była przeklęta, drogi rozchlapane — nie przejedziesz, wiadomości z miasta żadnej, ani listów, ani gazet: koni szkoda. Aż tu podczas obiadu isprawnik — sztywny, urzędowy. Proszę siadać, przekąsić — nie chce. „Ważna sprawa — mówi. — Nad pańskim domem rozkazano nadzór rozciągnąć… Ja już staroście rozporządzenie dał: gdyby objawił się krewny pański Michał, wiązać, wziąć pod straż, do mnie dostawić. Szanując uczucia rodzinne, panu tej funkcji nie powierzam, choć moglibyśmy żądać. Wobec obowiązku obywatelskiego milknie głos serca”. I dopiero dowiedziałem się, o co idzie. Było to po 13 marca 1881 roku. Nogi, powiadam ci, pode mną się zatrzęsły: „Przepadłem — myślę — jego nie znajdą, mnie wezmą. Kogoś przecież wziąć muszą, samego ce-sa-rza przecież…” Mówię: „Panie pułkowniku, pan przecież mnie zna, nigdzie nie wyjeżdżam, nikt u mnie nie bywa…” „Tak to tak — powiada — ja naturalnie o panu nic, a nad domem to już starosta opiekę weźmie”. Myślę: „Źle”. Powiadam: „Czy na pomnik składek nie ma?”. Ale on tak surowo spojrzał: „Nie warci wy mu pomnik stawiać, ręce jeszcze z krwi nie obeschły, a wy ze składką…” Struchlałem: „Toć nie my przecież, on — powiadam — i nas pokrzywdził, weksel za ojca podpisem sfałszował” — umyślnie już takem powiedział, bo przecież trzeba było dowieść, że pomiędzy nami solidarności żadnej: majątku żeby nie ruszali, bo to placówka narodowa, forpoczta. A jemu wszystko jedno: i tak zabójca, to cóż mu już tam marny weksel. Trzy miesiące żyliśmy w strasznym niepokoju; no, ale jakoś nic, wreszcie spotykam isprawnika w lecie już. „Za granicę — powiada — zbiegł, ukrył się”. Myślę: „Chwała Bogu — nie wróci. Wie przecież, co go czeka”. Chciałem mu nawet pieniędzy posłać — niechby już tam urządził się wygodnie, żył sobie. Ale to też niebezpieczna sprawa; myślę i myślę… jakby to zrobić? I tak znów parę lat przeszło. Znowu isprawnik nadjeżdża: „Krewny pański Michał w Petropawłowskiej Twierdzy, w bezpiecznym miejscu, a jeżeli kto z rodziny zobaczyć się z nim chce, to się nie wzbrania…” Mówi, a sam oczami świdruje. Ja powiadam: „My go mało znamy, prawie że wcale nie, sympatii między nami nigdy nie było, to i spotkanie nieprzyjemne by być mogło, ale obowiązek chrześcijański pomóc każe, więc jeżeli pieniędzy potrzeba, to gotów jestem na ręce władzy”. Sto rubli isprawnik wziął i wciąż powtarza: „A widzieć się, jeżeli z rodziny kto chce, nie wzbrania się”. Pułapka jawna, po cóż by z taką natarczywością mówił? Powiadam więc: „W każdej rodzinie zdarzają się nieszczęścia, najlepsze wychowanie nie pomoże. Litować się nad zbrodniarzami nawet Bóg rozkazał, ale Michał Kaniowski ojca mojego, a swego stryja — był taki wypadek — ciężko obraził, siostrę moją cioteczną zgubił, więc właściwie obowiązek honoru satysfakcji by szukać u niego kazał; ale teraz on już wszelkich praw pozbawiony, więc ja to już rozumiem, że on do honorowej rozprawy nie zdolny całkiem, to odpuszczam mu już swoją urazę, pieniędzmi pomoc okazuję, ale widzieć nie chcę…” Isprawnik nawet za rękę mnie uścisnął: „Pozwól pan, że panu powinszuję takich uczuć” — powiada. A ja widzę: udało się. Były podobno podejrzenia, że ta niby sprzedaż majątku pozór tylko jest, ale od tego czasu przestano dochodzić — i kawałek ziemi w polskich rękach został. Tak to dyplomatyzować potrzeba. Nie o mnie przecież chodziło: gdyby można, zaraz byłbym Michałowi majątek oddał. Mnie cudzego nie potrzeba, ale to przecież i narodowa własność. I żalu ja do Michała żadnego nie miałem: jawna rzecz, nienormalny on był, całe życie narwany, a może i całkiem fiksat. I sam widziałeś później: na niczym mu u nas nie zbywało, pieniędzy brał, ile chciał, i wcale sporo ich czasami brał, i dokądciś posyłał. A gdyby nie moja na ten czas polityka, to byliby go pewnie i do nas nie oddali, chociaż już za konającego mieli go i całkiem bez żadnej przytomności. No, wtenczas nie przychodziło mi nawet na myśl, że go oczy ludzkie żywym zobaczą; myślałem: „Męczyć zaczną, aby wydał, co wie, i tak zamęczą bez sądu…” Przeszedł czas; jest wiadomość: wyrokiem sądu na śmierć skazany, a w drodze łaski wyrok na katorgę wieczystą przemieniony. Koniec, myślimy, przepadł już człowiek na zawsze; Adelincia nawet uspokoiła się, w ciągłej enerwacji żyła. Ale nie koniec to był jeszcze. Jużeśmy i zapominać zaczęli o Michale, kiedy nagle przychodzi wezwanie z guberni: „Chorego umysłowo Michała Kaniowskiego na skutek prośby krewnego jego — takiego to: moje nazwisko wymienione — oddaje się pod opiekę rodziny”. Ja prośby nie podawałem, więc myślę: „Jawna sztuka policyjna”, ale w pół godziny zajeżdża ekstrapocztą jakaś pani w żałobie. Z początku nie bardzo jej dowierzałem, ale tak jej surowo z oczu patrzyło, całkiem mniszka, a o Michale z takim szacunkiem się odzywała i z takim żalem… To dawni przyjaciele Michała urządzili wszystko i prośbę moim nazwiskiem podpisali. „Tak było trzeba — powiadała ta dama — gdyby się byli chcieli przyczepić, mógł się pan wyprzeć, a udało się, to i tym lepiej”. Jakoż pojechałem: oddali go, ani ręką, ani nogą ruszyć nie może, nie mówi prawie, bełkoce coś — trup więcej niż człowiek. Myślałem: „W drodze skończy”, ale dowiozłem jakoś. I powoli, powoli oprzytomniał, do siebie przyszedł. Przed władzami — isprawnik z początku często, później rzadziej najeżdżał — obłąkanego udawał, ale jeżeli prawdę powiedzieć, to myślę, że i w rzeczy samej niedobrze miał w głowie: sam z sobą po nocach rozmawiał na głos; posłuchasz, pomyśleć by można, że dwie lub trzy osoby mówią. Albo jeszcze dziwny miał zwyczaj: stanie przy ścianie i puka w nią. Puka czasami dobrą godzinę. Pism i gazet sobie nasprowadzał na moje imię — rosyjskich najwięcej; tych, co u nas polskich było, nie czytał prawie, jakieś świstki nieznane sobie wypisywał. Czytał i czytał, wypieków dostawał, klął głośno, ze złości gazetę czasem w strzępy darł, a spytać go o co, to powie coś tak dziwnego, że zrozumieć trudno: krótko tak, urywkowo, zjadliwie. Męczył się bardzo: wyrzuty sumienia widać go gryzły — zawsze to przecież krew ludzka przelana, a i ojciec, Olesia. Z nami rozmawiać nie chciał, w starych papierach się grzebał, pisał coś. Papierzysków po nim masa została. Bez trudu udało mi się przekonać pana Walerego, że przechowywanie tych papierów może być dla niego w tych czasach nawet niebezpieczne. W ten sposób doszedłem do posiadania zapisek i notat pana Michała. Pomiędzy nimi znalazłem ciągnący się poprzez wiele zeszytów rękopis, stanowiący jedną całość — do pewnego stopnia pamiętnik, to znowu jakby opowieść, wrażenia osobiste, to znowu niby wizja z pewnym wysiłkiem artystycznym odtworzona. Na luźnej kartce znalazłem ołówkiem pisaną uwagę: „Odcięty jestem od życia. Zetknięcie ze mną może być niebezpieczne i im żywszy człowiek, tym niebezpieczniejsze; nie wiem, co dzieje się w kraju: czuję pod piaskami krew i płomień. Ale piaski, piaski tłoczą wszystko grubą ławicą. Jeżeli dojdą kiedy te słowa…” Tu zdanie się urywa. I w innych rękopisach i papierach znalazłem wskazówki, że pisał pan Michał swoje wspomnienia z myślą, że one mogą być opublikowane. Oddaję je do użytku publiczności. Być może uda mi się z czasem uzupełnić ten przez niego samego skreślony obraz ludzi, wydarzeń, uczuć — wiadomościami o nim samym, z innych zaczerpniętymi źródeł. I. Na zgliszczach 1 Chciałoby się nie myśleć o niczym, przede wszystkim zaś nie przypominać. Zdawałoby się, że to nietrudno: raz na zawsze odwrócić myśl od tego, co nie wróci — oddać się wrażeniu chwili. Jest tyle rzeczy nie związanych z niczym, zwykłych. Jest tyle sposobów uczucia, widzenia, myślenia. Zdaje się, że od każdej chwili można by zacząć całkiem nowy rodzaj egzystencji. Przyjąć się takim, jakim się jest: i tyle. W pierwszych chwilach, w pierwszych dniach wszystko sprawiało mi przyjemność. Patrzyłem głodnymi oczyma na zieleń trawy, upajałem się szumem drzew. Było mi nieskończenie dobrze: nie myślałem o niczym, przyglądałem się każdej rzeczy i cieszyłem się, że jest. Jest. Mniejsza o to, jakie znaczenie mają dla innych, żywych ludzi pewne jej właściwości. Jedne są im przyjemne, inne wstrętne i odrażające. Życie jest zawsze egoistyczne i jednostronne: ja miałem w sobie sprawiedliwość śmierci. Gdzieś kiedyś widziałem stary cmentarz. Tak stary, że nie było już na nim ziemi innej prócz tej, jaka tworzyła się z prochów umarłych. Zieleń na tym cmentarzu była nadzwyczajnie świeża i soczysta; w powietrzu brzmiał nieustannie szmer owadów niby jakaś muzyka żyjąca. Rozlegała się wszędzie jednocześnie: w trawie, w powietrzu, brzmiał nią każdy ruch gałęzi czy listków, muskanych przez wiatr. Doznawało się tu wrażenia, że to szemrze życie samo, że to słyszy się jego puls, jego nieustanne drganie: że to dźwięczy i śpiewa samo rodzenie się i umieranie. Myślę, że gdyby cmentarz ten miał jakąś jedną, wielką, czującą duszę, czułaby ona taką nieustanną radość, że jest, jest każde źdźbło trawy, każdy owad. Tym umarłym, którzy tam z wolna stawali się trawą i rojem muszek brzęczących w powietrzu, i szmerem drzew, musiało się też niegdyś zdawać, że ważne, znaczące, dobre jest tylko to, co jest w nich, a poza nimi jest obojętność i martwota. Teraz rodziła się z nich szersza, spokojniejsza mądrość. Tylko nie myślę, żeby im trawy i krzaki szeptały do mogił jakieś przypomnienia. Było mi dobrze, dopóki nie zbudziła się pamięć. A budziła się ona jakby ze wszystkich stron naraz, ciągle i niespodziewanie: tchnienie wiatru, muśnięcie gałęzi, która nagle zlewała twarz świeżą rosą, świegot ptaków o brzasku — wszystko to nagle wywlekało z duszy jakąś dawno utraconą chwilę, kiedy tak samo zieleniła się trawa, tak samo kwiliły ptaki. I powstawała ta utracona, pogrzebana chwila, taka żywa, taka na nowo obecna, że słyszałem głosy, czułem dotknięcie rąk, i pozostawałem bardziej opuszczony. Nie było przed wspomnieniami ratunku! Włóczyły się po wszystkich zakątkach myślenia i czucia, jak upiory w księżycową noc w opuszczonym zamczysku. Na wszystko, com widział, patrzyć zacząłem umarłymi oczyma. Wszystko stało się tylko przypomnieniem. Każda rzecz szeptać zdawała się: już nie. Cisza stała się głosem pamięci: Leżę bez ruchu, nie widzę nic, nie myślę o niczym, naokoło ciemno i głucho, we mnie jest cicho, świat i dusza stały się jak próżna, rozwarta mogiła. Nie ma nic prócz tego czarnego czekania. I nagle przypominam sobie… Nie. To staje się samo przez się. Ta cisza staje się tamtą, dawniejszą, kiedyśmy wszyscy, porozdzielani poprzez więzienne ściany, nasłuchiwali szmerów, aby pochwycić to ostatnie, cośmy od nich usłyszeć mieli… ich kroki, kiedy ich prowadzono na śmierć. I budzę się, i wiem, że nie doczekam się już nawet tych straszliwych ostatnich kroków, że to już nawet zostało utracone. I staje mi się nagle tak droga ta męka, że wydaje mi się najwyższym szczęściem czekać z sercem, które bije jak dzwon w płomieniach, to znowu zastyga w lodową taflę, która słucha. Wstaję, zbolałymi rękami dotykam znużonego ciała i wierzyć się nie chce, że to ja, ten sam, zmęczony, okaleczały, opalona, zwęglona głownia, tułam się tu i że to wszystko było, było… Zewsząd napływa rój spojrzeń, uśmiechają się do mnie pogaszone oczy; przechodzą przede mną, widzę ich drogie, natchnione twarze. Widzę, zrywam się i wiem, wiem krótką, ostrą wiedzą, jaką się czuje chłód noża wbitego w serce: oni gdzieś gniją w opuszczonych, podeptanych mogiłach, a ja się włóczę po świecie, bezsilny trup, obciążony przekleństwem pamięci. Modlę się do wszystkich rzeczy, błagając je, aby były inne. Inne, nie te, jakimi widziałem je *wtedy*. Przekonywam sam siebie bardzo logicznymi, niezwalczonymi sylogizmami, że żadna chwila nie powraca, nie powtarza się nigdy, że nigdy kąpiący się nie zanurza się dwa razy w jedne i te same rzeczne fale. Ale dla mnie są one zawsze te same, ta sama trawa, to samo światło księżyca, te same promienie słońca. Świat cały stał się wskrzesicielem upiorów. Nie ma rzeczy, na której by nie ciążyła przeszłość. Zapach kwiatów rozbrzmiewa nagle w duszy śmiechem Perowskiej, gałąź drzewa trąca mnie i na ramieniu czuję ręce Żelabowa. Tę pajęczynę widziałem już kiedyś: tak samo trzepotała się i brzęczała w niej bezsilnie mucha — i nagle staje mi przed oczyma pomarszczona, brzydka twarz Klemensa, widzę dobrotliwie chytry uśmiech w siwych oczach, rozchylają się zwiędłe wargi, ukazując nierówne, pożółkłe zęby. I nagle ściska serce najsroższy ból, zamykam oczy, skułam się w sobie i proszę, proszę jak dziecko: odejdź, odejdź. Ola. I czuję, jak kładzie mi na głowę rękę. Ola, Ola! Przez długie lata doprosić się nie mogłem pamięci, aby wywołała twój utracony cień, nie mogłem przywołać ani oczu twoich, ani drogich popielatych włosów. Wtedy przecież ja byłem magnat i stać mnie było na łzy po przeszłości. Otaczała mnie orla gromadka, mieliśmy ręce jeszcze pełne piorunów i w sercach ogień i było nas wielu. Ola, dziś nie przychodź. Ten Michał, twój Michał dawniejszy, Miszuk-Niewidimka, umarł, zginął, jego już nie ma. I proszę, i błagam, i łzami krwawymi się modlę. Po co mi księżyc świeci do mogiły? I po co pada wonny róży liść? Po co słowika śpiew umarłe budzi serce?… Odejdź, Ola. I nie przychodź, nie przychodź… Wiem, że znikniesz. A kiedy patrzysz, to twoje oczy mówią tylko: nie ma. To jedno już tylko umieją mówić — twoje miękkie, twoje aksamitne oczy. A one były blaskiem, poprzez które świeciły dla mnie i słońca, i gwiazdy, a teraz patrzy na mnie z nich śmierć i mogiła, pustka czarna pamięci: Nie ma! Nie ma! Po spalonym lesie pozostałem nadwęglony, wpółspróchniały pień: z martwego cielska wyrósł pęk bladych, zielonych listeczków. Są chore, nikłe, ale są, ale szumią: śni się umarłemu drzewu o dębach wiekowych, o sosnach pachnących, o srebrnopiennych brzozach, śnią mu się burze i wichry, orłów krzyk pod czarnymi chmurami. Zerwijcie zieleń, ogień podłóżcie i popiół przeorzcie. I niech przyjdą kruki, by zaśpiewać tę jedyną, tę ostatnią pieśń: że zastygły już serca płonące, że zagasły oczy widzące, że mężnych mogiły już w ziemię wdeptane, że łąki kwieciste przez śmierć zaorane. Że tylko śmierć patrzy pustką oczodołów: Rosły dęby, rosły, w niebiosa sięgały, dumnymi czołami gromom urągały. Przyszła śmierć mocarka, w pług zaprzęgła woły, woły czarne, ślepe, w ciężki pług przeznaczeń: kędy one przejdą, tam już step zwęglony, czarny, pusty, bez końca, tam już tylko pamięci męka niemilknąca. Jestem przecież w domu, gdzie żyłem wraz z tobą, Ola! Widuję co dzień ludzi, którzy ciebie znali, z którymi ty rozmawiałaś. Otaczają mnie sprzęty i ściany, które pamiętać powinny brzmienie twojego głosu, szelest i dotknięcie twoich sukien — a to wszystko nie przypomina mi nic. Myślę, że to moja świadomość czuwa z tej strony, przygotowana jest do napaści i rozstawiła straże. Wspomnienia podchodzą znienacka: nie słyszę, nie czuję ich zbliżania się, a oto już są koło mnie, już spoczęła na oczach twoja ręka. O, zawrzyj je. Tak dobrze byłoby skonać. A kiedy będę umierał: rozewrze się pamięć jak szereg niezamieszkałych pokojów, pusta, chłodna, milcząca. Nic… nic… Patrzą stare sprzęty i milczą… Na dworze słota jesienna, długa słota. Zamknąłem się w starej połowie domu. Znam tu każdy mebel, każdy kąt: mógłbym po ciemku, omackiem trafić do każdej potrzebnej mi rzeczy. Deszcz chlupie o szyby, od czasu do czasu uderzy o nie gałąź drzewa. Stary ogród rozrósł się i wybujał: zaglądają do mnie stare przyjaciółki — lipy, topole, brzozy płaczące. Patrzą. Kiwają żałośnie swymi bezlistnymi gałęźmi. Pamiętają małego Michasia o jasnej, kędzierzawej główce i niebieskich oczach, widzą teraz nagi, poraniony czerep, cały w zmarszczkach i bliznach. Deszcz pluszcze i płacze, a stare drzewa stukają w szyby pytając: Co z tobą? Co z tobą? Gdzieś ty był? Gdzieś ty był? Myśmy tu stały latem i zimą, w pogodę i słotę, patrzyłyśmy w okna, nasze gałęzie stukały, stukały — biły o szyby, kiedy tutaj umierał stary, siwy pan. Gdzieżeś ty był, gdzieżeś był ty, samotny, dziwny człowieku? Chyli się na ręce goły łeb, duszą łzy, pierś rozdziera łkanie. A deszcz pluszcze, pluszcze. A gałęzie do okien patrzą i dziwią się: Jak dziecko płacze, jak dziecko szlocha — stary człowiek, dziwny człowiek — Miszuk-Niewidimka. 2 Ho, ho! Jaki ty pan, jaki ty pan, jaki magnat — stary, łysy Miszuk! Magnat ty, bogacz, szczęśliwy człowiek! Swego szczęścia nie znał, o nim nie wiedział! Przyszli dobrzy ludzie i powiedzieli, dobrzy ludzie przyszli, pocieszyli. Dobrzy ludzie serca mają czułe — oni wiedzą: ciężko żyć z ojcowskim gniewem, z ojcowskim gniewem, co się nie odmieni, bo przywaliła go czarna, głucha ziemia. Dobrzy ludzie myślą: ciężko wspominać w noce, kiedy stare drzewa pukają o szyby, jak się rozstawało na wieki, na odwiecznie głuche nigdy-niespotkanie z tą parą rąk ojcowskich, ciepłych, miękkich, z parą oczu, co ze ściany patrzą z portretu, a siwą, jasną głową, co w samotne noce tyle czarnych, trujących przemyślała myśli. Ty — Miszuk, wielki, możny pan. Tyś myślał, że ono się ścięło, stwardniało w kamień w gorzkim, nieubłaganym gniewie, to stare, to zmęczone, to, co już nie bije — serce ojcowskie. Nieprawdaż, Miszuk, takeś myślał: — to ci ciążyło. Bo i jakże! Przeciw woli ojca poszedł, ojca zagniewał! Dobrzy ludzie cię, Miszuk, pocieszyli. Dobrzy ludzie, Miszuk, miękkie mają serca. Ty się ciesz, Miszuk, ciesz się. On płakał — słyszysz? On tu chodził, chodził; noce całe chodził, ręce łamał. Deszcz pluskał, gałęzie stukały — on myślał, że to ty, że to tak, jak wtedy — w tę noc. On biegł do drzwi otwierać i z gołą głową stał w nocy na wietrze, na deszczu i w czarną noc wołał: „Michaś, Michaś!”. Ho, ho! Miszuk, jaki ty bogaty! Tobie dobrzy ludzie teraz opowiedzieli, jaki ty masz skarb. Skarb nie byle jaki! Wiesz ty, ile lat trwa noc bezsenna, noc na czekaniu spędzona, kiedy się czeka na coś, co nie przyjdzie. Ty to wiesz, ty to wiesz, Miszuk. Ty i czarne noce — to jakby rodzeństwo. A wiesz ty, ile w taką noc można łez wypłakać? A każda łza była ciężka, bo płakało nią stare, męskie serce. A spadała na siwe, srebrne wąsy, ciekła po nich. Miszuk, Miszuk — tobie darowali tyle łez ojcowskich. A każdą łzą można się otruć na wieki. 3 Stare drzewa szumią, szumią, szumią. Deszcz o szyby bije niby łzy. Cicho… stary zegar szepce, chrapie, stęka. Napracował się on — nie byle co on mierzył. Mierzył noce, kiedy na wielkim łożu konał stary pan. Stary pan umierał, a wciąż nasłuchiwał: Podejdzie do okna, zapuka. Stary słuch może zawieść, może nie dosłyszeć. Zrywał się, siadał na łóżku i słuchał, słuchał, a zegar: cyk, cyk… — mierzył. Mierzył krótkie, szybkie, ostatnie już chwile. Stare serce cicho kołatało. Jeszcze, jeszcze — nadejdzie, zobaczy, usłyszy — powiem mu. Cyk… cyk… — syczał zegar. Nie wraca, nie wraca nic, nic… Nie wraca, nie wraca nikt, nikt… Deszcz o szyby chlupał, gałęzie stukały; i mijały chwile: jedna za drugą — szybkie, nieubłagane. A każda, kiedy nadchodziła, to mówiła: jeszcze — a kiedy mijała, to szeptała: już nie, już nie. Już nie, już nie — syczał zegar. A wreszcie przyszła chwila i szepnęła: nigdy — spadła na oczy noc, a na myśli kamień. Stare serce jeszcze tylko zaszeptało: Michaś, błogosła… Oj, bogacz ty — bogacz — Miszuk-Niewidimka. Dobrzy ludzie ci podarowali skarb. 4 I o czym ty tu, staruszku, w długie noce myślał? Coś zrozumiał, po czymeś tak płakał? Czy płakało w tobie tylko stare, ojcowskie serce? Czy łamała się duma rodowa? Czyś ty tylko mnie tak opłakiwał, czy z przeszłością całą się żegnał? I cóżeś ty chciał mi powiedzieć, gdybym przyszedł? I kogóżeś ty wołał, kogoś czekał? Michasia Kaniowskiego, swojego Michasia, któregoś na kolana brał, gdyś mu w długie wieczory opowiadał, jak się ojcowie i praojcowie twoi rąbali z Niemcami, Szwedami, Turkami. A gdzieżbyś ty tego Michasia po świecie szukał? To wszystko pogrzebane w jednym starym, wielkim grobie. A otwierać go nie trzeba. Słyszysz, staruszku: nie trzeba. Tak samo ci powiadam, jak i wtedy. Co umarło, nie wstanie, i *dobrze*, że nie wstanie, słyszysz, dobrze. Bo gdyby powstały trupy, odkryłbyś jeszcze na czołach, odartych z ciała, słowo: *hańba*. I ten Michaś, co po zdrajcach, ciemiężcach płakał, co tęsknił do nich, umarł, umarł razem z nimi. Jego Miszuk sobie z sercem wydarł i tam cisnął do wspólnej mogiły. A cóż byśmy mogli sobie powiedzieć ty i *ja* — ja, Miszuk, człowiek, co tyle miał nazwisk, że nie wie, które jest jego. I żal mi ciebie, staruszku, i twojego Michasia żal. Teraz mógłbym już was pożałować, nad wami popłakać. Do niczego innego jużem się nie zdał? Staję przed twoim portretem i patrzę w twoje oczy. Patrzę w twoje oczy i myślę, odgadnąć usiłuję, z jaką tyś się duszą kładł do grobu? Komużeś ty błogosławieństwo swoje przekazywał? Kogo widzieć chciał: Michasia, co zbłądził, zbłąkał się, w wir wpadł, czy też mnie — Miszuka? Mnie? To widzisz, staruszku, teraz ja z tobą mówić mogę. Michasia nie ma. Miszuka nie ma — obaj oni są już pogrzebani. Teraz staję przed tobą taki sam, jak ty, stary, jak ty, zmęczony, jak ty, opuszczony. Teraz może my by się i porozumieli. Ale z tamtym, z Miszukiem, o czym byś ty gadał. I chociażby on zrozumiał twój stary ból ojcowski, i chociażby samemu w piersi serce tak jak pies szczekało, ostrym zębem rwało piersi, nie ustąpiłby ci on ani jednego słowa, ani w ostatnią twoją godzinę na pociechę twoją wiary by swojej się nie wyrzekł. O czym by wy z sobą mówić mogli? My, ludzie starzy, ludzie, co wszystko swoje potracili, pogrzebali, my już nie znamy żadnych walk, żadnych idei, o tym — niech już inni, niechaj żywi myślą. A nam wolno o smutkach swoich, opuszczeniach i sieroctwach porozmawiać. Tylko jakaż to będzie rozmowa… Gdybyś ty żył, staruszku, wziąłbym ja twoje ręce i położył na swoją łysą głowę, i zrozumiałbyś, że Michasia już nie ma i Miszuka już nie ma, a jest już niepotrzebna pamięć o tym, jak kiedyś żywi ludzie żyli, jak sobie zatrutymi, ostrymi słowami serca szarpali. I nagadaliśmy sobie tych słów trujących. Tylko ty nie myśl, że ja tobie oddam Miszuka i że ja się go dla ciebie wyrzeknę, dlatego tylko, żeś ty synka miał Michasia o jasnej główce i żeś ty po nim w długie bezsenne noce płakał. Ty biedny i ja biedny, a Miszuka ja tobie nie oddam. I to bym tylko wiedzieć chciał, czy do Miszuka ty, czy do Michasia wyciągał ręce. Ale myślę, skądżeby do Miszuka, co ty wiedzieć mógł o nim, wnuk kasztelański? A ty myślisz może, że ja tu przyszedłem tobie słuszność przyznać, że ja do ciebie wracam, zbłąkany Michałek, przepraszać za to wszystko, co Miszuk nabroił, że ja do starych wspomnień odbywać będę pokutniczą pielgrzymkę. A jeżeli ty tak myślisz, staruszku, to ty Miszuka nie znasz: nie znasz ty serca jego i Miszukowej *nowej*, mocnej wiary. A Miszukowa wiara jest mocna, bo ona jest, jak czarna ziemia, tak szeroka, bo ona z niej wyrosła, a tyś myślał, że Miszuk ją wyczytał z nowomodnych, złych książek. I patrzysz ty na mnie, i uśmiechasz się po swojemu, mądrze, pańsko. Mówisz: I cóż? — Myśli twoje uśmiechają się: — I cóż? Dużo wywalczyli? Szubienicę, katorgę, wieczne więzienie. Siebie zgubił, Olę zgubił, a przyjaciół twoich rozszarpały już kruki i wrony albo gniją oni za więziennym murem. I nie będę ci mówił, że mi Miszuka nie żal. I Oli mi żal, i druhów — przyjaciół: orłów i sokołów. Tylko to ci powiem, że gdyby ode mnie zależało wszystko wrócić, to ja, kaleka, ja, na wpół trup, powiedziałbym jeszcze raz: tak trzeba. Tyle jeszcze we mnie z Miszuka pozostało. Wziąłbym ja gazetę, zaczął ci, staruszku, czytać, co robią twoje hetmańskie, kasztelańskie wnuki — jak łaszą się, jak się korzą… A na Miszuka ty mi nic nie powiadaj. Patrzysz na mnie ze ściany i pytasz mądrymi oczyma: dlaczego? A ja siedzę przed tobą i myślę, że był czas, kiedy umiałbym na to pytanie odpowiedzieć — Miszuk odpowiedziałby ci: on wiedział, jak to i dlaczego wszystko to być musiało. A czegóż ty więcej ode mnie chcesz. Co mi pozostało? — pytasz. Umierać, staruszku, umierać. 5 Śnieg poprzysypywał wszystko: wyjrzeć poprzez okno, wszędzie biała, równa płachta. I nic… Puste uliczki ogrodu, drzewa zwieszają nad nimi gałęzie. Nikt nie idzie przez ogród, nikt nie przyjdzie już do mnie, tylko śmierć. Śnieg poprzysypywał mogiły — żaden głos nie odpowiada krukom i wronom. Stary Tychon zapalił na kominku ogień. Z trzaskiem pali się drzewo. Przymykam oczy i śnią się, i śnią się sny bez końca. A wszystko to było, było. A nie wróci nigdy z tego nic. Zamykam oczy i nie myślę. I wiem, że kiedy je otworzę, ujrzę przed sobą to samo: Tam na stoliku leży zwitek papierów. Ta ręka, która je pisała, dawno w jakimś nieznanym śpi grobie. Wiem, że będę szczęśliwy, jak król, jak bóg, kiedy będę czytać, gdy przemówi ona do mnie z tych wyblakłym atramentem zapisanych kartek. Ale wiem, że głos zamilknie i zostanę sam. Tęsknota! Tęsknota. Niedobrze jest mieć przyjaciół w mogiłach, jak niedobrze… Tyle słów miłości było w sercu, a ja wam ich nie wypowiedziałem nigdy, kiedyście jeszcze byli żywi. Teraz to wszystko się budzi. Wyciągam do was ręce, serce samo szepce coś, uśmiecha się do was, płacze. Ogień tylko trzeszczy na kominku. A za oknem cicho… śnieg i śnieg. Stare gałęzie pochyliły się nad uliczką — a po uliczce nie przyjdzie tu już do mnie nikt. * Teraz już wiem, Oleńko, co mi zostało: siądę tu sobie, będę wspominać… Chodzą po starej pamięci drogie cienie jak duchy w księżycową noc… Złorzeczą wam i urągają, błotem obrzucają wasze mogiły, płatne pismaki znęcają się nad waszymi imionami. Stary Miszuk, ten by was bronił inaczej, a ten, co jest, nic nie może, tylko wspominać, wspominać. Siądę tu sobie przed kominkiem i opowiem tobie, Oleńka, tobie, staruszku, samemu sobie: co było, jak było, jak się orle serca łamały, zmagały, jak je chłonęła noc… A twoich kartek, Oleńka, nie dam, nie oddam nikomu: z sobą je wezmę do trumny. Wiem, że umarłym jest wszystko jedno, ale umierającym potrzeba pocieszenia… A ja taki sam jestem, taki opuszczony, taki sam… Taki sam ze swoją pamięcią, niby z opuszczonym domem, po którym włóczą się pogrzebane, umęczone cienie… II. Sielskie-anielskie 1 Pamiętam jasny wiosenny dzień. Ziemia miękko uginała się pod kopytami koni. Szły one tuż obok siebie, tak że co chwila ocieraliśmy się o siebie noga o nogę. Po obu stronach wąskiej dróżki były zarośnięte krzakami i powyginanymi w dziwaczne kształty drzewami jary. Na ich dnie szemrały strumienie. Woda ściekała tysiącami srebrnych języczków i żyłek i napełniała powietrze jakby stłumionym swym metalicznym śpiewem. Od czasu do czasu wpadał w tę płynną muzykę przeraźliwy, ostry głos jakiegoś ptaka. Po błękitnym niebie płynęły białe obłoki. Było nam dobrze i nie chciało się mówić. Wracając jednak do starych nawyknień, zacząłem: — Tu dobrze byłoby urządzić zasadzkę. Adaś spojrzał na mnie jakby zdumiony. Potem zaś rzekł: — Skąd znowu, z jaru byłoby się ciężko wydobywać. Potem popędził konia. Od wczorajszego wieczora nie zdołaliśmy się jeszcze z nim rozmówić. Odstąpiłem mu lepszego wierzchowca i teraz ciężko mi było go dopędzić. Z wolna i my, i konie podniecaliśmy się tą gonitwą i tak pędziliśmy po ścieżynce, chłostani przez bezlistne gałęzie. Wreszcie Adaś zatrzymał konia i skoczył na ziemię: tu wpadał do jaru z łoskotem strumień, unosząc w swym biegu olbrzymie, spróchniałe kłody drzewa. Kiedym nadjechał, Adaś już siedział na pniaku. Zeskoczyłem z konia. — Ty wciąż o tym samym jeszcze myślisz? — rzekł. Zdziwiłem się, gdyż w tej samej chwili poczułem, że spodziewałem się tego pytania. Jednocześnie poczułem także, że nie wrócimy już do dawnych rozmów. Dramatyzująca wyobraźnia usiłowała już zaklasyfikować sytuację. Co to będzie właściwie: rozłam wewnętrzny pomiędzy dwoma przyjaciółmi, zwątpienie… Było bowiem dla nas obu od roku wiadomą już rzeczą, że odegramy wielką rolę. Mazzini i Garibaldi. Nie mogliśmy tylko w marzeniach nawet zdecydować, komu z nas przypadnie rola wodza, a komu spiskowca. Zresztą nie mówiliśmy z sobą o tym wyraźnie. Był to pomiędzy nami pewien rodzaj uczuciowej gry. Bez żadnych umów nie mąciliśmy jeden drugiemu tonu. Ale Adaś był zawsze bardziej skupiony w sobie i zamknięty. I nieraz już myślałem, jak na polu bitwy po wielkim zwycięstwie, ja, tryumfujący krwią wrogów i miłością ludu okryty wódz, chylę głowę przed nim, samotnym i nieznanym mistrzem. Przed człowiekiem, życie którego będzie: samotność i wieczna tajemnica… Niedługo potem umrze on. Lub stanie się to nawet przed zwycięstwem. I wtedy ja poprowadzę tłumy na mogiłę, rzucę na nią swój wieniec dębowy i krwawy miecz: ecce victor. Ileż to razy już słyszałem naokoło siebie ryk armat, szczęk broni, świst kul i wołanie tłumu. Marzyły mi się jakieś olbrzymie, bajeczne równiny, na których ścierały się nieprawdopodobne tłumy zbrojnych… Mój kasztan niósł mnie już nieraz wśród pól brzęczących pochylonymi kłosami, jak gdyby wśród rozstępujących się przed wyzwolicielem tłumów. Wiedziałem dobrze, że Adaś żyje w podobnym świecie. Słowa nasze poznawały się bez trudu, jak bliźnięta w jednej i tej samej zrodzone godzinie. Nie widziałem Adasia pół roku. Miał on wtedy osiemnaście lat, starszy ode mnie o kilka miesięcy. — Dawnośmy się nie widzieli — rzekł. Wydało mi się to jakimś uroczystym wstępem. Czas wykopuje przepaści prędzej, niż się je dostrzega… Usiłowałem odgadnąć, co nastąpi, i szukałem tonu. W końcu zaś powiedział mi: — Czyś dowiedział się czego? Byliśmy przekonani zawsze, że muszą już naokoło nas być elementy spisku, gotowa i potężna organizacja. Nie mogliśmy sobie wytłomaczyć inaczej tej ciszy i spokoju. Tyle krwi przelanej, tyle upokorzeń: i nic. Milczenie i spokój. W tym musi coś być. Jest to groźny spokój przed burzą. I przyglądaliśmy się bacznie spotykanym ludziom. Ten coś ukrywa — myśleliśmy. I nieraz już wyznaczaliśmy znajomym naszym role, o jakich się im nie śniło. Księdza Kuleszę podejrzywaliśmy wręcz o najgroźniejsze zamiary. Adaś nawet twierdził, że ma on żołnierskie ruchy. To będzie Mackiewicz — zadecydowaliśmy. Byłem przykro zdumiony, raz o późnym wieczorze zaskoczywszy w całkiem niedwuznacznej pozycji naszego Mackiewicza z piękną Ołeną, żoną stangreta Mikołaja… Czy może powstaniec uwodzić córki ludu… Czas jakiś nawet układaliśmy krwawy dramat. Co dzieje się w duszy Mikołaja. Jaki bunt, jaki głuchy gniew? Raz jednak usłyszeliśmy, jak wołał po pijanemu: — Jak cej ksiądz mnie nie da tutoczki zaraz karbowańca, to ja jemu — ja drogę do dziekana znaju… I w kilka chwil potem widzieliśmy, jak mający żołnierskie ruchy ksiądz bił białą ręką raz po razie w twarz wyższego od siebie o głowę Mikołaja. Głowa Mikołaja chwiała się po każdym uderzeniu, a on sam chwytał się księżych ramion i usiłował księdza pocałować w łokieć. Wypadek ten na jakiś czas zmienił nasz bieg myśli. Była w nim bowiem jeszcze jedna osoba interesująca, Ołena. Jak ona może? Gdy kocha księdza, jak może żyć z mężem? — Kobiety wszystkie są takie — zadecydował Adaś. — Ja jestem przekonany — dodał — że w gruncie rzeczy one wszystkie myślą o rozpuście. Tajemnice kobiecej duszy zajmować nas zaczęły w sposób całkiem groźny dla politycznych planów. — Czy wiesz — rzekł Adaś — że są kobiety, które można kupić? Czytałem o tym u Szekspira. Scena, w której porwana dziewczyna dowiaduje się, że wystawiona jest na sprzedaż, robiła na mnie zawsze dziwne wrażenie. — One to czynią wbrew własnej woli… — Aha, wierz im tam — rzekł Adaś. — ja jestem przekonany, że Bourienka się dziwi, dlaczego ty jej nie zaczepiasz. Bourienka była guwernantką mojej kuzynki Oli. Zaczerwieniłem się… Bąknąłem coś, że my nie powinniśmy myśleć o kobietach. Życie nasze musi przejść bez miłości i szczęścia. — Tak — rzekł Adaś — ale nie można tłumić w sobie namiętności. Namiętność to siła. Zresztą nieraz w obozie powstańców obowiązki adiutantów pełnią młode, zakochane w dowódcy panny. W rozmowach naszych temat ten zaczął powracać coraz częściej… Raz w nocy Adaś zapytał: — Słuchaj, co byś uczynił, gdybyś wziął do niewoli córkę wroga, jakiegoś wielkiego zbrodniarza? Zapiekło mnie to; takie myśli przychodziły już mi nieraz. Tych wakacyj odprowadzałem Adasia do Krasnego. Zmienialiśmy tam konie i popasali. Potem Adaś miał jechać dalej, ja zaś, popasłszy konie, wracać do domu. Podczas obiadu wypiliśmy butelkę starego miodu, włożoną nam do koszałki przez Tychona. Adaś po obiedzie kazał podać kawę i koniak. Wniosła nam to wszystko na tacy młoda dziewczyna o smagłej twarzy i czarnych oczach. Oczy jej nie patrzyły na nas, ale kąciki ust lekko drżały jakby w powstrzymywanym uśmiechu. Ubrana była w biały kaftanik. Gdy stawiała tacę na stół, ręka jej i pierś otarły się niemal o twarz Adasia. Na twarz jego wystąpiły płomienie. Gdy dziewczyna wyszła, Adaś zwrócił się do mnie: — Ty wiesz — rzekł — jestem pewien, że ona jest *taka*. Po obiedzie Adaś odjechał. Mieliśmy jeszcze zostać z godzinę. Leżałem na brudnej kanapce w zajezdnym pokoju: palący niepokój ogarnął mnie. Było duszno. Zasnąłem męczącym snem. Obudził mnie jakiś szmer. Otworzyłem oczy: to dziewczyna sprzątała ze stołu… — Jak się nazywasz? — spytałem. — Bejła — odpowiedziała i zaczerwieniła się. Wstałem z kanapy i drżąc na myśl o własnym zuchwalstwie, położyłem swą rękę na jej plecach. Dziewczyna stała bez ruchu. Plecy jej lekko drżały pod moją dłonią. Po chwili odwróciła się i oczy jej spojrzały na mnie jakby z drwiącą zachętą i wyzwaniem. Nie wiedząc, co czynię, objąłem ją i zacząłem całować. Nie opierała się, nagle wyśliznęła się z moich rąk. We drzwiach stał Spirydion, furman. — Nie możemy jechać, paniczu, trzeba zanocować: Siwka zakulała… Jakaś dzika radość i strach ścisnęły mi serce. Czułem, że to zrobię. Kupię sobie tę dziewczynę i będę ją miał. W tej właśnie formie skrystalizowała się we mnie ta myśl. Czułem rozkosz w samym przeświadczeniu, że można kupić, mieć jak rzecz to młode, tajemnicze, kobiece ciało. Do mnie będą należały jej usta, jej piersi, cała drżąca, giętka postać. Jednocześnie czułem podłość tego wszystkiego… Wybiegłem z pokoju. Miasteczko było małe i błotniste. Na rynku przechadzało się kilku Żydów. Jeden z nich, spostrzegłszy nieznajomego, przystąpił z chytrą miną. — Panu dobrodziejowi czego nie potrzeba… Zaprzeczyłem. — Może tytoniu? — Nie. Zniżył głos: — Może ładnej dziewczyny? Mam bardzo porządne dziewczęta… — Nic mi nie potrzeba… — Jak to może być: nic nie potrzeba? Taki młody pan? Jak to może być? Ona jest całkiem porządna dziewczyna. Z wielkim trudem oswobodziłem się od niego. Wybiegłem z miasta i wydostałem się na jakieś wzgórze, i usiadłem. Cóż to jest? — myślałem. — Więc to tak jawnie i systematycznie? Kobiece ciało jest rzecz, którą się nabywa, sprzedaje? Przed chwilą mogłem sobie kupić dziewczynę, której nie widziałem na oczy. I była obowiązana mnie całować, pieścić. Cóż się dzieje z duszami tych kobiet? Czy one mają duszę? Czy one czują, że są tylko rzeczą? A może one istotnie to lubią. Bejła przecież zaczepiała mnie sama? Cóż to jest kobieta? Przechodziła przede mną galeria znanych mi postaci, pań z sąsiedztwa. Czy i one są takie? Są inne, czy dlatego tylko, że nie ułożyło się im tak życie. Czy taka pani Henrieta może kochać swojego męża? A przecież ma dzieci. Więc on ze swoim brzuchem, ze swoim czerwonym nosem… Widziałem obraz tak potworny i wstrętny, że dławiłem się z obrzydzenia. A jednocześnie było coś słodkiego w tym wpatrywaniu się wewnętrznym w bezgraniczne upokorzenie pięknej pani. Pani Henrieta była naszą pięknością prowincjonalną. Na wieczorkach tańcujących i przyjęciach modliłem się nieraz do jej cudownego wdzięku. Drżałem ze strachu, że zauważy ten mój dziecinny podziw. Teraz upajałem się zatrutą myślą. Twój mąż, pijanica i karciarz, może zrobić każdej chwili z tobą to, co ja zrobię dziś z Bejłą. Zrobię. Było to już we mnie postanowione. Kiedy tak jest, jak jest, trzeba wyciągnąć swoje wnioski. Czułem głęboką, mściwą wzgardę dla kobiety. I jednocześnie myślałem, czy Adaś przeżywa też sam z sobą takie duszne, piekące chwile. Co dzieje się w duszy człowieka? I co to wszystko jest? Patrzyłem oszołomionymi oczami na brudne miasteczko. Gnieżdżą się w błocie setki ludzi. Biorą się gdzieś po brudnych kątach i piwnicach, płodzą dzieci. Więc to jest życie? A potem przychodzi chwila, gdy zamykają na wieki oczy i wtedy ciska się ich w ziemię na pożarcie robakom. I tak wszystko się kończy. I tak będzie ze mną. Zakopią mnie po prostu w ziemi, zamkną w drewnianej skrzynce. A nad moją głową będzie to samo, to samo bez końca. Poczułem rozpacz, jakiej nie znałem nigdy przedtem. Silny, przeszywający bunt przeciwko śmierci. Słyszycie! Ja nie chcę, aby to było! Ja nie chcę, aby przyszła ta chwila, gdy będę już leżał — trup — w czarnej ziemi. Nie chcę! Nie chcę… W kościele zaczęto dzwonić. Roześmiałem się… Nieśmiertelna dusza, zbawienie, sąd — cha, cha, cha. Chciałbym pójść do kościoła krzyknąć: kłamstwo! Kłamstwo to wszystko — obrazy, dzwony, sakramenty. A jednocześnie obracał mi się w sercu tępy nóż. I cóż z tego? I cóż z tego? Czy przez to nie umrzesz? Czy przez to przezwyciężysz śmierć? Nienawidziłem życia w tej chwili. Po co urodziłem się, aby teraz żyć i czekać na tę straszną rzecz, która się stać musi? Po co ja jestem? Nie było mnie, a teraz jestem i męczę się, i będę się tak męczył bez końca — jak robak wbity na szpilkę. I nie ma ratunku, nie ma nadziei. Ona jest już i czeka na mnie, śmierć. Będę leżał na cmentarzu w ziemi. Nie ucieknę od tego obrzydzenia, zawsze przyjdzie to samo: skostnienie, martwota i rozkład. I tak jest z każdym. W tej chwili zapomniałem o Bejle, kobietach, zapomniałem, że mamy stoczyć walkę z wrogiem, knuć spiski… Po co? Po co? Jestem przecież sam, nędzny, drżący wobec śmierci, która mnie schłonie, rzucony na pożarcie ziemi, kłębiącym się w niej czerwiom. Taki sam jestem, taki sam. Z poprzetrącanymi kośćmi, rozbity — dowlokłem się do mieszkania. Było już późno. Podano mi kolację. Zażądałem wódki, wypiłem dwa czy trzy kieliszki. Bejły nie było widać. Pokój był duszny i brudny. Przez otwarte, na zanieczyszczony rynek wychodzące okna nie wpływało żadne świeże tchnienie. Jałowa nuda kładła się na piersi. Pod wpływem wódki w głowie migotały jakieś strzępy myśli. Tutaj więc schodzi ludziom życie. To jedyne, po którym nie będzie nic. O czym myśli ten siwy Żyd, właściciel zajazdu. On tu przeżył dziesiątki lat, był młody tu i tu się zestarzał. Tu umrze. A ziemia przecież jest tak wielka. Są kraje nieznane z innymi ludźmi i innymi widokami. I człowiek tak schodzi w grób, nic nie widząc. Co dzieje się pod czaszką ludzi, którzy tu przeżywają lata? Czy kochała kiedy ta brudna, stara Żydowica w peruce, wpatrzona z taką dziwaczną bezmyślnością w rozpościerającą się pod samymi oknami jej domu gnojówkę? I inna myśl, jeszcze bardziej nieprawdopodobna. Więc i w dniu, kiedy wleczono pomiędzy szeregami kozaków wziętego do niewoli Kościuszkę, więc i w tym dniu, gdy tam w jednym sercu krwawiła się cała ziemia — tu i w tysiącu innych punktów, w sercach tysiącznych i milionowych mrowisk ludzkich — było to samo. Człowiek! człowiek! Ile pokoleń Murzynów zatłuczono, zaszczuto psami na plantacjach bawełny? Co dzieje się teraz z człowiekiem? Tysiące Eskimosów zamarza w swoich śniegowych budach, psy plantatorów tropią za Murzynami, sto tysięcy kobiet wystawione jest na sprzedaż i przechodzi z jednych rąk do drugich. Brudna pleśń myśląca? Jakiż sens ma to wszystko? I czy ma jaki sens? I najniespodziewaniej roztwierały się przede mną obrazy i przypuszczenia najdziwaczniejsze. Mógłbym pojechać do Konstantynopola, przyjąć islam, mieć harem, kupować sobie Czerkieski, Greczynki, Turczynki. Wszystkie wpatrywałyby się we mnie przerażonymi oczami. Mógłbym być teraz Murzynem, szczutym przez psy. Mógłbym być pańszczyźnianym chłopem i słuchać pod oknem w wiśniowym sadzie, jak dziedzic gwałci moją żonę… Kobieta, nagie kobiece ciało, coraz częściej przewijać się zaczęło w mych myślach. Nie zapalając światła, położyłem się. Muchy brzęczały nade mną. Dotknięcie ich przejmowało mnie wstrętem. Jeszcze żyję przecież. Jeszcze jestem człowiekiem, nie kupą gnoju. I przecież to wszystko, to wszystko, co przesuwa mi się przez głowę niby zbrodnicza bajka, to nie fantazja, nie wymysł — to prawda. Prawdą jest to skąpane w krwi, dyszące gwałtem, zwierzęce istnienie ludzi, niewiedzących nic o sobie. Chrystus odkupił człowieka! Ha, ha! Drzwi skrzypnęły. — Pan dobrodziej już śpi — zagadnął ochrypnięty głos właściciela zajazdu. Poruszyłem się… Żyd zapalił zapałkę i zasłaniając ją dłonią, podszedł bliżej. Nachylił się nade mną. — Czy pan dobrodziej nie każe, aby tu przyszła Bejla? O nią już się inni goście dopominali. Ale ja wiem, jaśnie dziedzica z Topolówki syn; taki gość, taki gość! Mój ojciec z jaśnie panem Celestynem jeździł, kiedy on za Napolionem szedł. Handlował, konie dostawiał… Taki pan. Taki pan! — Żyd cmoknął. — I tak zginął… Co to było, jak się o tym jaśnie pani hrabina, jego mamcia, dowiedziała… Ajej! A jaki pogrzeb był! Tego sukna czarnego ile było w kościele… Ajej! Taki pan! A jaki siarczysty był — nu, nu! To ja każę Bejle, żeby przyszła — zakończył najniespodziewaniej. Milczałem… W duszy rozrastała się pajęcza pewność. Przeszła długa chwila. Drzwi zaskrzypiały znów. Nie zapalałem światła. Serce biło drapieżnie i cicho… Zbliżały się lekkie, ciche kroki. Szła niby obłok gorącej mgły. Wyciągnąłem rękę: spotkała włosy, opadła na nagie ramiona. Ciało dziewczyny, gorące, nie do uwierzenia prawdziwe, spadło na mnie. Jej pierś musnęła moje ciało. Miałem ją w rękach swych twór rzeczywisty i dziwny: kobietę. Okrutna bajka stała się ciałem i krwią. Zajrzałem w oczy dziewczyny: było w nich jakby zdziwienie. Ręce moje błądziły po jej ciele, usta bełkotały: — Bejła, Bejła… Nie wiedziałem, co czynię. Inny człowiek, któregom nie znał, rzucał się na to młode ciało, wpijał się w nie, chwytał gorącymi wargami jej ramiona, gryzł je z jakimś skowytem. To znowu podnosił się i dźwigał w ramionach dziewczynę, patrzył w nią osłupiałym wzrokiem. To jest ona — tajemnica myśli najskrytszych: naga kobieta — rzecz. I zaciskały się znów kurczowo ramiona. Na dnie duszy coś okrutnego wołało wciąż o nową rozkosz, o nowy dowód władzy nad tym dyszącym ciałem. Z piersi dziewczyny wydobywał się cichy jęk. Podnosiła się i siadała. Oszałamiały ją ta namiętność i szał. Ile razy musiała ona już leżeć w objęciach coraz to innych ludzi. Zerwała się i cała naga otoczyła mi szyję ramionami. Zagadką czarnych oczu patrzyła we mnie. Przez zaciśnięte zęby wyrywały się niezrozumiałe słowa. — Ty! Pociągnęła mnie na swoje piersi. — Mój miły, mój miły! Ja tobie taka wdzięczna, taka wdzięczna. I jak spazm płaczu posypały się słowa. — Tyś mnie nie bił, ty mnie nie parzył papierosem po gołym ciele i nie śmiał się, kiedym płakała. Ja się tobie podobałam, jakbym naprawdę była twoja. Tyś na mnie nie krzyczał jak na zwierzę. W oczach jej błyszczały łzy. Zacząłem jej coś opowiadać. Mówiłem, że ludzie są nieszczęśliwi. Że ja umrę i ona umrze. Że nie wiadomo po co wyłoniła się z brudnej miazgi świata myśl. Mówiłem, że miliony kobiet znajduje się w takim położeniu. — Mnie namawiają, żebym jechała do Rygi — mówiła mi — ale boję się. Rózia jeździła do Odessy. I jak wróciła!… Śliczna dziewczyna była. A teraz co. Szkielet — taka chuda, i kaszle. A co opowiada. Pięciu, sześciu gości co noc. A w dzień, jak się trafi. A najgorsi to są marynarze. A ja się dowiedziałam, że Ryga także port. Ale pewnie trzeba będzie jechać. Tu też źle. I nic nie można zebrać. Ach, żeby pojechać do dużego miasta. I mieć tylko jednego kochanka. Ale musiałby być pan, chodzić w cienkiej, pachnącej koszuli. I tak siedzieliśmy przy sobie otuleni kołdrą, na wpół nadzy. Przez otwarte okno dolatywały dźwięki harmoniki. Ktoś pijany śpiewał ochrypłym głosem. Nagle rozległ się krzyk. Bejła drgnęła… — To krzyczy Lia — rzekła. — Ją dzisiaj Jankiel do stanowego prowadził. On, jak jest pijany, zawsze harapnikiem bije. — Plecy jej drżały wstrząsane nerwowym dreszczem. — On i jeszcze jeden akcyzny. Zamkną okiennice, spuszczą rolety. Każą się rozbierać i gołej tańczyć. Jeden gra na harmonii, a drugi tańczy, a nie, to albo papierosem skórę osmali, albo harapnikiem. I żeby zapłacił choć! Ale! — Wydęła pogardliwie usta. — Co on da, co on może dać? A akcyzny jest żonaty. I raz żona go złapała tak u stanowego z Rózią; ona wtedy jeszcze do Odessy nie jeździła. Wpada i łup go w pysk, a potem Rózię. Pazurami jej całą twarz rozdrapała, a później, tak jak była, golusieńką z domu wypędziła na ulicę. Gorącą wodą oparzyć ją chciała… Myślę, że pojadę do Rygi. Tam, mówią, dom taki, gdzie same generały chodzą. I nie biją. Gospodyni nie da palcem tknąć. — I po co to? — pytałem. — Co po co? — Żyć po co. No, i cóż z tego będzie, tak czy owak, tu czy tam, zestarzejesz się, zniszczy cię to życie. I co?… Nie mogła zrozumieć. — Czasami dorobi się która, a czasami oficer się zakocha, do domu weźmie. A zresztą co? Jak ja teraz mogę inaczej. I tak przynajmniej nie gotuję, nie piorę, nie biegam z koszami po mieście. Gdybym ja jeszcze suknię miała. Do Rygi trzeba suknię: ot, taką z dekolte — pokazała — jedwabna suknia i rękawiczki, i buciki. Zarzuciła mi ręce na szyję i siadła mi na kolanach. — Ja ciebie pieścić, całować będę i wszystko, co chcesz, możesz ze mną robić, wszystko, co chcesz. Ale daj mi pieniędzy, daj mi dużo pieniędzy. Dziesięć rubli dasz? Co dasz? Sięgnąłem do szuflady. Pieniędzy nigdy mi nie skąpiono. Zgarnąłem, co miałem. Było tego pewnie ze trzydzieści rubli. Bejła nie liczyła; poczuła w ręku, że jest dużo: więcej niż dziesięć rubli. Z gardła jej wydarł się dziki, ptasi krzyk. Zerwała się z moich kolan i naga tańczyć zaczęła przede mną jakiś dziwny, namiętny, szalony taniec. Kręciło mi się w głowie. Kiedym się obudził, Bejła spała. Leżała na wznak z rękami złożonymi pod głową. Wydawała mi się odrażająca, bezwstydna. Nie mogłem zrozumieć, jak mogłem znieść obok siebie to rozpasane, zbrukane ciało. Wstałem i zacząłem się ubierać. Bejła otworzyła oczy i popatrzyła na mnie, nie poznając. Nagle przypomniała sobie. Schwyciła ze stolika pieniądze i zaczęła naciągać koszulę… — Ty powiedz — mówiła — żeś mi dał trzy ruble. Inaczej odbiorą mi. — I wybiegła z pokoju. Z ciężką i mętną głową wracałem do domu, z poczuciem, żem się dopuścił jakiejś zdrady. Przez kilka dni nie miałem odwagi poruszać myśli, którymi zwykle żyłem. Nie czytałem ulubionych książek. Myśli snuły się, bezwładne i nudne. Nad wszystkim innym dominowało poczucie upływania czasu. Przechodziły chwile bezlitosne, a przecież każda z nich unosiła cząstkę mojego życia. Mijały, puste i na wieki stracone. W bibliotece mojego ojca wpadły mi w rękę Myśli Pascala; zaczytywałem się nimi teraz. Te potężne, jak skaliste szczyty, aforyzmy wyrażały to, co się działo we mnie. Nie mogłem się zdobyć tylko na rozpacz wiary. Na próżno przypominałem sobie to, co Pascal mówił o duchowym automacie. W ciągu nocy klękałem i klęczałem godzinami całymi na zimnej podłodze. Powtarzałem słowa pacierza i tworzyłem własne rozpaczliwe, namiętne modlitwy. Ale na dnie duszy wiedziałem, że nie będzie z tego nic, co więcej, czułem, że gardziłbym sobą, gdybym uwierzył. Czułem, że byłby to upadek. Ale ludzie żyją przecież — myślałem. Starałem się przekonać sam siebie, że niedorzeczna i upokarzająca jest ta moja straszliwa, przeszywająca na wskroś, jak oszczep, obawa śmierci. Tyle razy marzyłem przecież, że umrę na polu bitwy. Było to na próżno. Wtedy nie pojmowałem śmierci. Teraz stała ona przede mną i patrzyła oko w oko. Jednocześnie zaś rozwinęła się we mnie cicha, przeraźliwa pogarda życia. Myśl, że co noc ciała ludzkie dyszą w namiętnym szale — napełniała mnie odrazą. Miłość, życie wydawały mi się nudną i ckliwą komedią. Z wolna wracałem do swoich dawnych marzeń. Czyniłem to teraz jednak bez wiary już i ze złym sumieniem. I dlatego z pewną trwogą myślałem o spotkaniu z Adasiem, i dlatego bałem się, aby spotkanie to nie odebrało mi samej możności marzenia. Wmawiałem sam w siebie, że goręcej niż kiedykolwiek myślę o życiu walki i zmagania się z najeźdźcą. Na dnie jednak leżała ławica obojętności. Polska, niepodległość — i cóż? Czy zmienisz się ty? Czy zmieni się ksiądz Kulesza, stryj Florian, drżący przed swoją kucharką i bity przez nią? Czy życie ludzkie przestanie być tym, czym jest: potworną, cuchnącą niedorzecznością?… Czy nie tak samo rozpłynę się bez śladu, zginę na zawsze pod ciężarem mogilnej ziemi? Czy zmieni się cokolwiek bądź z tych rzeczy? Nie. Wszystko pozostanie tak samo bezlitośnie bezcelowe. Ale gdyby mi odebrano i te marzenia, pozostałaby już tylko nieznośna, naga pustka. Jednocześnie zaczęło mnie drażnić wszystko, co jeszcze przed kilkoma miesiącami przyjmowałem z dobrą wiarą. Nad łóżkiem moim wisiał stary ryngraf z Matką Boską Częstochowską. W dawniejszych moich robinsonadach wojowniczych odgrywał on zawsze wielką rolę. Teraz patrzyłem nań z gniewem. Po co trzymam tu tę blachę?… Puste wydawały mi się wszystkie patriotyczne westchnienia ciotki Emilii. Te wszystkie odsiecze wiedeńskie, Grunwaldy, Jadwigi i święte Kingi. Pamiętam, z jakim zdziwieniem spojrzała na mnie Ola, kiedym raz w braku innego audytorium wypowiedział jej, co myślę o książkach, któreśmy niedawno jeszcze czytywali razem. — Nie ma co się rozrzewniać nad tymi niedołęgami i mazgajami, przez nich jesteśmy na dnie. Kto kazał królowi Janowi chodzić pod Wiedeń? Papież? Co jemu do papieża? Kościuszko powinien był rozdać ziemię chłopom, szlachtę wywieszać, byłby wypędził Moskali. I po co nam każą myśleć o tym wszystkim? Po co nam nie dają żyć? Dziewczynka uciekła i odtąd, ile razy matka jej przy mnie zaczynała jakieś ze swych ulubionych opowiadań, patrzyła na mnie jakby z prośbą czy strachem. W parę dni, spotkawszy mnie, powiedziała: — Mama nie ma nikogo, tatuś zginął za ojczyznę, więc nie trzeba jej martwić. Mama już stara i nie ma nic prócz pamiątek. Jak ja dorosnę, wszystko oddam chłopom. Wtedy ja jednak nie miałem czasu zwracać uwagi na Olę. Myśli moje wszystkie pochłonięte były przez jedno: Bóg i śmierć. Miewałem chwile, kiedy wszystkie zwątpienia moje wydawały mi się tylko moją winą, kiedy lękałem się, że spotka mnie za nie kara. Nie umiałem już wierzyć, ale nie umiałem też sobie wyobrazić świata bez Boga i zbawienia. Pozostawała pustka, ból i strach. Toteż drgnąłem, kiedy Adaś w lesie zapytał mnie krótko: — Czy ty jeszcze wierzysz w Boga? Nie podniosłem oczu i odpowiedziałem sucho: — Nie. Adaś wstał i przeszedł się nerwowo po polanie, w końcu rzekł: — Jakich ja ludzi poznałem, jakich ludzi. Wiesz, Karakozow wcale nie za wyzwolenie włościan strzelał do cesarza. On był socjalista. Pierwszy raz wtedy w rozmowie, nie w książce, spotkałem ten święty wyraz. A Adaś mówił. Mówił, że ludzie schodzą całymi pokoleniami w mogiłę, tam oczekując poza grobem sprawiedliwości i nagrody. Czują więc, że tutejsze życie jest niedorzecznością. Inaczej nie wierzyliby, że istnieje, że potrzebne jest inne. — Czy rozumiesz, od czasu, jak człowiek istnieje, ludzie giną z tym przekonaniem, że to, co pozostawiają za sobą, to nie było życie, czują, że nie żyli, że zostali oszukani o życie całe. I cała historia to jest takie schodzenie w grób zamęczonych, oszukanych milionów. I człowiek śmie się nazywać rozumną istotą. Teraz zaczęliśmy mówić na przemian, wyrywaliśmy jeden drugiemu zdania, myśli, zwroty. Trzeba walczyć o to, żeby człowiek już tu żył, aby nie przeciekało mu szczęście i życie pomiędzy palcami, aby je miał. — Czy ty rozumiesz — wołał Adaś — dlaczego musiały upadać nasze powstania? Chłop był nawozem wdeptanym w ziemię. Czy mu nie wszystko jedno było, co z niego wyrośnie? I czy nam nie wszystko jedno? Ojczyzna to taki przypadek, jak i wszystko inne. Człowiek wyrodził się ze zwierzęcia. Popowstawały różne jego odmiany. Cóż z tym wspólnego ma rozum? Czy czytałeś Darwina? To wszystko kłamstwo, co oni tu śpiewają, że jego nikt nie uznaje. Cały świat już przyjął jego naukę. To my tylko w Polsce chcemy ocalić się wąchaniem kadzidła. A w Europie powstało olbrzymie stowarzyszenie międzynarodowe dążące do tego, aby świat należał do pracujących. I jedna za drugą wybiegały z ust jego idee, jedna od drugiej śmielsza. Człowiek — dziecię przypadku, krwi i nocy — sam sięgał po władzę nad sobą. — Czy chcesz, czy chcesz walczyć razem z nimi o prawo człowieka, o ludzkość? Nie trzeba było pytać. Wracaliśmy do domu szczęśliwi i dumni. Na jakimś zakręcie drogi spostrzegłem kobietę dźwigającą brzemię drzewa. Pokazałem ją Adasiowi oczyma. Uśmiechnął się do mnie i pojechaliśmy w cwał. Kobieta nie przypuszczała, że mijało ją w tej chwili dwóch mesjaszów. Naręcz drzewa nie stała się przez to lżejsza. Kiedym zsiadł z konia, schwyciło mnie nagle wspomnienie Bejły i jego ohyda. Wydałem się sam sobie na wieki stracony. Ale ja nie wiedziałem wtedy — tłumaczyłem się sam przed sobą. Pomimo to schwyciłem Adasia za rękę: — Słuchaj — rzekłem — ty wiesz, ja raz, niedawno, skrzywdziłem ciężko kobietę. Adaś spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się smutnie. — I ty — rzekł — już. — A potem nagle dodał: — myśleć o swoich grzechach mogą tylko próżniacy. Człowiek powinien iść w przyszłość. Gdy wymawiał jedno z takich zdań, oczyma prosił o pobłażanie dla jego górności. Był to jego wdzięk. 2 Adaś Bielecki był naszym dalekim kuzynem. Jego ojciec, straciwszy dość znaczny majątek, osiadł w małym miasteczku podolskim i żył z zapomóg, udzielanych mu przez rodzinę. W domu Adasia wszystko żyło wspomnieniami lepszych czasów, plotkami i dewocją. Atmosfera była trudna do zniesienia. Nikt tu nie podnosił głosu. Przeciwnie, wszyscy mówili słodkim, przyciszonym tonem, spotrzebowując niesłychaną ilość wyrazów zdrobniałych. „Stryjeńciuńcia”, „proboszczyczek”, „tatusieczek”, „mamuleczka” — nie schodziły tu z ust. Nie przeszkadzało to bynajmniej temu, że życie ojca Adasia, jego matki i dwóch sióstr schodziło na systematycznym zagryzaniu się. Nie umiem sobie wytłumaczyć powstania w takim środowisku Adasia. Poznałem go czternastoletnim chłopcem i od razu zadziwił mnie on stanowczością sądów i zdecydowaniem woli. Organizm jego duchowy musiał albo zginąć w otoczeniu, jakim była rodzina Bieleckich, albo musiał sam z siebie wydobyć własną ochronę. Adaś znalazł ją w ironicznej wzgardzie względem wszystkiego, co go otaczało. Nie umiem określić sobie charakteru jego uczuć w stosunku do rodziców i sióstr. Nie był to żaden żal, lecz chłodne i ostateczne zwątpienie, ciche i systematyczne przechodzenie do porządku dziennego. W tym środowisku najbliższym nauczył się Adaś polegać wyłącznie na sobie, nie dowierzać żadnej powadze. Przy tym zewnętrzne niedowiarstwo to i ironia rozpościerały się i na niego samego. O sobie samym mówił on tym samym tonem gardzącego pobłażania i szyderstwa, jaki był mu właściwy w stosunku do innych. Trzeba było go dobrze poznać, aby spostrzec, że pozwala on sobie marzyć o rzeczach wielkich i szczytnych, że w głębi serca miał gorące pragnienie wiary i wielką, niewyczerpalną zdolność entuzjazmu. Długie lata nie miałem żadnego rówieśnika. Może dlatego w stosunku do mnie dość szybko stopniała odporna powłoka, poza którą zamykał się Adaś ze swym wewnętrznym życiem. W długie wieczory i popołudnia wypowiedzieliśmy sobie wszystko, co zdołały wypracować nasze własne umysły i serca. Niedługiego czasu trzeba było, byśmy zrozumieli, że dla żadnego z nas nie pozostało tajemnicą, jakie pokłady zobojętnienia, niewiary, służalstwa, egoizmu ukrywają się poza obłudą patriotycznego frazesu. — Szkaplerzyki — rzekł Adaś z głuchą złością któregoś poobiedzia. — Duszę oni wyciągną tymi szkaplerzykami. Niech albo robią coś, giną, głowami o ściany walą, albo przestaną jęczeć o tej swojej nieszczęśliwej ojczyźnie. Gdy doszła nas jakaś biografia Garibaldiego, wpadliśmy w prawdziwy szał. Odtąd nie mówiliśmy o niczym innym. Ale od czasu do czasu Adaś zamyślał się: — A co my z grzechotnikami porobimy — potem? Toć te wszystkie poświęcane mumie wtedy dopiero powypełzają i pęcznieć będą. Teraz kryją się jeszcze po kątach i zakątkach. Nie mogliśmy zrozumieć spokoju naokoło nas i nieustannie przypuszczaliśmy, że dzień każdy może nam przynieść wiadomość o gotującym się wybuchu. Nasłuchiwaliśmy, lecz nie słyszeliśmy nic prócz syku tchórzostwa, bezsilnego wzdychania albo przejrzystej blagi. Mojego ojca Adaś szanował za jego milczenie i spokój. — Twój stary ma charakter — mówił — on się tak zaciął, że do niego już nic nie dostąpi. Natomiast o swojej rodzinie miał zawsze coś do opowiedzenia. — Mój tatuńcio — rzekł — po ocaleniu cesarza od Karakozowa iluminację sobie na swój prywatny użytek zrobił i isprawnikowi gratulować chodził we fraku i białym krawacie. A o Berezowskim mówił: „On musi być z Rusinów, bo żaden z Polaków królobójstwem się nigdy nie splamił”. Tej wiosny miałem właśnie pojechać do rodziny Adasia, by tam razem z nim złożyć egzamin dojrzałości. Cieszyliśmy się, że spędzimy parę miesięcy razem. Później Adaś miał jechać do Kijowa, gdzie przy uniwersytecie było jakieś stypendium imienia Bieleckich. Ja marzyłem o Petersburgu lub zagranicy. Teraz szczególniej, gdy mieliśmy niewyczerpany zasób tematów i myśli w naszej nowej wierze, uśmiechał się nam ten wspólny paromiesięczny pobyt. Przy tym Adaś nie przestawał powtarzać: „Jakich ludzi poznasz, jakich ludzi”. Wreszcie na początku maja znaleźliśmy się w Niemirowie. Stary pan January Bielecki powitał nas już w bramie. — Co za gość! Co za gość! — wołał, rozstawiając ręce. — Wykapany kuzyn Oktawiusz. Gość w domu — Bóg w domu. Chociaż zmienną koleją rzeczy Bieleccy teraz na szaraczki zeszli, ale zawsze, panie dobrodzieju, stać mnie na to, aby takiego gościa przyjąć. Jakbym samego pana Oktawiusza przyjął. Ojczulek pana dobrodzieja statysta, o, ministerialna głowa, dyplomata, panie dobrodzieju. Synek pewnie w ojczulka pójdzie. Niedaleko jabłko od jabłoni. Ja, panie dobrodzieju, na chudopacholskim zawsze koniku, więc i mój dryblas, panie dobrodzieju, uczciwszy uszy, prochu nie wynalazł, ale uczciwość, nieskalane imię, panie dobrodzieju, ojciec przekazał mu i bojaźń bożą, więc i w senatorskim domu wstydu nikomu nic przyniesie. Stary pan plótł tak bez końca, gestykulując i podreptując. Nadeszła i reszta rodziny. — A my właśnie, kuzynku, serce — wołała mama — z majowego nabożeństwa wracamy. Jak mówił ksiądz wikary, jak anioł Nincia się spłakała, a Bincia w tej chwili jest jeszcze zachwycona. — Słowo kapłańskie jest pokrzepieniem duszy — rzekł pan January. — Nieszczęśliwemu narodowi nic prócz modlitwy nie pozostało. Zlatuje do naszego lochu jak gołębica i ziarnem swoim nas zasila. Ja co dzień padam na kolana i mówię: „Bóg wziął, Bóg da i niech imię jego będzie pochwalone”. — A ksiądz Wincenty taki patriota — mówiła panna Nincia — dzisiaj nazwał na głos Matkę Boską — Królową Polską. — U… u… — rzekł pan Bielecki — ryzykuje, ryzykuje. Ale Bóg czuwa nad wybrańcem swoim. — Albo kiedy mówił — rzekła panna Bincia — „na lwa srogiego bez obawy siędziesz i na okrutnym smoku jeździć będziesz”, to już tam na pewno coś innego myślał. Bo ilekroć coś patriotycznego pomyśli podczas kazania, to wzdycha… — Ależ nie! — rzekł Adaś. — Obciera nos. — Młody człowieku — rzekł pan Bielecki — młody człowieku, zapewniam cię, iż pomimo że na stoliku twoim znalazłem książkę, która wyprowadza człowieka od małpy, jesteś moim synem, a ja nie ścierpię, aby Bielecki ubliżał wierze świętej. Bo co pozostało oprócz wiary? Reszta wszystko przemija, a Bóg jest wieczny, jak powiedział Tertulian. Siedziałem jak na rozpalonych węglach. Ale Adaś nie robił sobie nic z tego wszystkiego. — Pójdziemy do mego pokoju — rzekł. — To — dodał w drodze — stary na twoje powitanie tak się wysadził, ale on ochłonie. Jednak nie ochłonął. Po chwili z kuchni doleciał nas przeraźliwy krzyk. Płakała jakaś baba, piskliwym głosem wykrzykiwała pani Bielecka, grzmiał sam ojciec rodziny. — Zaczyna się — rzekł Adaś. — Nie niepokój się, to kucharka upomina się o pensję, ona to czyni raz na tydzień. Przy kolacji zjawił się natchniony ksiądz Wincenty i jakiś urzędnik, nie wiem już, pocztowo-telegraficzny czy sądowy. Urzędnik pił, kieliszek za kieliszkiem, pomarańczówkę, a ksiądz Wincenty bawił damy. Od czasu do czasu uważał za stosowne zwracać na mnie uwagę i zaszczycać mnie jakimś pytaniem. Dowiedziawszy się, że chcę jechać do Petersburga, rzekł: — Naturalnie, dobrej krwi i szlachetnym tradycjom nie zagraża to żadnym niebezpieczeństwem, ale słyszałem, dużo słyszałem o szerzącej się wśród młodzieży tamtejszej niewierze. W Boga nie wierzą, Kościoła nie uznają, człowieka nazywają zwierzęciem i wolną miłość propagują. — Księże dobrodzieju… — rzekła pani Bielecka i pokazała oczyma na córki. — A przepraszam — rzekł ksiądz — ale słowo kapłańskie jest jak zefir, który kwiatów nie zwarzy, i owszem, czyste lilie zwracają ku niemu swe kielichy i wypuszczają dziwne aromaty. — Oni — odezwał się urzędnik — psa zjedli. — Kto? — zapytał się pan Bielecki. — Nihiliści — rzekł — niedowiarki. Że to przesąd niby. Mieszkają sobie wszyscy razem na kupie, i jeden miał psa. I mogę powiedzieć, wyżła zjedli. — Gdy duch święty opuści człowieka, staje się on jako Nabuchodonozor trawą żywiący się — rzekł ksiądz. — A zresztą skoro człowiek jest zwierzę i pies zwierzę, to dlaczego jedno zwierzę nie ma jeść drugiego zwierzęcia? Czy nieprawdaż? I nadziwić się niepodobna, jak mógł im duch zaprzeczenia tak pomieszać rozumy. Bo i cóż mówi ten ich Darwin? Człowiek i zwierzę jedno jest. Otóż jeżeli wziąć Chińczyka albo Murzyna, albo innego dzikiego człowieka i światłem wiary świętej go oświecić, stanie się jak każdy z nas. A czy zdołał kto uczynić to z prosięciem, szczenięciem albo innym zwierzęciem, które lubo koło człowieka przebywa, w naturze zwierzęcej swojej pozostaje. — Nie biją ich — rzekł urzędnik. — Cała rzecz w tym. Ja bym tam tak. Nie wierzysz, sto rózeg, nie wierzysz, jeszcze sto, i zaraz by ci świeczki w oczach stanęły. — Pana dobrodzieja dużo bili — zwrócił się Adaś. — Adam, wyrodne dziecko — zasyczał pan Bielecki — zakazuję ci. Ty nie myśl, żeś maturzysta. Ja, ojciec, ci mówię, że jeśli nie przeprosisz szanownego pana i gościa w tej chwili, to ja, ojciec, ciebie własnoręcznie, słyszysz, staropolskim zwyczajem. Ja człowiek starej daty i nie będę zważał na lata. Adaś zerwał się blady. — Niech ojciec nie próbuje — rzekł przez zęby. — Co, co? — pienił się stary. — Jakim tonem do ojca? Przy obcych ludziach. O czasy, czasy. Kiedy Karpiński wracał ze szkół, ojciec, gdy wszedł do izby, chcąc się przekonać, czy syn bojaźń bożą, a szacunek dla rodziców zachował, w twarz go uderzył. I cóż uczynił szlachetny młodzieniec? Do ręki rodzicielskiej się nachylił i do ust ją podniósł. A dziś… Przeprosisz szanownego pana czy nie… — Ale cóż tam znowu! — rzekł urzędnik. — Ja się nie gniewam. To, panie, młodość. Ale bo też prawa teraz. Ojciec powinien mieć prawo posłać na policję z kartką: tyle a tyle gorących a świeżych. I wsypaliby, i po wszystkim. A co do tego, czy ja bity nie był, to powiem wprost. Dużom był bity. Ja w seminarium i bursiem się chował. To mogę powiedzieć, więcej niż trzysta razy bity byłem, nie byle jak. Z solą i podniesieniem bili. A ojciec Atanas łozy miał w spirytusie maczane, giętkie a mocne. Bili, i Panu Bogu dziękuję, że bili, do końca życia wspominać nie przestanę. Nacierpiał się człowiek, ale rozumu nabrał, charakteru. Nas w bursie nie bardzo po główce gładzili. Mnie samego, za przeproszeniem, wszy mało nie zjadły… Bo zbytków nie było żadnych. To i człowiek nauczył się grosz i kawałek chleba szanować. A jakże, setnie mnie bili, za to znów ja nie komunista i wiary mojej świętej się nie wypieram, i rodziców szanuję. Ot, co. Teraz zaczęła jęczeć pani Bielecka. Tyle nocy nie przespanych, tyle ofiar, tyle zgryzoty i czy jest jaka wdzięczność, jakie uszanowanie? Do ojca jak do równego. Z kułakami na niego gotów by się rzucić. A matka? A matka? Czy jest wdzięczność dla matki, poszanowanie jakie! Matka, to także pewnie przesąd? Oj, mądrość, mądrość. Na to człowiek, sobie od ust odejmując, dziecko rodzone przez te szkoły pcha, aby on potem matkę własną z Darwinem porównał. — Rózgi znieśli — rzekł urzędnik — i bicie. Człowiek młody jest, jak ten szczeniak — bez bicia zrozumieć nic nie może. Kolacja miała się ku końcowi. Adaś wstał. — Rodzice siedzą! — krzyknął pan Bielecki. — Tu nie komuna, nie karczma, nie falanstera, to jest dom. Uczcij dary boże. — Egzamin pojutrze — rzekł Adaś — przygotowywać mi się trzeba. Chodź, Michał. I nie zwracając uwagi na nic, wyszedł. Wymknąłem się za nim. — Stary — rzekł — wczoraj w karty się zgrał, to i piekło robi. Chodźmy. Wieczór był ciepły. Na głównej długiej uliczce niemirowskiej, obsadzonej drzewami, snuły się gromadki spacerujących. Jakaś dama, gdyśmy mijali ją, pytała swego kawalera, dlaczego jedne kwiaty pachną, a inne nie pachną? — Poznaję ojczyznę moją — rzekł Adaś i zadeklamował: Wszystko tak, jak było, tylko się ku starości nieco pochyliło. Przeszliśmy w boczną uliczkę ciemną i błotnistą. Dzień był suchy, lecz błoto tu nie zasychało nigdy chyba. Tworzyło się ono zresztą nie tyle z deszczów, ile raczej z pomyj, wylewanych niemirowskim obyczajem z okien prosto na ulicę. Wreszcie podeszliśmy do jakiegoś oświetlonego domu. Adaś podszedł do jednego z okien i zastukał. Okno otworzyło się i wychyliła się jakaś rozczochrana głowa. — A to ty, Indyk — przemówiła — wchodźcie. W pokoiku pełno było dymu. Na stole stało kilka butelek piwa, leżały rozłożone książki i papiery. — Przedstawiam — rzekł Adaś. — Michał Kaniowski, a to, znajomcie się zresztą sami. — Michajłow — rzekł młody, szesnastoletni może chłopiec o jasnej, dziwnie sympatycznej twarzy i wysokim czole. — Kasjanow — zamruczał właściciel kudłatej głowy. — Koruta — odezwał się trzeci, wstając z łóżka. Był on dziwnie brzydki. Pośród bladej, skrofulicznej twarzy sterczał wielki, kartoflowaty nos. Małe oczy były nieprawidłowo przecięte, tak że jedno umiejscowione było o wiele wyżej od drugiego. — Wroński — przedstawił się ostatni z towarzystwa, wysoki brunet o zapadłej piersi, bezkrwistej twarzy i ciemnych, jak gdyby w stanie chronicznego zapalenia znajdujących się oczach. — A gdzież Kot? — zapytał Adaś. — Poszedł po wódkę — odpowiedział Wroński, patrząc w ziemię. — Znowu? Ej, Wroński, Wroński, źle będzie. — Sam wiem, że niedobrze, mówić szkoda — mruknął zagadnięty. — Ja bez wódki myśleć nie mogę. Żyć długo nie będę. No, to przynajmniej umierać chcę przytomny, a nie z zamąconą głową. Jak nie piję, to głowa mi się kręci i myśli są nudne jak para z wrzącej bielizny w pralni. — A ty, jak to cierpisz? — zwrócił się Indyk do Michajłowa. — Chwalił się człowiek: „Nie dam pić, nie dopuszczę do butelki”. Michajłow wzruszył ramionami i niechętnie rzekł: — Taki dzień już, dziś i ja pić będę. — Zostaw — mruknął Adasiowi do ucha Kasjanow. — Później ci powiem, nie przeszkadzaj. Pojawił się i Kot, to jest właściwie Kotecki, i z kieszeni wyciągnął butelkę okowity. — Jest — rzekł — w sam raz sześćdziesiąt cztery stopnie. Wroński ruszył się spod pieca i jeden za drugim, systematycznie, bez pośpiechu wypił trzy kieliszki. Nalał sobie czwarty i przyglądając mu się, rzekł: — Teraz całkiem inna muzyka u nas pójdzie. O egzaminach nikt nie mówił. Nie wszyscy obecni zresztą stawać do nich mieli. Michajłow był dopiero w szóstej klasie, a Koruta postanowił nie próbować szczęścia. W małym pokoju szumiało jak w ulu. — Wiazowski zwariował — rzekł Koruta, zwracając się do Adasia. — Było to do przewidzenia. — Ja dziwię się, jak oni wszyscy nie powariują. Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, więc taki siaki i z nas nie dziwi się, że coś podobnego do naszych gimnazjów stać może na miejscu. Ale ty wejdź w nie z żywą duszą i popróbuj w nich żyć — monologował Wroński. — I w samej rzeczy. Pomyśl, jest nas pięćset, sześćset dusz, powiedzmy, ludzkiego materiału, mięsa dla pedagogów. I jest ich osób ze trzydzieści. I teraz przez całe życie mają oni z nas wystrugiwać, co? To, co się im podoba? Nie! Co przepisane. Oni mają nas uczyć nie tego, co chcą i co myślą, a my mamy się uczyć tego, aby nigdy o niczym zdrowego pojęcia nie mieć. No, i co z tego może być? Żółty dom jest i żółtym domem skończyć się wyłącznie może. Uczył człowiek ludzi przez dwadzieścia, trzydzieści lat o Jupiterze, Junonie, no i uwierzył, że jest on w samej rzeczy Jowisz Gromowładny. I cóż w tym dziwnego być może. Sznurują sobie mózg, jak Chinki nogę, a potem dziwią się, że na nim guzy powyskakują. — Przesada — rzekł Koruta. — U nas tak źle nie jest. Sami porządni ludzie. Ot, pojechałbyś ty do Kamieńca. — Przesada? — zaperzył się Wroński. — A ty, powiedz mi, aniołku mój, czy dla mnie nie wszystko jedno, jakich obyczajów jest ten tasiemiec, co mnie zjada. Porządni ludzie. Duszę oni mi, ci porządni ludzie, wyciągnęli. I teraz ja umierać będę — daj pokój Michajłow, nie przecz już, jak ty mi pić pozwolił, to ja już wiem, że śmierć idzie, umierającego człowieka ty martwić nie chcesz. Sam chcesz się kieliszkiem trącić. Przesada? A kto mi w głowę androny kładł, że ja oto teraz i umierać będę, same śmiecie w duszy mając. Trójca Święta, dusza i tak dalej bez końca. — I cóż robić mieli, program nie oni ustanawiają. — Program nie oni ustanawiają, wiem, aniołku najdroższy, a ty na to człowiek się nazywasz, abyś nie pozwolił z siebie maszyny do zabijania ludzi robić. A niech oni powariują wszyscy, niech ich po klatkach trzymają jak dzikie zwierzęta. — Daj pokój, daj pokój, rozdrażniasz się niepotrzebnie! — mitygował go Kotecki. — Niepotrzebnie — szydził Wroński. — Proszę, łaskawco, tobie dobrze. Ty sobie wiesz, że jeszcze w słońcu pochodzisz, dobrych książek poczytasz, jasnych myśli nachwytasz. A mnie kto życie wróci? Żywot wieczny! A ty daj mi go teraz, kiedyś obiecał. — Nie my pierwsi — mruknął ktoś. Michajłow stuknął pięścią o stół. — Tak, nie my pierwsi. Ciągle i nieustannie u nas i wszędzie zabijają człowieka. Krew na wszystkim. Każdy umierający w nieszczęściu, głodzie, ciemnocie to wieczne oskarżenie. Każda śmierć, każde zmarnowane życie ludzkie to potępienie dla tego, co jest. — Więc cóż robić, ty sobie krzycz, nie krzycz, to nic nie pomoże — filozofował Koruta. Michajłow błysnął oczyma. — Dopóki człowiek tego nie rozumie, że go zabijają, znieważają, kaleczą — można mu wybaczyć. Ale nam już nie wolno znosić, nie wolno wracać do jarzma. Walka na śmierć i życie. Walka… — Aby tam się kiedyś innym ludziom dobrze żyło? — szydził Koruta. — Abym ja sam niewolnikiem nie był. Co mnie inne pokolenia? Za siebie walczę, o siebie walczę. — Inni także tak śpiewali i pewnie spuścili z tonu — mruczał sceptyk. Michajłow wstał. — Słuchaj, Koruta, tobie dwie drogi stąd: albo z nami iść… — Dokąd, z jakimi wami? — Mniejsza o to! Z tymi, co mówią, że nie zniosą koło siebie ani źdźbła krzywdy ludzkiej, że w żadnej krzywdzie udziału nie wezmą, że przeciw każdej walczyć będą… Albo idź precz, tam gdzie nasi nieprzyjaciele. — No, no, nie unoś się. — Nie można tak mówić! Michajłow nie cofał się. — Tu nie ma żartów, jeżeli wam rozmowa tylko w głowie, to ja wam nie towarzysz. — Ale ty wiesz o tym, gdzie żyjesz, wiesz, kto tu rządzi, wiesz ty, jak się ten kraj nazywa? — Wiem. Rosja, kraj niewoli, kraj rabów cara Aleksandra, oswobodziciela chłopów, ale tam, gdzie ja stąpię, gdzie ja żyję, jak daleko ja sięgnę, tam rządzę tylko ja. Rozmowa się urwała. — Katarzyna Pawłowna od męża wczoraj uciekła — rzekł Kasjanow. Michajłow zerwał się. — Uciekła? Dokąd, nie wiecie? — Dokąd miała uciec — do matki. Tam płacz i zgrzytanie zębów. Ojciec wrzeszczy, że ją za włosy do męża zaciągnie, matka płacze, kumoszki zawodzą. — A ona… — A nic, zamknęła się na cztery spusty i siedzi, oni też czekają. Powiadają, głodem wezmą. — A mąż? — Mąż? Wczoraj pił. Dziś po mieście biega, znajomym kańczug pokazuje. Adaś zaczął mi tłumaczyć. Historia całkiem miejscowa. Couleur locale, jak się to w teorii literatury nazywa. Wydali młodą dziewczynę za mąż, za kapitana pijanicę. Bogaty miał być, a okazało się, że majątek w karty przegrał. Zdaje się, że na posag liczył. Tymczasem posagu nie ma, więc zwierzę zaczyna bić żonę. Całymi dniami wychodzić nie może z domu, ludziom się pokazać niepodobna: twarz w sińcach, oko podbite. I tak bez przerwy. Tydzień bez bójki nie przechodzi. A dziewczyna była z głową i sercem Człowiek mógłby wyrosnąć. A tak jedna jej droga: powiesić się albo bić się z mężem, kto kogo lepiej. Wtem drzwi się otworzyły, wpadł młody trzynastoletni uczniaczek o różowej twarzyczce, ciężko dysząc: — Dmitry Antonowiczu! — podbiegł do Kasjanowa. — Siostrę mąż do domu powlókł, grozi, że zabije. Nastała chwila ciszy. Nagle rozległ się szczęk, to Wroński cisnął flaszką o podłogę. — No! Ginąć, to ginąć! A nie będzie tego, abyśmy się spokojnie temu przypatrywali. Mnie i tak śmierć. Niechże wiem przynajmniej, że coś porządnego na świecie zrobię. Kasjanow złapał go za rękę. — Pijany jesteś, o czym ty myślisz? Wroński wyrwał mu się. — Daj już pokój, ja tylko wtedy trzeźwy, kiedy pijany. A myśli, bracie, to już mam teraz całkiem jasne. Wam się, panowie, mieszać w tę sprawę nie należy. Przydacie się jeszcze, a ja już i tak stracony. — Z tego nic — rzekł Michajłow — idę z tobą. — I ja — rzekł Indyk. — I ja — powtórzyłem. — Wszyscy idziemy. — Mówić tylko ja będę — prowadź no mały. — Tę drogę ja znam. Ogrodem bliżej będzie — rzekł Adaś. Istotnie prowadzić zaczął ogrodem po jakichś zarośniętych ścieżkach. Przeskoczyliśmy wreszcie jakiś płot. Nagle doleciał nas nieludzki krzyk. — Katia płacze — krzyknął uczniaczek. Zawrzało coś we mnie i zastygło. Czułem, że to samo dziać się musi i w innych. Przyspieszyliśmy kroku. Ale Wroński szedł ciągle naprzód wielkimi krokami. Z domu, do którego podchodziliśmy, wydobywały się wciąż krzyki coraz bliższe, coraz straszniejsze. Pod oknami stało kilka postaci. To kucharki sąsiadów i sąsiadki przypatrywały się egzekucji. — Z drogi, bydło! — krzyknął Wroński i nie poznaliśmy jego głosu. Ktoś próbował zastąpić mu drogę, lecz nagle z niespodziewaną siłą Wroński zadał zagradzającemu drzwi cios tak potężny, że ciemna postać znikła, waląc się na ziemię z jękiem. Wroński szarpnął drzwi i otworzył, weszliśmy za nim. Przeszliśmy sień i stanęliśmy we drzwiach pokoju. Oczom naszym przedstawił się straszny widok. Przywiązana do poręczy krzesła siedziała młoda kobieta z okrwawionymi plecami. Nad nią stał dieńszczyk kapitana z nahajką w ręku. Z pleców młodej kobiety spływała krew, zębami targała sznurek, którym miała skrępowane ręce. Naprzeciw niej siedział kapitan, niski, o okrągłej twarzy mężczyzna, i palił fajkę. Gdyśmy weszli, wymawiał wyraz „jedenaście”. Wyraz ten utkwił mu w krtani. Na nasz widok zaniemówił. Zerwał się. Ale jednym skokiem był już przy nim Wroński, prawą ręką uchwycił za gardło i ścisnął. Michajłow wyrwał dieńszczykowi nahajkę, ja z Adasiem rozwiązaliśmy ręce kobiety. — Niech się pani ubiera! — krzyknął Wroński. — Michajłow, zajmij się, niech was tu w ten moment nie będzie. Kasjanow mocował się z dieńszczykiem, Wroński zaś systematycznie tłukł głową na wpół duszonego kapitana o róg szafy. — Raz, dwa — powtarzał. Kapitan kopał nogami, pienił się, chciał gryźć. Nagle obalił Wrońskiego i wyrwał się. W tej samej jednak chwili Koruta schwycił go żelaznymi ramionami i przygwoździł do krzesła. Wroński podniósł się z ziemi, chrząknął, kaszlnął, krew rzuciła mu się ustami. Drzwi skrzypnęły — to kapitanowa uciekała z Michajłowem. My skoczyliśmy do Wrońskiego, dieńszczyk zdołał się wyrwać i wyśliznąć. Kapitan szamotał się i ryczał. Z ust Wrońskiego płynęła krew dwoma cienkimi strugami. Koruta przemawiał spokojnie. — Siedź, aniołku, siedź, kanalio, bo na śmierć zabiję. Ja, braciszku, żartować nie lubię. I mnie jest wszystko jedno. Jak raz już bić zacznę, to kości połamię, siedź spokojnie, proszę ja ciebie. Rozległo się ciężkie stąpanie: w drzwiach ukazał się uriadnik, sprowadzony przez dieńszczyka. Obok uriadnika ukazała się jednak inna jeszcze postać. Był to chudy, średniego wzrostu pan o twarzy Mefistofelesa. — Quod erat demonstrandum — rzekł. — Naturalnie, Wroński, Bielecki i Kasjanow, Michajłowa spotkałem w drodze. Spostrzegł jednak krew płynącą z ust Wrońskiego i zmarszczył brwi. — Potrzebne to panu było! — Puść pan kapitana — zwrócił się do Koruty. Kapitan pienił się i krzyczał: — Aresztować, aresztować, zakuć w kajdany tego oto zbira — wskazywał na Wrońskiego — i tę gonić. — Tu użył silnego wyrazu. — Ja jej pokażę… Aresztować, aresztować! Pan w szarym kapeluszu, inspektor gimnazjalny Kuźniecow, podszedł spokojnie do pieniącego się kapitana i położył mu rękę na ramieniu. — Kochany panie kapitanie — rzekł — co pan byś powiedział, gdyby panu świnia wpadła do ogrodu i zniszczyła ulubione pańskie, z wielkim trudem wypielęgnowane drzewko?… — Jak świnia do ogrodu wpadł — zawołał kapitan — tak właśnie… — Ciszej, kochany panie — rzekł Kuźniecow. — Widzi pan tego chorego człowieka. Tak? Otóż od lat dwudziestu kilku, jak jestem nauczycielem, to był mój najlepszy matematyk, najlepsza głowa, jaką ja spotkałem. Na dwadzieścia kilka lat jedna jedyna, o której sobie mówiłem: w biografii tego człowieka będzie napisane, że nauczycielem jego był Wasyli Andrejewicz Kuźniecow. I to, widzisz pan, była moja nadzieja, moje marzenie. Teraz pan wie, jak ja muszę nienawidzić człowieka, który mi tę nadzieję zniszczył. Jeżeli on nie wyzdrowieje, to ja panu radzę zniknąć raz na zawsze, panie Moroszkin, bo ja jestem spokojny i systematyczny człowiek. Za tę jedną dzisiejszą historię z żoną pana można by daleko zaciągnąć. I jeżeli temu człowiekowi coś się stanie, to ja pana potrafię daleko zaprowadzić. Ani się pan obejrzysz, jak fiut ordery, fiut szlify i może jeszcze coś na dodatek: szara kurteczka. Ja się nie interesuję ludźmi, panie Moroszkin, ale jeżeli pan ma coś na sumieniu, to ja to już odnajdę. Więc na przykład jest jakaś historia z Awdotią idiotką, odkopie się tę historię. Uważasz pan, panie Moroszkin, takie historie, jak pan, ma w Rosji na sumieniu dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na sto. Dopóki się na nie nie zwraca uwaga, wszystko w porządku, ale gdy się uwaga zwróci: fiut! zamiast dżentelmena jest katorżnik. I innej różnicy, panie, pomiędzy dżentelmenem a katorżnikiem nie ma. A teraz ja już na pana zwrócę uwagę, panie Moroszkin. I tak, na przykład, napisze się do naczelnika korpusu, że ja jako inspektor gimnazjum zwracam uwagę, że pański pobyt w tym oto miasteczku stanowi przedmiot zgorszenia dla wychowańców powierzonego mojej opiece zakładu. Uważa pan, lepiej, żeby pan zauważył, że w tym miasteczku klimat panu nie służy. O wiele lepiej. I abym ja pana już nie spotykał, panie Moroszkin. I jeżeli pan jest nabożny, daj pan na mszę, aby ten oto człowiek wyzdrowiał. Bo inaczej będzie źle, panie kapitanie Moroszkin. I uważa pan, pańska żona jest obecnie w moim domu, u mojej żony. I tam lekarz, pułkownik Sachs, spisuje protokólik z pleców pańskiej żony. A zwracam uwagę pańską, że żona pańska zostanie u mojej żony, która jest osobą chorą i potrzebuje spokoju. I ona musi mieć spokój… będzie miała spokój, bo z ludźmi niepokojącymi moją żonę ja się sam już załatwię. A wy, dżentelmeni — zwrócił się do uriadnika i dieńszczyka — precz stąd i trzymać mi język za zębami… Ciebie, kochanku — zwrócił się do dieńszczyka — do poprawczych rot posłać zawsze można, a ciebie, luby obrońco porządku, też by ze służby trzeba, żeś nie słyszał, co się tutaj dzieje. No, a teraz — fiut. Serwus, panie kapitanie. I proszę bardzo, niech ja pana nie spotykam. Bo oprócz idiotki Awdotii coś więcej jeszcze się znajdzie. Pomóżcie mu wyjść — rzekł, wskazując na Wrońskiego — wsadzić na dorożkę i do szpitala gimnazjalnego. A panom też języczki za zębami trzymać radzę, z dyrektorem zaś ja sam pomówię. — To jest człowiek — rzekł Indyk do mnie, gdyśmy wsiadali z Wrońskim do sprowadzonej dorożki. — Teraz już można być spokojnym o Katarzynę Pawłownę. Kim się Kuźniecow zajmie, ten już może spać spokojnie. Wroński mówił na wpół do samego siebie. — Teraz chciałbym żyć, słyszeliście, co on mówił. Choć pięć lat, choć trzy lata żyć. Już jakbym ja pracował. Już teraz, bracia, żadnej wódki. Ani kropli. Ach, jakby to dobrze było żyć. Poczciwie. Wasyli Andrejewicz, jakby mi ktoś duszę pocałował. Można pocałować duszę. Poczciwy, jeszcze choć rok żyć. Teraz już ja wiem. Jeszcze można by coś robić, ach, jaki żal, że będzie trzeba umierać. — Będziecie żyli — rzekłem, dusząc się łzami. — Zostawcie… nie… pewno nie… Skąd ma siła być. Takie życie. A ona nie przebacza — natura; jej wszystko jedno. Zrównanie ci zawsze wypisze: X = 0, i śmierć. Basta cosi, jak powiada Herzen. Zazdrościłem zawsze Herzenowi. Jaki on szczęśliwy był. Pomiędzy takimi ludźmi żył. Takich miał przyjaciół. Morze, góry, muzyka. I ludzie jak morze i jak muzyka. Nie chciałoby się umierać. Na południe pojechać i mieszkać sobie w białym, czystym domku. Śpiew żeby był. Okna otwarte na morze. I myśleć, myśleć. Wy nie wiecie, co to jest matematyka! Wy myślicie: liczby, liczby! Nie! A ona śpiewa, gra — jak kryształ. Cała dusza tonie w dźwięcznym, przejrzystym krysztale. Słońce niechby chodziło po błękitnym niebie. I zawsze piękne kobiety, wolni ludzie. Aby nikt nikogo nie śmiał tknąć. I inna mowa nawet niechby! Niechby nikt tą przemierzłą, niewolniczą mową nie mówił. Wziąłbym to wszystko za gardło i tak tłukł, jak tę podłą, bydlęcą, pijaną głowę. Szkoda, żem nie ubił. I skąd to jest? Tam, tu, wszędzie naokoło i w nas taka cisza, taka święta cisza. Ach, bracia, jak ja kochałem zawsze ciszę. Matematyka to taka cicha, cicha, głęboka muzyka. Milczenie a harmonia. Taki najpełniejszy, złoty ton. I już nic. I skąd to wszystko. Brud, krzyk, krew. Cisza, cisza. Żebym ja wiedział, że ona jest, to niechby sobie nie było Wrońskiego — matematyka, cóż! Że mnie by łopuchy wyrosły, a ona by i tak była, jak zawsze jest. To tylko jedno wiedzieć. I jeszcze posłuchać, jak ona święcie milczy. Tylko to. A potem niechbym sobie już umarł. Tylko nie, tu umierać, nie tu! Tu ludzie na cmentarzu jeszcze się po twarzy biją. Ach, nie tu! A! najlepiej byłoby jeszcze żyć choć parę lat. Wasyli Andrejewicz poczciwy. — Głowa jego płonęła. Miał silną gorączkę i zaczynał bredzić. — Wielkie integralne zrównanie — mówił. — Cisza… I cóż ja tam sobie, zbłąkany dyferencjał… W rachunku muszą być pomyłki. Jeżeli człowiek jest pomyłką, to nie może wiedzieć nic o całym równaniu, a ona jest i z nas tak się błękitnie śmieje. 3 Każdą swobodniejszą chwilę spędzaliśmy teraz przy łóżku Wrońskiego. Leżał on w szpitaliku uczniowskim, czystym białym domku w ogrodzie. Kwitnące bzy i akacje zaglądały do niego przez okno. Dwa czy trzy razy przysłała mu bukiet róż pani Kuźniecowa. A raz, jakoś w parę tygodni, przyniesiono duży pęk kwiatów z bilecikiem: „Katarzyna Moroszkinowa”. Pani Moroszkin wyjeżdżała właśnie tego dnia z naszego miasteczka. Sterroryzowany przez Kuźniecowa kapitan wydał jej paszport i jeszcze jakiś dokument, mający jej ułatwić uzyskanie rozwodu. Ze zdrowiem zaś Wrońskiego nie szło wcale ku lepszemu. Gorączka nie ustępowała i chory tracił siły z dnia na dzień. Po dniach całych leżał teraz bez ruchu, nic nie mówiąc, myśląc o czymś czy marząc z przymkniętymi oczami. Pod wieczór dopiero zaczynał się ożywiać. Twarz płonęła, oczy błyszczały i niepodobna było go zmusić, aby się nie wysilał i nie męczył mówieniem. — Mój mózg — mówił — przeczuwa wielkie bezrobocie i funkcjonuje teraz całą siłą pary. Siedzieliśmy u niego do późnej nocy i zwykle ktoś z nas zostawał przy nim. Zachodził często i Wasyli Andrejewicz. Jakoś w kilka dni po wypadku, dla rozweselenia chorego, opowiedział, jak uchronił nas od dyrektorskich gromów. Dyrektorem gimnazjum była istota z wyglądu uderzająco podobna do samowara. Człowiek niesłychanej dobroduszności, ale pełen dziecinnych ambicji i histerycznie babskich kaprysów. Pod wpływem jakiejś ideé fixe lub uporu stawał się niepoczytalny i mógł być szkodliwy. Wszystko zależało od tego, z jakiej strony zostanie mu przedstawione zajście. Wasyli Andrejewicz pojechał tego wieczoru prosto do klubu. Tam w małym pokoiku można było zawsze zastać Tichona Wasiljewicza Tichonrawowa i Łukę Iwanowicza Zieleniewskiego. Łuka Iwanowicz był klasykiem niezmiernie niskiego wzrostu, o głowie całkiem łysej, bezwąsej, z kępką włosów na podbródku; czynił wrażenie misternej figurynki japońskiej, z kości słoniowej wystruganej. W klubie spotykali się oni z dyrektorem codziennie już od niepamiętnych czasów. Zaczynali wieczór od partii bilardu. Grali jednak pośpiesznie i bez przyjemności, jakby tylko dla pozoru. Po skończonej partii udawali się do małego zacisznego pokoiku — i właściwa przyjemność zaczynała się dopiero. Przede wszystkim Łuka Iwanowicz wyciągał z kieszeni małe wydanie Sofoklesa i pedagogowie odczytywali sobie, skandując, jakąś scenę. Potem żądali herbaty i Tichon Wasiljewicz opowiadać zaczynał o swojej planowanej wycieczce do Monte Carlo. Od lat dwudziestu kilku marzył o tym wieczorami, jak to on pojedzie do Monte Carlo, wróci do Rosji, kupi sobie willę na Krymie, będzie hodował róże i czytał klasyków. Łuka Iwanowicz wysłuchiwał codziennie niemal całego tego planu, w momencie jednak, gdy szczęśliwy dyrektor rozbijał już jeden bank za drugim i obładowany pieniądzmi myślał o powrocie, Łuka Iwanowicz przechodził do opozycji. — I na nic panu się to nie przyda — rzekł — gdyż zaraz pana zabiją i pieniądze zabiorą. — Jak to zabiją… — Bardzo prosto, tam już są całe szajki poorganizowane i śledzą. W przedziale wagonu pana zarżną i wyrzucą przez okno. — Kupię sobie przecież rewolwer — bronił się dyrektor. — Jeszcze lepiej, z pańskiego własnego rewolweru pana zastrzelą, oszczędzi pan im kosztów — ciągnął swoje nieubłagany Zieleniewski. Po chwili zaś dodawał: — Można także otruć kwiatem. — Kwiatem? — dziwił się dyrektor. — I cygarem można otruć albo tabaką, ot, po prostu powącha pan i koniec. — Nigdy nie biorę tabaki od obcych. — Doskonale się zabija też kurarą. Mam zatruty kamień w pierścionku, przechodząc, drapię pana w rękę, nibym niechcący w ścisku sygnetem zawadził. — Excusez monsieur! — A okazuje się, że nie excusez, a Requiem aeternam. — Przecież każdy nosi rękawiczki. — Pieniądze także można zatruć — wywodził Łuka Iwanowicz. — Taka zatruta paczka banknocików, liczy pan, a z niej wydobywa się niedostrzegalny pyłek, dostaje się do nozdrzów, do ust i fiut. — Ludzie wygrywają przecież… — bąkał całkiem już struty dyrektor. — I zabijają ich też. Gdyby nie policja! I Łuka Iwanowicz zaczął opowiadać o zręczności detektywów. Zostać szpiegiem było tajnym marzeniem Zieleniewskiego. Co dzień, przed zaśnięciem i rano, pijąc lurkowatą kawę, snuł przed sobą plany fantastycznych pościgów, rozpływał się nad cudami przenikliwości i przebiegłości, jakich by dokazał. Sędzia śledczy musiał pisać do kuratora okręgu, aby zakazał Zieleniewskiemu mieszać się do śledztw, gdyż dzięki hałasowi, jaki wszczynał on około każdej sprawy, kilku niebezpiecznych zbrodniarzów ukryło się spod oka władz. Znany był wypadek, że energicznie poszukiwany przez policję włamywacz mieszkał długie miesiące, jako lokaj, u Łuki Iwanowicza i pomagał mu w tropieniu przestępstw popełnionych przez samego siebie. — Każdy z nas, panowie, musi wytworzyć w sobie jakąś manię, która by go chroniła od prawdziwego obłędu — mówił Kuźniecow — i doprawdy najstraszliwsi są ci, którzy traktują poważnie sam swój zawód, taki, jakim jest, bez żadnych ozdób i przesłon. Różnych ludzi widywałem pośród rosyjskich pedagogów w ciągu dwudziestu pięciu lat: i oprócz pijaków ostatecznych nie spotykałem pośród nich normalnego człowieka. Żywy człowiek musi czymś żyć. A żyć teraźniejszą szkołą może tylko jakiś Torquemada. I zdarzają się, zapewniam panów, zdarzają się całkiem inkwizytorskie natury, talenty pierwszego stopnia. Torquemadą nasz dyrektor nie był, ale w jego spasłym ciele tkwiły słabe, babskie nerwy i nachodziły na niego kaprysy i uniesienia całkiem nieprzewidziane. „Grymasi jak popadia w ciąży” — wyrażał się Kuźniecow. Jednym z kaprysów dyrektora było tropienie przyszłych nihilistów. Po zamachu Karakozowowskim na skutek jakiegoś okólnika ministerialnego mania ta wzmogła się jeszcze. Opowiadano anegdotki o przemowach dyrektorskich, mających wpłynąć na umoralnienie wychowańców. Ofiarę swoją dyrektor zapychał wystającym brzuchem do jakiego kąta swej kancelarii i podreptując przed nią i wymachując krótkimi rączkami, rozpoczynał swoje filipiki: — Nihilista, socjalista — piszczał swoim rozbitym, babskim głosem. — W Boga nie wierzysz, żaby krajesz, Cyceron ci się nie podoba. Homera nie uznajesz. Buty wyżej stawiasz od Iliady, co? He? Autorytetów nie uznajesz. Co tobie autorytet. Ja mam siwe włosy. Ale tobie tylko żaba, żaba! Żaba i skalpel. A ty mi znajdź sumienie skalpelem, co? Siwe włosy przesąd — ty myślisz sobie — ot, także się rozgadał — a właśnie ja ci pokażę, kochanku mój, także miałem ideały, także byłem młodym. Ale za moich czasów my, młodzi ludzie, słuchaliśmy Granowskiego. Tak. Ja, jakem Sofoklesa w oryginale czytać zaczął, świecę do kościoła kupiłem. He! Panu Bogu trzeba podziękować. Antygonę Sofokles napisał, a dlaczego Sofokles, skąd Sofokles?… Wy mówicie: materia. Pewnie, pewnie z waszej materii Antygona wyskoczyła… Tu Granowski nieboszczyk… ale co wam, wam byle Moleschott… chemia… Już w Grecji byli sofiści, ale taki Plato… nie śmiej się, żółtodziobie, nie śmiej się… Już nie tacy, jak ty, z Platona sobie podrwiwali, a na dobre nikomu nie wyszło. Postępowy jaki! Ja także jestem postępowy. Tak jest, ja ci mówię, mam siwe włosy, a postępowy jestem a dlaczego postępowy, bo mlekiem klasycznym wykarmiony… O, kalos kagathos! Humanitas. Znają was! Encyklopedyści, ci także myśleli. Condorcet musiał otruć się. A ty myślisz, pierwszy raz od was dopiero świat uczyć się będzie. No, proszę, proszę, naucz ty starego człowieka. Pokaż ty mi swoją żabę. Już ja was znam.. Teraz ogon pod siebie, a potem w krzyk. Ty teraz tak, a ja tobie siak. Wam wszystko żarty. Ty najpierw w Boga nie wierzysz, a potem wszystko na bok. Matka — przesąd! Ojciec — przesąd! Ja — przesąd! Antygona! Miłość do brata. Jaki tam brat. To wszystko zacofanie, a ja właśnie powiadam, że nic z tego nie będzie. Już ty mi swego jadu nie wypuścisz. Matkę zarżniesz, Boga z nieba ściągniesz, mnie zabijesz, cesarza zabijesz, Grigorja Karłowicza zabijesz. A wszystkiego tego nie będzie, bo ja ciebie dzisiaj jeszcze wypędzę. Grygoryj Karłowicz był jednym z pedelów gimnazjalnych, szczególniej znienawidzonym przez uczniów. Zaspokoiwszy swoją żądzę krasomówczą, dyrektor zazwyczaj łagodniał i sprawa najczęściej kończyła się na oratorstwie. Przyszedłszy do klubowego pokoiku i przywitawszy się, Kuźniecow od razu zaatakował z najczulszej strony. — Kapitan Moroszkin twierdzi, że klasyczne wykształcenie wpływa ujemnie na charakter młodzieży. Dyrektor skoczył. — Jak pan powiedział? Kapitan Moroszkin? Zaraz napiszę do dywizyjnego generała. Kapitan Moroszkin podkopuje podstawy, klasycyzm jest podstawą uczuć obywatelskich, on każe nam uszlachetniać siebie. — Kapitan mówi, że klasycyzm nie zgadza się z naszym klimatem. — Stary sofizmat. Człowiek pod każdą strefą jest człowiekiem. Ja się pytam pana, czy stopień szerokości geograficznej rozstrzyga o pojęciach moralnych. Ja pana bardzo proszę, niech mi pan odpowie. — Ależ to nie ja, to kapitan twierdzi, że klasycyzm wyradza całkiem niewłaściwe pojęcie o stosunkach ludzkich. — Całkiem niewłaściwe! Wielki filozof Hegel z Antygony wysnuł całą teorię prawa. Ale co nam Hegel. On musi być nihilistą, ten kapitan. I w armii jest ten jad. Jutro powiem rotmistrzowi żandarmów jedno tylko słowo: Hegel i Granowski. On już mu pokaże. Poczekaj no, gołąbku, klimat niewłaściwy. Oni ci właśnie klimat zmienią. On się Czernyszewskiego naczytał. Klimat, proszę! Dotychczas był Bóg, a teraz już tylko klimat się zaczął. Kwiatami zabiją albo tabaką — Łuka Iwanowicz mówi. A dlaczego zabił? Ja nie winien. Klimat winien. Już ja ci pokażę, jak młodzież demoralizować. Ja się pana pytam, kto tu rządzi: ja czy kapitan Moroszkin? Jedno słowo tylko: ja czy Moroszkin? Więcej nic. Dobrze, dobrze. Naturalnie. Panu tylko matematyka, fizyka eksperymentalna. Pięknie. Bardzo pięknie. Niechaj rządzi kapitan Moroszkin, niechaj rządzi. Ja jutro przyjdę i powiem na głos: Boga nie ma, Sofoklesa nie ma, jest klimat, więcej ani słowa. I my mamy rząd, mamy policję. Pięknie. Ja się tylko rotmistrza żandarmów zapytam, czy wolno Moroszkinowi uprawiać nihilizm. — Ale poczekaj pan — przerwał Kuźniecow — bo to od tego się zaczęło. Zaraz. Wroński twierdzi: nie powinno się bić kobiet, szczególniej nahajką — a Moroszkin w krzyk: aresztować, aresztować, klasyczne wychowanie! — Otóż to, otóż to — dreptał dyrektor — ja mówiłem, to wszystko Czernyszewski. Kobietę odstąpić można przyjacielowi jak rzecz. W Grecji były wypadki, ale to w innym okresie, a Plato tylko radził. Zresztą hetery odznaczały się wykształceniem. Ale człowiek pochodzi od małpy, więc cóż matka? Matka — przesąd. Żona — także przesąd. A cóż jest? Nic nie jest. Naturalnie, a potem mówi się, że można bić nahajką. Bardzo dobrze. Rodzina jest podstawą państwa? Tak czy nie? Pytam się pana, jak według pańskiej trygonometrii — czy to także tylko klimat? Czy wolno w naszym klimacie burzyć rodzinę… — Ale, bo nie pozwoli pan mi przyjść do słowa. Moroszkin więc kazał swojemu dieńszczykowi bić żonę nahajką… — Naturalnie, tego się można było spodziewać. Tylko tego. A ja panu powiadam, że tego nie ścierpię. Tu jest młodzież, tu jest gimnazjum, ja jego każę w kajdany zakuć, ja go nihilizmu nauczę. Ja się pytam, gdzie tu są żandarmi? Czy my mamy jeszcze jaki rząd? Potem dziwią się, że jest Karakozow. On się też Moleschottów naczytał… w gazetach było. Oficer zamiast ikony w rogu trzymał dzieła Moleschotta, a przed nimi lampkę palił. No tak i co wyszło? Potem pułkownika przed frontem w ucho ukąsił… Jeżeli tego Moroszkina na Sybir nie wyślą, to ja wyjeżdżam. Ja mam też żonę. Co to dla niego znaczy! Dzisiaj swoją żonę nahajką, a jutro moją. A później powie: klimat taki, upały! — Właśnie Wroński i tak już jest w szpitalu, ciężko chory, pluje krwią… — W tejże chwili aresztować i wysłać z miasta przed sąd wojenny. Piszę do samego cesarza. Czy urzędnik ma prawo mieć spokój rodzinny? Czy wolno kapitanowi burzyć rodzinę i kąsać uczniów? — On go kopnął — ośmiał się Kuźniecow. — Wszystko jedno. Różne są formy zezwierzęcenia. Naturalnie. Czernyszewski napisał, że człowiek jest zwierzę, dlaczegóż on nie ma kopać. W tej chwili idę tam. Sam mu pokażę… I trzeba mu odebrać tę nieszczęśliwą kobietę. — Ona jest już u mojej żony. — Bardzo dobrze, ja tu nihilizmu nie ścierpię. Pan kapitan u mnie zaśpiewa. Ale Wroński, Wroński nigdy dobrze nie skandował Sofoklesa. — Tłumaczył bardzo dobrze Platona — rzekł Łuka Iwanowicz. — Niezawodny znak. Kalokagatia. Zawsze powiadam: albo nihilizm, albo Sofokles; albo Platon, albo Czernyszewski. A teraz jest pięknie: już się Moroszkin pojawił… — Więc możecie, panowie, być całkiem spokojni. Gdyby Moroszkin próbował się skarżyć, już go nasz dyrektor ubierze, że się wyplątać nie będzie mógł. Jak wspomniałem już jednak, Moroszkin skarżyć się nie odważył. Bardziej niż dyrektor przeraził go sam Kuźniecow. I nie tylko nam, ale i żonie jego nic już z tej strony nie zagrażało. Natomiast natura nie przebaczyła. Stan zdrowia Wrońskiego nie pozostawiał już żadnej wątpliwości, że jego zrównanie zostało już w zasadzie rozwiązane, że lada dzień scałkuje go w sobie wielka cisza. Uśmiechnął się słabo, kiedy Kuźniecow zakończył swe opowiadanie słowami: — Widzicie, panowie, że i nasza rosyjska konstytucja ma swoje dobre strony. — Tak, tak — mówił po odejściu Wasyla Andrejewicza — ma swoje dobre strony życie rosyjskie i wszyscy oni dobrzy, i bez żadnej złości. A tak po troszeczku człowieka rozlizują. Nie ma żadnej tyranii nawet, wszystkich choć do rany przyłóż — a ty giniesz tak, jakby ktoś umyślnie pragnął twojej zguby. I spytałbym się ja Tichona Wasiljewicza, dobrego człowieka, ile pokoleń on już tą swoją dobrocią dławić i dusić pomaga? Nie, syneczku kochany, ty sobie tylko głowę napakuj głupstwem wszelkiego rodzaju — a złego ja ci nie życzę nic. — Nie jego wina — rzekł Koruta. — Już byś ty teraz przynajmniej dał spokój. Drażnić przestań. Jedyny człowiek, któremu coś zawdzięczam, jest moja matka. Z tą przynajmniej wiadomo, czego się trzymać. Od razu, jeżeli ty jej wszystkich zębów nie pokażesz, żywym zje. Egzamina szły swoją koleją, a zdrowie Wrońskiego topniało. Na posłane do rodziców jego zawiadomienie o chorobie nadszedł list matki: „Krawiec Mendel za komorne nie zapłacił, a Łyska wprawdzie ocieliła się, ale cielę zdechło. Ojciec przegrał w karty rubla, a Praskowia kucharka stłukła pół tuzina talerzy. Ja od piętnastu lat jestem chora, a do łóżka nie kładę się, bo obowiązek swój macierzyński znam. Lewe oko całkiem prawie widzieć przestało, a pod łopatką strzyka. Pomimo to pracuję i myślę wciąż, skąd by pieniędzy dostać, aby tatuś twój najdroższy miał co w karty przegrywać. Leży teraz i wzdycha żółty jak cytryna z pijaństwa. Pan Bóg skarał mnie za grzechy takim mężem, a i z dzieci, widzę, pociechy żadnej nie ma. Na pijaństwo i rozpustę żadnych pieniędzy nie wystarczy. W przeszłym miesiącu posłałam ci nowe spodnie. Mendel za nie dziesięć rubli z długu sobie odciągnął. Jak człowiek o Bogu pamięta i o matce nie zapomina, błogosławieństwo boże jest z nim”. I tak dalej bite cztery strony. Wroński uśmiechnął się. — Otóż to: wierna fotografia duchowa — z oryginałem zgodne! W pierwszych dniach i tygodniach choroby interesowały go jeszcze wydarzenia zewnętrzne. Z wolna jednak wszystkie myśli jego skupiały się na śmierci, czynił wysiłki, aby myśleć o czym innym. Myśl jednak zawsze krętym biegiem wracała do tego samego przedmiotu. — Zdumiewająca rzecz — mówił raz. — Ja żyję. Bardzo pięknie. I niby to jest: ja, coś oddzielnego, samo za siebie. Teraz czym będzie moje życie? Tym lub owym, zależnie od tego, gdzie się urodzę. Tu czy w Ost-Indii, w Chinach, o sto lat wcześniej albo później. Więc właściwie mnie nie ma, a jest to, co daje mi wszelką treść, wszystkie myśli i uczucia. Nie kocham ani nie nienawidzę innych rzeczy, jak tylko to, co jest w społeczeństwie. Matematyka na przykład. Czy ja właściwie znam matematykę? Nie. Za lat sto już tam będzie wiele nowych rzeczy. Więc właściwie mnie nie ma. A jest sobie tylko jakieś ono. A tymczasem umieram ja *sam*, raz na zawsze, niepowrotnie. Nic mi nie wróci tego, co mi odjęte zostało. Dzień za dniem, godzinę za godziną coś wykradało mnie samemu sobie. Czy to nie można oszaleć od tej myśli? Nieustannie umierają ludzie, umierają naprawdę bezlitośnie… tymczasem nie zaznali nic, nic z prawdy, nic z właściwego życia. Człowiek dotąd wcale jeszcze nie żył. I my tak wszyscy kradniemy sobie wzajemnie życie. Jak ludzie tego zrozumieć nie mogą, jak nie mogą zrozumieć, że ja mogę być tylko tym, czym ci inni mi być pozwalają. My ciągle się bawimy. I przyjedzie do mnie teraz mamuleczka i powie: synku, przebacz — wiem, że nie przyjedzie, ale powiedzmy tak. I cóż stąd. Ta, psiakrew, nic mi nie przebaczy. Twój czas przeszedł i raz na zawsze koniec. Miał silną gorączkę. — Koruta, czy ciebie nie drażni twój nos… Ja całe życie nie mogłem znieść swoich chudych, pałąkowatych nóg i długich rąk. I teraz sam myślę, że w gruncie rzeczy to powinno być zniszczone. Ale twój nos! I ty tak na całe życie już zostaniesz. I nic innego ci już tego nie wynagrodzi. Dlaczego ty jesteś taki brzydki, Koruta. Człowiek nie powinien być brzydki. Ja tak bym chciał, aby mnie kochała kobieta. Taka prawdziwa kobieta, o pachnących włosach, pięknych oczach. Mnie nigdy nie pocałowała żadna kobieta z miłości. Wszystko było za pieniądze po pijanemu. I takem w życiu nic nie miał, tak całkiem nic. Zawsze myślałem: zbiorę pieniądze, kupię sobie całkowite wydanie Helmholza, dużo, dużo książek. I teraz ja już nigdy nic nie przeczytam. Nie powinno się marnować czasu. Nie powinno się nigdy czekać. Biedakom mówią, aby byli cierpliwi. Nie trzeba być cierpliwym, trzeba brać, brać. Dobrze już, że mnie nie będzie, tak dobrze. Rano, kiedym się budził, brzydziłem się sobą, jak ktoś, co ma włożyć brudną bieliznę, bo innej nie ma. I tak mi już będzie dobrze, tylko żeby to już niedługo było. I żeby jeszcze jeden dzień piękny. Dużo słońca, kwiaty. Jeden dzień. Nie usiłowaliśmy mu zaprzeczać, przekonywać go, że nie umrze. Spostrzegliśmy, że go to drażni. — U nas teraz w domu wielkie pranie — mówił któregoś dnia — początek miesiąca. Ojciec jeszcze trochę pieniędzy ma i po szynkach się włóczy albo u Łukerii siedzi — baba taka jedna jest. Po twarzy go bije, ale ludzkie słowo dla niego ma. Matka chodzi po pokoju i milczy. Ona tak w milczeniu jak nóż się szlifuje. Wreszcie stało się rzeczą jasną, że dni Wrońskiego są policzone. I jednego poranka stała się rzecz nieprzewidziana. Zjawił się pop i diaczek; Wroński — o tej porze zwykle był apatyczny — zerwał się, siadł na łóżku, nastroszony jak ptak, chudy i straszny. Oprócz mnie nikogo nie było przy nim. — Nie potrzeba — krzyknął Wroński. — Nie potrzeba. Pop zaczął mówić jakieś frazesy, wspomniał o sądzie wiekuistym, o grzechach. Wroński trząsł się na całym ciele. — Nie chcę, nie chcę, nie wierzę, w nic nie wierzę. Dajcie mi umrzeć spokojnie, śmierci mi nie odbierajcie przynajmniej. Pop nie zrażał się, podszedł bliżej, Wroński go schwycił za rękę. — Żywych, żywych ratujcie, umarłym dajcie spokój. Tuż przy waszej cerkwi jest dom, gdzie dziesięć dziewczyn dzień po dniu ginie. Co noc są sprzedawane po wiele razy. Pójdź tam i zobacz, pójdź tam wieczór z krzyżem i zbaw je. Albo pójdź wieczór na stary ogród i tam zobacz tych, co po lochach żyją razem z dziećmi, kobietami, starcami. Tam pójdź. O, mój Boże. Ja nie chcę od was nic. Nic. Wy wszyscy mordujecie mnie. Wy idźcie, idźcie precz, sam chcę umierać. Chwycił krzyż i rzucił nim z trzaskiem o ziemię. Zrobiła się scena. Pop krzyczał. Sprowadzono lekarza. Ledwie, ledwie udało się uśmierzyć popa. Lekarz mówił o gorączce, ale Wroński nie mógł się uspokoić. — Oni mi nawet śmierć zepsują. Była niedziela. Piękny, słoneczny dzień. Rano pani Kuźniecowa przyniosła duży pęk konwalii. Byliśmy wszyscy od południa. Wroński leżał bez ruchu i ciężko dyszał. Lekarz po badaniu spojrzał na Kuźniecowa. Zrozumieliśmy, że śmierć się zbliża. Nastrój jednak był pogodny. Wroński nie odzywał się, zdawał się jednak słuchać i gdy zniżaliśmy głos, kręcił głową. Gdy Kuźniecow nachylił się nad nim, wziął go za rękę i szeptem powiedział: — A ot, i nie będzie biografii. Wasyli Andrejewicz usiłował się uśmiechać: nie udawało mu się to jednak. Michajłow z cicha mówił o religii. Miał on swój własny logiczny system. — Takiego Boga, który by był poza znaną nam energią, nie ma. Tak jest. I nie może być żadnego wdania się w bieg zdarzeń. Modlitwa, post, asceza, to wszystko nie może mieć znaczenia poza nami w świecie. Ale gdy rzucam ziarno w ziemię, Bóg mi odpowiada. I to samo, gdy tworzę jakąś maszynę; to jest. Jest w nas i poza nami. Świat rozumie nasze myśli. One są z niego i on dla nich. Rzucacie dusze w przestwór i ona w nim żyje, do nas powraca nowa, śmiejąca się — jak kwiat. Chciał mówić dalej, gdy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem. Na progu stała wysoka kobieta lat pięćdziesięciu, w kapeluszu przybranym w dwa słoneczniki. Nie podchodząc do łóżka, krzyknęła: — W kuferku nie ma nowych spodni. Nie znalazłam także niebieskiej koszuli. Znów powędrowało to wszystko do Cwitkesa na wódkę… — Cicho — podniósł się Kuźniecow. — Matka jestem — zarekomendowała się przybyła. — Prawo matki jest święte. Ja dałam do szkół zdrowego chłopca. A tu co! Żadnej pociechy. Pieniądze nauczył się puszczać. Spodnie dziesięć rubli kosztowały. Wroński siadł na łóżku, wyciągnął chudą rękę, chciał coś mówić, ale zakrztusił się i zaczął konwulsyjnie kaszleć. W drzwiach pojawiła się nowa postać. Był to wysoki, łysy mężczyzna, w poszarpanym ubraniu, obłoconych butach. Długa broda spływała mu na piersi. — Gdzie są moje pioruny? — krzyczał. — Porażę, rozbiję w proch… Był to Wiazowski. Kaszel Wrońskiego ustał. Coś jak uśmiech wykrzywiło mu usta, z których płynęła krew. — W proch rozbiję — bełkotał Wiazowski. — Syn pani umiera — szepnął do ucha matki Wrońskiego Kuźniecow. Spojrzała na niego z gniewem. Nagle jednak zrozumiała widać, gdyż padła na kolana koło syna. — Nikoleńka, ptaszynko, jedynaku. Wroński z wysiłkiem wyrwał jej rękę i zrobił ruch, jakby chciał odepchnąć. Wiazowski mruczał coś, podszedł do Michajłowa i chwyciwszy go za ramię, rzekł: — Trzeba świecę… tak wypada. Kiedy moja żona umierała, była świeca. Potem ukląkł i on także koło łóżka, ciężko wzdychając. 4 Chowaliśmy Wrońskiego w dwa dni później. Cmentarz leżał o parę wiorst od miasteczka przy niewielkim klasztorze kobiecym. W piękne popołudnie szliśmy za trumną po piaszczystej drodze. Historia Wrońskiego była bardzo prosta. Dziecko o dużej wrażliwości, o umyśle czynnym i nieustannie pragnącym światła i powietrza urodziło się w przeciętnej, zdziczałej rodzinie urzędniczej. Przeceniamy ogromnie ogólny poziom kultury ludzi żyjących zewnętrznie w myśl pewnych cywilizowanych nałogów. Cywilizacja nie wchodzi w związki chemiczne z wielu istnieniami, które otacza. Pogrążone są one w niej i zachowują swą całkowitą odporność. To wtórne, z odpadków cywilizacyjnych wyłaniające się zdziczenie wydaje się często rozpaczliwszym od pierwotnego. Zresztą w rodzinie Wrońskiego nie było i tych cywilizowanych szmatek. Kułak odgrywał w niej zawsze znaczną rolę. Rodzina taka, jaka jest w obecnym świecie, musi być zawsze ośrodkiem uczuć antyspołecznych. Rodzina w stosunku do pozostałego świata odgrywa rolę pieczary, do której drapieżca znosi swą zdobycz. Póki *człowiek* utrzymuje się przeważnie z tego, co w ten lub inny sposób innym ludziom wydrze, rodzina nie przestanie być tym laboratorium uczuciowym, w którym najdrapieżniejsze, najbardziej egoistyczne, zaborcze, antyludzkie instynkty przetwarzane są na modłę sielankową, nie zmieniając swej zasadniczej treści. W imię rodziny popełnia się najwięcej podłości. Ona dostarcza największej ilości usprawiedliwień. Tu przeobraża się w obowiązek względem matki, ojca, rodzeństwa i dzieci osłonięte lub nieosłonięte łupiestwo. W rodzinie Wrońskiego stosunki te występowały z zoologiczną wypukłością. Matka jego była nieszczęśliwą kobietą. Widziała naokoło siebie życie w całej jego nagiej prawdzie. Wyrosła w drobnym urzędniczym świecie, w którym głód życia, prawdziwie wilczy, kojarzy się z zabobonną trwogą przed życiem. Bardzo szybko spostrzegła, że mąż jej nie ma kwalifikacji niezbędnych dla utrzymania się na powierzchni tego bagniska, w które współzawodnicy wpychają siebie bez miłosierdzia. Był to sobie cichutki, zahukany człowiek. Nie wyobrażał sobie po prostu, że jest on takim samym człowiekiem, jak jego naczelnicy, przed którymi truchlał. Zaklasyfikował on sam siebie od razu i pragnął tylko spokoju, partyjki preferansa i wieczornej knajpki. W żonie jego grała ambicja podżegana przez strach. W sercu własnym spisany miała ona twardy zakon zoologiczny swego środowiska. Pożycie tych dwojga ludzi było drobnym, groszowym piekłem. Wywlekało się tu w gniewie wszystko. Straszniejsze od bójki były słowa obnażające przed dziećmi z niezachwianą oczywistością katechizmu wilczy stosunek do świata. Cały świat poza obrębem rodziny był zdobyczą lub nieprzyjacielem. Byli pośród tych nieprzyjaciół ludzie potężni — z tymi walczyło się chytrością. Ponad tym całym zagryzającym się mrowiskiem wreszcie żył ktoś najpotężniejszy — Bóg, i ten wymagał najwięcej kłamstw i najczujniejszej przebiegłości. Bóg ten mieszał się we wszystkie życiowe sprawy. On miał ukarać ojca Wrońskiego za przegrane w preferansa pół rubla, on miał wymierzyć sprawiedliwość kucharce za ukradzioną złotówkę, przed jego sąd powoływała pani Wrońska przekupkę, która pożyczała czasem od niej pięć rubli, płacąc na tydzień rubla procentu. Gdy rubel ten nie zjawiał się, pani Wrońska wyrażała podziw, że ziemia święta nosi cierpliwie tak obłudnego potwora, jak zaklinająca się i przysięgająca nadaremno, że odda właśnie dziś, w sobotę, baba. Do tego Boga odwoływała się kucharka Domna wobec bijącego ją po twarzy prystawa, że to nie jej dziecko znalezione zostało utopionym w wychodku. Ten sam zaś Bóg miał świadczyć, że to właśnie Domna utopiła swoje nowo narodzone niemowlę — według słów oskarżycielki Akuliny. Bóg miał rozstrzygać, zwłaszcza że dziecko to pochodzenie swe zawdzięczało pijanemu kaprysowi ojca Wrońskiego. Dźwięki modlitwy, zaklęć, zlewały się tu zawsze z dźwiękami policzków. Zwykle ktoś kogoś bił, gdy mowa była o Bogu. Szedłem za trumną i myślałem, czy właściwie każda rodzina pomimo różnicy tonu nie przedstawia tego samego typu życia. Czy nie jest dla dzieci ojciec zawsze tajemniczą istotą, wychodzącą na łowy po zdobycz, matka — samicą oczekującą zdobyczy, by nakarmić swe małe. A gdy ta troska znika, czy jest lepiej. Dziecko wyrasta w przeświadczeniu, że do niego z prawa, z mocy jakiejś przyrodniczej konieczności należy to wszystko, co jest niezbędne dla wygody życia. Tuż za trumną szedł ojciec Wrońskiego. Po jego ryżych wąsach płynęły łzy. Płakała też i matka. Po skończonym nabożeństwie w cerkiewce klasztornej ojciec nieboszczyka zbliżył się do nas. Czuć było od niego mocno wódkę. — Bóg dał, Bóg wziął — powtarzał. — I zostałem jako Hiob. I przyszedł wiatr pustyni. Nieboszczyk dobry był… Nikoleńka… — rozczulił się. — Ja człowiek sobie jestem zwykły, nauki żadnej ja tam właściwie nie przechodziłem. Nie za miedziane nawet grosze. A on nie gardził ojcem. Bywało, matka — obejrzał się — wyjdzie gdzie, a on myk i z alkierza wyciąga butelczynę… I dostawało mu się za swoje. Małżonka moja gorących obyczajów jest, to czy uwierzycie, panowie, on za mnie nieraz i po twarzy wziął. Strasznie się ona bić lubi. Natura taka. Jak tylko co nie według woli, bić. A my ludzie wiadomo jacy? Maleńkiego gatunku ludzie. Czyż możliwe jest, aby wszystko według woli szło? Zrozumieć ona tego nie może. Córka Zenaidy Pawłowny fortepian ma. Gra, okno otwarte trzyma. Edukację i bon ton pokazuje. No, czyż możliwa jest rzecz, abym ja fortepian zdobył? Albo z tymi spodniami też! Spodnie to Nikoleńka mnie oddał, że to niby moje oberwane były. Na służbę wstyd. A że u mnie podtenczas potrzeby inne wyszły — no i tak stało się. I ze wszystkim tak. Ze strony patrzeć żal. Samej sobie odetchnąć nie da. Zawsze ją coś niepokoi, coś gniewa. Ambitny charakter ma i głowę u… u… Taką głowę trzeba by u nas isprawnikowi mieć. Zamyślił się. — A szkoda Nikoleńki — zaczął. — Ja, przyznam się, jużem myślał: uniwersytet skończy, posadę otrzyma, na starość weźmie. A tak co? Żył człowiek, męczył się, a po co? Nie wiadomo po co. Nie może przecież rodzić się człowiek po to, aby papiery przepisywać i w preferansa grać. Po pogrzebie zaprosił nas Wasyli Andrejewicz do siebie — Mikołaja Wrońskiego wspomnieć i samym pożegnać się. Egzaminy były ukończone i trzeba było myśleć o odjeździe. Siedzieliśmy w altance przy butelce starego dereniaku. Wasyli Andrejewicz brodę nerwowo targał. — Archimedes mówił: daj mi taki punkt, abym mógł na nim stanąć poza ziemią, a ja ją poruszę… A ja mówię tylko: dajcie mi taki punkcik, aby na nim życie przetrwać było można, aby błoto rosyjskie w duszę nie kapało. I z całą geometrią wykreślną i analityczną, z całą trygonometrią kulistą na próżno szukać: nie znajdziecie. Zawsze się odnajdzie taka jedna nić i za nią człowieka aż na dno ściągnie. Tego jednego ja tylko zawsze chciałem — życie przeżyć na boku spokojnie. Już ja tam niczego nie chcę, ziemi nie dźwignę. Niechby tylko krzywdy mi na duszę nie padły. Odezwał się z nas ktoś, że wspominać go będziemy dobrym wspomnieniem. — Ano, to tak, panowie. Starałem się osobiście nie robić nic… Ot, dwadzieścia kilka lat przeszło: chciałoby się samemu sobie coś wspomnieć. I cóż wspominać ja będę? To przynajmniej robiłem: głów nie kaleczyłem i nie wykrzywiałem, ale stałem i patrzyłem, jak inni to robili. Rady pedagogiczne przecież są. Nasłuchał się człowiek wszystkiego i zmilczał. Nalał kieliszki. Trąciliśmy się znowu. — Do dna, panowie, do dna, wielki toast wznoszę… I jeszcze raz trącił się z najbliższym sąsiadem. — Na pohybel — rzekł — wszystkiemu temu na pohybel! Kędy człowiek pamięcią sięgnie błoto, błoto, błoto! Tu — wskazał na dom w sąsiednim ogrodzie — ksiądz mieszkał, prefekt. Wielkiego rozumu człowiek był. Z jednej strony do płotu podchodził, ja z drugiej. I tak rozmawialiśmy nieraz. Ja mu o Łobaczewskim mówiłem, on mnie Hoene-Wrońskiego fragmenty na pamięć przytaczał. Kanta tłumaczył. Do pierwszej, drugiej w nocy staliśmy nieraz w letnią noc i gadali. Człowiek o Rosji zapomniał, o wszystkim. Wielka jest rzecz matematyka, panowie. Całkiem jak skrzydła, i oto na tych skrzydłach myśmy razem latali. A czy uwierzycie, panowie, że nie przeszło dwóch lat, po tej oto ulicy tego samego księdza na wozie wieźli w kajdanach — rok sześćdziesiąty trzeci był — i że ja tu obok furtki stałem i temum człowiekowi się nie ukłonił. Patrzył na mnie tymi niebieskimi oczami. Siwa głowa mu się trzęsła. Kozak któryś podbiegł i patriotyzm wykazał: w kark mu dał. A ja stałem jakby całkiem nieznajomy. — Wasyli Andrejewicz — odezwał się kobiecy głos spoza nas — a cóż ty tak! A o tym już nie pamiętasz, żeś na drugi dzień do niego do Bracławia do więzienia pojechał i do Kijowa do generał-gubernatora jeździł. — To jużeś ty mi tak kazała. — Nieprawda — zaczerwieniła się żona, wchodząc. — Jak możesz nawet tak mówić. Uczciwszego człowieka i odważniejszego, jak ty, nigdy nie widziałam. — Daj pokój, Wiera. Sam siebie człowiek najlepiej zna, i jeszcze raz, panowie, na pohybel temu wszystkiemu! Podano drugą butelkę. — I to jeszcze powiem, panowie, nie powinien nigdy człowiek siebie samego oszczędzać. Z geometrycznego punktu widzenia na samego siebie trzeba patrzeć: i cóż ja jestem, mizerny punkcik, aby warto było o mnie dbać. I pamiętać, że *tamto* właściwie jest to nieskończone, a nie ja. Z ogrodu dobiegły głosy bawiących się dzieci. — I trudno, panowie — mówił Kuźniecow — nie o sobie, ale o takich oto główkach złocistych, o kędzierzawych z geometrycznego punktu widzenia pomyśleć. Ale to wam przysięgam, że nadejdzie czas, a nic innego i im nie powiem: człowiek nie powinien siebie oszczędzać. Pożegnaliśmy się z Wasylem Andrejewiczem. Chcieliśmy spędzić pomiędzy sobą tę ostatnią, krótką letnią noc. Pobiegłem do domu spakować rzeczy i pożegnać się z rodzicami Adasia. Pomiędzy nim a matką i ojcem stosunki były bardziej niż kiedykolwiek naprężone. Adaś miał wyjechać na kondycję, aby uniknąć nieustannego szpilkowania. Na mnie pan Bielecki też zezem patrzył, a miarkował się tylko przez wzgląd na majątek mojego ojca. Sytuacja zaostrzyła się od czasu przygody z księdzem Wincentym. Istniał zwyczaj, że maturzyści szli do księdza przed pierwszym egzaminem prosić o błogosławieństwo. Zbierano zazwyczaj składkę i tę po całej ceremonii doręczano księdzu w jakim haftowanym pularesie lub wyszywanej paciorkami portmonetce. Ksiądz za to po skończonych egzaminach odprawiał uroczystą mszę z kazaniem specjalnie do młodzieży zwróconym. W tym roku jednak ksiądz Wincenty niedomagał. Doktor zakazał mu odprawiać nabożeństwa ze względu na wilgoć i chłód panujący w kościele. Do składek zabrakło pretekstu… Pomimo to nabożniejszym wydawało się świętokradztwem otrzymać błogosławieństwo gratis. Pierwszy podszedł do księdza jeden z braci Turskich. Podczas gdy ksiądz mruczał swoje zaklęcia, Turski wsunął mu do rękawa banknot. Ksiądz natychmiast zorientował się w sytuacji i każdemu następnemu podstawiał już rękaw tak, aby manipulacja łatwiejsza była do wykonania. Wszystko było dobrze, póki po błogosławieństwo podchodzili chłopcy z rodzin przestrzegających tradycji i przechowujących ideały narodowe. Nadeszła jednak kolej na Adasia. Tu zaszło coś nieprzewidzianego. Ksiądz mruczał już przez długi czas łacińskie wyrazy, ale do rękawa nie przybywało nic. Przypuszczając, że Adaś nie mógł na czas przygotować pieniędzy, ksiądz od jednego błogosławieństwa przechodził do drugiego, deklamował całą litanię. Adaś stał nieporuszony i przyglądał się księdzu. Później ksiądz Wincenty zapewniał, że mrugał on nawet lewym okiem. Wreszcie sytuacja stała się niemożliwa: czułem, że parsknę śmiechem. Chcąc uniknąć tego, wybiegłem. Jakaś stojąca przed księżym gankiem dewotka twierdziła nawet, że trzasnąłem drzwiami. Po chwili wybiegł Adaś, czerwony od powstrzymywanego śmiechu. Długi czas tego dnia nie mogliśmy spojrzeć sobie w oczy bez śmiechu, przypominała się nam bowiem twarz księdza Wincentego. W domu tymczasem zbierała się burza. Nincia i Bincia miały wypieki, kiedyśmy wchodzili. Pani Bielecka leżała na otomanie, trzymając głowę w zawieszonym na haku rondlu. Był to niezawodny środek na migrenę i nieomylny znak cierpień duchowych. Pan Bielecki chodził bez krawata i chwytał się za gardło, ukazując w ten sposób, że się dusi. Gdy Adaś wszedł, usłyszałem od razu krzyk: — Wszyscy Bieleccy obracają się w grobie. Mój czcigodny kuzyn i jego rodzina nudzili się potwornie. Nuda zaś usposabia znakomicie do wszczynania tragedii rodzinnych. Wszyscy, nawet lecząca się rondlem ciocia Bielecka, rozkoszowali się lubieżnie wprost sposobnością wplecenia w życie monotonne i bezbarwne czegoś podobnego do wydarzenia. Przekonania są potrzebne, szczególniej w rodzinnym życiu, jako ideowe uzasadnienie i upozorowanie scen histerycznych, których znędzniałe, pozbawione wrażeń nerwy łakną jak pokarmu. Teraz cała rodzina drżała, aby sposobność nie wyśliznęła się. Nie było jednak o to obawy: i my z Adasiem byliśmy rozstrojeni przez egzamina i chorobę Wrońskiego. — Czy wiesz — wołał pan Bielecki — że ja, twój ojciec, rumieniłem się za ciebie? Pytano mnie, czy to są staropolskie zasady mojej rodziny. I nie umiałem odpowiedzieć. Stałem upokorzony i myślałem, za jaki grzech spada na mnie jeszcze i ta korona cierniowa. Jeżeli to szlachetna duma rodowa jest tym grzechem, który karzesz, Panie, w krwi mojej, to zważ, że my szczycimy się tym tylko, żeśmy wiary Twojej do ostatniej krwi naszej bronić byli gotowi. Tu zachłysnął się i zrobił gest duszenia. — Adasiu, dziecko moje — odezwała się zbolałym głosem pani Bielecka — opamiętaj się. Jesteś na złej drodze, szczycisz się ze swego wykształcenia i zapewne wstyd ci, że masz tak głupią matkę, ale jaka jestem, taką już mieć musisz, a mój własny chłopski rozum mam. Ksiądz jest słusznie rozgoryczony. Dojdzie do ciotki Walentyny i cofnie nam pomoc, a stryj Emilian taki nabożny. — Hrabina Pelagia odkłoniła mi się tak chłodno dziś, że nie odważę się pójść na ten podwieczorek. Familia była w swoim żywiole. Adaś, ogłuszony, zakrzyczany, w pewnej chwili całkiem machinalnie zagwizdał. Pani Bielecka zerwała się. — Precz — rzekł pan Bielecki — to są chłopomańskie maniery. Rylskiego drogą pójdziesz, precz mi z oczu, uszanuj siwe włosy ojca. Tu jest polski dom. — Który się iluminuje na cześć ocalenia cesarza — krzyknął Adaś. — Tu u nas nie ma żadnej Polski. Co ojcu po jakiejś Polsce, to nie jest as atutowy ani znaczona karta. Pan Bielecki padł na krzesło i zamknąwszy oczy, zaczął ruszać nogami jak człowiek tonący. — Kona — krzyknęła Nincia. — Zabiłeś ojca — jęczała pani Bielecka. Adaś wybiegł na miasto. Ze mną państwo Bieleccy byli też sztywni, zwłaszcza płeć piękna, od czasu gdy na wątpliwość pani Bieleckiej, czy ojciec zaaprobuje moje zachowanie wobec księdza, odpowiedziałem, że znam mego ojca i że dla niego właśnie, jako dla rozumnego, religijnego człowieka, wszelkie szalbierstwo religijne jest głęboko wstrętne i wzbudza niesmak. — Księdza Wincentego szanuje hrabina Pelagia. — Ojciec mój nie szanuje za to hrabiny Pelagii — rzekłem. Słyszałem potem, jak pani Bielecka wołała do męża: — Czy pozwolisz temu młodzikowi znieważać swoją żonę… Pożegnaliśmy się więc z ciocią i kuzynkami bardzo chłodno, natomiast pan Bielecki zaszczycił mnie rozmową. — Dziwię się — mówił — kuzynowi Oktawiuszowi, że kuzynka do naszych szkół do Galicji nie wysłał. Bo że my, chudopachołki, musimy znosić, że nasze dzieci mieszają z tą dziczą, to inna sprawa. Ale kto może… zapewne, zapewne… Kuzyn Oktawian statysta jest… Senatorska głowa, zawsze mówiłem to, ale ciężko, panie dobrodzieju, ciężko patrzeć na to. Czy to Adaś taki był? Dzisiaj kuzyneczek inaczej na to zapatruje się, ja wiem. Demokracja, zasady! Panie Boże miły! Byłem i ja młody, panie dobrodzieju. Nie ten jest Bóg, który w Sykstyńskiej kaplicy, lecz ten, co z rozwichrzoną brodą, z mieczem w dłoni na czele ludów. Tak! Tak! Ale z doświadczenia i szczerego przekonania mówię, jest różnica między nami. U nas nawet taki Mierosławski był pan z fantazjami. A tu ta ich demokracja, panie, czyste chamstwo! Wy sobie, panowie młodzi, myślicie, że my już nic nie wiemy, o niczym nie myślimy. A my po swoich gabinetach, po naszych dworkach, dzień i noc, kuzyneczku, myślimy. I wspomnisz, kuzyneczku, moje słowa. January Bielecki ci to mówi. Brak zasad ich zgubi, podstaw nie ma. I nie może inaczej być: nie ma godności ludzkiej, wiary nie ma i patriotyzmu, miłości ojczyzny. U nich nawet samego tego wyrazu nie ma: ojczyzna. Uważasz, kuzyneczku, brak zasad. I rozsypie się to jeszcze wszystko. Instynktu społecznego nie ma. Dziś ty urzędnik, pan, a jutro chłop! I przyjdzie taki czas. Jak Grecja w starożytnym Rzymie. Okaże się, że bez nas ani na krok. I my czekamy teraz. Nie, tylko czekać i zasad przestrzegać. Kuzyn Oktawian spenetrował to już wszystko pewno. Ale zasady, kuzyneczku, January Bielecki to mówi. I ja w młodości różnie tam. Poglądy, filozofie. Ale dziś jedną nogą w grobie już staję, mówię jak ten mędrzec: pół wiedzy odwodzi od Boga, cała wiedza powraca do niego. I tak jest. Starzec doświadczony ci to mówi. Na drogę życia przyjm tę radę od doświadczonego krewnego: siłą naszą są nasze zasady. Pamiętam ich, tych statystów z dworków wiejskich i pałaców. Porujnowani obywatele i magnaci, od zielonego stolika wstając, przy którym grali w hazardowego diabełka czy poczciwego preferansika, wracając z kolacji z baletnicami lub z jarmarku, gdzie dawali ujście staroszlacheckiemu temperamentowi, lub też odrywając się od ulubionego niekończącego się nigdy pasjansa, jaki rozkładali, niezmordowani, po osiem, dziesięć godzin na dobę, wszyscy oni mieli to jedno słowo na ustach; tym dziwniejsze, że naprawdę przekonani byli, że w ich życiu odgrywa ono jakąś rolę. Wierzyli, że bronią oni tych jakichś zasad, dochowują im wiary. Nie wątpili o wyższości swojej i swego środowiska, zdawało im się, że panują nad życiem, że mają prawo wzruszać ramionami nad wszystkim i lekceważyć wszystko. O, jakże tu niedostrzegalnie, codziennie, spokojnie, z łagodnym uśmiechem na ustach i gołębią słodyczą w sercu mordowano dusze i umysły. Tu układały się i powtarzały dziwne legendy. Z dumnym uśmiechem mówiono sobie, jak rozbił na głowę Klaczko Bismarcka. Jego jedynego, jego przenikliwości i szlachetnej wierności zasadom boi się żelazny kanclerz. Nie dostrzegano, nie chciano dostrzegać, że z dnia na dzień wyrasta naokoło nas nowe, nieznające już nas, nieznane dla nas i niezrozumiałe życie. To wszystko były tylko zmyślenia chwili, wybryki mody, piana zdarzeń powierzchownych i nic nie znaczących. Dzisiaj ja, rozbity i wyrzucony poza życie człowiek, przeklinam cię jeszcze, ty roztkliwiająca dobroci polskich rodzin. Ale na co się zda gniew i rozgoryczenie. Tak być musiało i musi. Tylko lękam się, że nadejdzie dzień, w którym zbudzimy się nagle pośród ludzkości niepotrzebni i bezradni. Z jakim pańskim spokojem, z jaką poufałą dezynwolturą sądów tu klepano po ramieniu idee i ludzi. Pasjansowy mędrzec lub nudzący się pomiędzy jedną a drugą partyjką, jedną a drugą budą jarmarczną męczennik narodowy z uśmiechem pobłażliwym przyglądał się, gdy syn jego wstawał z głową rozpaloną od dzieł Darwina albo Bouckle'a. A jak lekceważono, jak umiano wszczepić lekceważenie dla człowieka, dla myśli lub dla godności osobistej. Ile razy i z prawdziwym smakiem opowiadał stryj Florian, że w szkołach biją rózgami. Pamiętam, jak dowcipkował, gdy w Odessie pannie Wrzosek, aresztowanej za urządzenie jakiegoś patriotycznego nabożeństwa, miano dać w policji kilkadziesiąt plag. Było w tym prawdziwe, a pozbawione złośliwości lubowanie się. Odżywała psychologia starostów kaniowskich i błaznów w mitrze „Panie Kochanku”. Pamiętam, jak zdziwił się stryj, gdy ciotka Emilia występowała w obronie znieważonej panienki. — Ze wszystkiego można się przecież śmiać. Gdyby już człowiekowi żartować nie było wolno! I żartowali oni bez ustanku z siebie, przyszłości dzieci swych, z nauki, z całego świata. Nikt tu nigdy nie był szczery z samym sobą. Prawda wewnętrzna i zewnętrzna były raz na zawsze usunięte z tej atmosfery myślowej. Żarty stryja Floriana były sławne. Obmyślał on je całymi tygodniami, całymi tygodniami wprowadzał w wykonanie. Pamiętam takie zdarzenie: Przed bramą naszego pałacu ciągnął się wielki trakt pocztowy. Stryj siadywał tu i prowadził gawędy z przechodniami. Był upał. Kupiec zbożowy, stary Żyd, z którym rodzina nasza miała interesy przez lat kilka, zatrzymał się w przejeździe i po chwili rozmowy poprosił o szklankę wody. Stryj zadzwonił na lokaja. I gdy Żyd wypił, zapytał, mrugając na służącego: — Wsypałeś? — Wsypałem — odpowiedział wytresowany sługa. Zelman, staruszek sześćdziesięciokilkoletni, rozchorował się z imaginacji: przekonany był, że wypił w wodzie coś trefnego. Stryj Florian miał ustaloną reputację. Szlachta zaśmiewała się, słuchając opowiadania, a gdy w parę miesięcy syn Zelmana, przyjechawszy na wakacje do ojca z uniwersytetu, posłał stryjowi wyzwanie, uznano to za doskonałą anegdotę. — Syn starego Zelmana… ha, ha, Mojsze Zelman. Miałem wtedy siedemnaście lat. Kazałem osiodłać konia i pojechałem do miasteczka, w którym mieszkał Zelman. Starego nie było w domu. W zastawionym meblami salonie przyjął mnie młody człowiek o bladej twarzy, otoczonej czarnym zarostem, i wielkich, smutnych oczach. — Jestem Kaniowski — rzekłem — mój stryj dopuścił się wobec ojca pana niegodnego czynu. Wzrósł w pojęciach, którym godność ludzka była zawsze całkiem obca. Jeżeli pan chce, będę się bić z panem. Zelman uśmiechnął się, wyciągnął do mnie rękę. — No, i jakiż to byłby sens, gdybym ja strzelał do pana, a pan do mnie. Pańskiego stryja ja chciałbym nauczyć, kiedy on tego nie wie, że Żyd jest człowiek. Mój ojciec nikogo nie skrzywdził, jego jedyna wina jest, że on panom z sobą żartować pozwalał. On i teraz na mnie z wielkim gniewem się rzucił, on się przeląkł, żeby mnie się co nie stało. On nawet do pańskiego ojca chciał jechać, pojechał może, choć go prosiłem. A z panem po co ja się mam bić? Z panem mnie bardzo przyjemnie się zapoznać. Zaczęliśmy rozmawiać. Młody Zelman był poetą. Później, kiedy nie żył on już, w całej Rosji zaczytywano się jego lirykami. Był w nich straszliwy smutek i gorąca chęć życia, miłość szczęścia i przekonanie, że nie ziści się ono. Mówiliśmy o literaturze i położeniu Żydów. Pomiędzy innymi Zelman rzekł: — Pan mi wybacz, na waszej polskiej dobroci można się zawieść, wy, jak kaprys taki przyjdzie, pachciarza nawet do stołu razem z sobą posadzicie. Tylko niech on nie wyobraża sobie, że jemu to się należy. Wy jesteście dobrzy ludzie, wy mówicie: i dla Żyda trzeba być dobrym. Pochyliłem głowę. — Niech pan się nie obraża — mówił — ja przecież nie do pana stosuję, ja pana nie znam, zresztą pan młody jest. Ale mi smutno, że wam jest tak źle, a wy przecież tak mało jesteście ludźmi. Gdy powróciłem, przy podwieczorku sprawa Zelmana była znowu tematem rozmowy. Coś musiało zajść, bo ojciec był pochmurny, stryj Florian nadrabiał miną. — Ależ proszę cię, proszę cię, cóż mi to szkodzi — mówi stryj — ja mogę nawet do niego we fraku pojechać i w białym krawacie. Pierwszy raz coś podobnego słyszę, jutro Tychon albo Spirydion mi sekundantów przyśle. Kiedy na zapytanie ojca odpowiedziałem, gdzie byłem, wybuchła burza. Stryj Florian wstał z krzesła i podszedł do mnie, nisko mi się kłaniając: — Dziękuję ci za naukę, serdecznie dziękuję. Jaja dziś od kury mędrsze. Cóż teraz, do kąta mi pójść każesz, czy może na kobiercu rozciągniesz? Proszę cię, proszę, nie żenuj się. Cóż? Ja przecież, choć stryjem twoim jestem, łaskawy chleb u ojca twojego jem, dlaczego masz mnie oszczędzać? I owszem, pozwól sobie. Ojciec wstał od stołu i wyszedł. Było mi nad wszelki wyraz przykro. Jakże nienawidziłem tej obłudnej, płaczliwej maniery, tego drapowania się w płaszcze męczeńskie. Wieczorem w ogrodzie spotkała mnie ciotka Emilia: — Uraziłeś stryja, sam wiesz, jakie on ma złote serce. Kiedy wyszedł, ocierał łzy. Rozumiem cię, ale wierzaj mi, że przejmujesz się nadmiernie. Ci ludzie tego nie czują tak. Żyd ten przeląkł się tylko o zdrowie. Myślałem z pewnym strachem o lecie, o trzech długich miesiącach, które wypadnie teraz spędzić w tym otoczeniu. Już podczas świąt Wielkiejnocy ciotka patrzyła na mnie z wyrzutem. Uchyliłem się stanowczo od bywania w kościele. Ojciec zagadnął mnie nieznacznie. — Ciotka gryzie się, wiesz, jak ona jest przyzwyczajona do tych form. Jej trudno się dziwić, nie pozostało jej nic prócz dziecka, a przeżyła zbyt wiele. Było mi trudno mówić o tym z ojcem. Nie śmiałem nigdy być z nim całkiem szczery. — Ja nie chciałbym martwić ciotki — powiedziałem — ale nie chcę też nikogo oszukiwać. Nie wracaliśmy do tego przedmiotu. Ojciec mój był religijny po swojemu. Latami całymi nie pokazywał się w kościele, ale widziałem go raz czy dwa, jak klęczał, bił się w piersi, z oczu mu płynęły łzy. Raz było to na jakimś pogrzebie, a drugi raz zaszliśmy do jakiegoś kościoła w przejeździe. Nie było w nim nikogo. Tego dnia modlitwa ta bez świadków zrobiła na mnie przejmujące wrażenie. Gdyśmy wyszli, ojciec wziął mnie za rękę. — Siebie tylko nigdy nie powinien zdradzać człowiek. Nigdy nie powinien w żadnych okolicznościach zdradzać siebie. Nie powinno się być rozumniejszym od sumienia. Trudno mi było zrozumieć ojca i do dziś dnia nie jestem pewny, czy czytam naprawdę w poplątanym i pozacieranym piśmie wspomnień, czy łudzę się tylko. Gorąco kochałem mojego ojca. Trudno mi zrozumieć go i sądzić. W gruncie rzeczy na dnie świadomości pozostał on tym samym, czym był dla mnie, kiedym był dzieckiem: przedmiotem religijnej czci. Buntowałem się przeciwko niemu i myśli moje wyszły poza okręg jego świata. Niepotargany jednak został serdeczny związek dni dziecinnych. Myślę, że uczucie głęboko wrośnięte w duszę nie zaciera się nigdy. Istnieją u nas sfery wzruszeń i uczuć, w których do zgonu pozostajemy dziećmi. 5 — Pan Bóg, kiedy stwarzał Kaniowskich, był roztargniony i przesolił — mawiał stryj Florian. Innym razem wywodził nas od pestki z tego jabłka, którym udławił się Adam. — Każdy Kaniowski sterczy w świecie tak, jak kość w grdyce. Rzuć go do młyna, koła i kamienie popękają, a mąki nie będzie. Istotnie z twardego materiału wykrzesała nas natura. — Krwi skandynawskiej więcej w żyłach pozostało — mówił jeden z moich krewnych, mocno przekonany o normandzkim pochodzeniu polskiej szlachty. Życie mogło i umiało nas łamać, ale nie zdołało nigdy rozpuścić w sobie, zasymilować. Pozostawała zawsze jakaś oporna, nietutejsza reszta. Jak daleko w przeszłość sięgnąć, Kaniowscy darli koty z otoczeniem swoim i pomiędzy sobą. Opowiadają, że gdy w XVII wieku jakiś biskup naszego nazwiska krewniaka swego za niedowiarstwo przeklął, ten go z własnego pałacu w biały dzień porwał, do swojego zameczku uwiózł i tam tak długo w lochu morzył, postem i samotnością usiłując prałata na rzecz Kopernikowskiej heretyckiej teorii czy innych „nowinek” przekonać, aż wreszcie stary i uparty ksiądz ducha wyzionął, a awanturniczy wolnomyśliciel uchodzić musiał z kraju i — jak wieść mówi — poturczył się, do wielkich godności doszedł, a wreszcie spisek przeciwko sułtanowi uknuwszy, na palu twardego żywota dokonał. Jeden z jego potomków, że od komunii przez księdza publicznie w kościele odprawiony został, Jezusa Chrystusa, jeżeli wie, co godność szlachecka, na rękę wyzwał, a nie doczekawszy się go na posterunku, do kościoła samotrzeć z kozakami wjechał, do cudownego krucyfiksu nad wielkim ołtarzem z pistoletów strzelił, „nic prócz drzewa” — mruknął i koniem zawrócił; zastępującego mu drogę przeora obalił, zakonników roztrącił i zdrów, i cały miasteczko opuścił. Tenże sam Kaniowski przywódcą miał być jednej ze zbuntowanych watah kozackich, z Żeleźniakiem i Gontą w przyjaźni był i pod nazwą Ataman Czort trzymał w strachu szlachtę i regimenty imperatorowej rosyjskiej. Inny z moich przodków, przez Katarzynę na Ural wywieziony, był sekretarzem i adiutantem Puchaczewa. Jego zaś brat rodzony był przez siedem tygodni tejże Katarzyny kochankiem. Jak kronika skandaliczna dworu petersburskiego opowiada, na wielkiej maskaradzie wystąpił w rydwanie ciągniętym przez sześciu kamerherów, rżących z uciechy i z bólu, gdyż nieskąpo smagał ich po spasłych łydkach surowcowym biczem. Ta sama kronika mówi jednak, że gdy tę samą metodę surowcową w jakiejś sprzeczce zastosował względem białych ramion swej kochanki, znikł nagle z petersburskiej powierzchni, a prawdopodobnie i ze świata, gdyż nigdy już potem nic o nim nie słyszano. Jego syn natomiast był honorowym obywatelem jedynej i niepodzielnej republiki francuskiej i przyjacielem Marata, a umarł w więzieniu jako oskarżony o współudział w Sprzysiężeniu Równych Grakchusa Babeufa. Rodzony zaś brat tego spiskowca, dziesięcioletnim chłopcem przez Pawła do Berezowa wysłany, potem z drogi wrócony i kamerpaziem mianowany, w roku 1812 zasłynął tym, że ogłosił swoją między Napoleonem a Aleksandrem I neutralność i na dostawach do armii oraz skupowaniu od braci stryjecznych, którzy regimenty dla Korsykanina szykowali, folwarków i kluczów olbrzymiej się fortuny dorobił. Uważał państwa i narody za fikcję, wojnę za chorobę umysłową, księży nazywał wieszczbiarzami i płacił im za to, by się za niego nie modlili. W majątkach swych zaprowadził sądy rozstrzygające zatargi pomiędzy bydłem i dozorującą je czeladzią, miał o wszystkim własne i niepodobne do żadnego rozpowszechnionego zdanie. Braci stryjecznych za przywiązanie do Napoleona raz na zawsze za obłąkanych uznał. „Za rezydentów bym ich nie przyjął — mówił — więc sobie po różnych San Domingach i Pirenejach poginęli”. Dowiedziawszy się jednak, że po Celestynie pozostał syn z niepobłogosławionego przez Kościół związku z Francuzką, która dla swego kochanka z jakiegoś klasztoru uciec miała, sprowadził matkę i dziecko do kraju, wreszcie dziecko usynowił, a z matką się ożenił. Ze związku tego miał trzech synów i dwie córki. Rodzinę swoją wychowywał w myśl zasady: do mojego domu nikt nie śmie się wtrącać, ja sam ojciec, sam sędzia, sam papież i sam Trójca Święta. Żonie i córkom sam obmyślał suknie, gdyż mody zmieniały się zbyt szybko. Synów usiłował wychowywać w pogardzie dla marzycielstwa, płaczliwości i dewocji. Żaden z nich mu się jednak dobrze nie udał. Pierwszego rozczarowania przysporzył mu syn przybrany, który zrazu w Petersburgu świetną karierę rozpoczął, lecz w 1825 roku w spisek grudniowy się wmieszał, w cudowny sposób na okręcie angielskim uciec zdołał, na lat kilka zaginął bez wieści, w roku 1831 do kraju się przedostał, wraz z wojskiem wyemigrował. Na emigracji zrazu był uczniem ojca Enfantina i członkiem menilmontańskiej gminy. Potem jednak nawrócił się, wstąpił do zakonu ojców jezuitów i został w nim podobno wysokim i wpływowym dygnitarzem. Przy każdej z tych zmian dziad Ksawery wyklinał wyrodka i zmniejszał jego część w testamencie o jakąś specjalnie obmyśloną i uzasadnioną kwotę. Każdy występek dzieci był w testamencie tym, nieustannie przerabianym, w ten sposób karany i testament otrzymywał coraz to nowe kodycyle, które następnie przez długie lata stanowiły przedmiot utrapienia dla mojego ojca i źródło dochodów dla rosyjskich sądowników. Nie udały się panu Ksaweremu i rodzone dzieci. O starszą z córek, Julię, oświadczył mu się przez adiutanta car Mikołaj I dla jakiegoś ze swych oficerów. Dziadek za zaszczyt podziękował i przepraszał, że nie wiedząc o szczęściu, jakie go może spotkać, losem córek już rozporządził. Gdy adiutant wyraził zdanie, że cesarzowi miło będzie poznać nazwiska wybrańców, by mógł i nadal opiekować się losem panienki, która zwróciła jego łaskawą uwagę, dziadek Ksawery niezmieszany wymienił dwóch znienawidzonych przez siebie ubogich krewnych, którym ani się marzyło o konkurach. Pomimo to w sześć tygodni małżeństwa zostały zawarte i pan Ksawery przekonany już był, że partię tę ostatecznie wygrał. Mikołaj I był jednak po niemiecku systematyczny, i w kilka dni po ślubie jeden z zięciów pana Ksawerego, Ignacy Kaniowski, otrzymał nominację na urząd w Wiatce. Urząd przyjąć trzeba było, lecz pan Ksawery nie dał za wygrane. Mianowany czy też raczej skazany mógł tak gorliwie smarować koło swej kariery, aż wreszcie dosłużył się rang i zaszczytów więcej niż wysokich. Było to jedyne chyba powodzenie metody wychowawczej pana Ksawerego. Drugi z jego zięciów miał zrazu fantazje tylko bałagulskie, gdy jednak raz przysłany mu, z okazji pełnienia jakiejś obywatelskiej funkcji, Order Świętej Anny trzeciego czy czwartego stopnia suczce swojej Dianie na szyi powiesił, został oddany pod sąd i skazany na służbę wojskową na Kaukazie. Tam zrazu o mało nie zginął pod pałkami, potem niemal już całkiem zginął w jakiejś bitwie, lecz jednocześnie ocalił życie swemu generałowi. Umierając, otrzymał awans oficerski i na złość rządowi wyzdrowiał, podał się do dymisji i wrócił do domu z głową całkiem już przewróconą. Kije i szpicruteny przekonały go tak zasadniczo o równości skóry chłopskiej i szlacheckiej, że niepodobna mu było tego przekonania żadnymi argumentami z głowy wybić. Mikołaj Kaniowski i jego rodzina stanowczo byli przedmiotem zgorszenia dla całej opinii szlacheckiej. Majątek został uprzednio już skonfiskowany. Dziad Ksawery po zesłaniu zięcia wziął do domu córkę i wnuczęta. Po powrocie jednak pana Mikołaja doszło prędko pomiędzy nim a dziadkiem do scen tak gwałtownych, że stary pan nie chciał nic słyszeć o tym chamie ani o jego potomstwie. Cham zamieszkał w jakimś miasteczku powiatowym i został doskonałym cieślą! Gdy po śmierci dziada Ksawerego przypadła na niego i jego rodzinę dość znaczna suma, zawodu, uwłaczającego godności szlacheckiej, nie porzucił. Rozszerzył go tylko i wkrótce zasłynął jako wysoko uzdolniony i sumienny przedsiębiorca budowlany. Ale szlachta trzęsła się na samo wspomnienie cieśli Kaniowskiego, i to z tych najlepszych, prawdziwych Kaniowskich. Pamiętam, z jaką nienawiścią wymieniano to nazwisko, zwłaszcza gdy cieśla Kaniowski, cham Kaniowski, w czasie zebrań obywatelskich w sprawie włościańskiej pojawiać się na nich zaczął i mówić znakomitą polszczyzną o cyceronowskich okresach prawdy tak zgrzebne i chamstwem cuchnące, że aż w końcu jenerał-gubernator kijowski rozkazał mu wyjechać z miasteczka, w którym mieszkał. Nie przeszkodziło to opinii szlacheckiej ogłosić chama Kaniowskiego zdrajcą i omal że nie agentem rządowym. Wiadomo przecież było, że służył w wojsku i dostał nawet żelazny Krzyż Żołnierski Świętego Jerzego. Nie przeszkodziło to też w lat parę Murawjewowi powiesić upartego cieślę w Wilnie, gdy został schwytany gdzieś na Żmudzi na czele chłopskiego oddziałku. Szlachta prędko zapomniała o tej śmierci. Natomiast nie zapomniała, że skonfiskowane skrypty „renegata” zostały przekazane komisji do spraw włościańskich Milutyna i Czerkaskiego. Nielepiej też na ogół poszły sprawy z rodzonymi synami pana Ksawerego. Było ich trzech, najstarszy pan Seweryn, później pan Florian i wreszcie mój ojciec. W czasie powstania listopadowego ojciec mój miał lat dwanaście zaledwie. On też jeden nie sprawił dziadkowi w tym czasie gorzkiego zawodu i do powstania nie poszedł. Pan Ksawery i w tym bowiem czasie pozostał neutralny. Chował do końca życia wyrok jakiegoś sądu obywatelskiego, skazujący go na infamię i konfiskatę dóbr, i czytając nazwiska sędziów, wydobywał uprzejmie pisane, a ten sam podpis noszące listy z prośbą o protekcję do władz lub pożyczkę. Chłodna i systematyczna pogarda dla współobywateli stawała się, w miarę jak posuwał się on w lata, prawdziwą namiętnością. Długi czas opowiadano sobie anegdoty o złośliwych, bolesnych figlach płatanych przez starego borsuka swym sąsiadom. Umarł w 1846 po otrzymaniu listu, w którym pan Seweryn przepraszał go, że swym postępowaniem przyczynił się do wytworzenia zatwardziałości duchowej w jego sercu, i błagał Boga, by mu pozwolił się tak pojednać z sobą, by ojciec jego nie potrzebował się już czuć duchem surowym i karzącym. Pan Seweryn należał już w tym czasie do najgorliwszych wyznawców Towiańskiego. W roku 1848 wybrał się on z misją osobistą do cara Mikołaja, został aresztowany na granicy, wysłał z więzienia do cesarza list, za który zrazu został zamknięty w twierdzy, potem przeniesiony do szpitala obłąkanych, wreszcie zesłany do orenburskiej guberni. Po śmierci Mikołaja pozwolili mu podobno wrócić, nie chciał jednak rzekomo skorzystać z pozwolenia, mówiąc, że ma tu do spełnienia obowiązki, od których tylko wola Boga uwolnić go może. Mieszkał w jakiejś baszkirskiej wiosce, raz na dwa albo trzy lata przysyłał ojcu mojemu list, pisany na siwym, grubym i szorstkim papierze. Ojciec mój wysyłał mu rocznie pewną, nad wyraz skromną, przez niego samego wyznaczoną sumę, wypłacał też z jego polecenia różnym osobom kwoty niejednokrotnie znaczniejsze. Po śmierci dziadka bowiem ostatecznie najznaczniejsza suma znalazła się w ręku mojego ojca, który jednak uważał majątek ten po części za swoją własność, po części zaś za fideikomis, należący do brata-emigranta-jezuity, do zesłańca Seweryna i do wdowy po Mikołaju. Ignacy Kaniowski, mąż ciotki Julii, część swoją skapitalizował, a stryj Florian niedługo przeżartował swoją resztkę za wyjątkiem małej wioszczyny w naszym sąsiedztwie, w której zamieszkał. Emigrować po roku 1831 stryj Florian nie potrzebował. Współudział jego w rewolucji był zarówno krótki, jak oryginalny. Został on po ucieczce z domu (miał wtedy lat szesnaście czy siedemnaście) wzięty do niewoli na trzecim już popasie, nie przez Moskali jednak, lecz przez wysłanego za nim w pogoń przez dziada Ksawerego ekonoma. Odstawiony do domu, zamknięty został przez dziadka w sklepionym alkierzu i tu przez kilka miesięcy pozostawał pod kluczem, nie wypuszczano go niemal na krok. Skazany był przy tym na skubanie wełny i międlenie konopi. Sam opowiadał później, że w tym czasie uzbierało mu się w głowie tyle złośliwych konceptów, że na wykonanie ich nie starczyło mu później całego życia. Żarty swoje obmyślał nieraz stryj Florian całymi miesiącami, następnie je wykonywał. Sąsiad jego, Sitkowiecki, przekopał kilkanaście tysięcy rubli, szukając złota w swym podolskim majątku. Znając jego chciwość, stryj Florian porozrzucał po jego polach i ogrodzie trochę umyślnie sprowadzonego złotego kruszcu — i Sitkowiecki stał się gadką całej prowincji. Najulubieńszymi ofiarami stryja Floriana byli urzędnicy rządowi. Z tymi prowadził on walkę prawdziwie nieubłaganą i w rezultacie kosztowną, gdyż każdy grubszy figiel stawał się niebezpieczny, iż trzeba go było opłacać. Tak było z księciem Oldenburskim na przykład. Był on na polowaniu pod Kaniowem i miał przejeżdżać przez jakieś miasteczko, dokąd na powitanie go sprowadzono orkiestrę gwardyjską. Stryj Florian, jadąc w swym eleganckim powozie dobrymi końmi, spotkał właśnie zdążający z muzyką na przedzie oddział wojska, wychylił się z powozu i kiwając głową, z wyrzutem rzekł: — A powiedziałem przecież, że jadę incognito. Oficer się zmieszał, zatrzymał oddział, wreszcie postanowił wrócić po nowe instrukcje. Dzięki temu książę Oldenburski obszedł się bez muzyki, kancelarie zapisały z metr sześcienny papieru. Stryj Florian zaś uchodzić zaczął za wielkiego patriotę i męża stanu. Fama ta wzrosła jeszcze bardziej od czasu, gdy napoił on biskupa prawosławnego eparchii kamienieckiej kawą z oliwą. Biskupisko, przejeżdżając przez majątek stryja, uznał, że zrobi Polaczkowi zaszczyt, jeżeli u niego konie popaść raczy. Był to czas podwieczorkowy. Było kilka osób z sąsiedztwa; miano podać kawę. Stryj Florian był nadskakująco grzeczny dla nieoczekiwanego gościa. Co drugie słowo cytował Jana Chryzostoma albo Bazylego Wielkiego, wygłaszał aforyzmy, jak na przykład: „Słota uczy pokory wobec Pana”. „Deszcz poi ziemię, aby plon wydała”. „I konia należy czyścić zgrzebłem, aby lśniła się skóra jego i chędogie było siedzenie jeźdźca”. Podano wreszcie kawę. Na tacy, obok kubków ze śmietanką, pojawiła się karafinka z oliwą. — Eminencja wybaczy nam — mówił stryj Florian — myśmy, chociaż to post nawet, kawę ze śmietanką pić przywykli, ale dla duchownej osoby jest oliwa. A jakże! „Gość w dom — Bóg w dom”, a ojcowie Kościoła mówią: „Zachowaj zakon ojców twoich, a Bóg ci przysporzy w sercu swoim”. Biskup poczuł, że powaga Kościoła prawosławnego jest zagrożona, i zdobył się na poświęcenie, a na drugi dzień gruchnęła po Podolu wieść o kawie z oliwą i o patriotyzmie pana Floriana. W dwa tygodnie zaś przed dom stryja Floriana zajechał feldjegier i w dni kilkadziesiąt potem stryj Florian mógł prowadzić studia etnograficzne i geograficzne w guberni ołonieckiej. W ten sposób został męczennikiem i w tym ostatnim już charakterze w roku 63 głosił: — Spokój, spokój, spokój, bo i tak jużeśmy aż nadto wiele cierpieli. W tym też charakterze odmówił podania ręki Mikołajowi Kaniowskiemu na jakimś zjeździe, i szlachta mogła powtarzać, że znany patriota pomimo związków krwi odsunął się od sprzedawczyka. Ojca mojego stryj Florian się bał, jak bali go się raczej, niż lubili wszyscy niemal, z kim stykał się on bliżej. I było to rzeczą zrozumiałą. To, co jest nieznane i niepojęte, działa w myśl swoich odrębnych, niedostępnych dla nas zasad i praw — wzbudza zawsze niedowierzanie, nieufność i lęk… Ojciec mój zaś był pour sang Kaniowskim. Nie zgadzał się z otoczeniem nawet wtedy, gdy szedł z nim razem. W roku 63 ojciec mój zajmował praktycznie to samo stanowisko, jakie propagował stryj Florian. Stryj Florian pomimo to był patriotą, ojciec mój zaś człowiekiem wielkiej głowy, lecz bez narodowych uczuć. I właściwie było to w porządku rzeczy. Myślę, że ojciec mój, arystokrata i heglista, nie byl bliższy ogółowi szlachty niż demokrata i renegat stanu szlacheckiego, który na szubienicę murawjewowską poszedł, nie zasłużywszy, aby mu patriotyczny stryj Florian dłoń uścisnął. — Śladami Mikołaja pójdzie — rzekł stryj Florian, gdym upierał się przy tym, że na studia do Petersburga pojadę. — Nie najgorsze to może ślady — rzekł mój ojciec i zmarszczył brwi. Stryj Florian zamilkł i wzrok narodowo-cierpiący wzniósł ku niebu. III. Spartakus i Szymon Słupnik 1 Jesienią 1869 roku znalazłem się w Petersburgu jako student wydziału przyrodniczego. Sam wybór tego wydziału był powodem nieporozumienia pomiędzy mną i ojcem. Nieporozumień tych było aż nazbyt wiele w czasie poprzedzającym mój wyjazd. Nie chcę ich wspominać szczegółowo. Były to czasy, w których mój ojciec musiał wiele cierpieć. Dzisiaj pamiętam, że w jego spojrzeniu, kiedy patrzył na mnie, migotał strach. Ale wtedy ja nie widziałem tego. Nie chciałem i nie mogłem widzieć. Musiałem iść precz stąd, z domu, w którym ciągle wspominano. Ja chciałem żyć, a ich wspomnienia nie były moimi wspomnieniami. Byłem zresztą w stadium wojowniczego ateizmu i nieustannie wywoływałem sceny, po których ciotka Emilia dostawała spazmatycznego płaczu. Ojciec bladł, patrząc na moją haftowaną z chłopska, ukraińską koszulę. Ja zaś uważałem siebie wtedy za Ukraińca z obowiązku. Każdy człowiek powinien pracować dla tych, co go wykarmili. Mnie wykarmili ukraińscy chłopi, a więc… Nie przeszkadzało to wcale temu, żem nigdy prawie z żadnym chłopem nie mówił. Bo i o czym? O ateizmie, o teorii Darwina, o tym, że trzeba wyzbyć się przywiązania do przesądów historycznych? Rozmowy te nie byłyby doprowadziły do niczego. I w tym czasie mój gardzący chamstwem ojciec był o wiele bardziej w zgodzie z moim ideałem niż ja. On troszczył się o mieszkańców swojej wsi tak, jak o swoje rasowe bydło lub stadninę. Ja w ich imieniu wszystkim naokoło gardziłem. A inaczej nie mogłem. Ta pogarda była dla mnie takim samym odruchem instynktownym i zbawczym, jakim była dla mojego ojca jego duma. On żył tym, że na cały świat patrzył jak na jakiś barbarzyński chaos. Sam siebie porównywał do Dymitra Wiśniowieckiego, zawieszonego w Stambule na haku. Był romantykiem w swym upodobaniu do efektownych porównań. Jakże nienawidziłem ja tego wszystkiego. Tej całej atmosfery relikwii i szkaplerzy, unii lubelskich i odsieczy wiedeńskich. Ja przecież dzieckiem widziałem odwrotną stronę tego sztychu. Widziałem w Warszawie modlących się ludzi, rozstrzeliwanych przez żołnierzy, tratowanych przez kozactwo, i czepiałem się drżących rąk ojcowskich, wołając: „Dlaczego oni się nie biją!”. W tej strasznej godzinie, kiedy z okna hotelu, ja — dziecko — widziałem pletnie i szable nad głowami błagających o pomoc z nieba, widziałem, jak kule kosiły śpiewających hymny, narodziła się we mnie twarda niechęć dla wszystkiego, co jest modlitwą, pokorą, a potem, a potem… Przez długie trzy lata twarze sąsiadów mojego ojca, bladych ze strachu, drżących, aby nie padł na nich cień podejrzenia, lękających się i rządu, i chłopów, lękających się śmiałości własnych dzieci. Nie, o tym nie chcę myśleć. Po cóż mam bluzgać szyderstwem na jego mogiłę. Niechaj śpi zwyciężony, on, który wierzył w polskiego szlachcica. Zwyciężony… Miszuk nie urazi słowem twojej mogiły. On ci tylko żywemu nie mógł ustąpić. Nie mógł, jak i dziś nie mogę cofnąć ani słowa. Elle ne se rend pas La Commune de Paris! W 69 roku byłem więc w Petersburgu. Przywiozłem tu razem z sobą swój niepokój i pustkę, która wołała o pełne życie. Zrazu rzuciłem się na książki. Nigdy już potem nie wchłonąłem w siebie takiej masy myśli. Codziennie waliło się coś we mnie, codziennie myśl umacniała się w swojej twierdzy. Wierzyłem wtedy, że rozum zaczyna dopiero istnieć, że należy go tylko stworzyć, tylko zdobyć formułę przenikliwie jasną i wszechobejmującą, a światło jej rozleje się po ziemi i rozpocznie się nowe życie. Żyłem w absolutnej próżni. Bardzo szybko przestałem regularnie uczęszczać na wykłady. Książki mi dawały więcej. Dniami i nocami nie wstawałem od swego stolika w zadymionym pokoju, czytając, notując, kreśląc. Nie odpowiadałem tygodniami na listy i otrzymywałem telegramy. Ojciec niepokoił się. A ja istotnie zapomniałem o wszystkim. Nie było Polski, legend, wspomnień — byl olbrzymi świat stwarzania się i stawania nieustannego. Z łona przekształceń się materii powstawały formy żywe, rodził się człowiek, tworzył w sobie myśl i rozum, aby zawładnąć światem. Określałem wtedy sam siebie jako kawał materii, który chce zostać myślą. To określenie zdobyło mi pierwsze stosunki wśród kolegów. Wśród kolegów nie znałem nikogo. Nie było tu nikogo z moich stron, nie przywiozłem z sobą żadnych stosunków, żadnych znajomości. Byłem tu absolutnie sam w tym tłumie i zrazu było mi to nawet dogodne. Powoli, od czasu do czasu, wymieniałem parę słów z tym lub owym. Tak raz w laboratorium wygłosiłem do jednego z sąsiadów, jasnowłosego, różowego Niemca, swój aforyzm. Niemiec był zgorszony; zaczął mi mówić o duszy. Mówił mi o Bewusstsein, Selbslbewutsstsein. W końcu zaś o Pflichtbewusstsein. Roześmiałem się. Nie lubiłem tego słowa. Przypominało mi ono ciotkę Emilię, która czytywała i rozumiała wszystko, nawet Darwina, ale skończywszy czytać, mówiła: „To jest bardzo rozumne, ale my nie mamy ojczyzny i dlatego jesteśmy obowiązani szanować wiarę”. — I cóż to za Pflicht? — pytam się swojego Schultza. Na to on mi mówi: — Ja mam teraz trzysta rubli stypendium, ja bym bardzo chciał nieraz pójść do teatru. Ja to bardzo lubię. Co to znaczy ja? Moje zmysły to lubią. O… i mój umysł to lubi. Ale jaki umysł? Materialistyczny, egoistyczny umysł. I gdybym ja miał tylko ten umysł, tobym poszedł albobym sobie kazał zapalić w piecu, ale bilet kosztuje pół rubla, zapalenie w piecu pięć kopiejek, a mój ojciec jest pastorem i ma dziewięcioro dzieci, więc ja ze swego stypendium muszę posłać mu chociaż osiemdziesiąt, choć sto albo sto dwadzieścia rubli. A dlaczego muszę? Bo jest coś, co się nie zmienia, co nie jest ani ruch, ani przyjemność, ani barwa, ani nic. A co to jest? To jest to: musisz. Więc co jestem ja? Obowiązek. I dlatego ja wiem, że ja mam duszę, bo mam coś, co nie jest ani ruch, ani wrażenie, ani zmiana. — A dlaczego pastorzy rozmnażają się nieumiarkowanie? — basem przeciągnął sąsiad na prawo, o kudłatej głowie i skośnych oczach. — Obowiązek — dusza. A wcale nie dusza, tylko królicza niewstrzemięźliwość. Schultz się zaperzył: — Ja bardzo pana proszę, mój ojciec jest duchowny. — I mój ojciec jest duchowny — rzekł kudłaty kolega. — Ja nie pozwalam panu, ja bardzo kocham mojego ojca. — No, i ja kocham mojego ojca, chociaż pijanica jest, co nawet jest dobrze, bo pop porządnym człowiekiem może być tylko, gdy pije… — Mój ojciec nie bierze do ust nawet piwa — mówił z dumą Niemiec. — To źle robi — rzekł nieubłagany wróg pastorów. — Niemiec, który nawet piwa nie pije, cóż to może być za Niemiec. Was i z piwem znieść trudno, a bez piwa… — Mój ojciec wie, że każda kopiejka to jest ciężko zapracowana kopiejka… — Ba… i mój stary wie o kopiejce, i wie, że ja mu nie poślę, bo nie mam. A choćbym posłał, to i co? Też nie mówiłbym: obowiązek, tylko: wódka. I choćby mój stary delirium dostał, to stąd by nic o mojej duszy nie wynikało. Niemiec coś mruczał długą chwilę, wreszcie poprawił kołnierzyk i mankiety i podszedł do kudłatego. — Nazywam się Karol Schultz — rzekł — i pozwoli pan z panem nieznajomym być. Brunet parsknął śmiechem. — A ja — rzekł — nazywam się Jaszka Czernow i nie mogę się z panem rozstać, bo dusza moja rozkochała się w panu. I zresztą szanuję pana bardzo, i pana ojca szanuję, i pana siostry. Niemiec próbował coś mówić, ale Czernow zwrócił się już do mnie. — Ej, wy, szlachcic — rzekł — a wy o materii tam mówiliście… Po pierwsze Polakowi nie wypada mówić: materia. Wy, szlachcice, mówicie: Bóg i Ojczyzna. A tu: materia. Pierwszy raz słyszę… — A wy, Jaszka — zawołała z drugiego kąta młoda dziewczyna w niebieskim fartuchu — wam to też nie bardzo wypada Polakom o ojczyźnie mówić. Katkow wam się kłania. — To go spotka afront, bo ja się nie odkłonię. — Źle robicie. Za ich ojczyznę Polaków Murawjew wieszał. — Mało kogo Murawjew nie wieszał — tłumaczył się Jaszka. — On i mnie mógłby powiesić. Karakozowa powiesił… Jakieś zimne tchnienie powiało po laboratorium. Wysoki blondyn spojrzał przez okulary na Jaszkę i rzekł półgłosem: — Ej, wy, Czernow, nie bardzo. Potem zaś, zwracając się do mnie, rzekł: — Jestem Orłow. Jak pan to rozumie o materii? Czy myśl dla pana to nie jest już materia? Jeżeli zaś materia, to dlaczego mam dążyć do tego, aby stać się myślą? Myśl więc to jest pewna forma materii. Chodzi więc o to tylko, jaka jest ta materia. Ja myślę, że panu szło o co innego, o to, że człowiek jest dziś materią nieszczęśliwą, a chce się stać materią szczęśliwą. I to jest jasne; gdyby nie był nieszczęśliwą, nie chciałby być czym innym. Chce, więc jest nieszczęśliwy. Ergo chce być szczęśliwy. Innymi słowy, trzeba poznać technologię ludzkiego szczęścia. Poczułem się jak ryba w wodzie. Znowu spotkałem ludzi mówiących tym samym językiem, jakim mówiły moje myśli. Zapaliłem się. Zacząłem się spierać. Przypomniały się przegadane wieczory przy łóżku Wrońskiego. — Szczęście nie wystarcza, trzeba wiedzieć, że jest ono moje. Potrzebna mi władza nad nim, pewność, że je mam, bo je stworzyłem sam. — Ja widziałem — rzekł Jaszka — dwa razy szczęśliwą materię. Raz było to w chlewie, a drugi w gubernatorskim domu. Raz był to wieprz, a drugi raz pokojówka gubernatora. Szczęśliwa materia wieprza była smaczna, szczególniej z kapustą i musztardą. A pokojówka miała otłuszczenie serca i dziwnie lekki mózg. Analizy chemicznej nie robiłem. — Rosyjska myśl jest bardzo lekkomyślna myśl — rzekł Schultz. — Wy wszyscy robicie ciągle skoki. Wy jesteście jak wasz kraj: mało kolei żelaznych. Z laboratorium tego dnia poszedłem po raz pierwszy do studenckiej kuchni. Odtąd zaczęło się dla mnie nowe życie. Samotne ślęczenie nad książką ustąpiło gawędom bez końca. Poznałem od razu całą masę niepospolitych ludzi. Mówię to z całym spokojem po tylu latach: ludzie ci żyli istotnie tylko poszukiwaniem prawdy. Prawdy żywej, przekształcającej samo życie, nie martwej wiedzy. Nie było dla nich rzeczy obojętnych. Myśl ich nieustannie pracowała nad rozwiązaniem zagadnienia, czym ma być człowiek. Ja więcej przeczytałem i przemyślałem od większości z nich, ale w nich była większa łączność pomiędzy myślą a życiem. Była jakaś nieustraszoność w wykonywaniu wyroków sumienia i badaniu. To ich charakteryzowało, nadawało im jakieś klasyczne bohaterskie cechy. Ich filozofia była życiem. Tak na przykład Aleksander Brenneisen twierdził, że człowiekowi należy się tylko zaspokojenie potrzeb koniecznych. Że zadaniem jego jest praca. Pracował też po dwanaście, szesnaście godzin dziennie. Pieniądze zaś zarobione kładł do otwartej puszki, stojącej na stole. Każdy ze współlokatorów jego mógł z niej brać, ile potrzebował, nie tłumacząc się. — Społeczeństwo mi jest obowiązane dać wszystko, abym mógł być *ja*, to jest myśleć. Co zaś potrzeba, aby być ja? Jeść, aby żyć, ubrać się i schronić, aby nie zmarznąć. To ja powinienem mieć. A potem, kiedy ubrane i najedzone jest zwierzę, zaczyna się ja. Tu nie ma prawa nikt ani nic… — A jeżeli ja moje chce tylko pić i za dziewczętami biegać… — przekomarzał się Jaszka. — Idź, zdołasz się napić — pij, nie zdołasz — będzie źle. Zdołasz mieć dziewczynę — bierz. Nabiją — tak i będzie. Do tego nikomu nic. — A jeżeli ja z tej oto twojej szkatułki dziesięciorublówkę wezmę i na Grochową do Fräulein Gizeli pojadę… to co… — Że ktoś jest świnia, to ja nie muszę być pastuch od świń — mówił niewzruszony Brenneisen swym dziwnym, jakby niedołężnym językiem. W tym środowisku żadne przekonanie, byle na krytyce oparte, nie raziło. Ale gdy Wołoszanowicz zawiesił w swym pokoju ikonę i zapalił przed nią lampkę, usunięto się od niego. — I co ja wam zrobiłem? — tłumaczył się on. — Nic — odpowiedział mu Michał Żemczużnikow — ale pies wściekły też mi nic nie zrobił, a ja jednak usunę mu się z drogi. — Ależ zmiłuj się przecież, czy ja tobie bronię Moleschotta czytać? — Moleschotta ja nie czytam, bo on jest zacofaniec, a zresztą to inna sprawa. Moleschott mi mówi: myśl, i ja myślę. A tu… psu wściekłemu instynkt powie: gryź, i on gryzie. A ja skąd wiem, co tobie twój Bóg każe zrobić? Pókiś ty sam od siebie zależał, ja wiedziałem, czego się od ciebie spodziewać, ale od czasu, jak u ciebie Bóg pojawił się, ja już nic wiedzieć nie mogę. Skąd ja wiem, co temu twojemu Bogu do głowy przyjdzie? Ja tam nie lubię mieć z nim do czynienia. Kto chce ze mną żyć, musi sam za siebie odpowiadać. Istotnie, wszelkie zrzeczenie się swobody osobistej uważane tu było za występek. Waria Torżecka oskarżyła raz niemiłosiernie Jaszkę o brak charakteru za to, że w obecności jej matki wyparł się Darwina. — I, wcale nie wyparłem się — mówił Jaszka. — Ale sami osądźcie: pyta się mnie taka dama z trenem, z chignonami, o, o, całkiem Kleopatra egipska, w starości oczywiście. „Czy — powiada — możliwe jest, aby człowiek od małpy pochodził, czy na przykład ja podobna jestem do małpy?” No, i cóż ja miałem odpowiedzieć. „Ależ nie — mówię — gdzież tam, ani najmniejszego podobieństwa — powiadam — małpa ma ogon od urodzenia, a pani od krawca” — no i tak dalej wszystko. — Nieprawda — oburza się Waria. — Ty lepiej powiedz, coś o duszy powiedział. — No, i cóżem ja takiego powiedział? Powiada dama, że za duszę męża w trzech klasztorach nabożeństwo wieczne zakupiła, że więcej niż trzy tysiące ją to kosztowało. Więc pyta się, czy jest dusza, czy nie ma. „Ja — mówi — kwity pokazać mogę”. Czy ja mogę cokolwiek wobec kwitu? Tego nikt nie przewidział. Kto nie ma kwitu, to jeszcze na dwoje babka wróżyła, ale jak ma kwit… — Z ciebie już nigdy nic nie będzie, Jaszka — wzruszyła ramionami Waria. Ale reszta towarzystwa się śmiała. Jaszce w ogóle uchodziło wiele… — Tylko językiem nie zanadto wojuj — mówił mu Orłow, szczególnie gdy wspomniał, tak jak wówczas, Karakozowa, Czernyszewskiego… Ale Jaszka nagle spoważniał. — Pańszczyźniani wy! — krzyknął. — Tfu, niewolnicy! Spośród nas ukradziono człowieka. Takiego człowieka. Jak ja jego czytam, to mądrzejszy się staję. Jego wam ukradli, zabijają powoli. Myśl wasza, sumienie wasze: a my nic, my milczeć będziemy. Psy wy, tchórze, tchórze! I nagle podbiegł do okna i otworzywszy lufcik, na cały głos krzyknął w ciemną, szarą ulicę… — Ej, ty! Oddaj nam Czernyszewskiego! Czernyszewskiego nam oddaj, słyszysz! — Czegoś się rozkrzyczał — rzekł Żemczużnikow. — Dużo krzykiem pomożesz… — Jeżeli jego wola — rzekł Brenneisen — nikt mu przeszkodzić nie może. — Sam przepadnie. — Jeżeli jego dusza znieść nie może milczenia, niech krzyczy. Inaczej ona będzie podłą duszą. Ale Żemczużnikow podszedł już do okna. — Słuchaj, Jaszka — rzekł. — Czy ty wiesz, co z tego będzie, gdybyśmy nawet przed Zimowy Pałac poszli wołać: oddaj go nam! — To i co — rzekł Jaszka. — Zabiliby, niechby zabili. — Bardzo mądrze, powiedziałby Czernyszewski. Bardzo, bardzo sprytnie to pomyślałeś: zabiliście mojego przyjaciela, to i mnie zabijcie. Nieprawdaż. — Ale milczeć, kiedy twojego przyjaciela, nie przyjaciela, ale świętego, mędrca, zabiją — to hańba. — Tak, pozwalać na to, co zrobiono z Czernyszewskim, co zrobiono z Michajłowem, z dziesiątkami tysięcy Polaków, to hańba — odpowiedział Żemczużnikow. — My tu sobie filozofujemy, rozprawiamy, a naokoło krew płynie. Człowieka nieustannie mordują — unosił się Jaszka. I stuknąwszy pięścią w stół, krzyknął: — Nie zniosę dłużej, nie mogę. W pokoiku milczano. Gromadka nasza ujrzała w myśli prawdziwe swoje położenie, spotkała się twarz w twarz z potworem dziejów rosyjskich. I od razu uwydatniła się czarna rysa. Orłow, prawnik z zawodu, chemik z upodobania, zaczął mówić swoim spokojnym, mądrym głosem. „Nie mówi — perły wyszywa” — określała jego dykcję Waria. — Ja myślę — prawił — że to, o czym mówi Jaszka, jest nam wszystkim znane. Wszyscy przemyśleliśmy już to. Człowiek nowoczesny nie powinien się łudzić. Życie cywilizowanych społeczeństw jest taką samą walką, jak i życie zwierząt. I nie przekonamy ludzi, że się nie powinni pożerać. Idzie po prostu o to, aby to zrozumieć i aby w tej walce zwyciężyć. Ludzie rozumni powinni dbać o to, aby nie być pożartymi przez zwierzęta. Bo lew, który zje Arystotelesa, nie jest mędrszy od lwa, który zje cielę. Niechaj więc lew żywi się już lepiej cielęciną. A Arystoteles niechaj sam siebie uchroni i myśli, aby albo wytępić lwy, albo też je oduczyć od zjadania nawet cielęciny. — Innymi słowami? — rzekła Waria, zaciskając usta. — Co? Zamknąć uszy i oczy, a w razie potrzeby pochwalić lwa i życzyć mu dobrego apetytu? Orłow też pobladł i rzekł: — Ja także czczę wysoko Czernyszewskiego, ale my, którzy rozumiemy jego myśl, powinniśmy dlatego właśnie starać się przeżyć, zyskać stanowiska i wpływy. — I kiedy zostaniesz już oberprokuratorem Świętego Synodu, każesz mojemu ojcu, aby zamiast Czetji Mineji i psałterza czytał stadku Czto diełat'. Jemu to istotnie żadnej różnicy nie zrobi, zwłaszcza po śniadaniu — roześmiał się Jaszka. Ale od tego czasu Orłow rzadko już pojawiał się u nas i rozmowa w jego obecności szła opieszalej. Tymczasem zapanował nad wszystkimi innymi tematami ten jeden — Czernyszewski. I w końcu wszystkie nasze myśli i gawędy przybrały całkiem określony kierunek: oswobodzić Czernyszewskiego. 2 Mało znałem tego pisarza. Teraz długie godziny opowiadał mi o nim Brenneisen. — To wszystko, co on napisał, jest niczym w porównaniu z nim samym. On wszystko wiedział, co go spotka, wszystko rozumiał. Pojmował, że się za nim nikt nie ujmie. Pojmował, że gubi sam siebie każdym wierszem, jaki pisze. I pisał. Nie było w nim żadnej pozy. On nie stawał na żadnym piedestale, na żadnych szczudłach, nie mówił, że jest bohaterstwem myśleć w kraju niewoli i milczenia, tylko to bohaterstwo wykonywał. I czytał mi ustępy z listów bez adresu, pisanych przez Czernyszewskiego, właściwie pod adresem Aleksandra II. „Szanowny Panie! — pisał on do cesarza Wszechrosji — jest Pan z nas niezadowolony. To nie ma wielkiego znaczenia. Ważniejsze jest to, co myśli o nas szara, milionowa masa. Pana ona zna z imienia, chociaż postępowania pańskiego nie rozumie i nie jest w stanie go rozumieć… O mnie, o nas, to jest o ludziach takich, jak ja, nie wie ona nic”. Gdym tego słuchał, przypominały mi się opowiadania ojca o Wielopolskim w Petersburgu. Ojciec mój miał dla margrabiego szczególniejsze uczucie gorzkiego żalu, połączonego z uwielbieniem, którego się mógł się pozbyć. Rysował mi go dumnym, nieprzystępnym wśród pełzającego petersburskiego dworactwa. Car nie miał naokoło siebie człowieka, nikt nie śmiał być człowiekiem wobec niego, myśleć, kiedy on mówił. W Wielopolskim po raz pierwszy spotkał może Aleksander II człowieka, który go się nie bał. Naokoło wszyscy mówili carowi: będzie to, co zechcesz. A on nie chciał mocno niczego. Raczej się bał. Więc czuł, że grunt się pod nim chwieje, że opiera się tylko na bezmiarze tchórzostwa i słabości. Nazbyt gardził bezwiednie wszystkimi, aby mógł na kogokolwiek bądź liczyć. Liczyć na niewolników niepodobna. Więc właściwie był sam. A gdy samego siebie w sobie szukał, nie znajdował nic: pustkę i strach, nudę i jałowość. Miał odwagę fizyczną i sam na sam chodził na niedźwiedzia, ale nie miał wewnętrznego męstwa. Nie wiedział, kim jest i dokąd idzie. I gdy zaczynał rozmyślać, odurzała go mgła myśli ciężkich i niejasnych, dusznych jak zapach ładanu. Kiedy w sali obrad korona polska z trzaskiem padła na posadzkę, Aleksander II widział w tym prognostyk, a Mikołaj kazałby ochłostać lokaja, do którego należało pilnować porządku w sali. Mikołaj czuł się bogiem, a lud uważał za bydło. Czuł się oficerem, który po śmierci pójdzie zdać Przedwiecznemu raport, że wszystko w porządku. Gdy los pomieszał mu szyki, otruł się, tak jakby to uczynił urzędnik po sprzeniewierzeniu pieniędzy skarbowych. W Aleksandrze II nie było stanowczości. On czasami marzył jak dobry pan, który robotnikom urządza dożynki. Ale pragnął, aby rzeczywistość była zależna od jego kaprysu — jak marzenie. On pragnął myśli w swym kraju, ale chciał, aby myśl ta sławiła go dobrowolnie, bez zastrzeżeń. Dla Aleksandra II człowiek jak Czernyszewski, człowiek nieubłaganej myśli — musiał być wrogiem. Samo istnienie jego było niebezpieczeństwem. Zacząłem przeczuciem rozumieć straszny dramat rosyjski. Myśl pojawiła się tu jak gość nieoczekiwany, jak wróg. Na olbrzymim podłożu skutych, uciemiężonych milionów wznosiła się piramida samowładztwa urzędniczego. Myśl jednostek podkopywała się pod nią; już sam fakt, że nie podlega ona niczemu, żadnej zewnętrznej presji, że sama dla siebie określa prawa, był zbrodnią. Tu potrzebni są żołnierze, urzędnicy, nie ludzie — mówił ustrój. I jednocześnie coś na dnie serca cieszyło się, widząc możliwość walki, wielkiej walki o przyszłość człowieka. Tak mnie wyczerpały już i znużyły walki myślowe z upiorami, że cieszyła mnie perspektywa walki rzeczywistej. Dotąd, jak Scyt umierający, puszczałem strzały swoje w słońce i widziałem, jak spadają one bezsilne. Teraz rysowała się przede mną mroczna ziemska potęga. Ty przynajmniej jesteś śmiertelny — myślałem. Na razie ja najjaśniej widziałem sytuację. Dla moich przyjaciół ginęły ogólne linie wśród szczegółów i epizodów. Dla Jaszki wszystko po pewnym czasie stawało się anegdotą i przygodą, dla Brenneisena kwestią stoicyzmu moralnego. Każdy musiał dokonać wszystkiego dla siebie. Waria wiedziała tylko jedno, że jej nie wstrzyma ani matka z ogonem od krawca i kwitem na duszę, ani nic, że w każdej chwili jest gotowa się poświęcić bezgranicznie, bez zastrzeżeń dla każdej sprawy, w jaką wierzy. Żemczużnikow był praktykiem, on musiał mieć przed sobą cel określony i względnie osiągalny. Tym celem stał się dla niego teraz Czernyszewski. Ale tu piętrzyły się od razu tysiączne przeszkody. Jaszka z nadzwyczajną swobodą układał fantastyczne plany. — Najlepiej — mówił — porwać kogoś, któregoś z ministrów albo wielkich książąt. To nie jest trudno. Dość będzie zamienić karetę, pod jakimkolwiek pozorem oddali się właściwą. Na jej miejsce postawi się naszą. Brenneisen świetnie będzie wyglądał w liberii jako lokaj. Ja siądę za furmana. Zrobię sobie brzuch z poduszek. Jeden z nas zaczai się w karecie, będzie miał w ręku gąbkę z chloroformem. Gdy nasz jegomość wsiądzie, gąbkę mu w usta i w drogę. Zamknie go się w piwnicy, każe napisać list. Uwolnić Czernyszewskiego i odstawić za granicę, wtedy mnie uwolnią. List ten się wywiezie za granicę i nada na pocztę w Paryżu. Żemczuznikow się złościł, ale jego plany były wygłaszane wprawdzie poważniej, nie były jednak wcale rozsądniejsze ani łatwiejsze do wykonania. Było nas zbyt mało i zbyt mało mieliśmy doświadczenia. Pojechać przebranymi za żandarmów z rozkazem wydania Czernyszewskiego. Jak sfałszować rozkaz? Żaden z nas nie widział nawet podobnego dokumentu, nie mieliśmy pojęcia, jak wygląda. Jaszka proponował przedostanie się na Sybir, podpalenie więzienia i zbrojny napad podczas pożaru. Ale Brenneisen zaczął kreślić przed nami kolumny cyfr, oznaczających odległość, i mówić o mrozach. Trzeba było futer, broni, wielu ludzi i dużej sumy pieniędzy. Przy tym szanse były mniej niż małe. Pomimo to zaczęliśmy mówić o zorganizowaniu wyprawy na Sybir. Na miejscu się zobaczy. Funduszów brakowało. Wysłałem telegram do ojca. Bez słowa przysłał pięćset rubli. — Niech żyje polska szlachta! — krzyknął Jaszka. Żemczużnikow tymczasem sondował grunt, naokoło nas szukał towarzyszów. Po raz pierwszy miałem sposobność zapoznać się z uczuciem obawy zdrady. Nagle wydawać się nam zaczęły ściany przejrzystymi, na każdego naszego znajomego patrzyliśmy śledczym spojrzeniem. Jednego wieczoru Żemczużnikow wrócił jawnie przejęty czymś. — Poznałem człowieka — rzekł. — Toś szczęśliwszy od Diogenesa — zaobserwował Jaszka (nazwa ta przyrosła odtąd do Żemczużnikowa). Ale nowo narodzony Diogenes mówił: — Dajcie spokój żartom. Mówię wam, spotkałem człowieka takiego, co wie, dokąd idzie i czego chce. W parę godzin poznaliśmy i my Wasiljewa, jak przedstawił się nam nowy znajomy Żemczużnikowa. Był to niski blondyn o dziwnie silnym i przenikliwym spojrzeniu. O nim można było mówić, że uderzał oczyma. A czynił to zawsze z ukradka, jakby niechcący. Oczom jego nie uchodziło nic. Myśl jego nie przestawała pracować, nie zatrzymywała się na powierzchni odsłanianej przez słowa, lecz na ich podstawie snuła wnioski. To, co człowiek mówi, to jest to, co się jemu zdaje. Ale ważne jest nie to, co wydaje się nam, ale czym jesteśmy. Nie to więc, co mówisz, mnie obchodzi, ale dlaczego to mówisz. Ty sam możesz nie wiedzieć, dlaczego mówisz to lub owo, ale ja, jeżeli cię chcę znać, wiedzieć muszę. Na pierwszy rzut oka Wasiljew nie wzbudzał zaufania. Było w nim coś czającego się. Zdawało się, że jest on całkowicie obcy nam, samemu sobie, wszystkiemu, co mówi; że wszystko, co czyni on, jest mu do czegoś potrzebne, że nic nie robi on od niechcenia. Jaszka bardzo szybko najeżył się: — Nie lubię ludzi, którzy tak całkiem nie umieją się śmiać. I istotnie śmiech Wasiljewa był przykry. Był jakimś jadowitym szyderstwem. I trudno było orzec, z czego szydzi on. Naszych planów o oswobodzeniu Czernyszewskiego wysłuchał w milczeniu. — O tym już inni myśleli — wreszcie rzekł. — Więc co? — zapytałem. — Trzeba dużej siły, z tą siłą można by już coś innego zrobić. — Co, na przykład? — pyta Żemczużnikow. Wasiljew zmarszczył się: — Dużo będziesz wiedzieć, szybko zestarzejesz… A zresztą nie, panowie, z was nikt się nie zestarzeje. — Także doktor — żartował Jaszka — i na jakąż to pomrzemy chorobę? — Ja widziałem — powiedział posępnym głosem Wasiljew — Karakozowa; na tę samą… Miałem wrażenie, że człowiek ten próbuje nas. Istotnie widziałem go potem w innych kółkach, widziałem go cedzącego ostrożnie słówka, zadającego zagadkowe pytania. Tu przeczuł, że trzeba uderzyć w silny ton. Sam mówił później: — Z wami był Aleksander Brenneisen. To był ważny znak. Dajcie mi tysiąc Brenneisenów, a zmienię Rosję całą. Po chwili jednak dodał: — Nie, z Brenneisenami ja nie pójdę, po co ja Brenneisenom? Oni mają stalowe serca, gwiaździste oczy. Moje oczy są jak rysia w nocy, moje serce to nie stal, to coś twardszego od stali. Brenneisen jest wolny człowiek, a ja jestem Spartakus, książę niewolników. I takiego, jakiego widziałem Wasiljewa w ten wieczór, nie widziałem go nigdy chyba potem. — Czy wy wiecie, co to jest Rosja? Czy wy wiecie, że tu człowiek nie ma żadnego znaczenia, myśl żadnego znaczenia. Że my wszyscy jesteśmy raby, niewolnicy. Słyszycie, słyszycie: nam nie wolno myśleć. Mojego ojca gubernator po twarzy bił, a ojciec go w rękę całował; a matka mówiła: „Tak trzeba, synku”. Niewolnicy nie powinni mieć dzieci. A wy wiecie, ile tysięcy ludzi umiera z głodu? A wy wiecie, ilu zatłuczono pałkami za Mikołaja? A wiecie, ilu zamurowano w Szlisselburgu? A Karakozowowi nie dawano spać przez tydzień. I wy chcecie myśleć, walczyć? Jeżeli to zabawka, rzućcie — krwawa zabawka. Jeżeli wejdziecie na tę drogę, nie ma powrotu. Tu rządzi ślepa siła, strach, ciemnota. Kiedy was będą wieszać, czerń będzie wołać, by was ćwiertowano, jak wołała pod szafotem Obruczewa. Wy chcecie walczyć o prawa ludzkie dla zwierząt, a zwierzęta te na was poszczują i rozszarpią one was. Pytałem się potem Wasiljewa, kiedy słyszałem, jak w innych razach roztaczał przed świeżo spotkanymi ludźmi najpromienniejsze perspektywy, jaki cel miał, mówiąc z nami w takim groźnym tonie. — Każdy instrument ma swój ton — odpowiedział. — Gdybym wam był mówił o bliskim zwycięstwie, bylibyście nie uwierzyli. I istotnie nie żałował wtedy mocnych barw. — Synowie zguby, wy chcecie żyć? Wasza jedna droga: śmierć. — A to kracze — rzekł Jaszka. — Byłby z was dobry pop na wielki post. A Brepneisen powiedział spokojnie: — Żyję, jak chcę, i umieram, jak chcę. Nikt mi nie każe żyć dłużej, niż ja zechcę. — Nikt mi nie przeszkodzi — odpowiedział Wasiljew — walczyć do ostatniego tchnienia. Póki żyć będę, póki myśleć będę, póki będę miał jedno tchnienie w piersi, to i ono będzie tylko krzykiem: śmierć tyranom, śmierć obłudzie, śmierć wyzyskiwaczom! Wy się nie patrzcie na mnie zdziwieni. Wy żyjecie w świecie uprzywilejowanym. Wy macie dostęp do nauki, do światła, wasze kobiety są czyste, wasze serca niezatrute pogardą dla samego siebie. Ja przychodzę ze świata potępionych. Tam żyją ci, których rozdeptał wasz świat. Kobiety tam sprzedają swe ciało i są bite. Słyszycie, słyszycie… Bite są kobiety. Przecież to siostra wasza mogłaby być bita w ten sposób. Za liche pół rubla ściągnie ją pijane zwierzę do karczemnego numeru i bije, bije, czym może: kijem, kułakiem, butem. A wy wiecie, że taka obita, opluta, osiniaczona kobieta może mieć gdzieś u siebie w jakimś zgniłym, śmierdzącym kącie dziecko. I wy chcecie żyć, uczyć się, myśleć. Póki choć jeden człowiek ginie w świecie, póki choć jedno życie jest tak wdeptane w błoto, nie warto żyć, nie można żyć — jak tylko walcząc. Krew wszędzie, wszędzie ludzka krew. Purpurową krwią spisane są książki waszych uczonych, wasze prawa pisane są łzami głodnych dzieci. Wasza cnota nie wyprała swoich szat z krwi. Padliną żyje wasz świat. Wy się dziwicie, że ja mówię do was w ten sposób, że ja nie mam wymuskanych, wymytych słów. Nie. Ja nie jestem z waszych kółek. Ja nie chcę uczyć się, doskonalić, ja nie jestem nic poza walką. Tymi oto rękami zadusiłem człowieka: jestem Sergiusz Nieczajew. Wielki łowca dusz, człowiek, który ujarzmił takiego nawet węża-uwodziciela, jak Bakunin, nie pomylił się i tym razem. Wybaczyliśmy mu wszystko za siłę nienawiści, za elementarne, żywiołowe tchnienie walki i samozatracenia. Na żadnej innej drodze nie byłby Nieczajew doszedł tak szybko do porozumienia z nami. Teraz gotowi bylibyśmy iść z nim razem. Moje pięćset rubli poszły na fundusz podstawowy rewolucyjnej drukarni. 3 Początkujący rewolucjonista znajduje się w specjalnych warunkach psychicznych. Są rzeczy, które on jeden jest w stanie wykonać w pewien sposób. Do rzędu rzeczy tych należy rewolucyjna literatura. Pracom rewolucjonistów początkujących może zbywać na wiedzy, na doświadczeniu, na zwartości w rozumowaniu i argumentacji. Posiadają natomiast pewną im tylko właściwą świeżość wiary. Nienauczony przez doświadczenia młody działacz wierzy w natychmiastowość skutków. Słowa jego mogą zaprzeczać tej młodej wierze, ograniczać ją, uwarunkowywać, ale to jest pozór. Jest to doświadczenie wmówione. Na dnie serca młody rewolucjonista wierzy, że każde słowo przez niego napisane i wydrukowane w potajemnej gazetce stanie się natychmiast ciałem i krwią. Dlatego też w pismach jego pulsuje niezastąpiona przez nic bezpośredniość. On sam drży z niecierpliwego męstwa, gniewu, radości, wyzywającej niebezpieczeństwa, gdy pisze. I przejęcie to udziela się jego słowom, poprzez słowa zaraża czytelnika. Tak pisaliśmy naszą gazetkę i nasze proklamacje w drukarence założonej przez Nieczajewa. Była ona więcej niż prymitywna, składała się z niewielkiej ilości czcionek, z drewnianej ramy i dwóch kawałków marmuru. Marmur zdobyła Waria z letniego mieszkania matki, gdzie istniał w altance marmurowy stolik ogrodowy. Rozbiliśmy blat na dwie połowy i oddawał on nam wielkie usługi. Dzięki niemu proklamacje nasze i gazetka równiej i czyściej były drukowane niż w innych ówczesnych rosyjskich drukarniach potajemnych. Z czcionkami było istotnie kuso, mieliśmy szczególniej mało niektórych liter: pamiętam, że często brakowało litery „r”, toteż nakazywało się współpracownikom, aby z tą zbytkowną literą obchodzili się jak najostrożniej. Wyraz „barbarzyńca” został całkowicie wycofany z obiegu, aż dwie litery „r” w jednym słowie. Zastąpiliśmy go przez „kanibal”. Drukarnię urządziliśmy w mieszkaniu wynajętym przez Brenneisena. Miało ono wielką zaletę, gdyż stanowiło część wielkiego lokalu najmowanego przez głuchoniemego krawczynę, którego żona upośledzona była również w ten sam sposób. Mieściła się nasza drukarenka w koszu, który stał w mniejszym z dwóch zajmowanych przez Brenneisena pokojów. Wadą było to, że pokój nie miał drugiego wyjścia, ale za to wejść do niego można było tylko przez wielki pokój, służący Brenneisenowi za pracownię i jadalnię. Zresztą okno naszego pokoiku znajdowało się co najwyżej o dwa łokcie ponad daszkiem jakiegoś składu czy stajni. A z daszku tego nietrudno było dostać się już na ziemię. Nieczajew dostarczył nam rewolwerów, a Brenneisen oświadczył, że żywym go policja nie weźmie. Tymczasem wziął się gorliwie do drukowania, pisanie sprawiło mu mniej przyjemności. Mnóstwo talentów natomiast odkryliśmy w Jaszce. Przede wszystkim zaczął on sypać, jakby z rękawa, artykułami, proklamacjami. Sam on podrwiwał ze swego pisania i gdyśmy go chwalili, gwizdał przez popsute zęby. W istocie jednak obchodziło go bardzo, jakie wrażenie robią jego artykuły. Przy tym on jeden z nas wszystkich najmniej troszczył się o zdanie Nieczajewa. Nazywał go Napoleoniątkiem i pokpiwał z niego, czym wzbudzał wielki gniew Warii Torżeckiej. Waria stała się prawdziwie genialną dostarczycielką pieniędzy. W tym czasie Nieczajew potrzebował ich nieustannie i ciągle narzekał na ich brak. Miałem wrażenie, że bardziej niż pieniędzy jeszcze brakuje mu ludzi. Sam on piętnował nieustannie palącymi wyrazami niewolnicze instynkty i tchórzostwo Rosjan. — Im by tylko książeczkę czytać: „— Dzień dobry, Wasyli Iwanowiczu, a co słychać? — Wszystko dobrze, Iwanie Wasiljewiczu. W kazańskiej guberni do głodnych chłopów kartaczami strzelali. Stu czy dwustu zabito. — Ot, co? Ja zawsze mówiłem, że my mamy niemożliwy ustrój. — Wasza racja… głodnemu po co kartacze. — Oczywiście, głodny potrzebuje chleba. — Naturalnie: chleb powinien być dla wszystkich… — Tak oto właśnie: ja teraz o tym piękną książkę czytam. — A ja czytam o szkodliwości prostytucji… — Także ważna kwestia. To po przeczytaniu poproszę… — Z przyjemnością, z przyjemnością, wzajemnie”. I całkiem to oni, jak te instytutki, książeczkami się mieniają. A nie, to jeszcze lepiej: Ja tobie dam piękną ideę i ty mi dasz piękną ideę, i basta. Na chłopskiej pracy wszystko to wykarmione: na pańszczyźnie i po pańszczyźnianych haremach porozwijało sobie indywidualność. Indywidualność. Z całej rosyjskiej szlachty jeden tylko Bakunin był człowiek. I trzeba widzieć było, jak go Herzen nieboszczyk z góry traktował. Żemczużnikow próbował ująć się za Herzenem. Jego „Dzwon” budził całą Rosję. — To właśnie: a wcale jej budzić nie było potrzeba. Tej jego Rosji: niechby ją był rozbudził czerwony kogucik a topór. — A potem?… — spytał Żemczużnikow. — A cóż? Potem ogień i krew, ogień i krew, ażby został sam chłop i sam robotnik, a wtedy ty jego budź, a nie daj mu zasnąć, a nie daj mu stworzyć sobie nowych bogów. Jaszka zmrużył oczy. — A jakby — powiada — chłop popalił krzyże, a potem sobie dla odmiany z Dniepru wyciągnął na nowo Peruna. — To już nasza rzecz, aby mu Peruna obrzydzić — rzekł. — Na człowieku ponarastało dużo dzikiego mięsa. Topór będzie miał robotę. Brenneisen rzekł cicho i spokojnie: — Ja z wami idę tylko do topora, potem nie. Nieczajew z Brenneisenem nie spierał się nigdy, nazywał go Szymon Słupnik, ale szanował. — Do topora — rzekł — ani ty, ani ja nie dożyjemy. — A potem dodał: — Chociaż kto to wie. Gdyby było więcej krwi w narodzie. O Herzenie mówił Nieczajew z nienawiścią… — Plantatorską duszę miał człowiek, który napisał, że loretka w tym podobna jest do cielęcych kotletów, że jedną i drugimi można się rozkoszować, ale mówić o nich nie można. Loretka to już dla niego nie był człowiek. To już był człowiek inny: upadły. I wy mi tu jeszcze będziecie mówić, że nie w pańszczyźnianych haremach oni wyrośli. Człowieka do kotletów porównywać. I jedno, i drugie dla mnie. Upadli ludzie! Upadli ludzie. Ludzie, których jedzą i którzy jedzą innych. Kto wie, co jest wstrętniejsze… Loretka jest upadła, jeżeli was nie rujnuje, jeżeli nie jeździ po was jak po mułach. Kokota bijąca bankiera pantoflem po twarzy to też protest. Dowcip Nieczajewa znikał, gdy brał on pióro do ręki. Pisał on w sposób urywkowy, ostry, nieprzekonywający. — Jak ja mam pisać, kiedy pomiędzy mną a niewolnikami nic wspólnego nie ma. Stał on istotnie całkowicie z tamtej strony. Dla takich ludzi jak Nieczajew jeden już tylko język: gilotyna. Był on jedynym znanym mi chyba przykładem *terrorysty* w przekonaniowym znaczeniu systematu. Dla niego śmierć była nie środkiem walki, ale jakąś niecofnioną koniecznością. Jak Marat mógłby on obliczać ilość głów, które strącić z karków należy. Pisanie jest odkrywaniem niespodzianek w samym sobie. Nieczajew już niczego nie odkrywał. Wykonywał on. Dawał gotowe wyroki. Natomiast Jaszka był niewyczerpany. Dziś układał liturgię żałobną nad Rosją, wyśpiewywaną przez Iwana Groźnego. To znowu pisał straszliwą biografię Mikołaja. To gradem szyderstw zasypywał Aleksandra II, to od imienia matuszki popadii pisał list do Katkowa. Proklamacje natomiast mniej mu się udawały. Te pisał znakomicie Żemczużnikow. Zwarte i logiczne, prowadziły konsekwentnie do wniosku, że rewolucja jest konieczna, zbawienna, nieunikniona. Na przestrzeni kilkudziesięciu wierszy umiał on wykładać najzawilsze sprawy w sposób tak jasny, że stawały się one proste. I proste były one istotnie, gdy się miało odwagę odrzucić cały splot istniejących stosunków. My zaś z rzeczywistości istniejącej nie pragnęliśmy ocalić nic, nic nie pragnęliśmy przenieść poprzez płomienną rzekę rewolucji. Aksjomatem było dla nas, że nic z tego, co jest związane ze stanem niewoli człowieka, nie zasługuje na szacunek bezwzględny. Człowiek swobodny zdoła chyba stworzyć, gdy zapragnie, wszystko to, co miało jakąś wartość w dziele ludzkości niewolniczej. — Człowiek nie powinien zależeć od rzeczy — mówił Brenneisen, ale jednocześnie dodawał: — A nie jest swobodny ten, który kocha, musi kochać jakąś rzecz. On jeden z nas wszystkich zapatrywał się sceptycznie na chłopskie pojęcia o ziemi. Kto pragnie ziemi, jest niewolnikiem ziemi. — Na chmurach jęczmień się nie rodzi — żartował Żemczużnikow — a z Marsa transporty zboża nie przychodzą. — Człowiek musi żyć z ziemi, ale nie powinien jej dostrzegać. On powinien być *ja* i kochać to, co jest *ja* — odpowiadał Brenneisen. Nie przeszkadzało to jednak mu z najwyższą cierpliwością składać nasze hymny na cześć gminy. Przewyższając nas wszystkich wyrobieniem moralnym, Brenneisen najmniej z nas znał przeciętne życie. On nawet uzasadniał tę swoją niewiedzę. — Ja nie jestem wcale obowiązany znać, co jest rzeczywistością niższego typu. Ja wiem, czego ja chcę. I chcę tak żyć, jak chcę i mogę. Tak kiedyś będą żyli wszyscy ludzie. Ja chcę żyć tak, jak będą żyli kiedyś. Ja nie mogę zrzekać się siebie dlatego, że urodziłem się w tak mało rozwiniętym wieku, jakim jest nasz XIX. Brenneisen rzadko mówił. Częściej słuchał. Decyzji swojej nie zmieniał prawie nigdy. — Szymon Słupnik — mówił Nieczajew — jest największy siłacz. Istotnie czuło się w Brenneisenie obecność skupionej siły. Wzbudzał on szacunek zbliżony do strachu, gdyż czyny jego i słowa nacechowane były znamionami potęgi wyższej i nie zawsze dla nas zrozumiałej. Waria bladła i mieniła się, ile razy mówił do niej. Nie dziwiliśmy się temu, gdyż nawet Jaszka milkł w środku nie skończonego żartu, gdy poczuł na sobie jasne i ciężkie spojrzenie Słupnika. O tę siłę, którą czuliśmy, strzaskało się istnienie naszej drukarni, a stało się to blisko w miesiąc po jej założeniu. Już w pierwszym tygodniu drukowania zauważyliśmy, że najtrudniejszą bodaj stroną sprawy będzie rozpowszechnianie naszej literatury. Pomiędzy naszym kółkiem a resztą studenckiego światka całkiem spontanicznie powstała próżnia. Odcięliśmy się od życia i musiało być w nas coś, co mroziło zbliżenie. Być może był to wpływ surowej postaci Brenneisena. Stanowiliśmy pewien rodzaj wysepki, pomiędzy którą a światem płynął nurt lęku i nieufności wzajemnej. My sami nie czuliśmy się dobrze w towarzystwie nastrojonym na inny ton. Być może było to skutkiem pewnego rodzaju instynktu myślowego. Nasz świat idei nie znosił nacisku rzeczywistości. W tym okresie byliśmy jeszcze wierzącymi rewolucji, nie jej świadomymi i trzeźwymi oraczami. Rewolucja! Sam ten wyraz dziwnie odbija dziś, gdy myślę o tamtym czasie, o naszych ówczesnych działaniach. Myśmy nie czuli się wtedy związani ze światem; nie czuliśmy się zobowiązani do żadnych tłumaczeń wobec niego, lecz po prostu szliśmy mu zwiastować mroczną naukę zniszczenia istniejącej krzywdy. Wszystkie przesłanki, argumentacje przepaliły się już przedtem w naszych głowach. Myśli nasze zahartowały się i zaostrzyły. Nie znaliśmy wtedy akordów pośrednich, za najlżejszym poruszeniem wydawaliśmy pełny i potężny dźwięk spiżu, bijącego na alarm. I to odstręczało. Sonda rozmowy towarzyskiej napotykała nazbyt szybko surowy opór metalu i łamała się. Nie mieliśmy o czym mówić z kolegami naszymi, którzy dopiero zaczynali żyć, którzy dopiero gromadzili materiał dla wniosków, dawno już przez nas wysnutych. Nie mogę myśleć bez podziwu o atmosferze umysłowej, w której tak szybko poznać się i skupić mogli ludzie stojący na tak abstrakcyjnym cyplu myśli. Byliśmy, gdyśmy się poznali, od razu pewni, że nas nie obowiązuje żadne z powszechnie uznawanych mniemań. Gdyby nasze kółko stało się przedmiotem dochodzeń śledczych, wyobrażam sobie, ile nałamałaby sobie głowy prokuratoria, gdyby chciała znaleźć, kto z nas właściwie spropagował i wprowadził na drogę „występku” pozostałych. Prawdopodobnie rolę tę przypisano by Brenneisenowi. Myślę bowiem, że najbardziej ograniczony sędzia śledczy nie mógłby uwierzyć, aby nad człowiekiem tym i jego sumieniem mógł ktokolwiek bądź zapanować, aby ktokolwiek czy cokolwiek mogło go pozbawić absolutnej swobody wewnętrznej. Ale tu i o odwrotnym stosunku nie mogło być mowy. Ludzie charakteru Brenneisena nie oddziałują nigdy na innych w kierunku określonym i praktycznym. Zresztą w Brenneisenie była jakaś skończoność moralna, zamkniętość, która wykluczała wszelkie oddziaływanie jednostronne. Był on pomiędzy nami raczej jak posąg rzymskiego stoika niż żywy człowiek. I działał też tylko tak: i koło posągów tworzy się przecież surowa atmosfera hartu i wzniosłości. Znaliśmy go nawet mało pod względem zewnętrznym. Nic nie wiedzieliśmy o jego rodzinie. Nie przychodziło nam nawet do głowy myśleć, czy Brenneisen kochał, czy w ogóle mógł kochać kobietę. Zresztą miłość i kobieta zajmowały w naszej myśli wtedy mało miejsca. Jaszka tylko od czasu do czasu rzucał jakiś żart lub anegdotę i Żemczużnikow rumienił się, gdy żartowaliśmy, że się ubiera zbyt elegancko, że musi mieć gdzieś narzeczoną. Żemczużnikow był dziwnym człowiekiem. Cichy, niemal przesadnie ugrzeczniony, nad wyraz systematyczny i porządny, robił wrażenie młodego człowieka, który musi zrobić karierę, musi podobać się przełożonym. Nie narzucał się nikomu ze swym zdaniem, więcej słuchał, niż mówił. Nagle jednak wybuchał, gdy urażono jego przekonanie. Wybuchy te miały dziwny charakter. Były to jakieś rozpłomienienia wewnętrzne. Myśl Żemczużnikowa zaczynała nagle świecić jasnym, równym światłem, wtedy widziało się jego wielkie wyrobienie moralne i umysłowe. Czy było to słuszną rzeczą mówić, że Nieczajew właściwie był naszym „uwodzicielem” rewolucyjnym? Nie sądzę. Myślowo nie dał nam on nic nowego, ale niewątpliwie podniósł skalę naszego czucia i zaostrzył naszą wolę. Sądzę, że i nie spotkawszy się z nim, bylibyśmy nieuchronnie weszli na tę samą drogę. Niewątpliwie natomiast zaważył on na wzruszeniowym tonie naszej myśli, nadając jej żar świadomej, zdecydowanej nienawiści. Dał nam też odwagę niecofania się przed żadną konsekwencją, stanowczego i niecofnionego potępienia wszystkiego, co jest, co śmie istnieć w tym świecie krwi i krzywdy. Myślę, że na tym właśnie zasadzała się siła Nieczajewa: człowiek ten nigdy nie przestawał nienawidzić. Widziałem go w Szwajcarii i widziałem, że przyroda nie wywiera na niego żadnego wpływu. Jej tchnienie nie łagodziło nigdy ostrego żaru, jakim płonęły w nim wszystkie pierwiastki duszy. Musiało od razu na początku życia coś zabić w nim wszystkie organy cichego odczuwania, poprzecinać wszystkie nici łączące go ze szczęściem i spokojem. Nieczajew był nieubłagany w każdej porze życia, w każdym nastroju. Dla potomności będzie ten człowiek zagadką psychologiczną. Życie Rosji odbiło się na nim, jak odbiło się na surowym kolorycie tych kółek, z których wyszedł Karakozow. Gdy przemoc jest tak wielka i pewna siebie, że nawet rozpaczliwe męstwo przestaje widzieć przed sobą drogę, protest musi albo zagłuchnąć, albo wzbić się w regiony abstrakcji, albo przybrać formę szaleństwa. I Nieczajew miał w sobie coś z zimnego, systematycznego szału. Był on zamknięty w sobie jak kryształ jakiejś nieznanej i do niczego innego niepodobnej substancji duchowej. Nie liczył się Nieczajew z nikim i z niczym. Nas zaczął on okłamywać bardzo szybko. Zrozumiał, gdzie leży w nas słaby punkt. Przywiązaliśmy się do naszej drukarenki i mimo woli wierzyliśmy wszystkiemu, co uświetniało ją w naszych oczach. Nawet Jaszka przestawał uśmiechać się ironicznie, gdy widział na swoich utworach groźną pieczęć Komitetu Ludowej Rozprawy. Pieczęć tę przechowywał Nieczajew u siebie. Konspiracyjna tajemniczość była jego manią, od której nie mógł się sam wyzwolić. Pomimo woli zaczynał fantazjować, gdy tylko wchodził na ten grunt. Był zresztą mało wykształcony i o wielu rzeczach pojęcia miał wprost dziecinne. Jestem przekonany, że gdy ukazywał nam Międzynarodówkę — i związek Bakuninowski jako jakieś spiski fantastycznie krwawe i romantycznie tajemnicze, sam ulegał złudzeniu. Nie był po prostu w stanie zrozumieć pewnych stron walki rewolucyjnej na Zachodzie. Gdy przestawał mówić o konieczności zniszczenia istniejącego ustroju, kończyło się dla niego wszystko. Nienawiść i palące poczucie krzywd, wyrządzanych dziś nieustannie uciemiężonym, wypełniały całą jego istotę. Opowiadał więc nam całe historie o swoich stosunkach za granicą. Żaden z nas nie był jeszcze wówczas w Europie zachodniej, a kordon cenzuralny, oddzielający Rosję od całego świata, sprzyjał tworzeniu się najbardziej fantastycznych pojęć. Toteż nie byliśmy w stanie kontrolować nawet myślowo danych, komunikowanych nam przez Nieczajewa. Miał on zresztą pewien rodzaj listu uwierzytelniającego od Bakunina. Łatwiej już było przekonać się, że jego rzekoma organizacja w Rosji na kruchych musi się opierać podstawach. Przekonywały nas o tym trudności, jakie napotykało rozsyłanie proklamacji i gazetki. Nieczajew mówił nam o kółkach potrójnego systemu, o agentach zwyczajnych i nadzwyczajnych. Najczęściej jednak musieliśmy rozsyłać nasze proklamacje w kopertach pod różnymi, nieraz bardzo dowolnie wybranymi adresami lub też roznosić je i wsuwać ukradkiem do mniej lub więcej znajomych mieszkań. Pomimo to wyrzeczenie się drukowania stanowiłoby dla nas zbyt ciężką ofiarę. Łudziliśmy się więc, że zgłaszający się od czasu do czasu z rozmaitego rodzaju hasłami i znakami konspiracyjnymi studenci reprezentują istotnie jakąś organizację, a nie odosobnione kółka w rodzaju naszego. Któż opisze jednak nasze zdumienie, gdy pewnego popołudnia zjawił się w naszym mieszkaniu konspiracyjnym, to jest w pokoiku Brenneisena, posiadający duszę syn pastora, Karol Schultz. Był tak samo gładko uczesany i mankiety, jak zawsze, akuratnie na pół cala wyglądały spod rękawów. Blady był jednak nieco i zająkiwał się, mówiąc. I on też zdziwił się, spotkawszy nas. Z uporem powtarzał raz po raz: — Ja nie widziałem twarzy i nie poznałem, i wy nie widzieliście twarzy i nie poznaliście. Przyniósł nam blankiety z pieczęcią do zbierania składek oraz zakomunikował, że Wasiljew będzie musiał wyjechać za granicę, że niedawno był aresztowany, siedział w twierdzy, ale udało mu się uciec. Nieczajewa nie widzieliśmy przez dni kilka, ale historia z aresztowaniem wydała się nieprawdopodobna. Schultz odszedł, zostawiwszy adres mieszkania, gdzie miałem spotkać się z Nieczajewem. Po odejściu Schultza zastanawialiśmy się wszyscy, w jaki sposób mógł opanować Nieczajew to niewiniątko. — Zastraszył go i zahukał, obiecał mu posadę, emeryturę dla ojca i posag dla sióstr — żartował Jaszka. Istotnie jednak rzecz była podziwu godna. 4 Mieszkanie wskazane mi przez Nieczajewa było wynajmowane przez samego Schultza właśnie. Całe usposobienie moralne właściciela odzwierciedlało się wiernie w urządzeniu tego pokoiku. Nie było tu ani okruszynki kurzu. Książki w powłoczkach z kolorowego papieru leżały systematycznie poukładane na stole. Nad łóżkiem, zasłanym białą, czyściuteńką kapą i poduszkami w poszewkach z haftowanym znakiem, wisiała wyszywana dżetami kieszonka na zegarek, a nad nią portret łysego, otyłego mężczyzny oraz damy bardzo chudej, o wystraszonych oczach. Samego Schultza nie było w pokoju, gdym przyszedł. Na sofce leżał Nieczajew i palił nerwowo papierosy. W ogóle był rozgorączkowany i rozdrażniony. — Trzeba znikać — rzekł. — Tam w Moskwie wszystko się psuje. Lada dzień powpadamy wszyscy. Trzeba się przyczaić na chwilę. Zapytałem go o Schultza. — Kurczątko! — rzekł. — Nie wiedziałem, że go znacie. — Uśmiechnął się. — Wrócił całkiem nastraszony: „Poznali mnie”. Teraz jest na wpół przytomny ze strachu. — Ale w jaki sposób on, Schultz, wdał się w tę sprawę? Nieczajew nachmurzył się: — Ludzie mi są potrzebni. Kto się pod rękę nawinie, musi służyć, czasu mało. — Ależ Schultz przekonaniem nie może sprzyjać naszej sprawie. — Przekonaniem? — Nieczajew zagwizdał. — Gdzie wyście w Rosji znaleźli przekonania? Strach i frazesy. Strach i puszenie się, kiedy nas nikt nie widzi. Et… co tu gadać długo. Ja wyjeżdżać muszę. Wy musicie jechać do Moskwy. Tam podobno to ciało znaleźli w stawie pod lodem. Trzeba powiedzieć. Niech się nie plączą. Wykręcić się nie da. Ja zabiłem i ja kazałem brać udział w zabójstwie. Sprawę stawiać dumnie. Głowy i tak już nie ocalą. No, i już. Co więcej — tam Popowa trzeba mocno naelektryzować. W ambicję wbić. Uśpieński i sam się utrzyma, ale Popow… I niech wierzą, że sprawa nie ginie. Jadę za granicę i wracam. Organizacja nienaruszona. — Organizacja Schultzów? — zapytałem. — Schultzów i nie Schultzów. Wszystko jedno. Głównie, aby był ruch. Czy nie wszystko jedno, czym podpalam stóg, hubką, zapałką, świeczką czy łachmanem umoczonym w nafcie. Byle ogień był. Podniósł się z kanapy; było ciemno. Nieczajew nie chciał zapalać światła. — Wy myślicie, że mi to nie zbrzydło — rzekł — kłamać i kłamać. Ludzi kłamstwem spoić, strachem trzymać i tak gnać. Ty mi daj człowieka, który zniesie prawdę Sergiusza Nieczajewa, to ja jemu powiem moją prawdę. Nasłuchałem się ja słów. Postęp, postęp. Dobra sprawa zwycięża. A kiedy ta dobra sprawa zwycięży, z nas już dawno ani śladu nie zostanie. No, i dużo ja ludzi znajdę, kiedy ja im prosto w twarz powiem — szubienica. Oni ciągle słówkami się bawią. Nieboszczyk „baryn” — tak nazwał Nieczajew Herzena — zwykle mówił: „My nie Polacy, do nas strzelać nie można”. Skąd mu taka pewność. Od jakiego to czasu skóra rosyjska w takiej cenie? Nie można strzelać — a ty się przekonasz, że można. Rosyjskiego ducha, rosyjskiego rządu wy nie znacie. On postawi ze stu tysięcy, z milionów głów piramidy — i nic. Sto wsi trzeba spalić — spali się. Miasto zbombardować — zbombarduje się. Studentów powywieszać — drzew na szubienice wystarczy. Studentki kozakom oddać dla uciechy. I to można. One inteligentne, a skąd ty wiesz, że inteligentnej kobiety gwałcić nie można. Czy ona ma Bukla w głowie i „prawa człowieka”, czy nic nie ma — wszystko jedno. Zoologia ta sama. Prawo! Prawo! Jakie prawo? Dopóki siedzisz na wozie — dobrze, a jak pod wóz spadniesz — stratują cię. I jak wy nie słyszycie trzasku kości: po ciele ludzkim my ciągle jeździmy. Zamyślił się. — Ja tu raz w Petersburgu — rzekł — umierałem z głodu. Całkiem literalnie: żebrać chodziłem. Nie umiałem żebrać, oczy zuchwałe mam. No i kiedyś osłabłem z głodu, padłem na ulicy, przycisnęło mnie. Do szpitala zawieźli, poleczyli trochę. Później na ulicę. W kieszeni ani grosza. Nogi ledwie stąpają, w głowie kręci się. Dzień cały chodziłem po ulicach. Jesień już była. Siadłem na schodku, siedzę… Trąca mnie ktoś. Patrzę, dziewczyna stoi wymalowana cegłą czy burakiem. „Zmarzniesz, lepiej do mnie chodź, ogrzejesz się…” Pokazuję, że nie mam ani grosza. Rozśmiała się, zagwizdała i poszła. Próbowałem wstać, iść — nie mogłem. Gorączka chwyciła mnie, zęby szczękają. I takem siedział w pustej ulicy i umierał. Wokoło były domy bogatych ludzi. Jedli, pili, spali w czystych posłaniach. Czy ja dla nich byłem człowiekiem? Niech mi nikt nie mówi, że jest społeczeństwo. Nie uwierzę: ja w tę noc nauczyłem się myśleć. Przechodziły koło mnie dziewczęta pijane, głodne, zmarznięte, złe. Śmiały się. Nie mogłem się ruszać. Zebrała się ich koło mnie cała gromadka. Kto taki? Mówię: „student”. Śmiech. Wreszcie uradziły zabrać mnie — weselej będzie. Poszliśmy do pokoiku; mieszkały w nim dwie dziewczyny. Wiem, że coś piłem. Potem zwaliłem się i takem został. Przez dwa tygodnie tam na sofce przeleżałem w gorączce. Dziewczyna — upadły człowiek, prostytutka, błoto, na które taki piękny pan jak Herzen spojrzeć by nie chciał, jeść i pić mi dawała, ciałem swoim na mnie zarabiając. Tak ja sobie leżę w gorączce, a do niej przez noc pięciu, sześciu gości przychodzi. Słyszę, jak biją ją, a ona krzyczy, i ruszyć się nie mogę… Raz pijany wachmistrz ją już zbił i nogami skopał. „A teraz — mówi — ja twojego seladona — to jest mnie — pomacam”. Wtedy ona jego rąk się czepiała, w nogi go całowała, aby mnie nie ruszał. Potem cały dzień siedziała przy mnie: jakąś laską okutą głowę on mi wtedy nadwerężył — i płakała nade mną. Piosenki mi śpiewała, bajki opowiadać chciała. A najniższego rzędu prostytutka była. Od gościa i pół rubla nieraz nie dostała. I za cóż ja teraz was oszczędzać mam? Czy wyście nas oszczędzali? — My? — chciałem protestować. I nagle przypomniałem sobie Bejłę, przypomniałem sobie całe moje dzieciństwo. Zaciążyło na mnie wspomnienie wygód. Zamilkłem. — Uczciwości w was jeszcze wystarczyło — rzekł Nieczajew. — Zginiecie, zginiemy wszyscy. A nas mało ginie każdej godziny? Czym wy dla mnie świętsi od tych wszystkich pijanych, głodnych? Każdy złodziej i każdy przestępca jest mi tak samo brat, jak wy. Nie! Jaki wy mi tam brat. Ja stamtąd idę. Z tamtych zgniłych piwnic, gdzie chore matki rodzą dzieci na mokrych, cuchnących rogożach. Co mnie wasz świat, co mnie wy? Wy chcecie, abym ja wam prawdę mówił. A czy my mamy jednakowe słowa? Wasz ojciec to dumny pan, a mój — pijany diak, który chłopów okrada i w pysk od urzędników bierze. Ja widziałem, jak jemu sędzia brodę do stołu lakiem przykapał, później nad uchem strzelił. Brodę wyrwał sobie i rubla srebrem dostał. A moją siostrę matka za dziesięciorublówkę porucznikowi sprzedała. Nietanio przecież! Jedna tylko noc. Dziewicza. Po dziesięć rubli za panieństwo diakonowej córki. A kiedy porucznik odjeżdżał, mnie czterdzieści groszy dał: dwanaście lat wtedy miałem. Cukru lodowatego sobie kupiłem. Zamilkł. Wy słuchacie sobie i myślicie: znowu kłamie. Rozczulające historie opowiada. A może i kłamię. Może nie ze mną to się przytrafiło. A czy mi nie wszystko jedno? Czy mało nas biją, czy ciała naszych sióstr nie sprzedają? O mnie Herzen mówił, że ja mogę pannę uwieść, aby ją zrewolucjonizować. Uważacie: młodą pannę z dobrego domu. Nie jakąś tam pierwszą lepszą. A mnie co? Póki są prostytutki, każda kobieta jest towar i rzecz. Czystość tylko dla bogatych. A ja nie znam się na tych przywilejach, różnicach. Nie patrzcie się tak na mnie. Szczerze wam mówię: z nikim i niczym ja się nie liczę. Podpalacz jestem i nie mam czasu przebierać. — Czy Iwanow był szpiegiem? — zapytałem. Iwanow był to student zabity w Moskwie przez Nieczajewa. Nieczajew podniósł głowę. — Nie! — rzekł. — Więc dlaczego? — zapytałem. — Było trzeba. Będzie trzeba: was zabiję albo kurczątko. Roześmiał się. — Organizację zniszczyć mi chciał. Mądry był, delikatny. Nie czas jeszcze. Będzie nas więcej, robota pójdzie łatwiej. Dożyć potrzeba. Ot, i nie dożył. — Nasze drogi się rozchodzą, Nieczajew — rzekłem. Nieczajew położył mi rękę na ramieniu. — Mnie wy możecie i w oczy napluć. Mną możecie gardzić, możecie mnie przeklinać, byle tylko robota szła. Kiedyś zrozumiecie. To jest walka na zęby i pazury. Kto kogo wytępić zdoła: my ich czy oni nas. A najlepiej: i oni nas, i my ich. Wtedy zostaną oni sami: ci z dołu. — A potem? — Nas nie będzie. Naszego śmierdzącego świata nie będzie. Kultura zginie. Niech ona ginie, ta wasza kultura. Ja w pokoiku dziewki ulicznej, bity przez sutenerów, dowiedziałem się, co to jest kultura. Ludzkość? Wy obliczcie, ile tej ludzkości na gnój idzie. — Do Moskwy pojadę — powiedziałem — iść pora. Nieczajew nagle schwycił mnie za rękę. — Lubiłem was — powiedział. — Wy nie patrzcie, że na moich rękach krew. To nie była niewinna krew. Nie wolno mieć ambicji, mieć rozumu, kiedy idzie o walkę. On stał na mojej drodze. Cóż ja? Prędzej czy później i mnie koniec ten. Ja widziałem, jak wieźli na śmierć Karakozowa. Ręce i nogi wisiały jak gumowe łachmany, jakby w nich kości nie było. Jego sam Murawjew badał. Czy wy wiecie, jak nam przyjdzie umierać? Jemu było lżej. Było mi go żal. Czuło się, że on, człowiek, nie ma na świecie nikogo i nic. — Bądźcie zdrowi — powiedziałem mięcej. — Może spotkamy się jeszcze. — Popowa pilnujcie w Moskwie — raz jeszcze wołał Nieczajew, kiedym wychodził. Byłem w sieni, kiedy zatrzymał mnie Schultz. Kurczątko było czymś wzruszone. — Proszę, niech pan jeszcze wróci. Wróciłem do pokoiku. — Ja niechcący słyszałem — rzekł trzęsącym się głosem — co wyście tu mówili o mnie — zwrócił się do Wasiljewa. — To nieprawda, ja nie z powodu tego baszłyka. Ja byłbym się trzymał z daleka, bo mi ojca żal. Ale teraz już nie. Ja nie chcę, aby ludzie umierali z głodu w nędzy. Jeżeli to można zmienić, to mój obowiązek jest zmienić to. Moja rodzina jest w gruncie indywiduum — przypadek. Nie mam powodu dla indywiduum poświęcać ogółu. To nie przez ten baszłyk. Nieczajew pochylił się nagle nad Schultzem i pocałował go w głowę. — Wybacz, bracie — rzekł jakby przez łzy. Okazało się, że początkiem wpływu Nieczajewa na Schultza było to, że pożyczonym od niego baszłykiem był zaduszony Iwanow. Opowiedziałem o wszystkim Brenneisenowi. Było postanowione, żebym natychmiast jechał. Brenneisen mocno sposępniał i był małomówny. 5 Jechałem w ciężkim usposobieniu. Niejednokrotnie przeżywałem chwile jak gdyby zacierania się i znikania tego, co stanowiło treść moich myśli i wysiłków przez czas dłuższy. Zdarzało mi się to najczęściej w podróży lub przy zmianie miejsca. W styczności z innymi ludźmi, z którymi nas nic nie łączy, występuje dobitnie cała nasza przypadkowość. Wydaje mi się, że wyrażenie „zgubić się w tłumie” oznacza coś więcej niż zwykłą przenośnię. Nowe, a zwłaszcza chaotycznie zmienne, niezaklasyfikowane przez nas środowisko działa na nas zawsze jak gdyby chemicznie. Wytwarza w naszej duszy nowe grupy i kombinacje zainteresowań, zmusza patrzeć na świat innymi, cudzymi oczami, a przynajmniej liczyć się z faktem, że istnieją obok nas niezliczone i nieskończenie różne sposoby odczuwania i pojmowania życia i świata. Niedostrzegalnie wytwarza się w nas jakaś nowa, powierzchowna, migotliwa, ale na razie silnie przemawiająca świadomość, stanowiąca wynik i sumę tych nowych, zmiennych oddziaływań, świadomość ta zaczyna działać i w ten sposób przekonywamy się, że to, co wydawało się nam jedynym możliwym życiem, jest przypadkiem. Trzeba mieć już mocno skrystalizowany własny świat moralny, aby nie podlegać takiego rodzaju oddziaływaniom. Dziwię się zawsze, dlaczego dotychczas nikt nie próbował powiązać systematycznie teorii poznania i psychologii ze statystyką. Każda forma istniejącego naokoło nas życia, a więc i myślenia, wprowadza do naszego wnętrza swoje pierwiastki. Jestem przekonany, że można by niemal matematycznie wykazać, jak dalece myśli przez nas cała społeczna masa. Długi czas męczyła mnie ta żywiołowa plastyczność mojej natury. Każde otoczenie, najbardziej chociażby chwilowe, zabarwiało moje życie psychiczne. Wydawało mi się to zawsze brakiem mojego charakteru i być może, nie myliłem się zupełnie pod tym względem. W każdym zaś razie nigdy nie odczuwałem tak straszliwie i boleśnie samotności i zatracenia samego siebie, jak właśnie w tłumie. Myśli i uczucia, które niedawno jeszcze przejmowały mnie do żywego, zaczynały w takich razach blednąć i tracić rzeczywistość: wydawać się udaniem i pozą. I to też nie było złudzeniem całkowitym. Musi istnieć w człowieku jakiś utajony pierwiastek niezadowolenia z samego siebie, aby mogły się w nim dokonywać tego rodzaju dezagregacje moralne. Dusza nasza przeżywa często całe rewolucje molekularne, kiedy cała myśl, z wszystkimi budowami jej rozkłada się nagle na atomy, na jakąś bezkształtną i nieoporną miazgę. Głowa bolała mnie mocno, gdym wyjeżdżał. Jechałem w trzeciej klasie. Rozmowa pasażerów drażniła mnie. Było gorąco. Z żelaznego pieca, rozpalonego do czerwoności, wydobywał się czad. Wyszedłem na platformę: pociąg pędził wśród szarych pól. Coś niezdrowego wychylało się z dna duszy. Nie mogłem myśleć o niczym z tego, co mam właściwie zrobić w Moskwie. Nie mogłem myśleć o niczym. Z przerażeniem spostrzegłem, że nie obchodzi mnie właściwie nic. Nie miałem ochoty do niczego. Wszystko wydawało mi się jednakowo bezbarwne i czcze. Oszukać swoją nudę chcesz i nic więcej. Zblazowane nerwy żądają zatrudnienia, więc wynalazły sobie rewolucję. Przypomniałem sobie twarze widziane przed chwilą w wagonie. Nie mogłem uwierzyć, aby naprawdę wiązało mnie coś z tymi ludźmi. Z tymi lub jakimikolwiek. Czy warto się zajmować człowiekiem. Czy warto się zajmować czymkolwiek? Gdybym był szczery, rzuciłbym się pod koła tego wagonu. Myślałem, czy się boję śmierci. Z gniewem spostrzegłem, jak bardzo bym żałował siebie, umierając. Usiłowałem zanalizować, skąd płynie ten żal? Do czego jestem właściwie przywiązany? Nauka? Myśl? Praca dla rewolucji? Nie! To wszystko było już konsekwencją przyjętego życia. Ale samo życie? Więc nic prócz miłości do swojego istnienia, przywiązanie do samego trwania. Buduje się całe systematy myślowe, całe gmachy działania, tworzy się całe poematy poświęceń i miłości, a w gruncie rzeczy istnieje naprawdę ten tylko kawał mięsa, setkami odnóg wszczepiony w istnienie. Usiłowałem myśleć o świecie, jaki będzie po mojej śmierci, i nie byłem w stanie przemóc żalu, że mnie już nie będzie. I nie tylko dlatego żałowałem, że świat stanie się ciekawszy, szczęśliwszy, lepszy, a ja już nie będę tego widział. Nie, po prostu krwawił się we mnie ból, że *ja* nie będę widział, mniejsza już o to, czego. Więc czy nie miał słuszności Nieczajew? Czy my sami siebie nie zmuszamy do spełnienia czegoś, co właściwie *nas* nie obchodzi, czy nie kłujemy samych siebie ostrogami, byśmy szli, byśmy nie przestawali iść ciągle naprzód? I co mnie naprawdę łączy z tą całą sprawą? Jakiej natury są te węzły? Nie mogłem rozplątać tego splotu. Ze zdumieniem tylko spostrzegłem, że powrotu już wewnętrznie dla mnie nie ma, że jest coś we mnie, co buntuje się przeciw wszelkiej innej formie życia. Można nie żyć, ale jeżeli żyć — to inaczej już nie będziesz mógł, innego życia ja już nie zniosę. Kto jest to ja, które zbudziło się nagle i przemówiło w kurczątku Schultzu? Wróciłem do wagonu. Patrzyłem na ludzi tak, jak chory przypatruje się majakom gorączkowym. Była to codzienna przeciętna publiczność wagonowa trzeciej klasy. Otaczała mnie zewsząd beznadziejnością dnia powszedniego. Oto było naokoło mnie życie doskonale przystosowane do form niewoli. Spokojnie i bez przypuszczenia nawet, że tkwi w tym coś nienormalnego, opowiadano tu sobie rzeczy, z których każda była pomimo powszedniości swej proklamacją rewolucyjną. Człowiek potrzebuje tylko dać sobie pozwolenie wewnętrzne na bunt, a w tejże chwili zrozumie, że w życiu obecnym wszystko jest godne zniszczenia. Zrozumie, że otacza go olbrzymie i potężne mrowisko wzajemnie zagryzających się istot. Społeczeństwo jest czymś w rodzaju potwornych mechanicznych jatek, w które wprowadza się żywe zwierzę, przerabiane już później automatycznie na setki różnych produktów. My zaś jesteśmy jak młynarz, który nie słyszy hałasu sprawianego przez ten młyn piekielny. I my też żyjemy w tym kotle, jak wśród harmonii sfer. Na straży naszych umysłów stoi mocno wszczepione i ugruntowane przez nałóg przeświadczenie, że tu nie ma się czemu dziwić, przeciwko czemu protestować. Przeciętny, oswojony obywatel skłonny jest oskarżać rewolucjonistę o przesadę, nie rozumie, że rewolucjonistą staje się właśnie człowiek dzięki odzyskanej zdolności widzenia. Miałem sam dla siebie całą ławkę i wyciągnąłem się na niej. Pociąg śpiewał, mruczał coś swym monotonnym żelaznym językiem, ja zaś widziałem i czułem, jak daremne było nasze przedsięwzięcie poruszenia wielowiekowej i wielomilionowej obojętności drukowanym papierem. Myślałem o Nieczajewie. Zdawało mi się, że męką tego człowieka musi być zwątpienie, przeświadczenie o tym, że nic nie dąży w pożądanym przez niego kierunku prócz jego woli i być może coś cięższego jeszcze, jakieś straszliwe na dnie tej woli rozdwojenie. Myślałem, że w człowieku tym nie istnieje chyba zdolność szczęścia, że nie jest on zrośnięty z niczym. Przypomniały mi się słowa: Pieśń ma była już w grobie, już chłodna. Człowiek przywiązuje się nieustannie i pomimo woli, ale jeżeli jeden za drugim w jego oczach rozsypują się w błoto i próchno przedmioty przywiązania, to co dzieje się z człowiekiem? Z sercem jego? Gdy wyczerpie się cała zdolność kochania i nie utrwali się w niczym. Czy może dziecko kochać rodziców, gdy widzi, jak znęcają się oni nad sobą wzajemnie? Przypomniała mi się matka Wrońskiego. I dziwnym skojarzeniem przypomniał mi się mój ojciec. Ujrzałem go przed sobą, jak siedzi ze swym pańskim, mądrym uśmiechem na ustach. Ciotka Emilia opowiada, jak zawsze, coś nieskończenie nudnego. Stryj Florian brawuruje. Och, jakże on tym wszystkim na dnie duszy musi gardzić. O kim myśli? I wiedziałem, że wszystkie jego myśli są przy mnie. I raz jeszcze powróciło pytanie: Czy warte jest to wszystko jego bólu? Serce moje ważyło krótką chwilę i straszliwie, o cały ciężar tęsknoty przeważył ból ojcowski. A jednocześnie nie łudziłem się, że może być inaczej. Prosiłem jego jasnego czoła, jego pięknych oczu, jego mądrych ust o przebaczenie, modliłem się do nich i w głębi duszy płakałem, jak płacze skarcone, zrozpaczone dziecko. Więc po co bez wiary i bez zapału, bez właściwego przekonania, takiego, jakie je sobie wyobrażałem wtedy, krwawić i ranić to najdroższe, ojcowskie serce? Nie wiedziałem jeszcze, że przekonanie to jest właściwie to: nieprzemożony mus, górujący nad wszystkim. Nie zawsze zlewamy się z nim i stapiamy w wielkim, entuzjastycznym podniesieniu istoty. Często ukazuje się on nam jako własna samowola, jako wina, jako nudny nałóg, nawet jako poza i wmówienie. Istotą jednak jego jest to, że nie możemy się spod niego wyłamać. Bo pomimo wszystko ono — to jesteśmy my. Przekonanie, to jest sam człowiek, nie żaden czar. I odczuwamy je nie jako jakieś źródło absolutnej czystości, nie jako jakąś uskrzydlającą moc nadludzką — lecz właśnie jak naturę własną. Wtedy nie wiedziałem o tym i męczyłem się, uważając siebie za chłodnego i nędznego komedianta. Nie żył samoistnym życiem ten, kto nie przeżywał tych mąk. Bieg pociągu kołysał mnie. Zasypiałem z mętnymi marzeniami w głowie. Śniło mi się coś ciężkiego, strasznego. Wydawało mi się, że naprzeciwko mnie siedzi jakaś potworna starucha o wyżartej przez straszną chorobę wardze. Ogołocone zęby wyglądają jak potworne kły. Starucha mówi o czymś, co jest jeszcze od niej samej straszliwsze. Nie mogę zrozumieć, o co idzie. Na jedną chwilę wydaje mi się, że to jest matka Wrońskiego, szukająca w kufrze umierającego syna spodni, czarnych, nowych spodni w paski. Szuka i wyjmuje z kuferka żółty, chudy trupek dziecięcy, potem drugi, trzeci… Budzę się… Naprzeciw mnie siedzi staruszka w białym, czystym czepeczku, o pomarszczonej, sympatycznej twarzy. Na kolanach trzyma worek. — Chować teraz muszę, od lekarza to jest, świadectwo dał. Więc wiozę je tu przy sobie w woreczku — inaczej, jaki koszt! Roztwieram szerzej oczy. Jeszcze sen musi być. Ale staruszka uśmiecha się i mówi: — Wyspaliście się, paniczyku, mocno, trzecią godzinę już tak śpicie. I zwraca się do sąsiada: -– Mrą one u nas w tym roku. Jak jaki rok. Wiadomo, nieurodzaj, kto miał dwie krowy, jedną sprzedał. Która baba brała dwoje dzieci na odkarmienie, bierze trzy. Trzeba przecież jakoś w gospodarce pomóc. No, i jasna rzecz. Czy może wystarczyć mleka, kiedy i bydlę najczęściej żreć nie bardzo co ma? Jedno tylko, czy na ten przykład, zechcą oni za drugie dzieci nową zapłatę dawać. Jakby, powiedzmy, tak, można by i na siew ziarna kupić. A jak nie, nie wiem, czym my i siać będziemy. — I całkiem to one nie chorują — zaczęła po chwili. — Na rano zdrowe, pod wieczór chwyci coś, krzyczeć zacznie, gorąco od niego bije, przez noc jeszcze popiszczy trochę — i skończone. Babka u nas jedna jest, wytrząsać każe. Ale i to nie pomaga. I tak ja myślę, sam Pan Bóg najlepiej wie: głodny rok idzie, to i usta zabiera… — A wy byście, baby, dzieci nie brały na wykarm, kiedy jeść co nie ma — odezwał się z kąta basem ktoś. — Jakże nie brać, kochani moi wy, jakże nie brać! Sami osądźcie: podatek zapłacić trzeba, popa też, jeść też trzeba, a jak jeszcze i na siew ziarna nie starczy, to skąd wziąć, jakże nie brać? Mizerna zapłata, ale zawsze grosz jakiś, drugi, trzeci, zostanie. A jak ono, niebożątko, ma umrzeć, to już je Pan Bóg miłościwy wszędzie znajdzie. — Na takie dzieci — rzekła chuda jejmość — nie ma wcale u Boga rachunku. Topić by je powinni, a nie karmić na rządowy koszt, innym chleb odbierać. Podatek to kto płaci? My płacimy, aby jedna z drugą mogła sobie z kawalirami przyjemności swojej używać. Nie słyszałem, co odpowiedziała staruszka. Człowiek na próżno obawia się snów, najstraszniejszy sen jest niczym wobec życia. Literatura usiłuje nas przerazić i wstrząsnąć nami. I czymże są twoje bajeczki niewinne wobec życia. Ziarna na siew nie ma, jakże więc nie brać dzieci, które z głodu mrą potem. I sympatyczna taka staruszka, jestem przekonany, że gołębiego w gruncie rzeczy serca. 6 W Moskwie, po przyjeździe, odszukałem adres Popowa. Po długich certowaniach się wpuściła mnie stara kucharka do pokoju, po którym biegał nerwowo człowiek o żółtej cerze i mętnych, na wpół przytomnych oczach. Kiedym go poprosił o chwilę rozmowy sam na sam, zbladł i zaczął wymawiać jakieś niezrozumiałe sylaby. Ledwo z trudem mogłem się z nim porozumieć na tyle, aby go przekonać, że przybywam istotnie od Nieczajewa. Popow wpadł w gniew. — Czegóż jeszcze on chce ode mnie? Czego chce od nas? Nasza sprawa jest jasna. Wezmą nas lada chwila. O ucieczce nie ma już co myśleć. Czy pan nie zauważył nikogo przed domem? — Przed domem nie działo się nic nadzwyczajnego. — Znikąd paszportu nie można dostać? Tak chwalił się konspiracjami. O paszportach przynajmniej mógłby pomyśleć. Tu jest słaba nadzieja za dwa dni. Ale czy my przetrwamy te dwa dni? — Czy istotnie znaleziono trupa? Popow zbladł. — I to panu powiedział? Jak mógł panu powiedzieć o tym? Zaczął mi się bacznie przyglądać. — Pan nie myśli, że Nieczajew jest agent? Roześmiałem się. — Nic nie można wiedzieć. Wszystko jest możliwe w takim kraju. Wszystko. Skąd pan wie, że ja na przykład nie jestem na żołdzie policji? Co tu można wiedzieć? Czy pan wie, że Nieczajew chciał mnie zabić? Tak jest, mówię panu. Tego samego wieczora, kiedyśmy Iwanowa… pan wie. Próbował niby rewolweru i prosto nad moją głową: bac!… Kula utkwiła w ścianie. Ja czasami myślę, że on jest obłąkany. Pan wie, to tak nagle zerwie się coś w człowieku. Jakaś jedna maleńka sprężynka. Nieczajew sam zresztą wie: on sam w sobie to przeciął. On sam sobie pozwolił na wszystko. A teraz próbuje jak dziecko w ciemnościach. Co będzie, kiedy się tak poruszę, a co, kiedy tak. On sobie pomyśli coś, a potem zrobi. Ja mówię panu, że w gruncie rzeczy on jest obłąkany. — Więc nie uważasz już go pan za agenta. — Bo ja wiem, panie, żadną miarą zdecydować się na nic nie mogę. Z Popowem mówić było trudno. Znajdował się on w stanie całkowitego rozstroju. Rozpytałem się go więc o adres Uśpieńskiego, okazało się, że trzeba go szukać w księgarni. Umówiłem się z Popowem, że spotkamy się w traktierni. Idąc do Uśpieńskiego, usiłowałem uporządkować wrażenia. Było rzeczą całkowicie jasną, że tutaj „praca” rewolucyjna wyglądała mniej jeszcze poważnie niż u nas. Inaczej taki Popow nie dałby się wprost pomyśleć. Uśpieński zrobił na mnie od razu potężne wrażenie. Był to człowiek skupiony i poważny. Kiedym mu zakomunikował to, co mi polecił powiedzieć Nieczajew, rzekł: — To wszystko my już dobrze wiemy. Trupa nie znaleźli, ale niewątpliwie znajdą. Za dużo się o tym gada. Zresztą wszyscy wiedzą, że między Nieczajewem a Iwanowem coś było. Poza tym na naszym tropie są i tak, są inne symptomaty. — I cóż pan myśli? — zapytałem. — Nic — powiedział spokojnie — czekam. — Na co? — zapytałem zdziwiony. Uśpieński popatrzył na mnie jasnymi oczami. — Tak, jak sprawy stoją, nie może być mowy o ukrywaniu się. Trzeba ratować, co się da. Tę sprawę rząd będzie się starał rozdąć i rozdmuchać. Jeżeli jej się nie ocali przez nasze zachowanie wobec sądu, energia rewolucyjna w Rosji znacznie ucierpieć może. Nie mamy prawa zapominać o tym. — Pan jest sam? — zapytałem. — Nie, mam żonę, ona też będzie aresztowana. To jedyna rzecz, którą możemy zrobić. Nie trzeba było zaczynać nic. Gdy się jednak coś zaczęło, nie można zrzekać się odpowiedzialności. Dotąd nie zrobiliśmy nic. Właściwie zaszkodziliśmy nawet. Jeżeli wytrwamy i przed sądem potrafimy zachować się jak trzeba, wszystko nabierze innego znaczenia. To jest jasne. Rząd będzie usiłował ogłosić nas za szaleńców, zbrodniarzy i smarkaczy. Trzeba, by świat, gdy mu rząd na naszą ławę oskarżonych ukaże — ujrzał rewolucjonistów. Ława oskarżonych to jedyna w Rosji trybuna. Teraz uciekać to jakby poprosić o głos, a potem przestraszyć się. Słuchając Uśpieńskiego, myślałem, jak mógł Nieczajew nie zrozumieć, nie poznać hartu duszy takiego człowieka. Powiedziałem coś w tym rodzaju. — Mnie — rzekł Uśpieński — Nieczajew w gruncie rzeczy ufał. Ale on ma zbyt głęboką pogardę dla ludzi. On sam nawet nie wie, jak głęboko ludźmi gardzi. U nas w Rosji dziwni wyrastają ludzie. Niech pan przyjrzy się procesowi karakozowców, jaka tu mieszanina dzieciństwa, naiwności i dzikiej, szaleńczej odwagi. Rosję trudno będzie dźwignąć — rzekł. — Czy żona pańska jest tak samo na wszystko przygotowana? Uśpieński uśmiechnął się dziwnie: — Inaczej nie mogłoby być. My teraz marzymy sobie o tym, kiedy nam znów na Syberii pozwolą połączyć się. Wtedy już i nam wolno być szczęśliwymi. My to nazywamy swoją podróżą do Włoch. Wiosna w Syberii bywa bardzo piękna. Roślinność na kilka tygodni całkiem tropikalna. No — dodał — tu panu nie należy się zasiadywać. Lada chwila może się co stać. Jeżeli będę mógł, przyjdę się z panem zobaczyć u Popowa. Zacząłem tułać się po ulicach tego całkiem obcego, nieznanego mi miasta. Uśpieński zapanował całkowicie nad moimi myślami. Jego spokój i niedostrzegająca samej siebie siła miały w sobie coś bardziej zdumiewającego jeszcze niż przepojony myślą hart Brenneisena. Tamto był kryształ z jakiejś huty myślowej o nadmiernym żarze i ucisku atmosfery. Tu — jakby samorodny kamień gdzieś w głębi gór zrodzony i walający się na bruku pośród pospolitych głazów. Teraz dopiero ukazała mi się w pełni oczywistość prawdy, że szacując świat na podstawie własnych podmiotowych stanów — musimy popełniać błędy. Kto odgadnie, ilu Uśpieńskich tai się w spokojnej, nieporuszonej glebie. W ciągu rozmowy powiedział mi Uśpieński: — Ja dzisiaj wiem, że Nieczajew błądził i mylił się, ale gdyby nie on, ja nie wiedziałbym o sobie nic z tego, co wiem dziś. Nie myślałbym o tym, nie byłbym tym, czym jestem. I zdaje się, to określało stosunek. Gdym wszedł do restauracji i spytał się o Popowa, wskazano mi ostatni, w głębi lokalu znajdujący się pokoik. Tu siedział Popow bez surduta na obitej ceratą kanapie, z której wyłaził włosień i sterczały sprężyny. Koło Popowa siedziała dziewczyna o zniszczonej twarzy i ochrypłym głosem śpiewała coś. Popow był silnie podniecony. — Jak stary Rzymianin — wołał — z wieńcem róż na głowie, z czarą falerna wyczekuję losu. „I nie tknie się dumnego czoła bladego strachu chłodny cień” — zanucił fałszywym głosem. — Tak to ono, młody człowieku. Są utajone siły wszędzie, w piersi Popowa żył zawsze republikanizm i pośród snu wołał na mnie głos: Brutusie, śpisz? Piękna Lesbio — rzekł do swej towarzyszki — ty zapoznana zwiastunko nie skrępowanego Erosa, odejdź teraz, różane palce zorzy z piany morskiej zrodzonej przestają brzękać na cytrze, gdy szczęk mieczów słychać, bijących w pancerze. Dobrze mówię. Rzymianko, odejdź, mogłabyś powiedzieć, z tarczą albo na tarczy, ale i tak wspominaj zawsze, żeś ty ostatnia z żywych widziała Ewarysta Popowa. — Oni zawsze tak — rzekła dama — mówią byle co, że aż zrozumieć trudno. — Za jedną noc życie moje! Tak, czarująca sylfido. Za jedną noc życie — weź głowę Popowa, który śmiał tu, w śnieżnych Hiperborejów ojczyźnie kochankiem być bogini swobody. Jak pisał Puszkin: w Rzymie byłby Brutusem, w Grecji Peryklesem, a u nas nie oficerem huzarskim, lecz koleskim registratorem, człowiekiem nikczemnego wyglądu we fraku, jak wyrazić się raczył Mikołaj Pawłowicz o innym rosyjskim Rzymianinie. Idź już teraz, Kornelio, matko Gracchów, a obnażywszy swoje łono, powiedz: Cezar tu spał i jego losy. Być kochanką Cezara, a potem umrzeć. — Pan też byle co przy obcych — mruknęła dziewczyna. — Ten młody pan jeszcze Bóg wie co pomyśli. Popow wreszcie uspokoił się i dziewczyna wyszła. — Tak to, młody przyjacielu, słuchasz i dziwisz się. Hamlet filozofował na cmentarzu, a rosyjski człowiek najgłębiej myśli za szklaneczką piwa. Ty nie patrz się, że Popow pijaczyna, że niby uczucia ma nie po formie. Człowiek na katorgę pójdzie, a teraz po pijanemu językiem miele. Na formę, bracie, napluj, aby tylko treść była. Wisarion Grigorjewicz Bieliński wielki człowiek był i ognistego gniewu miał serce, a w preferansa grał. Chłopiec z drukarni przychodzi, „siedem pik” słyszy, drugi raz: „bez jednej”, trzeci raz — „do kotła”, a numer wyjdzie i artykuł jest. I jaki artykuł: zadrży cała Rosja. Życie, braciszku, niżej łojowej świeczki stawiać — wielka mądrość jest. No, i weź ty mnie choć i przestrasz teraz, Ewarysta Popowa. Czym przestraszysz? Ja sam życia na złamany grosz nie cenię. Choć dziś zginąć. Powagi nam i koturnów nie trzeba. Zawinąć się można tak samo w szlafrok, jak i w rzymską togę — byle tylko było w piersi republikańskie serce. Wszystko miał Nieczajew, a tej naszej wesołości nie miał. „Stracony człowiek” — mówił. No, i cóż, że stracony? Po cóż zaraz chodzić po mieście z opalonymi skrzydłami, niby Abadonna jaki. Na dzień powszedni — to nawet nudne. I wszystko to on uroczyście tak urządzał właśnie. I was, tu, młody człowieku, z poleceniami osobliwej wagi przysłać musiał. Co polecenia? Jakie tu mogą być polecenia? Uśpieński, jedno słowo, lodowiec jest, jego choć w ogień piekielny — nie roztaje, a w Ewaryście Popowie żyła zawsze rzymska dusza. Pozorów nie było… W serce trzeba patrzyć, nie na pozory. Do drzwi pokoju naszego zastukano. Lokaj wprowadził chłopaka bez czapki. — Aleksander Iwanowicz kazał się kłaniać i powiedzieć jedno słowo: gotowe. „Oni już będą wiedzieć”, mówił. Popow lekko zbladł. — Masz, mały — rzekł, szukając czegoś po kieszeniach, wreszcie wyciągnął garść miedziaków i chciał podać, ale z drżącej ręki wysypały się na podłogę i na dywan. — Gotowe, młody człowieku — mówił Popow. — Teraz jest czas okazać losowi męstwo. I przyodziawszy wieniec róż, z czarą pieniącego się wina… Wieńca róż zaoszczędzić sobie można, a falerno zastąpić butelką szampana, aby nie powiedziano było, że blady strach zmroził bicie wesołego serca. — Ty skąd jesteś, obywatelu? — zwrócił się do chłopca, który pozbierał tymczasem miedziaki. — My z Nikolskiego — rzekł mały. — Twierskiej guberni. — Twierskiej — powtórzył Popow — chodź tu, citoyen. Na twoim czole składam pocałunek. To, bracie, jest symbolum. Wysoce poetyczna scena. Ja kiedyś pisałem dramat, otóż tak… No… no… już możesz iść, a Aleksandrowi Iwanowiczowi powiedz, że Ewaryst Mikołajewicz Popow był zawsze gotów i że w wieńcu róż i z pucharem w ręku na łonie Lesbii czarnookiej ulega potędze ciemięskiego Zeusa. — Uśpieńskiego wzięli — rzekł Popow, gdy chłopiec wyszedł. Wargi jego lekko drżały i słowa plątały się. — Czy nie spróbuje pan ukryć się? — zapytałem. — Ni-ni, braciszku, parol u nas taki dany: na posterunku. Mnie by pani Uśpieńska w oczy plunąć nie chciała. Ona to właśnie jest Kornelia, matka Gracchów, żona to jest. Ale nie w tym sens. Jakby Lucyla, żona Demoulina, i stary Popow gotów skonać pod spojrzeniem jej gwiaździstych oczu. I ani-ni. Tu, braciszku, wyboru nie ma. Teraz trzeba słowo swoje powiedzieć na całą Rosję. Nie tylko młodzieniaszkowie niedoświadczeni, uwiedzeni podstępną wymową, ale i starcy osrebrzeni siwizną, o senatorskiej, że tak powiem, powadze… A szampana jednak wypić nam potrzeba. Zadzwonił, zjawił się szampan. Trąciliśmy się. — Odtąd już szczęk łańcuchów… — zaczął Popow, ale przerwał. — Nie patrzcie się na mnie tak i nie myślcie… stary gada, bo mu po sercu mrówki łażą i koty, jak to mówią, skrobią. Nie będę mówił, że gdzieś tam w tym kadłubie nie ma strachu i żalu, że trzeba iść. Trzymać oni będą w jakiejś norze. Brr… A przy tym łapy, te ich łapy i oczy. I to, że każdy sołdat będzie człowiekiem rozporządzał się jak rzeczą. Jest strach, jakże ma nie być? U nas, łaskawco mój, uczucia cywilne nie miały nigdy ani czasu, ani sprzyjających warunków. Słyszałem, że Murawjew raz jakiegoś Litwina całkiem już powiesił; już on tam chybotał się w powietrzu, a tu adiutant z rozkazem: ułaskawić. Odcięto, docucono się, kieliszek wódki w gardło. Siedzi mój Litwin, patrzy osowiałymi oczami. Szturchają go: „Co, jak, jakże to? Coś czuł?”. A on mówi: „Ta, nic osobliwego, ale markotno, wiadomo, nie przywykłszy”. Otóż ono tak, braciszku: nie przywykłszy. Był człowiek całe życie wierny poddany, w duszy salutował przed każdym stójkowym, przed niebieskim mundurem żegnał się zawsze jak kupczycha przed burzą, a tu nagle — obywatel. Prawa święte obywatelskie, prawo narodów i jak to się nazywa, nigdy nieulegające przedawnieniu, niecofnione prawo rewolucji. To, panie, tam na zachodzie. Tam każdy kamień woła: prawo. I przypomina, że nie ty pierwszy, nie ostatni. A tu co? Jakie wspomnienia? Tu takiego to bojarzyna knutami bili, rozpalonymi żeleźcami nozdrza rwali — i nie w tym bieda, że rwali i bili, a w tym, że on rękę miłościwą, carską rękę ucałować krwawiącymi ustami usiłował. No, i dosyć, jeszcze kieliszek. Trąciliśmy się znowu… — Ot, i nie minie nadaremnie życie — rzekł Popow — nie minie nadaremnie. Po kawiarniach i szynkach biegał, w karty grał, dziewczęta lubił, talentu pisarskiego nie miał, idei nowych nie stworzył, ale kośćmi swoimi legł za świętą sprawę… Był teraz dziwnie poważny. Nachylił się nade mną: — I tobie też, przyjacielu, tego serdecznie życzę: niech ci da los kośćmi legnąć za wielką, świętą, niech ci da los… Pocałowaliśmy się, ściskałem długo jego rękę. — No, tak — rzekł Popow. — Niech nie będzie odwrócona ode mnie ta czara! Nalał nowe kieliszki. — U nas w Rosji — mówił — zwyczaj jest przed samym wyjazdem posiedzieć jeszcze chwileczkę i pomilczeć razem. Siedliśmy. Popow zadzwonił. Wszedł służący. Popow nie pozwolił mi płacić. Do służącego mówił: — Jutro w kuchni zarżnąć każesz czarnego koguta. — Upiec pan każe? — pytał sługa. — Wszystko jedno, ja płacę… Zabij na ofiarę Eskulapowi, zjedz na zdrowie, wspominając Sokratesa i Ewarysta Popowa. — Wyjeżdża pan dobrodziej gdzie? — dziwił się służący. — Nie zapomnij, braciszku, cóżem ci rzekł: czarnego koguta na pamiątkę Sokratesa i Ewarysta Popowa. Sokrates też był łysy i też wypić lubił. I bogów, których Ksantypa wielbiła, nie uznawał. No, tak, bracie kochany — a czarny kogut oznacza wyzdrowienie i ofiarę dziękczynną. A z jakiej choroby wyzdrowiał, o tym, braciszku, w Karamzinie przeczytasz. Zostawił słudze rubla i uściskał go. Wyszliśmy na ulicę… — No, wam na lewo — rzekł — mnie na prawo. I jeszcze raz życzę wam: niech nie odwróci się czara. Tak lepiej. Łatwiej niż niepotrzebnie włóczyć po świecie stare kości… Tak, bracie… Teraz jeszcze raz uścisnęliśmy się. Patrzyłem długą chwilę za nim, jak szedł przygarbiony w zrudziałym, dziwacznym kapeluszu, niezgrabnie omijając kałuże i kupy błota. Usiłowałem uporządkować myśli. Doznawałem uczucia piekącego wstydu i upokorzenia. Dziś rano wydawał mi się ten człowiek histeryczną babą, która przez pomyłkę znalazła się w przednej straży walczącej armii i miota się bezcelowo i bezradnie przed kulami. Z bólem myślałem, jak mały i nędzny jestem ja sam wobec tych ludzi. Jaką duszę musi mieć żona Uśpieńskiego? Czyż mnie nigdy nie będzie danym wznieść się do tego poziomu? Zazdrościłem Popowowi, że zna tę kobietę, i nagle uprzytomniłem sobie, że i ja przecież żyję wśród ludzi nie mniejszej chyba wartości. Przypomniałem sobie cichą i małomówną Warię Torżecką, sięgającą po poświęcenie i spełniającą każdy obowiązek tak, jakby chodziło o rzeczy najprostsze, z całą naturalnością instynktu. Oni wszyscy zrośnięci są istotnie z prawdą: są ludźmi w pełnym, całkowitym znaczeniu, ja jeden pośród nich tułam się i właściwie pozostaję chłodny. Bolały mnie wczorajsze myśli i zwątpienia. Zrozumiałem też, że Nieczajew sięgnął tylko na chybi trafi naokoło siebie i zagarnął ludzi, którzy już byli naokoło niego gotowi, oczekujący tylko na taką elektryzującą iskrę. Tragedią Nieczajewa było to, że on nie rozumiał, nie czuł tych rozsianych naokoło niego sił. Był tak zamknięty w sobie, że nie mógł wyjść poza płomienne koło swej samotnej nienawiści i rozpaczy. Usiłowałem wyobrazić sobie Popowa, Uśpienskiego przed sądem. Wiedziałem, że nie zabraknie im męstwa. I rozejdzie się po całej Rosji wieść o dumnych rękach, które wzniosły wśród milczenia i kamiennej grozy sztandar buntu. Szukałem w samym sobie tej siły i zdawało mi się, że i ja byłbym ją znalazł. Jednocześnie pamięć przywodziła mi inne obrazy: młodzieńców, którzy szli z Paryża, Metzu, Anglii, Szwajcarii w paszczę potwora, choć lata całe wpatrywali się w jego okrutne, ołowiane oczy i zbadali całą głębię jego chłodnego okrucieństwa. Przesuwała się przede mną ta krwawa girlanda polskich emigrantów. Kto wiedział o nich, gdy znikali tak, jak kamienie ciśnięte w wodę? Kto wie o tym, co czyni w tej chwili Popow? I kto wie, ilu ich jest niewiedzących o sobie? Nie pojmowałem, jak mogłem wczoraj dać się złamać i skruszyć myśli o naszym osamotnieniu. Ktoś ty jest, tragiczna siło, co dajesz moc wytrwania bez świadków? Ktoś ty jest, która żyjesz w bohaterstwie, mężnym czynie, samotnej pracy mędrca? Prawda! Kto daje władze prawdzie, gdzie jest siła jej? Potężne czucie, że człowiek zwalczy przeznaczenie. Chodziłem po ulicach i niespodzianie dla samego siebie znalazłem się o kilkadziesiąt kroków od księgarni, w której odwiedziłem Uśpieńskiego. Był przed nią jakiś ruch, stała jakaś dorożka. Nagle ze sklepu wyszło kilku ludzi w żołnierskich szynelach, podbiegłem, mignęła mi przed oczami spokojna twarz Uśpieńskiego, jego czarna broda. Dorożka ruszyła. Policjant rozpędzał zgromadzonych. — Fałszywe pieniądze drukował — mówiła, przechodząc koło mnie, jakaś baba. — Ni-ni — rzekł stróż — całkiem inna sprawa. Co ty tam wiesz, dobry pan był! Gdzie jemu pieniądze fałszować. — Przechodźcie, przechodźcie! — krzyknął, widząc, że słucham. — Tu się zatrzymywać zakazano… — Uszy, to oni nadstawiają uszy — słyszałem, jak mruczał, kiedym się oddalał. Znajomych już więcej nie miałem. Dowiedzieć się nic nie mogłem niczego, chciałem wracać. Coś mnie ciągnęło dowiedzieć się jeszcze o Popowa. Zacząłem iść w tę stronę; kiedym już zbliżał się do ulicy, na której mieszkał, dopędził mnie ktoś. — Panie szanowny… Obejrzałem się — przede mną stał Kasjanow we własnej osobie, głową dziwnie rozczochraną jak zawsze. — Kaniowski, tak i jest — rzekł. — Ja za wami od samego sklepu Czerkiesowa idę. I myślę: on czy nie on? Tam dzisiaj jedna przykra sprawa stała się. — Wiem — powiedziałem, nie myśląc o ostrożności. — Takem właśnie myślał. Widzę, człowiek przygląda się, a teraz idzie w tę właśnie stronę. Myślę: zaczepić ryzykownie, a jak nie on? Nam dzisiaj po ulicach włóczyć się nie bardzo wypada, zaszlibyśmy gdzie, ja mam tu jedno miejsce, swoi ludzie… W mieszkanku, z pokoju i kuchni złożonym, zastaliśmy trzy osoby. Za stołem siedział mężczyzna o wysokim czole i ślicznych, mądrych oczach. Młoda panienka w niebieskim fartuchu krzątała się koło samowara. W kuchni wysoki blondyn o wesołych oczach i rumianej twarzy dziecka przepłukiwał szklanki. — Swój człowiek — rzekł Kasjanow. — Feliks Bołchowski, Tarutina, Martynow — przedstawił obecnych. — Wzięli — rzekł, zwracając się do Bołchowskiego. Ten sposępniał. — Szkoda. Szkoda. Jego szkoda szczególniej. I jej. Zadziwiający byli ludzie. Nieszczęście tu zaszło jedno. — Wiem — powiedziałem — widziałem się z Uśpieńskim. Bołchowski ożywił się. — Cóż on? Powtórzyłem rozmowę, powiedziałem także o Popowie. — Zdumiewające, zdumiewające — powtarzał. — Popow, mieszanina Falstaffa z Sokratesem. Prawdziwie nasza rosyjska kombinacja. Rozgadaliśmy się. — Myśmy się tu wszyscy Nieczajewowi przyglądali. On naokoło siebie wszystko rwał i miotał. Ambicja w nim straszna i coś dziwnego jeszcze. Tu, u nas, jak na wiosnę — nim śnieg stopnieje. Dziś nikt nie wie, co jest. Ale ziarna rzucono było wiele. I dojrzewa tam ono, dojrzewa gdzieś. Dobrze wsłuchać się w szmer, a usłyszysz, jak rośnie ono, dojrzewa młoda siła. Za dwa albo trzy lata, albo pięć nie poznamy tej naszej cichej, martwej Rosji, ale dziś. Podano herbatę, teraz wszyscy siedzieli koło stołu. — Ostatni raz chyba — rzekł Bołchowski. — Ot, oni — wskazał na młodych — do Zurychu jadą. Cała kolonia tam. — Wy na przyrodę? — spytałem Tarutinej. — Ja nie — odpowiedziała. — Medycyny chciałabym, nie wiem, czy zdążę, choć higieny trochę, akuszerii. Zapóźniłam się aż strach. Teraz pędzić będzie trzeba. — Powinszować im można, pięć dni dopiero po ślubie. Panienka rozgniewała się. — Wy, Kasjanow, jak byliście, tak i umrzecie, mówiłam wam, nie śmiejcie żartować. — No, i o co — rzekł wesoło blondyn. — Samo przez się rozumie się. Paszport był potrzebny, rodzice nie dawali, no i trzeba było ślub wziąć. — A wy także do Zurychu? — spytałem Martynowa. — Ja nie wiem jeszcze — zmarszczył brew — gdzie trzeba będzie. Może tylko powietrza chwycę i wracać będę. — Zostaniesz, zostaniesz — rzekł Bołchowski. — Wracać czas będzie zawsze… Tu nie na jeden rok i nie na dziesięć będzie praca. Zasępił się… — Ilu jeszcze ludzi zginie, ilu ludzi. My wszyscy i dzieci nasze. Dziesięć wieków ona rosła, monarchia rosyjska, nie zmożesz w jedno pokolenie. — Dajcie pokój — wzruszyła ramionami Tarutina — zaśpiewajcie lepiej co. Popłynęła przeciągła, smutna pieśń. — A po powrocie wy co? — zapytałem dziewczyny. — Na fabrykę jako robotnica wstąpię albo na wsi gdzie osiędę… Wracałem wieczorem odświeżony. — A z wami, Kasjanow, co dzieje się? — spytałem. — Nic dobrego — rzekł — ręce i nogi mam związane. — (Położenie jego było istotnie ciężkie: matka jego zwariowała. Ojciec nieboszczyk po pijanemu wracał do domu, co miał pod ręką, w głowę ciskał). — A i tak. Teraz co. Do szpitala nie oddam. Bić będą. Nie ścierpię, aby ją bili. W domu trzymam, spokojna ona jak dziecko, a ruszyć się ja już teraz ani tchnąć nie mogę. Siedzę na brzegu i patrzę, jak ludzie toną. A jakby mnie wzięli, co by się z nią stało? Na ulicę trzeba by iść żebrać pod kościół, póki by policja do żółtego domu nie oddała. Tak ja tu i siedzę. Głupio idzie życie, a nic głupszego nie ma, jak na boku stać i ludzi najlepszych widzieć, jak idą na zgubę. Kochani, najbliżsi ludzie. Tarutina na mnie dziś krzyknęła, jak słyszeliście. Ona zawsze tak: matką kto inny by się zaopiekował. Ale ona jak dziecko jest, moja staruszka, do ust nie weźmie nic, jak ja jej nie podam. Pożegnaliśmy się. Rano obudziło mnie stukanie do drzwi. To był Bołchowski. — Ledwo dopytałem się o pana — rzekł. — Kasjanowa wczoraj w nocy wzięli. Trzeba matką jego zająć się, potrzeba pieniędzy. Myśleliśmy, że może pan jest bogatszy, u nas sucho. Pieniędzy miałem istotnie trochę. Matkę Kasjanowa zatrzymała policja. Bołchowski usiłował wydobyć ją przez stosunki. Niechaj o matkę choć będzie spokojny. Dzień przeszedł nam na różnych staraniach. O sprawie Kasjanowa nic oczywiście dowiedzieć się nie było można. Matkę jego przynajmniej udało się za pomocą różnych starań wydobyć. Jakaś pani odegrała rolę krewnej i wzięła ją na swoją odpowiedzialność. Starowina zresztą nie mogła stanowić żadnego niebezpieczeństwa. Była nad wszelki wyraz przerażona i patrzyła na nas łzawymi oczami zaszczutej sarny, gdy wieźliśmy ją z cyrkułu. W cyrkule znaleźliśmy ją pod opieką jakiejś pijanej baby. Siedziała ona nad staruszką i zawodziła żałośnie, popłakując. Miała podbite oko i wyglądała na wpół przytomnie. Staruszka jednak, gdyśmy ją brali, czepiała się rękawów swej opiekunki i płakała cicho. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej przejmującego niż te łzy cicho spływające po twarzy starego człowieka, bojącego się skarżyć głośno i opierać. — Jedzie pani do Mitii — rzekła Tarutina. — No, nie do Mitii, ale Mitia tak kazał — poprawił Bołchowski. Staruszka spojrzała na niego. — Mitia kazał — powtórzyła. Od tej chwili nabrała do niego wielkiego zaufania. — Nie należy nigdy chorym ani dzieciom kłamać — powiedział Bołchowski do Tarutinej. Dziewczyna zaczerwieniła się. — No, no, niech pani tylko nie rozpacza — pogładził ją po ramieniu. — Zinaida Petrowna — rzekł do mnie — dwie noce nie spała. Za buciki pięć rubli zapłaciła. Wciąż rachunek robiła, ile dni żyć może chłopska rodzina za pięć rubli. Widziałem, że Martynow spojrzał na Bołchowskiego wdzięcznymi oczyma. Gdy tylko nie patrzyła ona na niego, nie spuszczał on z oczu swojej „ślubnej” żony. Natomiast, gdy zwracała się ona do niego, mamrotał tak niechętnie, że zrozumieć nie można było, o co idzie. — Ofiarę poniósł — żartował Bołchowski — narzeczonej wyrzekł się i teraz patrzeć na Zinaidę Petrownę nie może. Znamy my wasze tajemnice. Bołchowski miał podobno zaledwie trzydzieści lat, wyglądał jednak znacznie starzej i ludzie nie o wiele młodsi od niego zachowywali się wobec niego z tym nienakazanym naturalnym szacunkiem, który otacza, niby atmosfera, w środowisku uczciwych ludzi jednostki posiadające w sobie uznaną i przeczuwaną przez wszystkich moc moralną. Przekonałem się, że w pewnych otoczeniach dusze stają się jakby przejrzyste, jest to jednak zjawisko bardzo rzadkie. Każde słowo jego, każdy uśmiech miały dziwny urok. Jednocześnie z nikim innym nie czuło się tak swobodnym. Zastałem wieczorem matkę Kasjanowa siedzącą na małym stołeczku przy jego fotelu, robiła na drutach jakąś robotę włóczkową. — Matrena Pawłówna robi oto ciepły kaftan dla syna — powiedział Bołchowski, gdy wszedłem. Staruszka uśmiechnęła się do niego i myślę, że nigdy zakochana kobieta nie może patrzeć na swego kochanka cieplejszym, bardziej promienistym spojrzeniem. — Gdy skończymy kaftan, zaraz się go Mitii odeszle. Opowiedział on matce Kasjanowa niemal całą prawdę. Zastosował się do jej pojęć, mówił jej, że Mitia jej nigdy nie mógł znieść nieszczęścia ludzkiego, że dużo jest na świecie biedy, że Mitia cierpi za to, że bronił biednych ludzi, ale że oni pamiętają o Mitii, dowiedzą się o nim; że człowiek, o którym tylu ludzi pamięta i którego tylu ludzi dobrze wspomina, nigdy nie może być nieszczęśliwy. Mówił, że Mitia jest pewny, że matka jego będzie spokojna i będzie czekała na niego, że on tam potrzebuje różnych rzeczy i jak on troszczył się o nią, tak ona teraz myśleć musi o nim. Słowem, zachował się wobec staruszki tak, jak gdyby była całkiem zdrowa, odgadł w niej skłonność do naiwnych, poetyckich marzeń, przybierających na wpół religijne, na wpół przeciętne życiowe, sentymentalne zabarwienie. Z jakimś niezrównanym, miękkim taktem powyczuwał zdrowe, dźwięczne struny tej duszy, umiał w kilka godzin uspokoić, a przede wszystkim przyzwyczaić do siebie staruszkę. Widziałem jednak, że musiało jeszcze coś zajść. Zinaida Petrówna miała jak gdyby zapłakane oczy. Martynow mówił nienaturalnym basem. Gdym wyszedł po coś do kuchni, usłyszałem głos Tarutinej. — Teraz to jest nawet nieszlachetnie okazywać mi swoją niechęć. Bołchowski śmiał się, kiedy wróciłem. Po herbacie posługaczka przyniosła butelkę taniego szampana. Tarutina spojrzała z wyrzutem na Bołchowskiego, miało to znaczyć: Kasjanow cierpi, a panu szampan w głowie. Ale Bołchowski uśmiechał się tylko: — Dla drogiego gościa — mówił, mrugając na mnie. Nalano szklanki i Bołchowski, uśmiechając się filuternie, wziął za rękę Zinaidę Petrównę i Martynowa. — No — rzekł — a teraz za zdrowie młodej pary. Daj wam Boże wiele, wiele szczęścia. Martynow usiłował wyrwać rękę, Tarutina zdołała nawet wyrwać. — No, i nie zabawni to ludzie? — zawołał Bołchowski. — Postanowili sobie fikcyjny ślub i każde robi ofiarę ze swej miłości. „Ja się nie narzucam”; gdybym nie znał was i nie widział, że wy i na serio gotowiście tak przejść obok siebie i słowa sobie nie powiedzieć, nie mieszałbym ja się w tę sprawę… — To nie moja wina — usiłował tłumaczyć się Martynow — ja Bolchowskiemu ani słowa nie mówiłem i nigdy nie byłbym powiedział. — Chciał mówić jeszcze, ale Bołchowski wskazał mu oczami Zinaidę Petrównę. Stała ona cała w płomieniach i patrzyła w swego fikcyjnego męża dziecinnymi, pełnymi szczęścia oczami. Było dość wesoło tego wieczora. Sprawa Kasjanowa nie powinna była być zbyt groźna, zresztą każdy z obecnych był pewien swojej kolei. Staruszka pracowała i uśmiechając się, od czasu do czasu powtarzała: „Mitieńka”. 7 Pierwszą rzeczą, która mi się rzuciła w oczy na dworcu, gdym podjeżdżał — była twarz Żemczużnikowa. Wydał mi się bardzo zmieniony. „Musiało się coś stać” — pomyślałem. — Dobrze, żeś przyjechał — rzekł — na czwarty już pociąg wychodzimy. — Stało się co? — W domu powiem. Nie bywaliśmy prawie nigdy w mieszkaniu Żemczużnikowa. Wiedziałem tylko, że mieszka dość daleko od nas wszystkich, u siostry. Jechaliśmy długo dorożką. Żemczużnikow milczał wciąż, ja czekałem w strasznym napięciu. — Czy Brenneisen jest u ciebie? — Nie — odpowiedział. — Aresztowali? — zapytałem. Spostrzegłem, że dolna warga Żemczużnikowa i broda trzęsą się. — Aresztowany? — powtórzyłem. — Brenneisen nie żyje — odpowiedział Żemczużnikow głucho. Dzika myśl: „Nieczajew” — przeszyła mi mózg. Dojechaliśmy wreszcie. U Żemczużnikowa był i Jaszka z twarzą żółtosiną. — Jak to się stało? — pytałem. — A cóż Waria? Mówcie prędzej. Żemczużnikow powiedział coś, a raczej poruszył wargami. — Waria Torżecka zginęła razem z Brenneisenem — rzekł Jaszka zdławionym głosem. Żemczużnikow położył przede mną skrawek papieru. „Towarzysze — czytałem na nim pismem Warii nakreślone wyrazy — żegnam was i ja. Przebaczcie mi, że i ja odchodzę. On mi pozwolił umrzeć z sobą. Wybaczcie mi, że opuszczam sprawę. Ja bez niego nie potrafiłabym żyć. Przyniosłam z sobą kwiaty i myślałam, że wy je znajdziecie później, ale wiem teraz, że tu do nas nie dopuszczą nikogo. On mi przyrzekł, że nie zginę z ich ręki, nawet wtedy, gdyby samej mi ręka drżała. Wybaczcie mi i nie żałujcie. Jaszka, wybacz, że śmiałam z ciebie żartować, ja, która teraz oto tak uciekam, i wy przebaczcie, Michał czarny i Michał biały. A ludu rosyjskiego nie proszę o przebaczenie, bo on nawet nie dostrzeże mej straty. Jeżeli kiedyś nadejdzie czas i wystawicie jemu posąg, to u kolumny złóżcie wiązankę kwiatów, a na jej wstędze wypiszcie me imię, jeżeli chcecie. Ja tylko z tego jestem dumna, tym się cieszę, że umrę z nim i z nim przeżyję te ostatnie długie godziny i że będę jeszcze patrzeć w jego twarz i jego oczy. Jakże mi żal, że nie wrócę powiedzieć wam, jak on zginął. Ale wy będziecie i tak wiedzieć, że wszystko, co czyni on, jest wielkie i święte. A teraz żegnam was wszystkich i całuję. Wszystkich was kochałam jak siostra i cieszę się, że wy będziecie żyć. Ale to mi wybaczcie, że wybrałam śmierć razem z nim. Ja wiem, że to jest z mojej strony wielka słabość i egoizm, ale ja nie ukrywałam nigdy, że mam mało serca i mało sił. Zresztą może i to podziała jako przykład, że dla kobiety rosyjskiej jest lepiej z takim człowiekiem jak on umierać, niźli żyć. I widzicie, że znowu napisałam głupstwo, bo umrzeć z nim jest zawsze i wszędzie szczęście. Powinno się takim umarłym na piersi ciskać wieńce; niechże zostanie o mnie chociaż taka pamięć, że ja, zwyczajna, biedna dziewczyna, poznawszy go, nie mogłam go przeżyć. Jestem tak szczęśliwa, że chciałabym śpiewać. Byłam pewna, że on wypędzi mnie i nie pozwoli umrzeć. A wtedy ja musiałabym sama i nie widziałabym jego oczu, i byłoby mi może trudno. Ja zawsze dotąd bałam się śmierci. I kiedy myślałam, że będę leżała w białej sukni w trumnie, łzy mi cisnęły się do oczu, a teraz jestem spokojna i liczę godziny. On mówi, że oni nie przyjdą przed nocą. Mamy jeszcze dużo, dużo czasu. Mamy przed sobą Szekspira i on czyta. Ale ja wolę, aby on mówił. Tylko mi żal, że tego już nie powtórzę nikomu. Teraz trzeba już skończyć, więc jeszcze raz proszę, nie myślcie o mnie źle, nie przestańcie mnie kochać, tak jak nie przestanę was kochać ja, a jeszcze o to was proszę: jeżeli wybaczycie mi, że sprawę zdradzam, to imię moje napiszcie u stóp jego posągu. Bo nic sama w sobie nie cenię prócz tego, że wolno mi tak upaść na jego mogile. Z całej duszy, z całej duszy ściskam was, życzę, byście dożyli wielkich, pięknych dni. A jeżeli Nieczajewa spotkacie, powiedzcie mu, że go pozdrawiam jak siostra, zza mogiły, że czuję i wierzę, że imię jego lud rosyjski zachowa w pamięci. A jeszcze mu życzę, aby mu los dał śmierć cichą i z sobą pojednaną. Brenneisen ściska was i każe dziękować, że was znał. Mówi wam, że Was bardzo i bardzo szanuje. Raz jeszcze całuję Was. Waria Brenneisen posyła pakiet, który oddać prosi Kaniowskiemu”. Czytałem, nie wierząc swoim oczom. Słyszałem między wyrazami, którem czytał, własne łkanie. Kiedym podniósł oczy, Żemczużnikow siedział blady jak trup i trząsł się. W oczach miał kamienny ból, a zęby zaciśnięte tak, że twarz cała nabrała jakiegoś kurczowego wyrazu… — Pakiet Brenneisena jest — rzekł Jaszka. — Co to jest, co to jest wszystko? — szeptałem. I poznałem teraz dopiero to straszliwe: śmierć przyjaciół. Czułem pustkę dławiącą serce i ostrą, przeszywającą myśl, która szukała zemsty. Podszedłem do Jaszki i wziąłem go za ramię… — Nie darujemy im tej krwi — szeptałem. — Będziemy teraz myśleć dzień i noc. Dzień i noc będziemy zbierać siły. Jaszka rzekł: — Brenneisen zakazał mścić się… Czytaj. Równym i silnym pismem skreślone były następujące wyrazy „Towarzyszom, gdy się już zostaną sami i gdy panować będzie jeszcze nad nimi żal — przypomnienie. Nas nie zabił wróg. Myśmy się zabili sami w dniu, w którym postanowiliśmy żyć dla szczęścia ludu. Od tej chwili nie mieliśmy już życia. Nie wolno wam przywiązywać się do nas. Proszę was na przyjaźń, jaką macie dla mnie, abyście żadnych planów nie stanowili, póki będzie wami rządzić nasza pamięć”. Byłem jak w jakimś lunatycznym śnie. Nie wiedziałem teraz już, czy żyję sam. Wydawało mi się, że to, co przeżywamy, jest jakąś legendą, spisaną gdzieś poza naszym czasem. Żemczużnikow podniósł się i patrzył na nas natchnionymi oczami. Nie umiem użyć innego wyrazu dla określenia jego spojrzenia, jego bladej twarzy. Tak musieli patrzeć chrześcijanie w oczekiwaniu zwierząt w cyrku. — Nie będę już myśleć o szczęściu, nie będę miał podwójnych myśli. Teraz wam powiem, że kochałem ją, marzyłem, że zostanie moją żoną, że zostanie nam przecież choć jakiś zakątek spokoju i własnego życia. Jakiś rok, pół roku, dwa miesiące, jakaś godzina w dniu. Marzyłem, że będę stał koło niej zawsze, że nie skończą się nigdy te nasze wieczory wśród ciszy. Pamięć moja chroni tysiąc uśmiechów jej, z jakimi podawała mi litery, gdym składał. Teraz nie będę już myślał o niczym innym, nie będę myślał o sobie. Mnie całego zabrała ona ze sobą, zabrała wszystkie marzenia moje i myśli, które nie należały do sprawy. Nie mam już domu, ale mam jej grób. I na to szczęście, które teraz czuję, zaklinam was, towarzysze, nie rozstawajmy się. Bądźmy zawsze złączeni, duchem skuci. Wybaczcie mi, że ja do was tak mówię, ja wiem, że wy nie wątpicie, ale ja czuję się taki szczęśliwy, tak nadmiernie szczęśliwy. — On zaraz zemdleje — krzyknął Jaszka. Podaliśmy mu wody. Przeszło kilka godzin, zanim uspokoił się on i zasnął; wtedy Jaszka opowiedział mi, co się stało. 8 Tej samej jeszcze nocy po moim wyjeździe aresztowano Schultza. Nieczajew dał znać o tym Brenneisenowi, zawiadamiając go jednocześnie, że na jakiś czas wyjeżdża za granicę. Brenneisen zamknął się w mieszkaniu na całe popołudnie i jak się okazało, zniszczył wszystkie papiery. Na drugi dzień był u Żemczużnikowa, Jaszki i Warii; wszędzie domagał się, aby w jego obecności mieszkanie oczyszczono. Następnie zaczął ściągać pieniądze, jakie mogły mu się należeć; gdy zebrał przeszło sto rubli, doręczył tę sumę krawcom, swoim gospodarzom z żądaniem, aby opróżnili mieszkanie, i to koniecznie nazajutrz. Pomagał im nawet w wyszukaniu nowego lokalu i spakowaniu nędznych gratów; wieczorem wreszcie tego dnia oświadczył towarzyszom, co postanowił. Schultz został wciągnięty do sprawy przez oszustwo. To, że następnie przekonał się o jej słuszności, jest właściwie okolicznością obciążającą. Obowiązkiem naszym jest nie pozwolić, aby cierpiał on i zginął za czyny, w których udział jego nie był własnowolny. Dlatego też Brenneisen postanowił zawiadomić prokuratorię, że on to właściwie był sprawcą czynów stanowiących przedmiot śledztwa. — Czy sądzisz, że to pomoże Schultzowi? — rzekł Jaszka. — Rząd nabierze przekonania, że natrafił istotnie na rozgałęziony spisek i będzie was trzymał tym dłużej. — Mnie nie będzie trzymał — rzekł Brenneisen. — Mnie nie obchodzi rząd, ale sumienie własne. List Brenneisena do prokuratora był ułożony mniej więcej w ten sposób: „W tych dniach został aresztowany student Karol Schultz, za rozpowszechnianie proklamacji, które ja drukowałem. Znaleziono u niego ich całą paczkę, którą zostawiłem u niego ja sam, będąc wprowadzony w błąd przez kogoś, nazwiska czyjego nie wymieniam, co do przekonań i usposobienia Schultza. Schultz nie wie nawet, co było tą okolicznością, która spowodowała tę tragiczną dla niego pomyłkę. Jeżeli sędzia, który go będzie badał, będzie miał trochę sumienia i iskrę rozumu, przekona się, że ma do czynienia w Schultzu z zupełnie uczciwym, lecz niezdolnym do jakiejkolwiek inicjatywy człowiekiem. Mam tak smutne przekonania o władzy, narzędziem której jest sąd rosyjski, że boję się, aby Schultzowi list ten nie zaszkodził, zamiast pomóc. Wiem, że pan, panie prokuratorze, wyczuje w nim prawdę, ale nie będzie pan śmiał w myśl swego przekonania postąpić. Pańskie sumienie przywykło już tak być poniewierane, że nie zaważy na nim i ta nowa nikczemność, całej rozciągłości której pan nawet nie pojmujesz. Gdybyś pan wiedział, jak głębokie obrzydzenie czuję dla ludzi stanowiących rząd rosyjski i dla ich nędzy moralnej, wiedziałbyś, że nazbyt wami gardzę, abym mógł wobec was kłamać. Podaję panu adres mojej potajemnej drukarni i mojego mieszkania. Zawiadamiam pana tylko z całą lojalnością, że najście policji spotkam z bronią w ręku i że żywym ona mnie nie dostanie. Jeżeli pozostało w panu coś z człowieka, proszę przyjąć wyrazy politowania, że dobrowolnie sam siebie skazuje pan na pełnienie tak nikczemnej i pogardy godnej funkcji. Aleksander Brenneisen”. Z podaniem dokładnego adresu. List miał być wysłany na drugi dzień rano. …Spieraliśmy się z Brenneisenem całą noc. Waria tylko była dziwnie milcząca i odeszła już z wieczora. Chcieliśmy zostać z nim, lecz nie pozwolił — oświadczył, że pójdzie w takim razie sam do prokuratora. Nie umiem ci opisać, jakeśmy się z nim pożegnali. Na drugi dzień około drugiej przybiegliśmy, lecz zastaliśmy drzwi zamknięte. Stukaliśmy, nikt nie odpowiadał. Wreszcie jakaś sąsiadka powiedziała nam, że młody pan dostał telegram i wyjechał rano do Moskwy. Myśleliśmy, żeś ty telegrafował, że się coś stało, i cała sprawa pójdzie w odwłokę. Tułaliśmy się po mieście, byliśmy u Warii, lecz nie zastaliśmy jej w domu. Wieczorem chodziliśmy jeszcze raz do Brenneisena: w oknach było ciemno. Nie wiedzieliśmy, czy Brenneisen wyjechał przed, czy po wysłaniu tego listu, obawialiśmy się więc kręcić po ulicy. Przesiedzieliśmy w piwiarni do późnej nocy. Wracaliśmy koło drugiej do domu. Przechodziliśmy w pobliżu ulicy Brenneisena, gdy usłyszeliśmy strzały. Padały pojedynczo, to znowu całymi salwami. Zimny dreszcz nas przeszył. Podbiegliśmy, lecz już o parę ulic zatrzymał nas kordon policyjny. Nie puszczano nikogo tymi ulicami. Strzały grzmiały. Staliśmy wtuleni w mur jakiegoś domu, nadsłuchując. Raz, raz, raz — rozlegały się salwy. Później cisza, dziwna cisza w mieście po strzałach, jak gdyby czająca się, wyczekująca, trwożliwa. Potem padały znowu pojedyncze strzały. Odpowiadały salwy, jedna, druga, trzecia — znowu cisza. I znowu to samo. Wreszcie — musiało być już koło piątej: byliśmy całkiem skostniali. Cisza trwała długo, długo. Nagle wpadły w nią trzy krótkie wystrzały, odpowiedziała salwa. I wszystko umilkło znów. W kilkanaście minut rozległo się miarowe stąpanie. Kilku oficerów przejechało w dorożkach. Spojrzeliśmy po sobie — było skończone, w te uliczki wojsko nie puszczało wciąż. Był już dzień, kiedy usunięto kordon. Przechodziliśmy niedaleko już od domu, gdy usłyszeliśmy, jak jakaś kucharka mówiła: „Młodziutka ona taka, leży cała w kwiatach, mówią”. Mnie te słowa, jakby obuchem w głowę zwaliły. Żemczużnikow strasznie zbladł. Siedliśmy w pierwszą dorożkę i pojechaliśmy do matki Warii. Gdy skręcaliśmy już w jej ulicę, zatrzymała nas jej pokojówka, zapłakana. „Niech panowie nie jadą, u nas policja. Ja wczoraj do pana z listem jeździłam. Nieszczęście jakie, pani mdleje, mnie komisarz po doktora posłał”. W domu Żemczużnikowa zastaliśmy list. Zacząłem z zimną krwią rozpatrywać się w tych faktach: — Aresztują nas jeszcze tej nocy lub lada chwila — rzekłem. — Matka Warii zna tylko moje i Żemczużnikowa nazwisko — powiedział Jaszka. — To dość. Trzeba było odbyć naradę wojenną. — Nieczajew zostawił mi dwa paszporty na wypadek, gdyby jeszcze był czas posłać je do Moskwy — przypomniał sobie Jaszka i sięgnął do pugilaresu Żemczużnikowa. Paszporty były dobre, zawizowane i całkiem w porządku. — Musicie znikać stąd — zadecydowałem — zajechać do jakiego hotelu, przeczekać parę dni, nim dostanę pieniędzy, i przedostać się za granicę. — A ty? — spytał Jaszka. — Do mnie policja ma dalszą drogę, postaram się jakoś przelawirować i pojadę za wami. Nie tak łatwo było nam przekonać Żemczużnikowa, że trzeba się ukryć. Parę godzin czasu zabrało strzyżenie się, przebranie, manewrowanie po mieście dorożką z walizkami. Wreszcie, umieściwszy przyjaciół w hotelu, zostałem sam. Pieniądze nadeszły na drugi dzień telegraficznym przekazem. Z bólem myślałem o tym, jak tłumaczy sobie ojciec to moje nieustanne szturmowanie o pieniądze. W nocy tegoż samego dnia Jaszka i Żemczużnikow jechali już w stronę Wierzbołowa. Wróciłem do domu zmęczony. Po raz drugi odczytałem przesłany mi przez Brenneisena zeszyt, coś w rodzaju jego pamiętnika. Nagle zadzwoniono u wejścia; dzwoniono od razu z frontu i do kuchennych drzwi mojej gospodyni. Zapaliłem świecę i w tej samej chwili drzwi od mojego pokoiku zostały wyrwane raczej z zawias niż otwarte. Dwóch żandarmów schwyciło mnie za ręce. Niewidzialny oficer komenderował z korytarza. Wreszcie wszedł wysoki mężczyzna o czerwonej twarzy i wielkich bakenbardach. — Trzymajcie go! — wołał, nie zdejmując czapki. — Nie chcę ani uciekać, ani się bronić, nie ma powodu mnie więc trzymać. — Malczat! — krzyknął dygnitarz. — Nie razsużdat! Ja dostałem całkowite pełnomocnictwo, ja mogę użyć siły zbrojnej. — Oni przecież nie stawiają oporu — odezwał się jakiś cywilny jegomość, wskazując na mnie. — Ja bym jemu pokazał opór. Całe szczęście tego łotra na Galernej ulicy, że umarł, już ja bym mu… Tymczasem pan w cywilnym schwycił już w swoje szpony kajet Brenneisena i twarz jego nabrała wyrazu jakiejś lubieżnej radości. Spojrzał na mnie prawdziwie przyjaznym uśmiechem. — Niechże pan każe przecież puścić ręce łaskawego pana, panie komisarzu. Ręce mają ciężkie… — Jak gdyby tłumaczył się przede mną. — My jesteśmy wszyscy tymi zajściami trochę podenerwowani… Trzecia noc… A tam trzeba było szturm przypuszczać. Dzielny człowiek był pański przyjaciel. Wojskową karierę mógłby zrobić, a literaturą, widzę, trudnił się. Milczałem. Przystąpiono do rewizji. Pomiędzy innymi rupieciami znaleziono bilet mego krewnego Ignacego Kaniowskiego — tajnego radcy. Bilet zaczynał się od słów: „Drogi kuzynie”. — To jest jego ekscelencja starszy kontroler Kaniowski? — spytał komisarz. — Tak jest. Komisarz zdjął czapkę. Po chwili poczęstował mnie papierosem. Odmówiłem. — W zdenerwowaniu nie smakuje — rzekł. — Nieprzyjemność taka. Z serdecznym bólem szedłem tu do pana, wiem przecież — młodość. — Trzeba protokół pisać — rzekł cywilista — znaleziono rękopis, oczywiście pióra nieżyjącego przestępcy Brenneisena. Twarz komisarza spoważniała. — U… u… — zamruczał. — Nie podchodzić do okna! — wrzasnął na mnie. — Krzesełko podać wielmożnemu panu — rozkazał pan cywilny. Ceremonia była skończona. — Do cyrkułu tymczasem — mówił cywilny pan — ja tymczasem skoczę z raportem. Wsadzono mnie do dorożki. Razem ze mną wsiadł komisarz i jeden żandarm. Drugi żandarm siedział na koźle. — I to jest pański stryj, ekscelencja? — pytał komisarz. — Mąż mojej ciotki — rzekłem. — Chyba że tak — pocieszył się. W cyrkule wprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, który musiał służyć za archiwum, tak cuchnęło w nim kurzem i zbutwiałym papierem. Zamknięto drzwi na klucz i pozostawiono mnie samego. Położyłem się na kanapce i usiłowałem drzemać. Musiało być koło trzeciej w nocy. Obudził mnie jakiś szmer. Ktoś otworzył drzwi, nie te, którymi mnie wprowadzono, lecz jakieś inne. Cichutko, skradając się na palcach, wszedł jakiś człowiek, sądząc z wyglądu, drobny urzędnik. Wszedł, trzymając w ręku świecę, którą osłaniał od wiatru drugą ręką. Wszedłszy, postawił ją na stole i zaczął coś majstrować koło szafy. Po chwili otworzył ją i wydobył jakiś plik aktów. W tej chwili spostrzegł mnie — udałem, że śpię. Urzędnik podszedł do mnie bliżej, poświecił mi świecą w same oczy, usiłowałem się nie uśmiechnąć, poruszyłem się tylko niespokojnie, jak czynią to ludzie śpiący. Przybysz uspokoił się, siadł koło stołu i delikatnie scyzorykiem zaczął w aktach wyskrobywać jakieś cyfry. Czegoś brakowało mu jednak, gdyż kręcił głową. Po chwili podszedł do drzwi, przez które wprowadzono mnie — były zamknięte. Słyszałem, jak zaklął. Wziął świecę i przystawiwszy do zamku drzwi, patrzył, czy tkwi w nim klucz. Klucza nie było widocznie, gdyż po chwili wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Wiedziałem, że wróci, i bałem się poruszyć. W głowie rodziły się niejasne myśli. Po długiej, długiej chwili urzędnik wrócił, w ręku trzymał pęk kluczów. Znowu podszedł do mnie, nadsłuchując. Przekonał się, że śpię, podszedł do drzwi i po paru próbach otworzył je. Po chwili wrócił po świecę. Słyszałem, jak szedł na palcach przez jeden, drugi, trzeci pokój. Gdzieś bardzo daleko słyszałem ciche, skrzypiące kroki. Potem szmer jakby odsuwanego krzesła — i wszystko ucichło. Zerwałem się i nacisnąłem drzwi, przez które wszedł nocny gość. Ustąpiły bez szmeru, znalazłem się w jakimś mieszkalnym pokoju, jadalni, o ile można było sądzić w słabym świetle, które płynęło prawdopodobnie z lampki nocnej, palącej się w sąsiednim pokoju. Na wprost mnie były otwarte drzwi, prowadzące, jak się zdawało, do jakiegoś przedpokoju czy sieni. Bałem poruszyć się, ale nie było wyboru. Zrobiłem krok, podłoga strasznie skrzypnęła. — Filip Aleksiejewicz — odezwano się z sąsiedniego pokoju, gdzie była lampka — cóż po ciemku łazisz jak kot? Klucz od komórki jest w sieni, przy drzwiach. Stąpiłem teraz już odważnie. Namacałem drzwi i klucz w zamku, na wieszadle wisiało palto i czapka z gwiazdką. Bez namysłu ubrałem się w nie i otworzyłem drzwi, z niewypowiedzianą radością zobaczyłem schody. Zbiegiem z nich i z bijącym sercem pociągnąłem dzwonek na stróża. Wyszedł policjant, zobaczył urzędową gwiazdkę i przyłożywszy palec do czapki, otworzył bramę. Gdy usłyszałem poza sobą jej trzask, musiałem powstrzymywać się, aby nie zacząć biec pędem, skręciłem w pierwszą boczną uliczkę, potem w jakąś inną szeroką. Na jednym z rogów ominęła mnie dorożka, w której siedział ów cywilny jegomość z jakimś oficerem. Na ich widok mało nie parsknąłem śmiechem. — Będzie scena godna Gogola — pomyślałem — kiedy ci tam dojadą. Wasyli Andrejewicz miał rację: rosyjska konstytucja ma swoje dobre strony. Położenie pomimo to nie należało do najweselszych. Przy rewizji odebrano mi wszystkie pieniądze, w kieszeni palta też nie znalazłem ani grosza. Była noc dżdżysta i chłodna. Przechodziłem z jednej ulicy na drugą, starając się jak najdalej trzymać od tej części miasta, w której mieszkałem. W myśli dokonywałem przeglądu znajomych, do których można by się było zwrócić. Wyobrażałem sobie minę, jaką zrobiłby mój stryj ekscelencja, gdybym zjawił się u niego jako zbieg z aresztu. Nie było jednak łatwą rzeczą w ogóle coś wymyślić. Znajomych mieliśmy mało i nie wszyscy wzbudzali zaufanie. Policja zresztą robiła co noc mnóstwo rewizji i można było wpaść z deszczu pod rynnę. Tej nocy całe miasto było jak las otoczony przez naganiaczy. Byłem zmęczony i zziębnięty. Przychodziło mi do głowy po prostu wrócić. Noc zdawała się nie mieć końca. Przeszedłem już nieskończoną liczbę ulic i uliczek, a wciąż było tak samo ciemno i żaden ruch nie zwiastował budzącego się dnia. Chłodny wiatr od Newy bił szronem w twarz. Wydawało mi się, że błądzę już nieskończenie długo po tym zmarzłym kamiennym mieście. Latarnie majaczyły wśród chłodnej mgły. Myślałem, po co tu jestem? A jednocześnie, czy jest takie miejsce i taka pozycja, w których by nie istniało to pytanie: po co? Myślałem o tych samotnych, którzy marli w śnieżnej Syberii lub na wygnaniu paryskiego bruku, myślałem o tych wszystkich duszach, które męczyły się w tym kamiennym petersburskim piekle. Myślałem o Krasińskim i Mickiewiczu. Zbudziła się we mnie straszliwa tęsknota za Polską. Niechby ktokolwiek bądź i niechby cokolwiek bądź mówił, byle w naszej rozsłonecznionej, uśmiechniętej mowie. Po co ja jestem tu? Ale myśl nieubłagana i chłodna nie ustępowała i na pytanie odpowiadała pytaniem: więc gdzie? I znowu pytała chłodnym, geometrycznym wzrokiem. Jedną za drugą rozbijała odpowiedzi, aż pozostawał samotny człowiek, sam jeden z własną odpowiedzialnością, w mrocznym, mroźnym świecie granitu i nocy. Wiatr bił mi w twarz, wydawało mi się, że zespala się on z chłodem myśli. Sam jesteś na wieki, zawsze sam. Przyjdzie godzina, kiedy odpadną od ciebie twoje czyny, twoje słowa i twoja wiedza i pozostaniesz sam z wieczną nocą — nagi, dygocący szkielet. Więc po co? Trzęsąc się z zimna, byłem już sam na własnej mogile. Myśl tylko unosiła się tu z wiatrem ponad kamiennym pustkowiem. Z sobą nie weźmiesz nic — wszystko zostawisz: czego chcesz? Rzecz dziwna — teraz nie bałem się śmierci: była mi tak bliska i powszednia jak wiatr, kamienie i czarna woda kanałów. Jak latarnie w wodzie, przeglądała się w niej myśl moja chwiejna i migotliwa jak te świetlane majaki. Nie zabierzesz z sobą nic? Chcesz wrócić do pól słonecznych? Stary ojciec przytuli cię do poczciwych piersi, nie będzie cię już budził żal, kłujący w serce. Nie istniało dla mnie to wszystko. I on, i ty śpicie w zmarzłej ziemi, nie ma was: czy nie wszystko jedno? Czegóż chcesz? Czy ci nie wszystko jedno? Bohater czy tchórz, tak samo leżeć będziesz: kość martwa, na wszystko obojętna. Czy ci nie wszystko jedno? Nie ma nic, dla ciebie nie ma nic, nie ma nic dla nagiego człowieka. Wiatr głuchy, czarny wiatr dmie nad czarną ziemią. Nikt nic nie widzi, nic nie słyszy. Ja jestem — odpowiedział głos. Kto jesteś ty? Myśl? Jak świecę na wietrze płonącą zgasi cię śmierci ciąg. I cóż ty jesteś? Ja jestem i zostanę: czarna bezoka moc, co wszystko schłonie. I ja — odpowiedziała myśl — do niczego nie przyłożę rąk, co nie ostoi się wobec mnie. Jestem sędzia. Czarne domy patrzyły na mnie jak skały ciśnięte tu przez los. Serce moje, zziębłe i martwe, leżało jak kamień. Ktoś mocny i zimny szeptał szalone słowa… Sam chcę żyć, chcę rządzić, to tylko zostanie, co ja stworzę… Szydziło czarne milczenie. W kazamaty zajrzyj, gdzie pod oknami szumi czarna Newa; tam rządzi ślepe przeznaczenie. Przeminiesz. Chłodny wiatr dmie i porywa duszę. Przeminiesz. Miedziany jeździec patrzył na mnie z wyżyny złomu. Gmach zbudowałem, co przestoi wieki. Na kościach zbudowany, w których tłukły się kiedyś ludzkie serca. Czaszkami, siedliskiem myśli — brukowałem drogi. I któż ty jesteś, przechodniu? Jestem sam. Gdzie Bóg twój? Nie mam Boga, stoję na wichrze, sam wśród nocy. Gdzie ojczyzna twoja? Nie jestem związany z żadną cząstką ziemi, nawet z tą, która weźmie moje ciało. Kto jesteś? Człowiek — człowiek tylko. I mówiłem sam do siebie w tę czarną noc. Nie dasz życiu, aby skradło tobie ciebie, aby z twojego serca, twojego mózgu budowało, co zechce. To tylko będziesz czynił, co sam zechcesz. Więcej nic. I spokojnie urągałem nocy, urągałem chłodnemu rankowi, który wstawał. Leżeć będę pośród was, kamienie, nic nie wezmę z sobą, ale też nic nie oddam. Jestem sam, nie proszę cię, nocy, byś mi gwiazdami świeciła. Nie proszę cię, wietrze, byś mi nie oślepiał oczu. Nie proszę was, kamienie, by w was biło serce. Sam jestem i młot trzymam w ręku. Godzę w samą twą pierś, czarna, twarda nocy. 9 Znałem w Petersburgu pewnego staruszka. Znał on jeszcze mojego ojca za jego młodych czasów. Mieszkał on tu, z emeryturki jakiejś żyjąc i z przepisywania nut. Byłem u niego wkrótce po przyjeździe. Potem parę razy. Stary był małomówny i w sobie zamknięty. Miało się wrażenie, że mieszka on sam w sobie, doskonale przed światem zaparty. Pokój jego był nagi jak cela, od celi mniszej różnił się tylko brakiem krzyża. Postanowiłem teraz pójść do pana Fiediuszki. Wiedziałem, że wstawał rano i że niedobrze jest mi włóczyć się za dnia po ulicach. Kiedy zastukałem do drzwi, otworzył mi sam, ubrany już w swoją siwą bekieszę i futrzane buty. Był taki sam, jak zawsze, wysoki i poważny, siwizną niby soplami lodu obmarzły. W jego oczach nie było zdziwienia, gdym wszedł. — Siadaj — rzekł. Spostrzegł, że drżę z zimna, i wyjąwszy jakąś butelkę, nalał mi duży kieliszek mocnej, starej wódki. Potem przyniósł kawałek chleba i sól. Powiedziałem mu, co mnie tu sprowadza. Twarz jego nie poruszyła się. Zapytałem się go, czy moja obecność nie jest może mu na rękę, wspomniałem o niebezpieczeństwach. Wzruszył ramionami. — Głupiś — rzekł krótko. — Siedź sobie i ostań. Tu cię pewno szukać nie przyjdą. Sebastopolski żołnierz jestem — mówił — i brałem pałki. Medale ich dwa czy trzy mam i krzyż zasługi. W lazarecie całował mnie brat cesarski w twarz. — Nie wiedziałem o tym, że służył pan. — Z kantonistów ja — mówił stary — cara Mikołaja. Po trzydziestym pierwszym roku z bratem my wzięci byliśmy dziećmi. Brat zmarzł i rzucono go w śnieg pod Pskowem. Jam przeżył. Pałkami mnie bito — nie byle jak. Życie jakoś pozostało i żyje sobie człowiek, żyje. Pytałem, czy nie tęskni do Polski. Wzruszył ramionami. — Byłem — rzekł — w sześćdziesiątym trzecim roku byłem. W partii byłem pod Sierakowskim, potem sam chodziłem z partią. Potem wróciłem tu; myślałem: zwiedzą się — kulą w łeb, a nie zwiedzą się… Nic się nie zwiedzieli. Po emeryturę ja przyszedłem, patrzy się piszczyk w ślepia i pyta: „A cóż to pięć miesięcy wcale nie zachodził?” „Jak to nie zachodził? — mówię. — Zachodziłem i pieniądze brałem”. I patrzę mu w oczy, i nie mrugnę. „To kwity się musiały gdzieś zapodziać — powiada — ale kiedy braliście, to i nowe kwity wydać możecie”. „I nowe kwity wydać mogę” — mówię. I tak się skończyło. A do Polski to ja już nie wrócę. Bagnet ja w partii pod nogi rzuciłem, kiedy mi chłopa wieszać kazali — w Łomżyńskiem było. „Szpieg był” — mówią. Mnie samego dość pałkami bili: pańskość całkiem ze mnie wytłukli. „Nie powieszę — mówię — i dostępu nie dam”. „Zdrajca on! — krzykną na mnie. — Ojczyznę, naród zdradza”. „A jego to ojczyzna i naród ten mało razy zdradzali? Jaka to jemu ojczyzna? Co miał on? Pański kańczug i pańską łaskę, gdy córkę miał ładną. Jemu wy, wasza ojczyzna i car — wszystko jedno. Jak wyście z nim mówili, wam co był on? Wyście jego w d… bili? No, to on teraz i ma was w d…” Oficer mnie wtedy szablą po głowie ciął, żem na placu bez życia został. Chłopi później podnieśli mnie i ocucili, tamtego zaś powiesili taki. I w tejże wsi ja później partię zebrałem. No, i strzelaliśmy Moskali po tych łomżyńskich bagnach a myszynieckich puszczach. Nazywali mnie w partii: Widły. I pod sąd mnie pod tym nazwiskiem rząd narodowy oddał i za zbója uznał. A taki oto był mój rozbój. Był tam niedaleko od Myszyńca folwark; i pan tam mieszkał młody. Prawdziwy szlachcic. Partiom on podobno różne oddawał usługi. Tylko raz nocujemy my we wsi, aż tu wali mi się do nóg baba. Córkę, powiada, jej na pokojówkę zgodził. U siebie trzyma. Dziewczyna jak łania piękna, spodobała się panu. Mówię: „Jeżeli po dobrej woli ona tam, przeszkadzać nie będę”. Idziemy my przed folwark. Pan przyjmuje: stoły zastawia. Nie boi się nic. „Tak, to tak — mówię — a gdzie jest Zuzia?” „Nie twoja rzecz” — powiada. Mówię krótko: „Paniczku, będzie źle”. On się śmieje. „Odkądże to z dziewczyną żartować nie można?” „Z hrabiankami sobie żartujcie!” — krzyknę. A sam mówię do chłopców: — „Wiązać go, a dom przeszukać”. A domu przeszukiwać wcale nie było potrzeba. Wybiegła dziewczyna i w płacz. „Spoił mnie i wziął, ja jemu do nóg na rano padałam, by mnie puścił, ale zamknął mnie; wieczór nadszedł, znowu się mną cieszył. A na drugi dzień przyjechał przyjaciel jego, ksiądz wikary z Olszanki, to on mnie księdzu… do pokoju niby ze szklanką wody posłał”. Mówię ja paniczykowi tak: „Oto będę tobie swat, a to drużbowie, a ślub da choćby sam olszański ksiądz”. A on mi tylko jedno krótkie słowo powiedział. Wtedy ja nad nim ustanowił sąd. Siedli za stołem nasze chłopy. On — nie będę przeczył — odważny był: „Chamy wy — mówił — od wieków wy jałówki pańskie w posagu bierzecie”. Tedy my jemu ogłosili wyrok. Pod stodołą postawili: i pal! Na próżno się Zuzia czepiała naszych rąk. „No, a teraz — mówię — chłopcy, do Olszanki”. Pojechaliśmy pod plebanię. Zuzię wzięliśmy na wóz. Ksiądz wikary jeszcze spał, organista budzić nie chciał. „My tu jego przyjechaliśmy na mszę wołać” — i stukamy do okna. Wyszedł ksiądz. „Poznajesz tę dziewczynę?” — mówię. A on w krzyk: „Precz, chamy, ja ojciec duchowny”. Z nim my już tam długo nie gadali. Lipa stała przed domem: tak on i został na tej lipie. Takie to były moje czyny zbójeckie — mówił stary. — Nie, nie pojadę ja już do Polski. Kościoły tam i księża, panowie i księża. Nic. Siedli chłopu na szyję i krzyczą: ojczyzna. Gdybym ja młodszy był — mówił — poszedłbym znów może, a nauczył ludzi na sztorc stawiać widły i kosy, a puścić czerwonego kogutka. A tak — nie. Zjecie wy tę Polskę jak wszy, jasne pany — rzekł, zwracając się do mnie. — Świętych obrazków wszędzie na wieszali: Matka Boska Częstochowska i Ostrobramska, Królowa Polska. Ona patrzy z góry, jak chłopa biją, a on modli się i z rozkrwawionym pyskiem klęczy, a w piersi się bije. Mnie tam co! Nie doczekam ja już niczego. Tu przynajmniej siedzę sobie jak na pustyni. A ciebie — zapytał od niechcenia — za co oni dziś, za jaśnie państwo polskie wzięli? — Nie — odpowiedziałem. Wysłuchał. — Te… — zdziwił się. Po chwili zaś rzekł: — Słuchaj ty, co ci powiem, albo nie słuchaj. Ty sam sobie w sumienie dobrze patrz i pytaj, czy ty za śmierdzącego chłopa ginąć chcesz, czy za tę, co w częstochowskiej koronie?… Nie śmiałem mu odpowiedzieć krótkim i jasnym słowem, ale on zrozumiał mnie widać. — Jakby się oni tej chłopskiej Polski nie bali, jakby oni stanęli sami do roli, jakby im nie hetmaństwa, kasztelaństwa pachniały, to jakem stary, mówię ci, i w nic niewierzący, już by na naszej ziemi nikt nami nie rządził. Ale gdzie! U nas chłop rozumu łyknie, już szlachcic, Żyd pejsy obetnie, już zaraz o Panience Przenajświętszej gada. Napatrzyłem się. Odwagę widziałem ja i krwi serdecznej oddanie — a myśli ludzkiej nie widziałem. Hej, hej, gdyby Polacy nie byli pany, gdybyście z siebie tę szlachetność zzuli. A teraz ty co? — Za granicę — powiedziałem — jadę. Stary zagwizdał. — Tęsknić, cierpieć, bólem za ojczyznę się spalać. — Nie — odpowiedziałem. — Więc po co? — Przyjrzę się, co tam jest, jak tam się ludzie z podziemia rwą, i wrócę. — Wrócisz? — zapytał stary. Popatrzyłem mu w oczy. Stary pokręcił głową. — Kto was tam wie, kto was tam wie! Fantazja w was pańska. Ale jeżeli ty o śmierdzącym, czarnym człowieku zapomnisz, o tym, co jak bydlę mrze, to niech ci będzie wstyd, żeś ty mnie starego na próżno ucieszył. Nie wierzyłem ja wam nigdy — polska szlachta. Duszę wyście mi całkiem wyjedli i zżarli. W sześćdziesiątym trzecim właśnie roku. Ja do nóg padałem różnym panom. Krzyknąć na całą ziemię: chłopi, imać się ziemi, ziemię brać, a potem nie dać sobie wyrwać. Oni się byliby i Murawjewa nie zlękli. Stary pobladł. Wzrok jego stał się ostry i kłuł jak widły. — Mnie sam jenerał wtedy, pan Mierosławski Ludwik, do Rosji posłać chciał: „Tam — powiada — niech oni noże ostrzą. Niechaj się rząd ze swoimi mużykami zatrudni”. I powiedziałem ja wtedy temu panu prosto w twarz: „Mnie razem z mużykiem tym kijem bili, my razem z nim głód, nędzę cierpieli. Ja jemu nie zdrajca, lecz brat”. On szedł do mnie później i rękę chciał ścisnąć: „Panie Widły” — mówił. Ale ręki ja jemu nie dałem: „Panie jenerale — mówię — ja cham, a pańska ręka biała, pan sobie o moją mużycką rękę dłoń zbrudzi…” Gdybyście nie byli wy pany, gdyby się tam poruszyła masa siermiężna, to może by i tu chłopi byli ziemi i cepów się jęli, może by on już w ziemi gnił, oswobodziciel chłopów, car Aleksander. Patrzył mi w twarz tym kłującym wzrokiem. — No, i po cóż ty przyszedł tu, jasny pan? Czy także tylko noże ostrzyć, jak pan Mierosławski kazał? Co tobie rosyjski chłop, paniczu? Po co ty tu? Namyśl się i wróć. Ty teraz myślisz, że ty o ludzki ból i nędzę walczysz, a może to w tobie tylko dusza się ckni, że gdzieś tam gronostaje butwieją, że stare miecze przeżera rdza, że bez użytku leżą martwe buławy i korony? Milczysz, paniczyku? Samemu na dnie duszy głos mówi, że tak. Wróć się, jasny panie, wróć. Nie mieszaj ty się w chamskie sprawy. — Zostanę — powiedziałem — nie czekam na nic. Stary położył mi na ramionach ręce i długo milczał. — Zawsze żałowałem, że nie mam syna. Pamiętaj, że byłoby ci wstyd. I tak przemieszkałem u staruszka przeszło tydzień. Długo myślałem, jak znaleźć drogę, skomunikować się ze światem. Nasza sprawa narobiła rozgłosu. W dziennikach pojawiły się opisy oporu zbrojnego, stawianego przez Brenneisena, a któregoś dnia przyniósł mi Fiediuszko gazetę policyjną z moim rysopisem. Policja wzywała wszystkich obywateli, aby okazali pomoc przy ściganiu i pojmaniu niebezpiecznego przestępcy. Balem się pokazywać na mieście. Fiediuszko nie miał znajomości prawie żadnych. Trzeba się było na coś zdecydować. Postanowiłem jechać do Moskwy. Tam Bołchowski prędzej być może będzie w stanie coś zaradzić. Fiediuszko jednak nie chciał o tym słyszeć — widział on wszędzie niebezpieczeństwa i zasadzki. Wreszcie zaczął on gdzieś wieczorami znikać; po kilku dniach powiedział: — Znalazłem człowieka, który przeprowadzi ciebie przez granicę. Wydawało mi się to ryzykowniejsze niż jazda do Moskwy, ale Fiediuszko rzekł: — Starzy kamraci my z nim, starowiercy oni, dla nich nie nowina to — oni te sprawy znakomicie umieją. Jak on mi przysiągł i rękę dał, to oni ciebie nie wydadzą, a nieszczęście się zdarzy, spod ziemi wykopią. Sprowadzono mi ubranie, mieszczański kaftan, kożuch, długie buty. Miałem paszport wewnętrzny na imię Daniłowa. Gdym wyjeżdżał, Fiediuszko wsunął mi do ręki ciężki rulon. Nie chciałem brać wszystkiego, ale położył palec na ustach. — Takiemu, jakim jesteś, daję. Ciężej ci się będzie zmienić — uśmiechnął się. Ja miałem łzy w oczach, kiedym się z nim żegnał. W dwa dni później unosił mnie pruski wagon, a w kilka dni później pisałem już listy do ojca i do Fiediuszki, w których zawiadamiałem ich pod przybranym nazwiskiem Jedlicza o swoim szczęśliwym przybyciu do Zurychu. W odpowiedzi dostałem długi list ojcowski i jedno słowo od Fiediuszki: „Pamiętaj”. Ojciec pisał mi, dając do poznania, że wie o wszystkim, zaklinał mnie, bym nie wracał, wstąpił za granicą na uniwersytet, dobrze, dobrze się namyślił, co mi sumienie robić każe. Nie chcąc na mnie wywierać presji, odkładał nawet swój przyjazd na czas jakiś, przysyłał mi znaczniejszą sumę pieniędzy i swój uścisk ojcowski. Odesłałem Fiediuszce wziętą od niego sumę, lecz otrzymałem ją z powrotem z listem zawierającym jedno tylko słowo: „Głupiś”. Ale w kilka dni przyszedł od niego list, w którym żegnał się ze mną, pisząc, że umiera, i raz jeszcze przypominał, że słowo moje i wiarę bierze z sobą. Umarł istotnie w kilka dni potem, jak dowiedziałem się następnie. IV. Testament Brenneisena 1 Zeszyt Brenneisena zginął wtedy w Petersburgu, ale zdołałem przeczytać go przedtem dwa razy, a w tym momencie skupienia i rozbudzenia ducha, jakie wytworzyła we mnie śmierć jego i Warii, zapisywało się to, com czytał, jak w krysztale. Potem przeszły długie, straszne lata, ale dzisiaj wydaje mi się, że pozostała mi w duszy niezmienna treść tego przekazanego testamentu. Był to na wpół pamiętnik, na wpół wyznanie wiary. Oczywiście nie może być nawet mowy o przechowaniu słów. Postaram się spisać jednak to, co wydobywa się dziś spod popiołów pamięci. Piszę więc tak, jakby to mówił sam Brenneisen. Jeżeli rękopis jego zginął, to jedyną formą, w jakiej świadomość jego żyje, jest moja pamięć. Niech więc mówi. „Ojciec mój pochodził podobno ze starej szlacheckiej rodziny niemieckiej, osiadłej w guberniach nadbałtyckich. Służył w gwardii i przeszedłszy później na służbę cywilną, był gubernatorem w Nowogrodzie, Wiatce i Grodnie. Ożenił się z moją matką, córką bogatego kupca, dla posagu. Matka moja umarła, gdym był dzieckiem. Ojciec mój nigdy mi nie opowiadał o niej, zresztą mało się mną zajmował w ogóle. Był to człowiek surowy, zimny i w sobie zakochany. Mnie i inne dzieci mojego ojca wychowywały różne jego ciotki, stare, nieszczęśliwe i drżące przed nim, gdyż nieustannie przypominał im, iż są u niego na łaskawym chlebie. Utkwił mi w pamięci obraz ciotki Klary, której kanarki ojciec kazał wynieść z domu, gdyż drażniły go swoim świerkaniem, którego nie zachodząc prawie do tej części domu, nie słyszał i nie mógł nigdy słyszeć. Ale był on zdania, że podstawą wszystkiego jest władza, i nie pozwalał zapominać nieszczęsnym starym pannom, że ta władza znajduje się w jego ręku. Nie mniej nieszczęśliwe od ciotek były chyba kochanki mego ojca. Trzymał je on w domu i sadzał razem z rodziną do stołu, ale obchodził się gorzej niż ze sługami. Pamiętam trzy z tych nieszczęśliwych kobiet, szczególniej ostatnią z nich, jakąś francuską guwernantkę, Blanche. Była ona bardzo piękna i jak się zdaje, kochała nawet mego ojca. Cierpiała na jakieś ataki nerwowe i piła eter. Było to jej surowo zakazane i jak twierdziła służba, ojciec mój bił ją za nieposłuszeństwo. Wyobrażam to sobie z łatwością, gdyż takie traktowanie kobiet, z którymi utrzymywał stosunek miłosny, jak gdyby były one żołnierzami w poprawczym batalionie, leżało całkiem w jego charakterze. Musiał on w gruncie uważać za zbrodnię już to, że kobieta oddawała mu się bez ślubu, i już to samo zasługiwało w jego oczach na ciężką karę. Ja zawdzięczam surowości mojego ojca znajomość języków i mocne zdrowie, zahartowane w tych ćwiczeniach gimnastycznych, których surowo przestrzegał. Zawdzięczam mu też może wytrwałość i zdolność panowania nad sobą. Nie mogłem się do nikogo przywiązać w domu, tak nieustannie zmieniało się wszystko naokoło mnie i drżało przed moim ojcem. Pierwszym człowiekiem, któregom pokochał, był seminarzysta Zwienigorski; wykładał on mi rosyjską literaturę i historię, matematykę i starożytne języki. Był on śmiertelnie chory, gdy go poznałem, i nieustannie pijany. Powinienem był powiedzieć raczej: nieustannie pił, pijany bowiem nigdy właściwie nie był. Oprócz obowiązkowych przedmiotów wykładał mi on naukę przez mego ojca nieprzewidzianą, naukę niezbłaganego krytycznego myślenia. Od niego nauczyłem się uznawać tylko to, co myśl moja zbada i za rozumne uzna, nauczyłem się nie cenić ani urządzeń, ani zwyczajów, ani przekazanych mniemań: on mi przynosił artykuły Dobrolubowa i Czernyszewskiego oraz Wesen des Christenthums Feuerbacha. Miałem 15 lat, gdy on umarł, a mojego ojca przenieśli do Grodna; było to przed polskim powstaniem. W ciągu całego roku widziałem więźniów, których prowadzili do kancelarii. Raz przywieziony więzień rzucił mi list, podniosłem go, lecz dostrzegł to ktoś i dał znać ojcu. Zawołano mnie do gabinetu, wziąłem po drodze pistolet. — Listu nie oddam, a jeżeli będziecie chcieli mi odebrać siłą, zastrzelę się. Ojciec popatrzył mi w oczy i kazał iść precz. Pilnowano mnie tak, że nie mogłem wykonać polecenia. Ojciec kazał mi odebrać książki. Tak przeszedł rok powstania. W rok później opuściłem dom ojca. W mej obecności podniósł on rękę na Francuzkę Blanche, ja chwyciłem go za ramię i posadziłem siłą na krześle. Ojciec uderzył mnie w twarz. Powiedziałem mu, że nim pogardzam, i od tej chwili nie widzieliśmy się. Ojciec mój umarł w rok później. Ja byłem już w Petersburgu. Postąpiłem niesłusznie, mówiąc wtedy, że nim gardzę. On był taki, jaki być musiał, naprawdę wierzył, że potrzeba bić kobiety i dzieci. Na pogardę zasługuje tylko ten, kto wie lepiej, a robi gorzej. Ja postanowiłem nie robić nic, czego bym nie chciał. Wiedziałem, że w ten sposób trudno będzie żyć długo, ale postanowiłem żyć, aby myśleć i rozumieć, dopóki mi pozwoli sumienie. Wiem, że można by żyć, myśląc i nie mieszając się wcale w bieg zdarzeń. Mógłbym żyć, nie biorąc nic od ludzi prócz tego, co do życia jest konieczne, i dając im tylko to, z czego nie zdołaliby ukuć na nikogo łańcuchów ani narzędzi męki dla samych siebie. Żyłem, nie znając kobiety, i mógłbym nie znać jej… Człowiek nie może się wiązać, bo uczucie minie, ale kobiety nie może uczciwy mężczyzna dziś narażać na to, aby mogła zostać matką, a nie była żoną. Bardzo, bardzo kochałbym miłość, gdyby była ona dla mnie możliwa. Ale i tak nie mógłbym żyć nad ludźmi jak gwiazda, gdyż gwiazda nie wie, a ja wiem, i ból przeszywa mi serce, a w głowie rodzi się gniew. Każdy człowiek, który na dnie ginie, mówi do mnie krwawymi oczyma: dlaczego pozwoliłeś? I ja nie mógłbym odpowiedzieć, że mam ważniejsze sprawy, skoro stałem tu i widziałem. Nie mogę być cichą i świecącą gwiazdą ponad krwawym morzem, więc gdy nadarzy się sposobność, zejdę, będę walczył, póki starczy sił. Nikt nie powinien zostawać niewolnikiem, więc nigdy nie będzie mnie więził car, gdyż nie dam się wziąć żywym i będę się bronił”. Tu urywała się pierwsza część rękopisu. Pisał ją Brenneisen na lat trzy czy cztery przed naszym poznaniem i wtedy już przewidział z taką jasnością swój los i powziął niezłomne postanowienie. Dalej szedł fragment, noszący nadpis: „W rok później”. I zaczynał się, pamiętam, od słów: „Stało się jednak tak, że miałem żonę… Ona była dziewczyną uliczną i mieszkała obok mnie. Spotykałem ją czasem na schodach i kłaniałem się, wtedy ona przechodziła obok mnie pospiesznie i rumieniła się, i dopiero gdy byłem już za jej plecami, mówiła jakby do siebie: — Dzień dobry. Wiedziałem, że się nazywa Anna, bo tak ją nazywała stróżka. Po pewnym czasie napisała do mnie list, że jest chora i że pewno umrze. Poszedłem do niej. Choroba jej nie była niebezpieczna, lecz umierała ona z głodu. Pieniądze, jakie miała, wyczerpały się prędko. Leżała w gorączce bez lekarstw i bez opieki. Zająłem się nią i stało się to, co się było stać nie powinno. Została moją żoną. Nie powinno się było to stać, bo łączyła mnie z nią raczej litość. Co czuła ona, trudno mi określić. Myślę, że byłaby nieszczęśliwa, gdybym nią pogardził. Piszę tak, bo ona byłaby to tak zrozumiała. Ona była zanadto nieszczęśliwa i upokorzona. Ludzie nie powinni spotykać się tak, by tylko litowali się wzajemnie nad sobą. Miłość jest dumna i bez dumy nie może się rozwinąć. Miłość bez dumy jest chora i upokarzająca. Spotkanie dwóch istot, które czuć się muszą wzajemnie dla siebie jedyne, nie może stać się prawdą w ich własnych oczach, gdy on i ona czują swą niemoc i przypadkowość. Miłość domaga się całego człowieka. Ale czy ja byłem cały człowiek? Ja, Brenneisen, byłem sobą jako myśl. Moje ciało to było coś, w czym myśl ta pozostać ma, jak w swym fermencie. Ono należało do tego, czym gardziłem. Filozofowie piszą o spirytualizmie i materializmie. Nie zauważyli jednak, że aby wierzyć w ciało, trzeba je mieć, trzeba czuć się swobodnym. Czy ja mogę czuć się swobodny w swoim ciele? Ono tu w Rosji może być rzucone w loch, bite, poniewierane A ona? Jej blade ciało to była sprzedawana, bita rzecz. Bili ją kupcy, oficerowie, urzędnicy, żołnierze. Oni ją mieli. To nie jest hańba dla niej. Ja, Brenneisen, myśl bezcielesna, mogę zrozumieć to, że to nie jest jej hańba. Ja chciałbym był tę jej biedną duszę wziąć, przytulić, ogrzać. Ale ona to właśnie było to nieszczęsne ciało, blade, drżące, wyciągające ramiona ku mnie jak dziecko. I to się stało. Płakaliśmy w pierwszą naszą noc miłości. Płakaliśmy z litości nad sobą. Powinniśmy byli się zabić, ale ona bała się śmierci. Przeszło kilka miesięcy, ona miała być matką. Zbierałem pieniądze i chciałem wyjechać. Nie miałem prawa kazać tu żyć mojemu dziecku. Ale to też byłoby źle i byłoby odebrało mi spokój. Uciekałem stąd i pozostawiałem poza sobą płacz, głód i nędzę. Jak mogą mieć niewolnicy dzieci? Jak można mieć dzieci dziś i siedząc nad kołyską myśleć: to może być prostytutka, szpieg albo obojętny zjadacz cudzej pracy? Bo jesteśmy bezsilni już nad losem, gdy zjawi się w świecie taka jasna, do nas należąca główka. Mieć dzieci — to znaczy ufać życiu. Ja nie ufałem i gardziłem nim. Nie znałem takiego zakątka, w którym można by być bezpiecznym. My powinniśmy tylko myśleć, pracować i walczyć. Ale dziecko przyszło na świat martwe — i ona umarła też. Błogosławiłem losowi, że mi ich zabrał. To nie było okrucieństwo ani brak serca. Czy może być coś lepszego dziś niż niezawiniona śmierć? Ona uwalnia. Otwiera drzwi i mówi: już nie odpowiadasz za nic. Dopóki żyjesz, odpowiadasz za wszystko, za każdą rzecz, która ci się rzuci w oczy. A to, co otacza nas, jest nieustającą hańbą i zbrodnią. I my bierzemy w niej udział. Myślałem, że z czynów naszych wyrasta coś, czego nie znamy. Coś, czego nie znamy, wyrasta z każdej naszej chwili. Czas kradnie nam nas samych i lepi z naszych ukradzionych chwil swoje straszne, ohydy pełne dzieło. Gdzie jestem ja i gdzie świat? Ciągle, ciągle bierze on mnie i ze mnie wbrew mnie samemu coś wykuwa. Nie powinno się żyć biernie ani chwili. Ani jednej chwili nie powinno się pozostawiać martwej, niewypełnionej przez myśl. Pisałem i myślałem źle. Marzyła mi się ucieczka. Sprzeniewierzyłem się myślom ginącym w ciemności. Ja i oni jesteśmy w ciemnym potoku. Mnie i tak schłonie mroczny żywioł — ale nade mną jest jeszcze światło myśli. Więc powinienem walczyć i podawać rękę temu, co ginie naokół. Myśli jest ciężko w świecie, bo świat nie był przygotowany na myśl — on ją porodził sam z siebie, nie wiedząc. Ja narodziło się z ciemnego trudu. Nasze nowoczesne, swobodne ja ludzkie jest wynikiem. Jego nie było w historii. Historia to było ślepe zmaganie się w ciemnościach. Człowiek, zmagając się z przyrodą, uczył się panować. Stojąc na gruncie własnym, potem uprawnym, uczył się rozkazywać, mówić: ja, czuć się sobą. Nie umiem tego powiedzieć. Ale czuję, że tym fellachom, którzy dźwigali piramidy, wszystkim, wszystkim, którzy gięli barki pod ciężarem, zawdzięczam to, że już jestem, mówię: ja. I cóż zrobię ja, moi ciemni, ginący bracia? To, cośmy czynili, wyrastało w mroku. Ale czy zdoła kto unieść świat w słońce? Przecież my to wszystko dźwignąć musimy, co jest, i już nie bezwiednie, lecz wiedząc. Myśli, zstąp i rządź; myśli, stań się ciałem. Będę żył, nie uczynię nigdy żadnego ustępstwa. Dopóki zniesie mnie świat, dobrze. Gdy nie, będzie musiał mnie zabić. Czy nie lepiej byłoby ustąpić w tym, co konieczne dziś, co niecofnione. Tu nie ma o czym myśleć. To jest nad moje siły. Zrobię wszystko, co każe myśl, ale gdy rozum powie: oszczędź się dla przyszłości — nie posłucham. Gdybym posłuchał, byłbym już złamany. Posłuchałem raz kobiecego płaczu i głosu własnej natury i przez rok byłem nie ja, zależałem od tego, co nie mną było. Więcej nie chcę nigdy już. Nie będę już miał nigdy kochanki, a gdy pokocham, spytam, czy chcesz ze mną umrzeć? Wtedy będziemy szczęśliwi, bo w ręku będziemy mieli śmierć i swobodę. Ale Anna bała się śmierci i grobu. Czy ja się boję? Nie, przejrzałem siebie na wskroś i wiem, że każdej chwili umrę. Zresztą, czy żyję jeszcze? Żyje we mnie myśl — reszta jej narzędzie. Gdy zechce, podłoży minę i wybuchnie. Pytam się nieraz, czy zostanie myśl, i nie wiem. Nie mogę powiedzieć „nie”. Ciało to jest to, jak ja sam siebie biorę i znam — gdy ono ginie, co zostanie, czy co zostanie — nie wiem. Nieznane jest to, co jest dziś. I wtedy będzie nieznane. Jeżeli będę ja, będę wtedy tak, jak jestem dziś. Wyszedłem za daleko, dlatego jest mi trudno żyć. Człowiek, który już tylko wykonywa, mało zrobi. Myśl powinna być po czynie, nie przed nim. Myśl to jest pamięć. Czyny powinny być nasze, więc — nowe. Ja nie zdołam zrobić wiele. Potrafię może zginąć. Myślałem, aby pójść i zabić cara. Pójść i napisane mieć wszystko, co myślę. I kiedy chciałem zrozumieć, co chcę napisać — pojąłem, że to nie byłby już mój czyn. Po co zabijać Aleksandra II? Car żyje nie w nim. On żyje w naszej myśli. Nie w mojej. Ja nie znam go. Aleksander II to nie car, lecz człowiek. Gdybym go spotkał oko w oko, powiedziałbym mu to. Napisać mu. Czy nie wszystko jedno, co on myśli? On jest to, co myśli o nim Rosja. Czy on wie i czuje, czym jest? Nie obchodzi mnie to nic. Nie mógłbym go zabić. Nie myślę, aby trzeba było zabijać. Trzeba się bronić. Nie wolno mnie tknąć, bo za to śmierć. Moja i wasza, ale za życia ja jestem nietykalny. Teraz jestem szczęśliwy, wiem, że nie dotknie mnie nikt. Nie należę do nikogo, jestem sam. Zrobię wszystko, co zechcę, tylko to, co zechcę”. Na parę dni przed śmiercią nareszcie pisał: „Rozmawiałem z Nieczajewem i on już wie. Mówił, że ja nie mam prawa. My nie należymy do siebie, należymy do sprawy. Nie. Sprawa — to jestem ja. Później on zmienił zdanie. — Dobrze. To ich nawet przestraszy. Mnie to nie obchodzi, robię, jak chcę i co chcę. Nieczajew jest silny człowiek, ale on sam siebie oddał sprawie. On ma boga. Ten bóg mieszka w nim i jest nienawiść. Nie trzeba mieć nigdy boga. Nawet takiego, co w nas mieszka. Trzeba być zawsze *ja*. Teraz już wiem, że wszystko będzie skończone, i przygotowałem wszystko. Jestem w tej chwili bardzo szczęśliwy i wiem na pewno, że nie zależę od niczego. Ręka mi nie zadrży i broń mam dobrą, będę strzelał tak, aby rana była koniecznie śmiertelna. Nieczajew nazywa to wszystko arystokratyzmem, powiedziałem mu: — Nie wolno gardzić człowiekiem. Gdybym nie uczynił tego, musiałbym sobą gardzić. Nieczajew w gruncie rzeczy ludźmi gardzi. Nie wolno nigdy postępować niżej, niż się jest. Nie wolno, bo to znaczy służyć czemuś, co nie jest ja i co zostało już przez nasze ja pogrzebane. — Co mnie obchodzi wasze ja? — mówi Nieczajew. — Co może obchodzić mnie czyjekolwiek, chociażby moje? To jest błąd. Kto w czymkolwiek poniża własne ja, jest nieuczciwy, gdyż robi innym to, czym sam w sobie gardzi. Kto się dla innych upokarza, poniża innych, lekceważy ich, pogardza nimi, dając im z siebie nie to, w czym siebie szanuje. Zresztą to wszystko już jest obojętne. Teraz chodzę po moich pokojach i mówię: — Tu jest święta ziemia swobody. Tu wchodzi się z orężem w ręku i ginie się u wrót. Czy nie lepiej byłoby się zabić wprost i nie zabijać? Nie. Ja chcę nie umrzeć, lecz żyć wolnym i żyć wolnym tak, jak to jest tu możliwe. Ta godzina, gdy będę tu strzelał i bronił się — to jest moja swoboda. Ja nie popełniam samobójstwa, ja tylko żyję w Rosji jak człowiek swobodny. Nie trzeba nigdy wybierać siedziby dla siebie niżej, niż jest nasze ja. Nie wolno nigdy samego siebie czynić niewolnikiem”. V. Katia 1 W Szwajcarii prędko odnalazłem znajomych. Żemczużnikow powitał mnie smutnym uśmiechem. Jaszka otrząsnął się spod władzy wrażeń i wzruszeń doznanych; nie mógł tylko żadną miarą dojść do ładu z szwajcarskimi porządkami i obyczajami. Od rana do nocy wygłaszał niemilknące filipiki. — Nigdy — mówił mi w Lozannie — nie widziałem takiej masy tak straszliwie brzydkich kobiet. Czy uważasz, że wszystkie one są wąsate i o czym one mówią? Powiadam wam, że w żadnym naszym Solwyczegodsku nie ma takich nudów. Nudził się istotnie strasznie. Przyroda obchodziła go mało. — Góra — no, góra. No, i cóż teraz da mi ona, ta twoja góra. Nie, ja w sobie koźlich atawizmów rozwijać nie będę. To jest nawet niemoralnie! To trwało jednak niezbyt długo. Jakiegoś poranka Jaszka wpadł tryumfujący: — No tak, to są ludzie, to rozumiem. Wczoraj tutaj jeden „patron”, czekoladowa taka świnia — no, rozumiesz, wielki burżuj w czekoladzie, słowem Suchard czy jak tam chcesz. Cukierki także. No, nie o to idzie. Otóż wczoraj on w swoim gabinecie — coś tam z jakąś robotnicą. Jedni mówią, że spoił i zgwałcił, inni: dziewczyna sama się zgodziła. Tak czy owak. Mniejsza. Jeżeli się sama zgodziła, to jemu i tak należy się za swoje. No, dobrze. Dzisiaj fabryka stoi. Strejk. I odtąd straciłem Jaszkę z oczu. Po strejku czekoladowych robotników przyszedł strejk budowlanych, potem zegarmistrzów. Jaszka wszędzie musiał być obecny. W trzy tygodnie nauczył się po francusku pisać proklamacje. Mnie w tym czasie dręczyła apatia i stan duszy lichy i leniwy. Żemczużnikow pragnął samotności: spotykałem go nieraz nad jeziorem. Z wyrazem cichej ekstazy w oczach snuł się jak duch wszystkiemu, co go otaczało, obcy. Schroniłem się sam w jakimś pensjonaciku lozańskim, aby nie spotykać nikogo. W Zurychu byłem u Tarutinej i Martynowa. Naiwny, młody entuzjazm zbierającej się u nich kolonii drażnił mnie. Czuli się oni pewni zwycięstwa, nie myśleli o walce takiej, jaka ich oczekiwała. Ja nie byłem dla nich odpowiednim towarzyszem. Zresztą w pewnych kołach na nas, nieczajewowców, trochę się w tym czasie boczono. Byłem sam. Dniami całymi siedziałem zamknięty w pokoju. Wieczorami wychodziłem i błąkałem się po okolicy. Lubiłem wdrapywać się na wznoszące się nad Lozanną wzgórza Signalu i tam siedzieć bez ruchu. Kilka razy spędziłem tam noc. Z tego czasu nie pozostało mi niemal żadnych wspomnień. Ktoś przywiózł wiadomość, że policja szuka mnie wszędzie. Ostrzeżono mnie wreszcie, abym zmienił nazwisko i miejsce pobytu. Przeniosłem się do Clarens. Dostarczono mi jakiegoś paszportu. Zresztą nie mogłem zmusić się do myślenia o rzeczach zewnętrznych. Chwytałem się na gorącym uczynku tworzenia legend wewnętrznych na własny swój temat. Usiłowałem zrozumieć swoje stanowisko i swoją rolę. Błąkając się po górach, myślałem: kto jesteś? I fantazja układała tysiączne dramatyczne odpowiedzi. Na to pytanie odpowiada tylko sama bezpośrednia rzeczywistość — nigdy myśl. Lecz właśnie byłem w tym czasie przechodniem zbłąkanym, który szukał. Nam, nowoczesnym ludziom, grozi nieustannie niebezpieczeństwo podstawienia na miejsce swego rzeczywistego życia jakiegoś wzoru zaczerpniętego z przeszłości. Tymczasem zadanie nasze nie jest podobne do żadnego innego. Nie idzie o to, aby rozpłynąć się w jakiejś idei. Nie. Trzeba właśnie jako pojedynczy człowiek prowadzić walkę nie o urzeczywistnienie jakiejś idei, to jest rządzącej ludźmi formy, lecz właśnie swobodnego panowania rzeczywistych, żywych ludzi nad życiem, wszystkimi formami. Dlatego my sami sobie wydajemy się przestępcami i odstępcami. Wyłamujemy się spod władzy wszystkich związków, ustalonych kształtów. Chodziłem wtedy dniami całymi, myśląc. Wiele razy już myśl moja widziała jasno prawdę i cofała się przed nią jak przed błędem. Tak trudno jest uwierzyć w siebie. Tu wpadły mi w ręce pisma naszych emigracyjnych poetów i zetknięcie się z nimi wywołało rozterkę. Zbudziły się dziecinne uczucia i marzenia. Odbierają rzetelność i jasność myśli te książki, wprowadzają do duszy naszej ferment rozstrajający i niszczący wolę. Skąd powstały one? Świat tułaczów, tęskniących wygnańców zrodził je jako samoobronę przeciwko życiu. Pozostały one jako zakamieniała wola serca, które nie chce widzieć. Rodził się koło tych ludzi nowy świat: cały świat nowoczesnej ludzkości, oni nie widzieli go, nie chcieli go widzieć. Oni pytali się narastającego, rozwijającego się życia: zwrócisz mi Polskę? Dlaczegóż była ona już utracona? A jeżeli utracona już była, to dlaczego nie pojęli oni tej jej nieobecności jako cząstki ogólnego rwania się człowieka w przyszłość? Czy człowiek, nowoczesny człowiek, gdziekolwiek bądź, ma ojczyznę? I dlatego my tak łatwo czadziejemy w zetknięciu z tym światem tęsknoty i rozbitego, krwawiącego uczucia. Czegóż ci brak? Ojczyzny? Tylko Ojczyzny? Tylko tego? Nazbyt łatwo rezygnuje myśl, serce wzwyczaja się do dawnych nałogów. Wszyscy mamy skłonność pocieszać się, że potrzebne nam jest tylko coś znanego, a więc już gotowego. Nie szukać już więc i nie pracować, tylko czekać. Myśl nasza leniwsza jest od mięśni, bardziej wyćwiczona w wybiegach pozwalających pracy uniknąć. Czego ja chcę? Powracało groźne pytanie. I wydawało się, że nie ma we mnie żadnej odpowiedzi. W tym czasie spotkałem Katię. Przy table d'hocie pojawiła się nowa osoba. Piękna, wysoka brunetka o niedbale zwiniętych w węzeł włosach. Od razu wiedziałem, że musiałem już widzieć gdzieś tę twarz i te oczy. Widziałem też, że nieznajoma spojrzała na mnie parę razy, jakby coś przypominając. Nagle poczerwieniała i spuściła oczy, jakiś przykry, bolesny skurcz przebiegł koło jej ust. W tej chwili przypomniałem sobie: była to Katarzyna Moroszkinowa. Zmieniła się bardzo, a raczej jakby tylko wyprostowała się i rozkwitła. Wtedy czyniła wrażenie przerażonej pensjonarki, która nagle obudziła się kobietą w ręku zwierzęcia. Wydała mi się nagle dziwnie bliska. I odczułem strach na myśl, że będzie chciała uniknąć spotkania ze mną i zniknąć stąd. Postanowiłem to uprzedzić. Po obiedzie poszedłem do niej; nie patrząc na nią, powiedziałem: — Jeżeli pani jest przykro spotykać się ze mną, proszę powiedzieć otwarcie, mnie nie robi to żadnej różnicy, gdzie mieszkam. Przeniosę się stąd, byle nie sprawiać pani przykrości. Ona zaczęła protestować. W ten sposób odnowiła się nasza znajomość. Przeszło dwa dni i nie mogłem już o niej nie myśleć. Ona widywała mnie chętnie. Rozmawialiśmy o starych znajomych, ostrożnie omijając wszystko, co mogłoby stawić przed oczy jej straszliwą scenę. Pomimo to była ona pomiędzy nami nieustannie obecna. I widziałem, jak po twarzy Katii przebiega nagle rumieniec. Była nauczycielką przy jakiejś rodzinie, później lektorką jakiejś staruszki, która umarła, zostawiając jej pewną sumę. Teraz odpoczywała. Znosiłem jej książki, których była spragniona. Jej zagłodzony mózg pochłaniał wiedzę z nieprawdopodobną szybkością. Gdy rozumiała coś po raz pierwszy, szeroko otwierała oczy, które patrzyły na świat z jakimś wdzięcznym zachwytem. W tym czasie ja czyniłem często błędy w szacowaniu nastroju umysłowego ludzi. Skłonny byłem uznawać za powszechnie znane myśli, z którymi sam się oswoiłem. Teraz wiem, jak wielki był ten skok, jakiego musiała dokonać w tym czasie myśl Katii. Miała ona w głowie, gdym ją spotkał, przeciętny chaos, na jaki składały się tak zwane wiadomości nabyte w szkole, trochę nowoczesnych myśli, pochwyconych ukradkiem z rosyjskich postępowych miesięczników, kilkadziesiąt przeczytanych na głos staruszce francuskich powieści. Tylko silny umysł mógł znieść metodę nieopatrznie przeze mnie stosowaną. Wprowadzona w bieg myśli nowoczesnego rewolucyjnego socjalizmu Katia zrozumiała w krótkim czasie wszystko. Doznawałem wrażenia, że dokonany przewrót moralny odbił się nawet na jej wyglądzie. Gdy zobaczyłem tu ją po raz pierwszy, była więcej kobietą, coś niepokojącego, odurzającego było w niej, w jej uczesaniu, w jej ruchach; jakaś wyzywająca miękkość i oddanie. Teraz, nie zastanawiając się chyba nad tym, zaczęła się inaczej czesać i ubierać. W bluzce z wysokim kołnierzem, w małym kapelusiku wyglądała jak młody, cudnie piękny chłopiec. Nie wiem, jaki jest świat erotycznych myśli kobiety, ale wiem, że do naszych męskich miłosnych myśli przyłączają się zazwyczaj głęboko krzywdzące nas samych i kobietę pierwiastki. Owa dzika scena, której byłem świadkiem, odgrywała w moim stosunku do Katii niezaprzeczalną i mocno dręczącą mnie rolę. Mogę określić to w ten sposób, że w pewnym zakątku moich uczuć i myśli Katia nie przestawała być naga. Starałem się nie myśleć nigdy o tym, co dzieje się tam w tej dziedzinie, ale obecny był nieustannie we mnie jakiś pierwiastek zmysłowego rozstroju. Czułem, że jestem nieuczciwy w tym stosunku. Dzisiaj wiem, jak trudną jest rzeczą zachować wewnętrzną uczciwość uczuciową względem upragnionej kobiety. Nie łudziłem się bowiem co do tego, że tak jest, że niezależnie od wszelkich umysłowych sympatii — Katia jest tym właśnie dla mnie: upragnioną. Byłem w tym czasie dziecinnie nieszczęśliwy. Mimo woli powstawała myśl, że podobnie jak pod pozorami umysłowej przyjaźni, która łączy mnie z Katią, kryje się zgoła co innego, tak też moje inne przekonania, dążenia mogą być wmówieniem. Już sam fakt, że kobieta mogła w ten sposób zawładnąć moimi myślami, gnębił mnie. W gruncie rzeczy myślałem: jesteś rozpróżniaczonym paniczykiem, szukającym na tej lub innej drodze wrażeń. Starego Popowa łączą z rewolucją i ludzkością o wiele głębsze węzły, a jakże pozwalałeś go sobie lekceważyć. Tak nam, ludziom wychowanym na pojęciach idealizmu romantycznego, trudno zrozumieć, że właśnie jako rzeczywiści ludzie wchodzimy w grę, że nasze realne, rzeczywiste, osobiste życie nie jest czymś odrębnym od sprawy. Przypominając sobie Brenneisena, usiłowałem zmusić się do powzięcia decyzji zgodnej z tym, jak on byłby na moim miejscu postąpił. Obowiązkiem moim, mówiłem, jest wyjechać i nie krzywdzić dłużej tego cudnego stworzenia. Dziać się zaczęły tymczasem rzeczy, które wszystkiemu nadały nieoczekiwany obrót. Już przed paroma dniami otrzymałem tajemnicze ostrzeżenie, mówiące o jakimś zbliżającym się niebezpieczeństwie. Nie zwróciłem na to wielkiej uwagi. Uważałem wszystkie ostrożności tu, na europejskim gruncie, za przesadę i wprost fizycznie nie byłem w stanie uwierzyć w istnienie szpiegów, którzy mogliby być bliżej w nasze życie wmieszani. Rano jednak któregoś dnia obudziło mnie stukanie do drzwi. Była to Tarutina, która przyjechała ostrzec mnie, że rząd rosyjski żąda mojego aresztowania i wydania, oskarżając mnie o współudział w zabójstwie Iwanowa. Z początku ostro odparłem Tarutinej, że to są wszystko plotki, kobiece nerwy, że nie wyjadę, ani myślę wyjeżdżać, nie grozi mi nic. Na samą myśl, że nie będę widział Katii, serce mi zamarło. O tym stanowczo nie mogło być mowy. Ale Tarutina nalegała, żądała przyczyn; wpadłem w gniew, postanowiłem dla pozoru przystać, wyjechać i jak najprędzej wrócić. Zacząłem pakować walizkę, gdy we drzwiach ukazała się blada gospodyni, za nią zaś cywilny pan i dwóch agentów. — Monsieur Michel Kaniowski, n' est-ce pas? — Non, monsieur, Emanuel Rauh. — Parfaitement, monsieur, c'est la même chose — rzekł pan. — Zechce pan iść za mną. Nie niepokojąc się zbytnio, usłuchałem zaproszenia. Wciąż jeszcze nie wierzyłem, aby to mogło mieć jakiekolwiek konsekwencje. Siedliśmy do fiakra, który ruszył cwałem. Jechaliśmy do Lozanny. Tu, na jakimś placu, zauważyłem tłum ludzi, pomiędzy którymi mignęła mi twarz Jaszki. Woźnica skręcił w wąską uliczkę i w tej samej chwili koń jego padł. — Cóż tam? — krzyknął pan w cywilnym garniturze i nagle umilkł, wykonując dziwaczne ruchy. Rzucono mu z tłumu piaskiem w oczy. W tej chwili poczułem, że chwyta mnie ktoś za rękę i ściąga z dorożki. Znalazłem się wśród pięciu czy sześciu mężczyzn, którzy wołali: — Biec co sił! Za sobą usłyszałem strzał. Wyminęliśmy kilka uliczek i wpadliśmy do jakiegoś domu. — Przebieraj się i w drogę! — krzyknął Jaszka. Nałożyli na mnie bluzę robotniczą i cały odpowiedni kostium, wsunęli mi do kieszeni paszport i pieniądze. — Nazywasz się Jacques Lebon, no i marsz — komenderował Jaszka. — Obywatelka ta cię wyprowadzi. Wydostałeś się tanim kosztem. Andrzej draśnięty tylko. W pięć minut potem siedziałem na jakimś wozie obok koszów z jarzynami i butelek z mlekiem. W ten sposób opuściłem Lozannę… Postanowione było, że mam przesiedzieć jakiś czas w domu gospodyni wozu i butelek. Czekał tam na mnie jakiś Szwajcar, rozkochany w Jaszce. — Byliby was wydali, towarzyszu — mówił — jak dwa razy dwa. Pierwsze dwa dni nie mogłem się po prostu ruszyć z domu, pilnowano mnie jak oka w głowie. Gdym wstawał, pytano mnie, co mają mi przynieść. Jaszka przysyłał groźne biuletyny. Zbulwersowano pół Lozanny i okolicy. Aresztowano trzech czy czterech moich sobowtórów: jeden z nich do dziś dzień jeszcze siedzi: „…Przyjeżdżała nawet do niego twoja narzeczona. Trzymamy język za zębami. Niech popłacze. Babskie języki na nic. Zresztą tęsknota dobrze robi”. Ten przypisek podziałał na mnie jak mina. Za wszelką cenę postanowiłem widzieć Katię. W nocy doczekałem się chwili, kiedy cały dom się uciszył. Zerwałem się i ubrałem po cichutku. Wyskoczyłem oknem. Była jasna księżycowa noc. Droga wiła się wśród wzgórz nad brzegiem strumienia. Szedłem z niejasnym przeczuciem szczęścia. Jakiś krzak pachnący uderzył mnie po twarzy mokrą gałązką, złamałem ją, zerwałem jeszcze garść kwiatów. Świtało, kiedy stałem pod oknami domu. Jej okno było na pierwszym piętrze na wpół otwarte. Związałem moje kwiaty i cisnąłem. Usłyszałem słaby krzyk. Po chwili otworzyło się okno. Stała w nim ona, mrużąc oczy. Zobaczyła mnie i krzyknęła: — Ty! Widziałem, że zaskoczył ją ten okrzyk. Nierozumiejącym instynktem wiedziony powiedziałem: — Zejdź. Przeszło kilka minut. Stanęła w progu. Po chwili ja podniosłem oczy. — Byłaś w Lozannie. Odpowiedziała: — Tak. — Czy chcesz, aby to była prawda? Tego samego dnia wyjechaliśmy do Francji. 2 Zamieszkaliśmy na samym pograniczu Szwajcarii. Tu w tym czasie było ognisko dojrzewającej świadomości robotniczej. Kto nie znał pierwszej generacji Międzynarodówki, i to właśnie nie inteligentnych propagandzistów, lecz robotników, szczególniej z pewnych wykwalifikowanych gałęzi przemysłu, na przykład zegarmistrzów, ten utracił sposobność zapoznania się z jednym z najciekawszych i najpiękniejszych momentów powstawania nowoczesnej świadomości. Czytaliśmy i czytamy wszyscy natchnione, pełne entuzjazmu charakterystyki purytanów angielskich lub kolonistów amerykańskich. Zjawisko, z jakim mieliśmy tu do czynienia, było głębsze i bardziej skomplikowane. Dotychczas u wszystkich znanych typów działaczów dziejowych odpowiedzialność występowała w formie zamaskowanej. Idea poruszająca ich była poza nimi. Gdy nawet czuli się oni absolutnie z nią zjednoczeni, to jeszcze i wtedy była ona w nich obecna jako coś uświęcającego ich, stwarzającego ich prawa i obowiązki. Rozum działania był zawsze poza działaniem. Tu byli żywi ludzie, czujący odpowiedzialność swą jako tacy, odpowiedzialność już nie wobec Boga, idei, lecz wobec równie, jak oni, żywych ludzi. Pierwiastek świadomego stwarzania historii nigdy nie był jeszcze tak bezpośrednio realizowany i odczuwany. Jaka duma i szlachetna godność była w tych ludziach, jakie poczucie prawdy, jakie zrozumienie, że stwarzają oni przyszłe życie pokoleń nieustannie. Tu nie było rozdziału między człowiekiem publicznym a prywatną, pojedynczą jednostką, pomiędzy sumieniem wytwarzającym nakazy moralne a konkretnym, praktycznym życiem. Na mnie otoczenie to działało zbawiennie i uzdrawiająco. Był to czas całkowitego zharmonizowania mojej istoty. Kochałem i byłem szczęśliwy, czułem, że moja miłość, ja, moja żona, cały nasz dom — otoczone są atmosferą szacunku tych zacnych, pięknych ludzi, których znaliśmy. Znikły palące, bolesne rozdwojenia, ja — Michał Kaniowski, jako taki, czułem się w zgodzie z sobą. Już nie szukałem posłannictwa. Tłumaczyłem na rosyjski duże przyrodnicze dzieło, miewałem referaty w kółku robotniczym, Katia pracowała na równi ze mną. Nie zapomnę nigdy tych dni szczęścia wśród świeżej, zielonej przyrody. Byłem po raz pierwszy w życiu przekonany, że jestem obecny przy czymś, co stanie się przyszłością. Tu żyje i rodzi się tylko to, co ma prawo żyć, nic obcego, niszczącego życie. Głębokie wrażenie wywarł na mnie wypadek, jaki zdarzył się w naszej wiosce. Mieszkał tu pomiędzy innymi Aldy, robotnik-introligator, z żoną. Aldy był niepospolitym człowiekiem. Należał on do najdzielniejszych szermierzy ruchu robotniczego podczas drugiego cesarstwa. Miał prześliczną, wielką lwią głowę, otoczoną czarnymi, kędzierzawymi włosami i takim samym zarostem; spod groźnie namarszczonych brwi i potężnego, sklepionego czoła wyzierały oczy aksamitnie miękkie, niewypowiedzianej dobroci. Aldy nie pracował już w swym zawodzie. Pisał on płomienne broszury. Był przy tym chory. Nie było żadnych wątpliwości, że nawet jeżeli będzie żyć, nie będzie zdrowy nigdy. Żona jego była piękną, wysoką kobietą o kasztanowatych włosach i oczach zielonkawych, przejrzystych i zmiennych jak woda morska. Katia polubiła bardzo Eleonorę i bywała ona u nas często. Była smutna. Przypisywaliśmy to chorobie męża. Aldy przychodził też do nas. Lubił, jak się zdaje, mnie, lubił jeszcze bardziej Katię. Któregoś dnia rzekł do nas: — Dzisiaj przyjdźcie do mnie, będę potrzebował przyjaciół. Przybyliśmy o wskazanej porze. Eleonora była zmieszana, na twarzy jej płonęły gorączkowe wypieki. W pokoju był nieznany nam młody człowiek. Był tak piękny, że nie chciało się od niego odrywać oczu. Gdyśmy weszli, Aldy przedstawił go nam: — Henri Romain — rzekł — kochajcie go, proszę, jak ja go kocham, jest to przecież mąż mojej Eleonory. Osłupieliśmy. Aldy roześmiał się swoimi dobrymi oczyma. — Chciałem — mówił — byście byli obecni i zobaczyli, co robią ze mną te niedobre dzieci. Kochają się. Czy można jego nie kochać? Niech powie otwarcie pani Katia, czy można nie kochać Romaina. A pani jeszcze o nim nic nie wie: on wyrzeźbił Pracę… On jest poetą. Mój najdroższy syn. Zawsze myślałem: stary Aldy, umrzesz i cóż zostawisz Romainowi? Miałem jeden skarb, ale nie mogłem nim sam rozporządzać. Chodziłem i myślałem, co stanie się z Eleonorą. Gdyby ją kochał Romain, jakież by pisał wiersze. A te głupie dzieci męczą się i nie mówią nic. Niech stary Aldy umrze bez pociechy. A ja przecież chcę być jeszcze dziadkiem. Był czas — Eleonora była moją żoną… Teraz przeszedł ten czas. Ho, ho, Romain, nie noś tak dumnie głowy. Był czas, kiedy byłbym ci ją odbił. No, ale teraz nie bój się: le vieux Aldy ne danse plus. Ale jeszcze raz zatańczę, gdy będę dziadkiem. No, i powiedzcie mi, czego ona płacze. No, i ten także… Eleonora szlochała jak dziecko. — No, czegóż płaczesz, maleńka? — mówił Aldy. — Czy ja ciebie nie kocham? Mylisz się. Kocham i gdybym był jeszcze młody… No, mówię wam, pocałujcie się przecież. — Popchnął ich ku sobie, zmusił, by się uściskali, przycisnął do piersi obie te cudne głowy. Katia schwyciła rękę jego i podniosła do ust. — Décidément — rzekł Aldy — je deviens patriarche. Ależ nie całuj mnie w rękę, moje dziecko — i pocałował zarumienioną Katię w usta. Sprowadzono wino. I cały wieczór już potem panował swobodny, wesoły ton. Tak jak i nic nie zmąciło pogody i później, gdy Aldy zamieszkał przy młodych, jak się wyrażał. W naszym otoczeniu nie wymagał ten fakt komentarzy. Cześć dla Aldego wzrosła, a przecież było to wśród Francuzów. L'esprit gaulois miał dobry smak i zamilkł. Jestem przekonany, że ta wytworność, ta szlachetność, która cechuje wszystkich we florenckiej sztuce i literaturze, została wniesiona przez element społecznie i duchowo pokrewny temu, który nas otaczał. Tu, pomiędzy tymi robotnikami, żyło się istotnie w najwyższej arystokracji. Była to prawdziwa elita ludzi, le pur sang nowoczesnego społeczeństwa. Nigdy nie widziałem potem już, za wyjątkiem pewnych kółek rosyjskich i Paryża podczas Komuny, takiej bezwzględnej szczerości i szlachetności. Rozumiano się tu bez słów. Każdy był zawsze pewien, że inni postąpią w każdej okoliczności najszlachetniej i liczył na to maksimum wspaniałomyślności. Rozmawialiśmy często z Aldym. Był to umysł nadzwyczaj pogodny. W broszurach i artykułach, jakie pisał, wybuchał wspaniałym oburzeniem, ile razy stykał się ze złą wiarą czy przemocą, gdy jednak zwracał się ku swoim własnym zapatrywaniom, stawał się cichy jak jasny wieczór dnia letniego. Zwycięstwo jego idei nie przedstawiało mu się nigdy jak krwawy wybuch. Gdy tylko jasna myśl jego wkraczała w świat swobodnej, rządzącej sobą pracy, otaczała ją ta atmosfera krystaliczna, gwiaździste szczęście. — Poczucie dobrego sumienia — mówił Aldy — to najlepszy zdrój letejski. Człowiek wtedy zapomina tak szybko. Nowa krew zaczyna krążyć w żyłach, a z nią nowa dusza, która nie ma już w sobie jadu krzywd i nie zna krzywdzicieli. Lud pracujący nie jest nigdy mściwy. Mściwy jest i w krew wierzy tylko ten, kto nie zna pracy, kto ma wolę, a nie umie jej użyć. Praca uczy i ukazuje, jak powoli pod dłonią naszą wyrasta niby dziecię nasze to, czego pragniemy. Czy można nienawidzić dziecka swego? Ja mam wrażenie, że w stosunku robotników do świata i życia jest jakby coś ojcowskiego. Nikt nie wie, co dzieje się dziś w umysłach robotników Francji. To nie idzie tak szybko. To przecież nie o formę już chodzi. Człowiek sam musi się zmienić. To tak jak odnowienie krwi. Gdy od takich refleksji odrywał go fakt jakiś świadczący o sile przemocy i ucisku, Aldy bladł i mienił się. Wtedy chwytał za pióro i pisał artykuły, które następnie obiegały wszystkie suteryny i warsztaty. Stała się zaś właśnie w sąsiednim miasteczku, leżącym też na terytorium Francji, rzecz straszna. Istniał tam jakiś przytułek dla dzieci, prowadzony przez jakąś zakonnicę, czy ekszakonnicę. Były tam dzieci drobnych rzemieślników, wszelkiej biedy. Już od pewnego czasu krążyć zaczęły co do tego, co się dzieje w przytułku, głuche i niepokojące wieści. I nagle zawrzało. Siedemnaście dziewczynek w wieku od lat trzech do ośmiu uległo syfilitycznemu zarażeniu. Wszystkie one były gwałcone przez dwóch czy trzech księży, pod opieką których pozostawał zakład. Dzieci opowiadały rzeczy straszliwe, od których ścinała się krew. Mieliśmy znajomych w szpitalu, udaliśmy się tam — ja, Katia i Aldy. Lekarz, stary człowiek, znany z nabożności swej i religijnych uczuć, chodził po pokoju przyjęć blady jak trup, z sinymi plamami na twarzy. Znał on Aldego, z którym spierali się nieraz na zebraniach robotniczych w Genewie. Teraz zobaczywszy go, podszedł i ściskając go za rękę, rzekł: — To straszliwe, straszliwe. Patrzę na te biedactwa i myślę, że to nie może być prawdą, że tam w górze nie ma nikogo, a potem myślę znów, że jeżeli tak, jeżeli to wszystko jest tylko olbrzymim naturalnym procesem bez przyczyny, bez końca, jeżeli we wszystkich tych przetworzeniach nie ma żadnej myśli, żadnego sumienia, to któż wyrówna potworną okropność wobec tych dzieci. One tak przeminą na wieki, bezgranicznie pokrzywdzone. Mała trzyletnia Klarcia o czerwonych, ropiejących oczach, ustach pokrytych białymi krostami, patrzyła na nas z trwogą, gdyśmy weszli. Wsunęła się w kąt swojego łóżeczka i jej ciało, szkielecik pokryty żółtą skórą, drżało. — No… Klarciu, nie bój się — powiedział lekarz — tu nie przyjdzie ani ojciec Lino, ani siostra Elżbieta. Dziecko poważnie popatrzyło na niego i powiedziało: — Boję się. Gdyśmy zbliżali się ku niemu, z gardła dziewczynki wydarł się straszny, chrapliwy krzyk rozpaczy, twarz stała się purpurowa. — Klarciu, Klarciu — uspokajał lekarz — patrz, przecież to jestem ja, twój przyjaciel. — Toś ty wypędził Elżbietę — powiedziało dziecko, przypominając sobie coś z zachwytem. — Ona zrobiła się taka mała, taka szara jak mysz, kiedyś ty krzyknął. — Tak — rzekł lekarz — a jego — tu wskazał na Aldego — boi się ona jeszcze więcej. Aldy stał nieruchomy i płakał. — Czego on płacze? — pytała mała. — Jeżeli się on nie boi ani Elżbiety, ani Lina, dlaczego on płacze, on jest przecież duży. Otaczały nas inne dzieci. — A mnie — mówiła jedenastoletnia dziewczynka — mówił ojciec Lino, że ja mam ładne włosy i piękne oczy, ale że ja nie powinnam być z tego dumna. — Ojciec Filip był zabawniejszy — mówiła duża, pulchna blondynka — on śpiewał tak: viens poupoule, viens poupoule, i uczył tańczyć. Ach, jakie to było zabawne. Kupił wtedy słodkiego wina i sam tak podkasał swój długi, czarny surdut — pokazała na sobie — i tańczył tak — i mała zaczęła tańcować całkiem poprawnie kankana. — Daj pokój — rzekł lekarz. — Ojciec Filip był wesoły. Na uboczu trzymała się czternastoletnia dziewczyna w czarnej sukience, o chudej twarzy. I zobaczywszy doktora, krzyknęła: — Ja nie pozwolę się badać! Wypuśćcie mnie stąd, wypuśćcie mnie stąd! Co wyście zrobili z siostrą Elżbietą, z ojcem Filipem? Wypuśćcie mnie, ja tu nie chcę być. Wy jesteście wszyscy francmasoni, niedowiarki. Ojciec Filip mi mówił. Wypuśćcie mnie, nie pozwolę się badać. — Ma silną histerię — rzekł doktor, gdyśmy wyszli — i to samo, co inne. Krzyczy, gdy się ją bada, gdy się ją o co pyta. Woła, że ojciec Filip opowiedział już wszystko słodkiemu sercu Jezusa i że to jest tajemnica. Gdyśmy wyszli na ulicę. Katia miała wypieki na twarzy: — Co zrobimy teraz? To przecież nie może tak przejść. Musimy coś zrobić. — Nie ulega wątpliwości — rzekł Aldy. Miasto wrzało. Na każdym placu tworzyły się nieustannie grupki ludzi, rozpraszane przez policję i żandarmów. Rozległy się krzyki: — Precz z kościołami! — Śmierć jezuitom! Na jednym z placów tłum otaczał kościół i ciskał kamieniami w okna. Szyby pękały z trzaskiem. Dusza tłumu rozpłomieniała się w tej atmosferze ogólnego oburzenia. Kobiety prawie wszędzie przewodziły. — Krew naszą ssą pijawki! — Oddajcie nam nasze dzieci! — Wynieście waszego Jezusa i niech da naszym dzieciom zdrowie. Jeżeli nie może, to wszystko jest kłamstwo! — Macie go przecież tam w tym złotym kielichu. — Kazaliście nam składki zbierać na kielich. — Niech teraz wróci zdrowie dzieciom. — No, jeżeli on tam jest — niech wyjdzie! — wołał tłum i śmiał się. — Oni teraz schowali się tak jak ślimak w skorupę. — No… no… teraz jest odpowiednia chwila na cud… Na progu kościoła ukazał się siwy człowiek w fioletowej sukni księżej. — Śmierć mu!… — zawył tłum. — Mort à calotins. Śmierć gwałcicielom naszych dzieci… — Moi bracia — rzekł staruszek — boleję wraz z wami. — Nie gadać! Nie gadać! — wył tłum. — Pokaż nam twojego Boga, niech zrobi cud. — Bogu nikt nie rozkazuje. Jest to próba, którą on zsyła na nas. — Niech da zdrowie dzieciom lub zamknijcie waszą budę. — Precz z księżmi! — Śmierć, śmierć gwałcicielom! Tłum sunął groźny ku starcowi. Aldy wskoczył na jakieś podniesienie. — Jestem socjalista, Aldy — zawołał — robotnik, jeden z waszych; puśćcie precz tego człowieka. Niechaj idzie obciążony waszą pogardą. — Ja przyjmuję wszystko jako dopust boży. — Dość słów — rzekł Aldy. — Powiadacie, że jesteście sługami bożymi, że wiecie lepiej od innych, czego chce Bóg. Żyjecie po to, aby On mógł na was patrzyć z upodobaniem, wierzycie w Boga. Pójdź i połóż swe ręce na głowy tych dziewczątek i proś, niech im wróci Bóg nieświadomość dusz i zdrowie ciał. — Nie będziesz kusił Pana twojego. — Gdzież są wasi święci, których słucha Bóg, niech wystąpią i zrobią cud… — Świętych, świętych, świętych! — krzyczał lud. — Opłacamy was, abyście byli świętymi. — Święci nie każdego dnia się rodzą — odpowiedział stary ksiądz. — Nie macie wiary i nie macie świętości… Pokłoń się ludowi i powiedz, żeś zbłądził, przyznaj, że nie ma u was wiary. — Oo… teraz niełatwo się wykręcić. — Opowiada się o cudach w Palestynie. — Tu zrób cud! — Bracia! — rzekł Aldy. — Odwróćcie się od domu umarłych. Tu nikt nie mieszka. Tu mieszka fałsz i obłuda. Tu mieszka pustka i kłamstwo. Przekonaliście się, że ludzie ci nie wierzą sami w to, co mówią. — Wierzę! — krzyknął głos młody i namiętny. Młody ksiądz z energiczną twarzą i o płonących oczach stał obok starca. — Dowiedź mi swej wiary — rzekł Aldy. — Pójdź do szpitala i uzdrów dzieci. — Nie — rzekł ksiądz — Bóg przeklął was i wasze dzieci, niewierne plemię. Klątwa boża nad wami. Gniew boży dotyka nawet pasterzów waszych. Zgnilizna jest w was i pada na dusze. Do kościoła i na kolana błagać Pana! — Kamieniami tego psa! — Wy szerzycie zgniliznę!… — Zabić go, zabić!… Do rzeki z nim! Tłum schwycił księdza i nim zdołaliśmy się spostrzec, ciągnął go już po ulicy. Ciało wlokło się po ziemi. Aldy wskoczył w tłum. Razy sypały się na niego. — Puśćcie go, puśćcie go. I z wielkim trudem udało się nam wyrwać księdza z rąk kilku kobiet. Musieliśmy odprowadzić go do mieszkania, gdyż ledwo trzymał się na nogach, za nim biegł tłum, krzycząc, wyjąc i ciskając kamieniami. Jeden z nich ranił dość mocno Aldego w głowę. Ksiądz chciał koniecznie, abyśmy weszli do jego mieszkania. Katia nie chciała o tym słyszeć nawet. Stała blada, z płonącymi oczami. — Nie umiem wybaczać — mówiła. — Krzywdy dzieciom i kobietom wyrządzonej nie można wybaczać. Nie powinno się wybaczać takich krzywd. — Nie ja — rzekł ksiądz. — Pan — odpowiedziała — pan. Pan także szerzy kłamstwo. Pan jest opłacany za to. Pan także powtarza z kazalnicy: „Pozwólcie maluczkim przyjść do mnie”. I one wierzyły panu te maleństwa. Przecież powtarza jedna z nich: „Ojciec Filip opowiedział już to wszystko słodkiemu sercu Jezusa”. Aldy pana obronił, nie trzeba było. — Katia! — powiedziałem zdumiony, nie poznawałem jej. — Ty nie wiesz — mówiła mi ona tego wieczora, kiedyśmy wracali do domu — ty nie wiesz, co to jest kobieta skrzywdzona w ten sposób, ty nie wiesz, co to znaczy taka krzywda. Was, mężczyzn, nie śmie nikt skrzywdzić w ten sposób: nie może w was tak do dna, tak całkiem już zatruć życia. Zdaje się, że każda kropla krwi staje się jadem, że każde włókno duszy jest zdeptane i zbrukane. Tego ty nie rozumiesz. I dlatego kobieta tylko może mieć prawdziwą, nieprzebaczającą nienawiść. Wy, mężczyźni, możecie znać gniew oburzenia. Nie nienawiść. Nienawidzi tylko ten, kto czuje, że nigdy już nie uczyni niebyłym, nieistniejącym tego, co się stało. Do końca życia będę już tym, czym jestem: kobietą, którą bił jej mąż, nie, jej pan, jej właściciel, ona czepiała się jego rąk, jego nóg i całowała te ohydne, włosem porosłe ręce, całowała i skowyczała, skamlała tak długo, póki nie rzucił nahajki i nie raczył ją obdarzyć swą miłością. Rozumiesz, oplatałam tymi oto ramionami jego ohydny kark, piłam z jego ust rozkosz. Słyszysz, czułam rozkosz w tym, że byłam jego ścierką, jego rzeczą. Czułam rozkosz, kiedy pokrwawiwszy mi ramiona kańczugiem, brał mnie w swoje objęcia. Wtedy, wtedy, w ten wieczór byłabym obita przez jego lokaja, pokaleczona, zdeptana, drżąca w jego ramionach, byłabym go całowała, byłby mnie miał całą, pokonaną, posłuszną. Czy ty to rozumiesz, czy ja zdołam kiedy wyrwać z siebie to wspomnienie? Zapomnieć można to, co się uczyniło, nigdy to, co uczyniono z nami, co w nas wrosło. Przecież to wspomnienie to nie jest myśl, coś, co ja mogę odrzucić — to jest moja krew, to moje ja. Przecież teraz, kiedy tobie oddaję się, czuję w sobie tę samą nałożnicę tamtego, czuję, że to ona żyje wciąż we mnie, ona dyszy rozkoszą, ona drży w uściskach, mdleje — to wszystko jest we mnie. Ja nie mogę darować, przebaczyć, zapomnieć. To już będzie we mnie do końca dni. Nienawidzę, nienawidzę samej siebie, wszystkiego. Czy ja wiem, może ja pragnę gdzieś na dnie duszy znów tego, aby być bitą, deptaną, abym znowu czuła się rzeczą, niewolnicą, zwierzęciem dającym rozkosz. Wy, mężczyźni, nie możecie wiedzieć, co dzieje się w kobiecej duszy. Wy lekko bierzecie życie. Wy mówicie o prawie, o urządzeniach, formach ekonomicznych i państwowych. To wszystko człowiek stwarza na powierzchni i w słońcu. To wszystko jest posłuszne jego woli, zależne od niego, na zewnątrz istniejące poza człowiekiem. To jest to, co on czyni. Zniszczy jeden świat fałszu i stworzy nowy. Tu łatwo o zapomnienie i zgodę. Ale kto zmieni krew ludzkości? Kto nam da nową krew? My jesteśmy samym nurtem życia, wytryskającym z jego mrocznych głębi. My jesteśmy głosem krwi, który woła o pomstę. My jesteśmy kapłanki tej bogini Hekate, której imię ze strachem wymawiali starożytni. Ona przychodzi, mścicielka podeptanego życia, krwi ludzkiej przelanej na próżno. Ona nie zadowala się zewnętrznymi zmianami. Jej nie wystarczają ofiary spełniane w słońcu, ona wymaga zemsty tak strasznej, jak straszną jest ta ohyda, którą noc spełnia nad człowiekiem. Krwi potrzeba. To tylko czujemy my, kobiety: krew sama ludzkości musi być zmieniona. Rozumiesz! Samo życie gwałcicieli i tyranów jest niebezpieczeństwem, oni są zawsze niebezpieczni dla nas, bo oni zatruwają samym swym istnieniem krew ludzkości, krew przyszłych pokoleń. Krew musi popłynąć, mrok musi ją wchłonąć, jeżeli ma być zwycięstwo: wyzywam, wywołuję boginię Hekate, niech przejdzie nad miastami i niech weźmie ofiary, niech weźmie odwet. Na drugi dzień Katia pojechała znów do miasteczka, w którym wzburzenie rosło. Na próżno wraz z Aldym usiłowaliśmy ją uspokoić. Katia obecna niepodobna była do tej, którąśmy znali. Teraz wyprostowała się ona niejako w naszych oczach, wyrosła w wyniosłą, olbrzymią postać kobiety mścicielki. Widziałem ją, jak na czele tłumu kobiet szła na szturm jakiegoś klasztoru: pierwsza szła w szeregu z pochodnią w ręku. — Śmierć, śmierć niszczycielom życia! One nie będą nigdy już czyste i zdrowe. W nich zabito młodość i miłość. Śmierć za to! Zabito w nich szczęście macierzyństwa — śmierć! Klasztor został wzięty, jak gdyby zalała go fala. Posypały się na podwórze książki ascetyczne, obrazki, szkaplerze, krucyfiksy. Katia podpalała stos. Mniszki uciekały przerażone. Stary kapelan ze strachu wił się, gdy wywalano bramę klasztorną. Policja nie śmiała atakować tłumu. Poza kobietami stała mroczna, zwarta masa robotników. Posłano po wojsko — ale Aldy kazał uprzednio już poprzecinać druty telegraficzne. Miasteczko było w ręku ludu, a ludem rządziła Katia. Po klasztorze kobiecym przyszła kolej na seminarium. Księża usiłowali organizować samoobronę z kleryków, ale byli oni po większej części synami miejscowej ludności, matki ich szły w pierwszym szeregu napastników. Starszy wikary został wypoliczkowany przez matkę swą, rybaczkę, w bramie seminarium. — Tu vas défendre ces saletés-là, les saligauds! — wrzeszczała stara, a tłum potakiwał. — Rozciągnij go na kolanie, matko Lino, niech popróbuje, a lepiej go, lepiej, niech wie, co to jest matka. Wychowujemy ich przecież z własnych oszczędności, z twardej pracy, z groszy uciułanych, a oni później hańbią naszą starość. — Rzuć mi sutannę, durniu — mówiła matka Lina do syna — rzuć, mówię ci, to paskudztwo. Nie pozwalam ci pozostawać w tym gnoju. — To poświęcone — wył wikary. — Cały jesteś poświęcony! — krzyczała rybaczka. — Ot, patrz i — klak, klak — masz po poświęcanej twojej twarzy. — Hi… hi… matka Lina tęgo bierzmuje! — wołał zakrystian. Wikary usiłował coś powiedzieć. W głowie jego musiały migotać rozpaczliwe myśli o zmarnowanej na zawsze karierze. Nie zrobi się przecież biskupem człowieka tak radykalnie ośmieszonego. — Pan nasz powiedział: „Rzucisz dom twój i matkę twoją…” — zaczął z namaszczeniem. — Sama cię rzucę, mam cię gdzieś! — wołała stara, popierając słowa demonstracją ad oculos. Ale nie był to koniec przygód. W drzwiach seminarium stawiał rozpaczliwy opór młody człowiek w świeckim ubraniu, niesłychanej siły i brzydoty. Dodawał on sobie otuchy okrzykami w jakimś narzeczu, którego nikt nie rozumiał. — To jest nawrócony Chińczyk! — wołały kobiety. — To jest tresowany diabeł — śmiały się inne, te, które były dalej, gdyż tresowany czy nietresowany obrońca wiary nie żartował. — Swołocz — wykrzykiwał on — swiataja wiera, bożji ugodniki, poszli, swołocz! — Oszalał bałwan! — krzyknęła Katia po rosyjsku. — Koruta, ośle jeden, czego ty bronisz tych łotrów, oni dzieci gwałcili! Koruta — on to był we własnej osobie — usłyszawszy rosyjski język i własne nazwisko, zgłupiał i stał przez chwilę z roztworzonymi ustami i osłupiałym wzrokiem. — No, bijże tych łajdaków — krzyczała Katia. — Słyszysz przecież, dziewczynki gwałcili! Koruta wydał jakś chrapliwy ryk, uderzeniem nogi wywalił drzwi i po chwili widać go było, jak dusił za gardło jakiegoś wysokiego księdza. — I tyś gwałcił dzieci — ryczał — ty szyzmatyku, ty siło nieczysta! Koruta, jak się okazało, był guwernerem u jakiejś generałowej, która zdołała się nawrócić na katolicyzm. Ona to posłała go na odsiecz seminarium, oblężonego przez buntowników. Koruta przypomniał sobie, że zawsze wierzył w Boga, i poleciał na obronę. Generałowa stała teraz na platformie schodów i piszczała: — Monsieur Koruta! Monsieur Koruta! Na ręku trzymała jakiegoś bezwłosego psa, który ujadał. Gdy Koruta nie zwracał uwagi na krzyki, dama zaczęła targać go za ramię, pies pomagał jej zębami. — Poszła precz, świnia! — krzyknął Koruta w twarz jej ekscelencji. — Ty czego między nich zalazła? Romansów zachciała. A ty też! — krzyknął na psa i chwyciwszy go za tylne nogi pobiegł, wymachując nad głową tłumu wyjącym i wijącym się zwierzęciem niby maczugą. — Moje dzieci — zaczął przemowę opasły dziekan, lecz w tej chwili oniemiał: nad głową tłumu przeleciało coś i ugodziło go, wijąc się i wrzeszcząc, w obwisły brzuch. Wydzierała się też do dziekana stara Lina. — Ty także mnie musisz pocałować! Katia tymczasem niszczyła książki i emblematy religijne. Wieczorem tego dnia znaleźliśmy się w więzieniu. Wsadzono nas z Katią, Aldym i Korutą do jednej celi. W sześć tygodni zaś oswobodził nas tłum. Napoleon III kapitulował pod Sedanem. W Paryżu ogłoszono republikę. Pomknęliśmy wszyscy do Paryża, nie wyłączając Koruty, który wyrażał pewne wątpliwości, ale usłyszawszy od Katii, że jest głupi, uśmiechnął się i szedł za nami. 3 Nie będę opowiadał o Komunie. Każdy z nas zna tę historię miasta, które widziało, jak opasuje je zdrada, jak nakrywa je chytrą siecią kłamstwo, jak wykopuje potwarz przepaść pomiędzy nim a resztą Francji. Kto wie, czym jest historia nowoczesna, niech się zapatrzy w ten widok miasta bohaterów i myślicieli — oddanego na łup zniszczenia przez plugawego karła. Skrofuliczny, przeżarty przez cynizm starzec Thiers — morderca ludu — to symboliczna postać nowoczesnego mieszczaństwa. Przyjrzyjcie się temu człowiekowi. Handlował on już wszystkim: sławą wojenną i tchórzostwem giełdziarzy, wolną myślą i Chrystusem. Wypowiedział on tyle kłamstw, że już nie wie, gdy sam z sobą myśli, jakich używać wyrazów. Nie potrzebuje tego jego myśl — to jest nieustanne zadowolenie z siebie, z chytrości własnej i sprytu. Człowiek ten nie miał nigdy przyjaciela, nigdy z niczym nie był zrośnięty, węszył za biletem bankowym i za korzystną różnicą w rachunku giełdowym; z czego ona wynika, wszystko jedno. Patriotyzm i rewolucja, Kościół i niewiara, despotyzm i republika — wszystko dawało mu zysk. Nie był on w stanie uwierzyć, że istnieje coś bezinteresownego. Gdy Bismarck obalił rząd koronowanego sutenera, alfonsa wszystkich idei — Thiers cały podzielony był między dwa uczucia: zazdrości dla szczęśliwego zwycięzcy i przebiegłej myśli, jakby wyszukać jakiś zysk dla siebie. W nim, w jego wytartej duszy kryło się to wszystko, co żyje z pracy cudzej, co żyje z ciemnoty i nędzy ludu. To wszystko drżało o swoją ojczyznę, o drogą Francję, która daje rentę. W poprzek ich drogi wyrosło olbrzymie widziadło miasta — bohatera, miasta, które walczyło do ostatka, miasta, które wrzało jak wulkan i tryskało ideami na świat cały. Paryż, święte miasto ludzkości, nigdy nie był tak wielki, jak za czasów niezapomnianej Komuny. Rozpaczliwa walka oczyściła atmosferę. Ludzie wśród niebezpieczeństw poczuli się braćmi: Paryż narodził się znów pod armatami i bombami jako stolica rozumu i ludzkości. Ludzie tu nauczyli się polegać na samych sobie, nauczyli się poprzestawać na sobie, nauczyli się jednoczyć w wielkim, codziennym dziele, nauczyli się umierać bez trwogi. Dusza Komuny rodziła się z bohaterskich wycieczek. Kiedy bomby Prusaków burzyły domy, kobiety paryskie wołały: „Do broni i na wały!”. Paryż robotniczy nie przestraszyłby się niczego, on zagrzebałby się w ruinach domów — stos trupów, które padły za wolność. O tych ludziach mówiono, że nie kochali ojczyzny. O nich, którzy wołali do całej Francji: „Giń z nami!”. Słyszałem Blanquiego, jak wołał: — Broń wszystkim Francuzom do rąk, będziemy bronić każdej piędzi ziemi. Broń narodowi, broń rękom spracowanym! Ale broń — to władza. Thiers chciał Paryżowi ukraść nawet jego własne armaty. Widziałem, jak paryski lud robotniczy ściskał je, te swoje działa, jak żywe istoty, jak przyjaciół, kobiety rzucały im pod koła kwiaty w dniu, kiedy rodziła się święta Komuna. Katia stała na jednej z armat i wołała: — Kobiety Paryża, ani jednego pocałunku, ani jednego uścisku niewolnikom i tchórzom. Nie mogą być niewolnicy ojcami naszych dzieci, bo my nie chcemy rumienić się za nich. Wolnych ludzi rodzić chcemy, wolnych, nie żyjących ludzką krzywdą. Żony robotników, córki robotników, rodzić chcemy dzieci dla przyszłości, w której praca będzie swobodna! Kobiety klaskały i wołały: — Niech żyje! — niosły ją na ramionach, a ona wołała: — Do broni! Do broni! I taką widziałem ją przez cały czas. Gdzie chwiał się jaki oddział sfederowanych, ona chwytała chorągiew i wołała: — Wstyd wam będzie, gdy zginę. Za nią biegł olbrzymi, zziajany Koruta, wołając: — Vive la Commune! — jedyne chyba zdanie, jakie umiał po francusku. Widziałem ją, jak stawała poza noszami, na których nieśli rannych i zabitych i wołała: — Zemsty, zemsty! Nie zapominajcie, ilu już zginęło. Matki, posyłajcie synów, siostry — braci, żony — mężów. My, kobiety, wywalczymy przyszłość, my rodzimy dzieci, my nie chcemy niewoli na ziemi. — Paryż się nie podda! — wołała, kiedy wersalczycy wchodzili. — Paryż się nie podda. My nie możemy, nie chcemy żyć w niewoli, umrzemy, zginiemy, by istnieć w pamięci, jako wielkie miasto przyszłości, stolica swobody! I z pochodnią w ręku biegła podpalać gmachy, wołała o proch, dynamit i naftę. — Zginąć, zginąć pod gruzami, a nie żyć w niewoli! Wołajcie o śmierć, śmierci wołajcie, córki Paryża! Ulica za ulicą wpadały w ręce wersalczyków. Rozpacz wdzierała się w najmężniejsze dusze. Katia przechodziła od barykady do barykady. — Nie poddamy się, nie poddamy się, umrzemy wolni. Elle ne se rend pas La Commune de Paris! I wołała: — Czego się obawiacie: śmierci? Przyjdzie i tak bezzębna starucha o lasce, przyjdzie, zasiądzie u poduszki waszej, konać będziecie dni i noce wśród mroku. Czy nie lepiej umrzeć z bronią w ręku? Czy nie lepiej umrzeć tak, jak jesteśmy teraz, półbogami, wolnymi na zawsze, takimi zostać? Paryżanie, będę się broniła do końca, choćby sama. Kto ze mną? I wznosiły się ku niej czarne od prochu ręce i wołały spieczone usta: — Na śmierć! Umrzemy wolni! — Kobiety! — wołała Katia — W ulice, w ulice, umierać przy braciach i mężach! Karabiny padają na bruk, dlaczego nie podnosicie karabinów? Kobiety będą walczyć, gdy zabraknie mężczyzn. Podła ta, co pragnie przeżyć Paryż! Paryż, wiecie co jest Paryż? Miasto, które woła stuleciami: Nic nad człowieka, wszystko dla człowieka. Paryż, słowo tak święte, jak najświętsze ze wszystkich słów — człowiek. My nie wołamy: Bóg i Ojczyzna. Tak wołają ci, którzy żyją grabieżą i mordem. Bóg to jest niewola dusz. Dusze muszą drżeć, aby ciała pracowały. Dusza Paryża nie drży. My nie zaznamy już niewoli, nie będą się gięły nasze karki: wyprostowani i dumni pójdziemy w śmierć. Spotkała mnie w przedostatni dzień na rogu jakiejś uliczki. — Michale! — zawołała, kiedym ją mijał, nie widząc. — Myślałam, żeś już padł — mówiła — i pragnęłam pomścić twą śmierć. Jeszcze żyjesz? Prochem czuć było jej ręce, twarz, włosy. Zapach prochu, powietrze walki owiało mnie od jej pocałunku. — Teraz żyję — mówiła z rozdętymi nozdrzami, wsparta na karabinie. — Teraz żyję — już ja, nie niewolnica Moroszkina. Odkąd wiem, że umrę z bronią w ręku, zwycięska i nieulękniona, znów mogę myśleć o sobie bez wstrętu. Całuję ciebie swobodnymi ustami. Ustami, które śmierć zawrze na wieki. Dziękuję ci za życie walki. Dziękuję ci za dni w Paryżu, który płonie. Kule świstały nam nad głową, kiedy ona mówiła jeszcze: — Kochałam ciebie bardzo, bardzo cię kochałam, Miszuk. I poszliśmy na swe posterunki. Każdy poszedł, gdzie był najpotrzebniejszy. Przedniej barykady bronił Koruta: le prince Calmuc, jak go nazywali Paryżanie. Gdy brakło naboi, wyrywał on głazy z bruku i ciskał. Pomiędzy jedną salwą a drugą wołał: — Wersalskaja swołocz! i gdy odpierał atak, krzyczał: — Thiers swinja! Barykada jego dwa razy była wzięta; dwa razy spędzał on z niej wersalczyków i gnał ich aż na ich pozycję. Za trzecim razem ugodziła go kula w serce, padł, z ustami rozwartymi w krzyku: — Wersalskaja swołocz! Widziałem Aldego, jak strzelał, siedząc, nogę miał zmiażdżoną, u jego stóp leżał Romain z małą, czarną raną w skroni. Widziałem, jak kula przeszyła serce Aldego, gdy wołał: — Umierać, umierać z bronią, robotnicy! I widziałem wreszcie ją na bruku z piersią przeszytą bagnetem: leżała z zastygłymi oczami. Armata najeżdżała na jej ciało: koło mnie stało ze dwudziestu robotników, krzyknąłem i rzuciłem się naprzód. Armata była nasza: w kołach jej utkwiło ciało Katii zdruzgotane w przeraźliwy sposób. Było to ostatnie zwycięstwo. Padłem ranny. Ocaliła mnie cudem prawie rodzina jakiegoś robotnika. Dwoje starych ludzi strzegło mnie przez dwa miesiące w jakimś lochu. Gdym wstał z łóżka i odjeżdżał, płakali: mieli pięciu synów przed Komuną, zostały im tylko ich bohaterskie imiona. Ostatni, dwunastoletni, był tym, który zatrzymany przez wersalczyków, prosił o pozwolenie oddania matce zegarka i oddawszy, wrócił, aby paść pod jakimś murem przeszyty przez kule. 4 W Zurychu zastałem całe mnóstwo znajomych. Wracającego z pobojowiska Komuny, opalonego w tym wielkim płomieniu dziejowym, przyjmowano z otwartymi rękami wszędzie. Poznałem teraz wielkiego rosyjskiego filozofa, Ławrowa. Kiedyś, kiedy ludzkość oceni już i zrozumie ten olbrzymi i cudowny proces tworzenia i powstawania nowoczesnej świadomości, światopoglądu wolnej, rządzącej sobą pracy, Ławrow zajmie należne sobie miejsce obok największych i najbardziej zasłużonych: należy mu się ono z prawa jako temu, który przypominał nieustannie, że treść historycznego zadania, jeżeli ma być dokonane, musi się stać treścią życia ludzi, którzy pragną być świadomymi pracownikami historii. W czasie gdy zmechanizowanie powszechne zagraża nawet tym formom życia duchowego, w których samoistność jest najkonieczniejsza, w czasie gdy człowiek uczy się myśleć nawet o samym procesie historycznym, którego ma być świadomym współtwórcą, jako o czymś bezwiednie dokonywającym się poza jego plecami, Ławrow bronił zasad samodzielności człowieka. To, co człowiek czyni, musi on uważać za swoją odpowiedzialność, musi przyjmować odpowiedzialność za wszystko, w czym bierze udział, do czego przyczynia się całym życiem swoim — gdyż inaczej demoralizuje sam siebie. Zrzucanie z ludzi odpowiedzialności za ich czyny, przyzwyczajanie ich do tej myśli jest budowaniem i rozwijaniem w nich psychiki niewolniczej. Nasza swoboda sięga tak daleko, ten sam ma okres, co i nasze poczucie odpowiedzialności. W sporach z miejscowymi europejskimi socjalistami, nowej, zmodernizowanej, parlamentaryzującej odmiany, Ławrow doskonale obnażał właściwą treść kryjącą się poza zasłoną naukowej wiary. — Warunki ekonomiczne działają nieustannie, tak jak jakieś potworne młoty nie przestają kuć i pracować w wielkiej mennicy ludzkości — mówił on, uśmiechając się ironicznie. — Tak, tak, moi współobywatele, poprzestańmy na warunkach ekonomicznych, one już same przez się, bez waszej woli i wiedzy wykują z was: wyborców, wyborców, wyborców. Warunki ekonomiczne — mówił on — są jak mennica wytwarzająca w geometrycznej progresji biuletyny; biuletyny rosną, rosną, aż Bismarckowi głowa łysieje, nieprawdaż, moi przyjaciele? W tym czasie parlamentaryzm stawiał dopiero pierwsze kroki w socjalizmie europejskim. Ławrow miał słuszność jednak już i wtedy, mówiąc: — Byle tylko te warunki ekonomiczne nie zapomniały wykuć inteligencji w panach posłach. Miejscowy leader grupki socjalistycznej, adwokat Ehrlich, pan o pięknej brodzie i wielkiej inteligencji, która pozwoliła mu ożenić się z córką milionowego piwowara, oczarowanej przez głębokość jego filozoficznego światopoglądu, piękny głos i nie mniej piękne łydki, którymi popisywał się on, chodząc w turystycznym kostiumie, nie posiadał się z gniewu wobec tego zacofania rosyjskiego. Postępowość zaś Ehrlicha miałem sposobność ocenić przy sposobności więcej niż poważnej. W Zurychu spotkałem znowu Nieczajewa. Był on rozstrojony i rozbity moralnie. Europejskie stosunki przytłaczały go. Miał on poza sobą jakieś ciężkie przejście z Bakuninem, o którym wyrażał się z wielką goryczą. Spotkanie z nim dla mnie było w tym czasie przykre. Nieczajew, pozbawiony wszelkiego zatrudnienia, miał jakąś chorobliwą namiętność do grzebania się w życiu wewnętrznym innych, najbrutalniej w świecie omawiał wspomnienia najbardziej obolałe. Z Komuny Paryskiej wyszedłem w stanie całkowitego oszołomienia. Dopóki byłem chory i leżałem w schronieniu, które zawdzięczałem moim zacnym, nieszczęśliwym przyjaciołom, myśl podtrzymywała samą siebie w stanie jakiejś nieustannej ekstazy, usiłowała wypracować i utrzymać ten nastrój, jaki panował w ostatnich, broniących się jeszcze barykadach. Nadziei nie ma już żadnej, nie walczy się dla żadnego zwycięstwa, ale przecież się ma to, czym się jest. Swoboda jest nie gdzieś tam w odległej przyszłości: tu przecież żyje ona na stosach tych, oblanych najszlachetniejszą, dymiącą się jeszcze krwią, kamieni. Swoboda już jest zrealizowana i jeszcze rządzi na tej swojej groźnej, najeżonej lufami karabinów, sypiącej kulami piędzi ziemi. Tym powietrzem swobody, na straży której stała rozpacz, oddychałem jeszcze, póki leżałem sam w swojej suterenie, póki jedynym towarzyszem moim byli pięciokroć osieroceni staruszkowie. I oni, i ja potrzebowaliśmy wiary, że śmierć jest lepsza niż życie, że nie ma w niej nic groźnego, że jest ona jak jakiś czysty, śnieżny szczyt nad skrwawioną ziemią. Nie myślałem o tym, że jednakże niekonsekwencją jest z tego punktu widzenia ta gorliwość, z jaką usiłują wydrzeć mnie moi gospodarze tej wybawicielce. Dla nich ja byłem jakby zastępcą synów, jakby ich szóstym bratem: mówiła mi przecież staruszka, że jestem bratem jej pięciu lwiąt, gdyż usynowiła mnie la Commune de Paris. Wtedy jeszcze nie myśleliśmy o innym życiu, jak tylko o nieustannym umieraniu z bronią w ręku, a to wydawało się tak łatwe. Z miasta do miasta, z kraju do kraju iść z piosenką na ustach: Elle ne sed rend pas la Commune de Paris! Nie czuć się nigdy skrępowanym, zależnym, zrośniętym z żadną rzeczywistością, żyć nieustannie tym powietrzem przyszłości, które rodzi się tam, gdzie ludzie giną za duszę własną i za wolność. Ale wyjechałem z Paryża i zobaczyłem życie. Zobaczyłem, że ono jest tak samo codzienne, beztroskliwe, obojętne, jakby nie wchłonęło tych olbrzymich potoków krwi ludzkiej. Na glebie użyźnionej przez trupy robotników paryskich rozrastała się bujna, zdrowa powszedniość, pozbawiona wszelkiego demonizmu. I ludzie nie wiedzieli znowu nic. Nie wiedzieli, że wszyscy razem biorą udział w zmowie, i nie wiedzieli, że zyski z ich akcji, kapitałów to nieopłacona krew ludzka; nie wiedzieli, że zyski z ich domów to skutki prawa, które skazuje miliony dzieci na choroby i śmierć z powodu braku powietrza i słońca. Oni znowu nie wiedzieli nic. Żyli jak lunatycy, pocieszając się tym, że ich życie jest bez znaczenia, że nie spełniają żadnych wielkich zbrodni, żadnych nadmiernych okrucieństw. Skłonni byli nawet uznać, że Thiers może przebrał miarę: zwłaszcza gdy wyziewy z trupów zaczęły rodzić epidemię. Oni wszyscy czuli się przeciętnymi, powszednimi ludźmi. W przeciętny sposób wyzyskiwali, licytowali, handlowali kobietami, gilotynowali złoczyńców, w przeciętny sposób ustanawiali prawa zabezpieczające trwanie niezamącone tej przeciętności, w przeciętny sposób rodzili się, kochali i umierali. Zobaczyłem znowu naszą kochaną Europę towarzyską: środowisko, w którym wszystkie myśli, wszystkie pojęcia straciły swoje znaczenie, Europę, która galwanizowała wszystkie pomarłe wiary i systematy myślowe, aby tylko nie zrozumieć siebie i swojego zadania, swojej jedynej drogi. Teraz poczułem całą gorycz osamotnienia. Katia, która jakby spłonęła w pożarze, zginęła jak złota smuga w łunie paryskiej, wsiąkła w ziemię jakby jedna kropla krwi wytoczonej z piersi ludu, jedno z ziarn rzuconych w rolę dziejów, stała się na nowo moją Katią, moją i na zawsze przeze mnie utraconą. Przypominałem sobie jak krótki sen, nasze szczęście, naszą idyllę więzienną. Nieczajew widział, że się męczę czymś własnym, jemu nieznanym. Któregoś dnia powiedział mi ze złym uśmiechem: — Czy wam więcej Komuny żal, czy tej spódniczki? Uniosłem się i przestaliśmy się z nim widywać. W tydzień jakiś po tej scenie siedziałem w kawiarni, gdy wszedł do niej blady Martynow, wołając: — Aresztowano Nieczajewa, chcą go wydać Rosji! Zerwałem się. Nieczajew był już w więzieniu. Zaraz rozpoczął się proces. Sąd federalny miał zadecydować, czy jest on przestępcą politycznym, czy też kryminalnym. Staraliśmy się wszelkimi siłami nazbierać jak najwięcej świadectw, dokumentów mających stwierdzić charakter polityczny działalności Nieczajewa. Było to nadaremno jednak. Na parę dni przed wyrokiem wiedzieliśmy już, że trybunał wyda wyrok nieprzychylny dla Nieczajewa. Trudno było uwierzyć. Ci sami liberalni dziennikarze, adwokaci, którzy zawsze byli gotowi z dumą mówić o swobodach wywalczonych przez ich ojców, ci sami adwokaci, mówcy, którzy deklamowali o barbarzyństwie rosyjskiego caratu, o niebezpieczeństwie, jakim jest dla swobody ludów europejskich potworny despotyzm moskiewski, wydawali w ręce tego potwora człowieka z całym spokojem, zimną krwią, jakby nie wiedzieli, że pełnią policyjną, gorzej, katowską, oprawczą rolę na służbie cara. — Co w tym nowego? — mówił mi Bołchowski. — Widzieliście, jak się zabija całe miasto, a dziwi was, że tu zabijają jednego człowieka? Otóż, drogi przyjacielu, zapamiętajcie sobie, że kto występuje w imieniu praw pracy, zagraża istnieniu wszystkich tych, co z tej pracy żyją, podkopuje same warunki ich istnienia. Jest wrogiem, którego trzeba zniszczyć, zabić, tak jak się zabija niebezpieczne zwierzę. My wszyscy jesteśmy tylko tolerowani w Europie. W momencie, w którym nadarzy się możność otwartego wystąpienia, nie będą oni nas oszczędzać. Teraz już nadszedł okres gołej zoologicznej walki. Ludzie już nie walczą o ideę, walczą po prostu o istnienie swoje. Duchowieństwo, rządy, cała maszyna przez nie wytworzona, potworna maszyna, składająca się z wielu tysięcy ludzi, funkcjonujących automatycznie jak tryby i kółka, wszyscy zahipnotyzowani przez ideę własności, wszystko to jest zawsze gotowe rozszarpać socjalistę, i to jeszcze socjalistę rewolucyjnego, stawiającego czynny opór lub wypowiadającego walkę zaczepną. W porozumieniu z kilkunastu szwajcarskimi robotnikami postanowiliśmy odbić Nieczajewa. Robotnicy mówili, że muszą zmyć hańbę ze swojego kraju. Kraj należy do pracujących, nie pozwolimy w nim gospodarować tchórzom. Wszystko było umówione. W oznaczony dzień stałem przed gmachem sądu, aby wynajętym fiakrem ruszyć za karetą, w której wieziono Nieczajewa. Na rogu jednej z ulic miano ją zatrzymać siłą i wyrwać go z rąk oprawców. Kareta ruszyła, jechałem za nią. Z przerażeniem spostrzegłem, że mija ona umówiony róg. Nie było nikogo z naszych znajomych Szwajcarów, stał tylko Bołchowski z dwoma czy trzema Rosjanami. Zeskoczyłem z fiakra. — Co się dzieje? — krzyknąłem. — Nie przyszli — rzekł Bołchowski. Nieprzytomny z gniewu i bólu, schwyciłem kamień i cisnąłem w okno karety. Kamień wybił je. Jakaś znana mi twarz mignęła za szybą: — Plus vite, plus vite! — krzyknął czyjś głos. U wejścia ulicy pojawił się pluton policji. Trzeba było odejść z bolesnym przekonaniem, że spośród nas, z wolnej Europy krwawa zemsta carska zdołała wyrwać człowieka. Szliśmy zgnębieni. Na jakimś placu spotkaliśmy naszych robotników, wyczekujących na coś z groźnymi minami. — Co się dzieje? — wołali oni do nas. — Dlaczegóżeście nie przyszli? — Jak to? — zdziwił się Bołchowski. — Ehrlich przecież mówił, że zmieniono marszrutę. Spojrzeliśmy na siebie. Robotnik nie kłamał. — Chodźmy do Ehrlicha. Nie chciano nas wpuścić, ale mój towarzysz z szwajcarską pogardą dla dobrego tonu usunął panią domu z drogi jak lalkę i wszedł do gabinetu. — Co to znaczy? — rzekł do Ehrlicha. Ten dobył od razu najbardziej uroczystego tonu: — Oszczędzam drogą krew proletariatu. — Proletariat nie prosił pana, aby pan go cenił miarą własnego tchórzostwa. — Panie! — rzekł Ehrlich. — Daj pan spokój gestom. Tacy jak pan płakali w Wersalu nad błędami ludu, a Thiers ocierał im oczy z łez fałszywymi biuletynami o przestępstwach Komuny. — Frazesy — wzruszył ramionami Ehrlich. — Ja już wiem, co mam robić — rzekł mój przyjaciel Champion. — Pójdziesz z nami, gagatku. — Dokąd? — rzekł Ehrlich. — Na posterunek policyjny, odbijemy więźnia. — Oszaleliście chyba! — oburzył się przywódca ludu. — Taktyka nasza nie znosi takich prowokatorskich sztuczek. Ci panowie z Rosji… — Ci panowie z Rosji będą mieli prawo pluć nam w twarz, jak ja panu pluję, jeżeli my nie zmyjemy tej hańby. — Ja poślę po policję! — krzyczał Ehrlich. — My mamy swobodę. Poszanowanie praw obywatelskich. Tego samego wieczora tłum, z pięćdziesięciu robotników, kilkunastu studentów, Rosjan i Polaków, próbował wedrzeć się do więzienia. Ehrlich telefonował już uprzednio do republikańskiego rządu. Straż była podwojona. Skonsygnowany był oddział saperów. Champion został ciężko ranny, Bołchowskiemu kula przeszyła nogę, mnie oberwała kawałek ucha. Dwie robotnice zostały kontuzjowane szablami. W pięć tygodni potem Champion wypoliczkował Ehrlicha, a w rok potem Ehrlich reprezentował już proletariat w innym kantonie. Mnie z Bołchowskim trzymano miesiąc w areszcie, później odstawiono nas poza granicę kantonu. Wyjechałem do Włoch. VI. Ulica Świętego Marcina 1 Był to chyba najcięższy w moim życiu okres, dzisiaj jeszcze wspominam o nim z odrazą i strachem. Pozostał w mej pamięci jak bolesny, ropiejący wrzód. Przyjechałem do Genui w stanie jakiegoś odrętwienia. Przez głowę przewijały się chorobliwe, cuchnące obrazy. W nocy budziłem się z krzykiem, w głowie huczały strzały. Pod czaszką utkwił obraz palących się domów, ciał ludzkich miażdżonych przez tratujące konie. Zanikło wewnętrzne znaczenie tego wszystkiego: czułem się rozdarty na strzępy i wyrzucony poza nawias życia przez potworne, ociekające krwią tryby maszyny. Tak do cna spopieliły się uniesienia tych miesięcy, wiatr rozwiał popiół i byłem sam z jakimś czadem kłębiącym się w duszy. W tym czasie nie budziła się nawet tęsknota po Katii. Zaginęła pamięć jej uśmiechów i spojrzeń, jej włosów i jej pocałunków, jej rwącej jak potok młodej myśli. Stała mi przed oczami taka, jakąm ją widział po raz ostatni w tej ulicy: trup z przerażeniem w oczach i rozdartą piersią rzucony pod kopyta końskie. Widziałem krwawe koła tej armaty, słyszałem straszliwy trzask. Czułem ból w ręce, która schwyciła za szprychy. Pieniądze wyczerpały się. Na listy nie nadchodziła odpowiedź. Policja położyła już wtedy swą łapę na mej korespondencji. Z przyzwyczajenia jeszcze chodziłem na pocztę i przyglądałem się nadjeżdżającym furgonom. Podchodziłem do okienka i otrzymywałem zawsze jedną i tą samą odpowiedź. — Niente. Z hotelu musiałem się wyprowadzić. Policja zaczęła mi się przypatrywać. Topiły się i nikły w kieszeni ostatnie liry. Zacząłem nocowywać w porcie na kamiennych ławkach jakiegoś placu. Było mi zresztą wszystko jedno. Było lato i w nocy jeszcze dawał się we znaki upał. Nie troszczyłem się zresztą o to. Cała myśl była pochłonięta przez ból mętny i obrzydliwy jak dogasanie smrodliwej głowni. Rozpacz stała się stanem cielesnym. Włóczyłem ją ze sobą po tym przeklętym mieście. Zgrzytałem wewnętrznie, widząc ludzi i zazierając im do głębi dusz. To nie była filozoficzna mizantropia, byronowska wzgarda i nienawiść. Raczej pewien rodzaj fizycznego wstrętu. Postrzeganie wewnętrzne wyczuliło się tak, jak wyczula się czasem powonienie. Ziała ku mnie zewsząd ohyda życia, a jednocześnie byłem zrośnięty z nim, z tym obolałym, cierpiącym kawałem mięsa. Nie przychodziła mi do głowy chyba myśl o samobójstwie. Z jakim upragnieniem czekałem teraz nocy i jej ciszy. Złorzeczyłem wieczorem każdemu dźwiękowi, każdemu hałasowi miejskiemu, który świadczył o trwaniu życia. Przechodzień, który mijał mnie, był moim wrogiem. Przechodziły koło mnie wrzaskliwe, pijane bandy majtków, ocierały się postacie tułaczów portowych. Tych towarzystwo było mi najlżejsze do zniesienia. Kryli się w cieniu tak jak ja. Miałem w tym świecie pewne znajomości. Zrazu próbowano mnie okraść. Wkrótce jednak przekonano się, że to niemożliwe. Podzieliłem się nawet resztkami miedzi z którymś z obdartusów. Po paru dniach przestano na mnie zwracać uwagę. Przekonano się, że nie występuję w roli współzawodnika na żadnym żerowisku. W tym świecie nie żądano nic od człowieka. Nie wymagano od niego żadnych cnót. Wyrzucone na śmietnik łachmany nie kłócą się o swoje barwy. Naokoło mnie żył ten świat odpadków ludzkich, widziałem, jak narasta on i powstaje całkiem automatycznie. Widziałem ludzi, którym życie upłynęło na wyładowywaniu towarów. Przenosili oni na swoich barkach produkty wszystkich stref, ale myśl ich znała tylko ten zakątek miasta, w którym żyli, kąt jakiejś izby do spania, szynkownię, do której chodzili co dzień, i niejasne wspomnienia może wsi, z której wyszli. Człowiek myśli nie tylko głową, ale i całym ciałem. Plecy chore, nie wyprostowujące się przez całe życie, nogi, które powykrzywiały się pod brzemieniem ciężarów, ręce pełne odcisków stwarzają także własny światopogląd. W dniu, w którym jakaś paka miażdży jedną ze stóp tragarzowi lub gdy barki zgarbią się i staną się bezsilne — cóż zostanie mu prócz wielkiego zmęczenia i olbrzymiej monotonnej próżni, która była jego życiem? Otaczali mnie przecież ludzie tak całkowicie zjedzeni, starci przez życie. Tu, na bruku miasta o wielowiekowej przeszłości, mieli naiwność nomadów, niezdolnych pojąć tego świata, który ich dusił, przytłaczał, dławił swoim życiem. Czułem się tak samo zniszczony, jak oni. To, czym żyła kiedyś moja myśl, wydawało mi się obce, niepotrzebne. Nie wydawało mi się nawet. Byłem istotnie obcy i sam. Sam, ze swoim niepotrzebnym życiem wobec olbrzymiej, zastygłej bryły. W nocy patrzyłem w niebo i myślałem, myślałem z jakąś cielesną wściekłością, że tak zejdę ze świata, nic nie wiedząc. Wszystko się przetrawi, przepali, pozostanie fermentująca masa, która była moją duszą, myślą. I tak naokoło wszystko. Nadejdzie przecież dzień, w którym rozwali się, zastygnie ta ziemia. To znowu przychodziły inne chwile. Było to najczęściej w noce, kiedy szumiało morze. Wtedy otulało mnie tchnienie wiatru w miękkie skrzydła. Zapominałem. Zapominałem, kim byłem i czym byłem. Myśl wysnuwała dziwnie szybkie wnioski. W tobie tylko jest ten cały martwy świat, patrz i słuchaj: nie wyjdziesz poza granice twego zmęczonego mózgu. A naokoło niego jest to, co jest, i uderza weń tysiącami fal i drżeń. I wtedy współczułem tej wielkiej, potężnej istocie W takiej chwili i rodził się we mnie żal po Katii. Zrozumiałem, że tam zginęła na bruku nie tylko szlachetna, mężna, śmiała dusza, lecz i ta rzecz cudowna, niepojęta — szczęście moje. O jakże pragnąłem teraz szczęścia! Jakże pragnąłem życia bez rwania się poza chwilę obecną, bez żalu i rozdarcia wewnętrznego! Przypomniałem sobie wszystko, o czym nie myślałem nigdy. Świat wesołości, świat kwiatów i śpiewu śnił mi się w krótkich, rozpaczliwych błyskawicach gryzącego żalu. Wtedy podnosiłem się i przysięgałem. Przysięgałem swemu jedynemu życiu, które zginie, że nie będę myśleć o niczym prócz szczęścia. Przysięgałem sercu spragnionemu kobiecej łagodności, że zabiję pamięć i dam mu wesele. Przysięgałem ustom, że będą całowały, że będą piły życie z ust nietkniętych. Przysięgałem im, że błądzić będą wśród pachnących włosów. Marzyłem, że odejdę stąd precz i pójdę w jakikolwiek nieznany kraj. Tam będę wszystkiemu obcy, nie będę o niczym myślał prócz o tym jednym: być szczęśliwym. Miałem przecież w sobie beztroskliwość niemającego nic do stracenia nędzarza. Niechaj przyjdzie śmierć, ale w miękkich kobiecych ramionach. Niechaj zagasną oczy, ale upiwszy się pięknem. Cała istota moja wołała o miłość. Skarżyłem się szumiącemu morzu, skarżyłem się milczącemu niebu — im wiecznym, ja — przemijający. I sam nad sobą płakałem w głuchą noc, leżąc na zimnym marmurze. Dobiegał mnie gardłowy, ochrypły śmiech, to gromadka włóczęgów szukała szczęścia z dwiema ulicznymi harfiarkami. Ale w tej chwili nie drażniło mnie to. Nie obchodziło mnie nic, nie czułem nic prócz wielkiego żalu nad sobą. Myślałem, że mogłem ożenić się z jakąś piękną, młodą, czystą jak kwiat panną. Byłem bogaty i nazwisko moje było znane w kraju. Opowiadałem to sam sobie, jak się opowiada dziecku bajki. A wewnętrznie skowyczało coś we mnie i wiło się. Cały następny dzień błąkałem się bez przytomności po mieście. Wydałem ostatni grosz i nie mogłem żadną miarą skupić myśli na tej sprawie. Zmrok zapadał, kiedy zstępowałem ku portowi przez jedną z wąskich genueńskich ulic… Otarłem się o jakąś postać i stanąłem: prosto w oczy patrzyła mi się parą czarnych oczu młoda kobieta. Czarne włosy wybiegały jej spod kapelusza bezładnym splotem, na plecy miała zarzucony jasny szal. Oczy patrzyły się z bezczelną, palącą śmiałością. Objęła spojrzeniem mą postać, pogardliwie wydęła wargi, spostrzegłszy mój kostium. Było coś wyzywającego w jej spojrzeniu. Nie pamiętam, o com ją zapytał, zdaje się, że o drogę do portu. Parsknęła śmiechem i zaczęła mówić, mówić z niesłychaną werwą, bez końca. Nozdrza jej rozdymały się, gdy mówiła. Po krótkiej chwili pytała mnie: — Czy masz pieniądze? — Nie. — Wcale, wcale nic? Wtedy sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła trochę drobnych monet: — Mało — powiedziała. I chwyciwszy się mego ramienia, powiedziała jakby coś zrozumiałego samo przez się: — Pójdziesz ze mną. Wyróżniało ją coś nieuchwytnego spośród dziewcząt z ulicy. Zresztą natychmiast prawie zaczęła opowiadać. Była neapolitanką. Gdy miała 17 lat, matka ją sprzedała staremu niemieckiemu panu. Stary był bardzo bogaty i bardzo brzydki. — Po dwóch tygodniach uciekłam od niego. Nazywam się Lia — wtrąciła. Potem wstąpiła na scenę, ale nie miała talentu. Przy tym dyrektor uważał trupę swą za harem. A był łysy i cuchnęło mu z ust. Uciekła znowu. Potem jeździła z jednym Anglikiem na Sycylię. Ale Anglik umarł. Teraz jest tu. Gdy nie ma z czego żyć, wybiera sobie mężczyznę. Czasem wybiera sobie kogoś po prostu dlatego, że się jej podoba. — Czy chcesz iść ze mną? — Tak. — Ale to nie zobowiązuje. Jesteś wolny ty i jestem wolna ja. Zapytałem ją, dokąd mnie prowadzi. — Na ulicę Świętego Marcina — odparła. — Tam jest zawsze miejsce, stary wariat ma dosyć pokojów. W ten sposób dostałem się do schroniska Asta. Ast był przedmiotem nienawiści całego miasta. Oczywiście jego majętnej, uprzywilejowanej, cnotliwej części. Nędzarze bowiem i pariasi czcili go. Skazywani na śmierć mordercy jego opiece powierzali swoje dzieci i matki. Był czas, kiedy Ast był sławny. Był znakomitym i cenionym zoologiem. Gdy mu wytoczono proces, który mógł się źle skończyć, w pismach pojawił się protest, pod którym znajdowały się podpisy Darwina, Huxleya, Milne-Edwardsa itp. Naukowe prace Asta miały charakter ściśle fachowy. Rozgłos pozyskał on w świecie niefachowej publiczności po raz pierwszy, gdy będąc jeszcze wtedy profesorem jakiegoś niemieckiego uniwersytetu, na jakimś uroczystym akcie, gdzie prócz luminarzów nauki, literatury, świata obecni byli dygnitarze kościoła i trzy czy cztery ukoronowane głowy, wygłosił referat o *antropofagii*. Chciano popisać się Astem i proszono, aby wybrał coś popularnego. Trudno opisać jednak wrażenie, jakie powstało, gdy wygłosił on odczyt, którego myśl przewodnia polegała na tym, że ludożerstwo nie zanikło dotąd i nie zanikało ani na chwilę w życiu ludzkości, zmieniało tylko formy. — Najłagodniejszą i najoszczędniejszą — mówił Ast — była może forma pośrednia. Myślę, że każdy z nas tu obecnych w ten lub inny sposób zniszczył naokoło siebie więcej życia ludzkiego niż najżarłoczniejszy z kanibalów. I spokojnym głosem zaczął wyliczać fakty. Mówił o przemyśle, o wojnie, o prawie, o Kościele. Powstała burza. Astowi nie pozwolono mówić. Ofiarowano mu pensję dożywotnią i obiecywano protekcję, byle zechciał udać się do szpitala obłąkanych i wyzdrowieć po jakimś czasie. Ast podziękował publicznie za rangę honorowego wariata jego królewskiej mości i prosił, aby przyznano niemieckim filozofom tę swobodę, jaką mieli w wiekach średnich błaźni nadworni. Koledzy jego odsunęli się od niego. Słuchacze wybili mu okna. Ogłoszono go za francuskiego szpiega. Ast z całym spokojem dolewał oliwy do ognia. Każdy numer dziennika przynosił wiadomości o jakiejś nowej potworności przez niego wygłoszonej. Raz mówił, że tylko dzięki wiarołomstwu istniejąca forma małżeństwa, takiego, jakim jest ten instytut w klasach posiadających, nie doprowadziła ludzkości do zwyrodnienia. Innym razem twierdził, że nikt z ludzi niepracujących fizycznie nie wie, czy nie kradnie. To znowu, że najmniej potępienia godna jest kradzież karana przez prawo. Wyroki wydawane przez sąd nazywał morderstwem, gdyż społeczeństwo hoduje to, co nazywa zbrodnią, i wielkiej uczciwości biedaków przypisać potrzeba to, że przestępstw jest tak mało. Słowem, Ast mówił same banalne rzeczy i sam zresztą to stwierdzał. Tym właśnie doprowadzał tak zwaną opinię do ostatecznego szału. Wreszcie oświadczył, że człowiek nie jest właściwym przedmiotem jego studiów zoologicznych, i wyjechał. W przeciągu trzech czy czterech lat wytoczono mu kilka procesów o podburzanie do królobójstwa, podkopywanie religii i temu podobne. Usiłowano ogłosić go za niepoczytalnego, ale spotkano się z oświadczeniem tak groźnym i stanowczym kilku wybitnych psychiatrów, że trzeba było się zrzec tego zamiaru. Ast ogłosił list otwarty do uczonych, którzy wystąpili w jego obronie. Protest ich nazywał ryzykownym, gdyż nie umiał — jak pisał — wytłumaczyć sobie istnienia i utrzymywania się obecnego ustroju inaczej, jak przez zbiorowy obłęd ludzkości. „Byłoby rzeczą nienormalną, gdyby mógł istnieć przy dzisiejszym stanie rzeczy człowiek psychicznie zdrowy, gdyż już i fizyczne zdrowie jest nieprawdopodobieństwem i istnieje jako abstrakcja. Co najwyżej trzeba przyznać, że różne zawody i formy obecnego życia wymagają dla wytrwania w nich różnego stopnia rozstroju władz umysłowych. Przypuszczam na przykład, że stanowisko monarchy, księcia Kościoła lub papieża może być zajmowane jedynie przez jednostkę o wysoko rozwiniętym rozkładzie wszelkich wyższych koordynacji psychicznych, wyrobionych przez ludzkość w ostatnim okresie jej życia”. Każdą sposobność, jaką nastręczały mu władze reprezentujące istniejący porządek rzeczy, wyzyskiwał Ast natychmiast; i najbezpieczniejszą rzeczą było zostawić go w spokoju i pozwolić, aby o nim zapomniano. Osiadł on wreszcie w Genui, gdzie osłaniała go podobno protekcja Garibaldiego i jak on twierdził, szczęśliwa kuracja przeprowadzona przez niego na ulubionym wierzchowcu króla Wiktora Emanuela. Koniowi temu, jako protektorowi i obrońcy swobody myśli ludzkiej w Europie, zadedykował Ast jeden ze swych utworów. Zresztą czasy ostatnie przeszły dość spokojnie dla Asta. Opracowywał on swe duże dzieło o morfologii mięczaków i od czasu do czasu tylko odrywał się od badań tych dla jakiegoś publicystycznego występu. Bezpośrednio jednak po ukazaniu się dzieła o mięczakach, zaledwie pisma zdołały roznieść pocieszającą wiadomość, że Samuel Ast powrócił na drogę naukowych i sumiennych badań, przy czym podnoszona była okoliczność, że dzieło jego ma cztery tomy in quarto, ukazała się mała książeczka in octavo — nosząca tytuł: S. Ast, Religia i prawo z punktu widzenia zoologii. Myśli książeczki nie można było nazwać nowymi. Ast wypowiadał na swój sposób prawdy ustalone i znane wszystkim, co nie wyrzekli się uczciwości w myśleniu. Prawo określał on jako narzucenie przez pasożyta takich norm i warunków życia istocie, na której pędzi on swój parazytyczny żywot, aby jej własne funkcje życiowe szkodziły jak najmniej samemu pasożytowi i koniecznościom jego rozwoju. Religia była — zdaniem Asta — rezultatem zwyrodnienia instynktu. Ofiara parazytyzmu w religii przetwarzała własne swoje życie w ten sposób, aby iść na strawę pasożyta, żywić go sobą wydawało się jej największą rozkoszą. „Wątpię, czy gdziekolwiek bądź w królestwie zwierzęcym — mówił Ast — możemy napotkać zjawisko stanowiące istotę kulturalnego życia ludzkości, a polegające na tym, że pasożytnicze formy zdołały wychować w swoich ofiarach wszystkie niezbędne dla rozwoju i powodzenia ich parazytyzmu instynkty”. Książeczka obfitowała w mniej lub więcej dowcipne zestawienia i aforyzmy. Niedługo później Ast wydał jednocześnie duże dzieło: O instynkcie wędrowniczym u ptaków oraz broszurkę: Pchły i katolicyzm. Mówił w niej o wpływie brudu na rozwój uczuć religijnych. „Nie wątpię — pisał — że kilka pokoleń ludzkich wychowywanych w czystości i higienie doprowadziłoby do całkowitej zmiany w myśli i nałogach moralnych ludzkości. Higiena mieszkań i kąpiele są bezwzględnie szkodliwe z punktu widzenia życia religijnego. Pchła, wesz i inne robactwo są opatrznościowymi owadami i niewątpliwie żaden misjonarz ani żaden zakon nie przyczyniły się w takim stopniu do utrzymania religii chrześcijańskiej, jak te pożyteczne owady — religions-befördernde Insekte”. Samuel Ast był synem bogatego bankiera i rozpoczynając życie, miał znaczny majątek. Podróże naukowe, narzędzia, urządzenia laboratoriów, książki i cały szereg dziwactw nadszarpnęły znacznie tej fortuny. Nie był jednak i w tym czasie, kiedy go poznałem, pozbawiony środków. Przede wszystkim zaś posiadał na przedmieściu genueńskim, w małej i wijącej się na szczyt wysokiego dość wzgórza uliczce, ogromny, zrujnowany pałac z ogrodem. Ogród i pierwsze piętro zajmował sam Ast wraz ze swoimi książkami i zwierzętami, pozostałe piętra zajmowane były przez lokatorów. Lokatorem Asta zostawał każdy, kto chciał. Dość było wprowadzić się i zamieszkać. Mieszkała tu jednak taka nędza, że żaden człowiek o mieszczańskich zasadach nie decydował się nawet w ostateczności korzystać z tego przytułku. Księża opowiadali straszliwe rzeczy o tym, co dzieje się w tym piekielnym schronisku starego złoczyńcy. Szczególniej powstawali przeciw Astowi, gdy schronił się tu i znalazł w nim przyjaciela młody Guido Rienzi, eksksiądz, który tu zamieszkał z „cyrkówką” — jak pisały klerykalne dzienniki — a właściwie z młodą i utalentowaną artystką neapolitańskiej sceny. Żaden teatr nie ośmielił się jej zaangażować i młoda para umarłaby z głodu, gdyby nie opieka i przyjaźń starego zoologa. Do tej „piekielnej jaskini” zaprowadziła mnie Lia. Było już całkiem ciemno, gdyśmy tu zaszli. W obszernej sieni minęliśmy starego człowieka o wielkiej, siwej brodzie. Przeszliśmy obok niego, nie zatrzymując się. Weszliśmy po pięknych marmurowych schodach. Z nisz wyzierały poobtłukiwane kolumny. Przeszliśmy cały szereg pokojów i sal. Koczowali tu na posadzce i na różnych fantastycznych sprzętach rozmaitego stylu i pochodzenia różni ludzie, dzieci kręciły się po wielkich pokojach. Gdzieniegdzie paliło się światło, koło niego kobieta jakaś naprawiała odzież. — Na drugim piętrze jest swobodniej — powiedział ktoś. — Bezrobotnych jest dużo — rzekła Lia. — Oni zajmują tę część domu. Teraz są same kobiety tylko i dzieci, ale na noc zapełni się to wszystko. Weszliśmy na drugie piętro. Tu mieszkali bardziej stali lokatorzy Asta. Jakaś młoda kobieta o wylęknionym spojrzeniu przywitała Lię. — Znowu tu? — powiedziała. — Czerwony pokój jest wolny, tam nawet jest łóżko. Minęliśmy cztery czy pięć pokojów. W jednym z nich leżał na tapczanie mężczyzna o czarnej brodzie i prześlicznych, smutnych oczach. — Znowu tu signorina — odezwał się. — I znowu la donna e mobile — uśmiechnął się. — On bił się za Komunę — powiedziała Lia, pokazując mnie, jak gdyby była w tym jakaś racja. — Francuz? — zapytał mężczyzna. — Nie, Polak. — Gdzieście się bili? — pytał jeszcze, wymieniając kilka ulic. Odpowiedziałem. — Nie byłem tam — rzekł. — Byłem przy ulicy Walentyna, barykada tam była: biliśmy się trzy dni. Dowodził nami jakiś młody Rosjanin, parę słów tylko umiał po francusku. — Le prince Calmuc — powiedziałem. — C'est ca! Le prince Calmuc!.… Potem mnie ranili. Opatrzyła mnie także rosyjska dama. Ona chodziła po wszystkich barykadach. Byli ranni — opatrzyła; nie było — brała karabin. Piękna była. — Katia! — krzyknąłem. — Tak, tak — rzekł mężczyzna. — Tak właśnie. Znaliście ją, towarzyszu, co z nią? — Zginęła — powiedziałem — w przedostatni dzień. — Nasza Katia nie żyje… — rzekł mężczyzna do kobiety, która krzątała się przy kominku. Poszliśmy dalej. Wreszcie znaleźliśmy czerwony pokój. Czerwony był on kiedyś. Teraz z tapet zostały ślady. Szyby w oknach były powybijane. Przez okno zaglądały gałęzie jakiegoś drzewa, z którego sypały się kwiaty. Rozlokowaliśmy się tu. — Jestem zaczarowana królewna — powiedziała Lia — a to jest mój zamek. 2 Teraz zaczęły się dla mnie dnie i noce, o których dziś myślę jak o jakimś potwornym śnie. Rano budził mnie odgłos ciężkich stąpań: to wychodzili na codzienne poszukiwanie pracy bezrobotni. Szli ciężko z pochylonymi karkami, wiedząc z góry już, że idą na próżno, że znów przepędzą dzień na bezużytecznym tułaniu się po mieście, wylegiwaniu się po kamiennych ławkach pod palącym słońcem. Wiedzieli to, nie mogli zostać, żony i dzieci patrzyły na nich i czekały. Ich nieobecność to była nadzieja. W tym czasie kasa Asta była całkiem próżna. Z wielkim trudem zbierał on, żebrząc prawie, drobne kwoty, zaledwie wystarczające na chleb dla najgłodniejszych, na trochę mleka dla dzieci. Nadchodził wieczór i znów słyszałem te same kroki. Wracali z próżnymi rękami. Kobiety nie pytały już, znajdowały słowo „nie” w pochylonej szyi, w ciężkim zwisaniu rąk. I to był dzień i noc: rytm tutejszego życia, tutejszych moich myśli — te stąpania ludzi niemogących znaleźć pracy. Wydawało się to fantastycznym, potwornym zmyśleniem, gdy się widziało z bliska ten beznadziejny deptak, w którym kręcili się ci ludzie o silnych ramionach. Było to jednak dopiero tło, na tym tle występowała treść właściwa. Zguba, zatracenie, tortura codziennego wyczekiwania w setkach serc. W naszej części domu mieszkali ludzie uprzywilejowani. W ten lub inny sposób mieli z czego żyć. Żona Piotra Sabatier — tak nazywał się robotnik o kruczej brodzie — brała bieliznę do prania. Z tego utrzymywała siebie, męża i dwoje dzieci: dziewczynkę dwunastoletnią i ośmioletniego chłopca. Mąż jej został raniony w rękę i w plecy. Ta ostatnia rana zrazu wydawała się tylko draśnięciem. Po paru miesiącach okazało się jednak, że kula musiała uszkodzić mlecz pacierzowy. Sabatier stracił władzę w nogach. Teraz oczekiwał on śmierci, gdyż rozwijała się w nim i inna jeszcze choroba: przestarzałe, nieuleczalne zapalenie nerek. Czasami zarabiał on kilka franków, malując wachlarze. Gdy nie miał roboty, wydobywał stary, zniszczony egzemplarz dzieła Proudhona O sprawiedliwości w Rewolucji i w Kościele i czytał je, co chwila odkładając książkę. Czytał on tę książkę po raz kilkunasty i uważał ją za księgę świętą nowoczesnej ludzkości. Wieczorami słyszałem, jak rozmawiał z dziećmi. Dzieci były jego straszliwą troską. Co stanie się z nimi? Czy zdołają się uchować przed demoralizującym wpływem życia? Widziałem z najwyższym podziwem i czcią, że Sabatierowi nie tyle szło o to, aby dzieci były zdrowe i szczęśliwe, ile raczej, aby nie sprzeniewierzyły się świętej sprawie pracy. Każdy człowiek żyje tylko raz i gdy swojego życia nie uchroni, gdy pozwoli, aby ono było grzybem szkodliwym na ciele ludzkości — takie zostanie już na wieki. Słyszałem, jak tłumaczył on im to nieustannie. — Nic nie znaczy umrzeć — mówił. — Umiera się ciągle, nie dostrzegając tego. Idzie o to, czym się jest. Nieustannie powtarzał on: — Żyć zawsze z pracy, brać tylko pracę za pracę, ale tych swoich praw bronić. Pamiętajcie, że wszystko zawdzięczacie ludziom takim samym jak wy, pracującym. Nie wierzcie nigdy w żadnego Boga. Człowiek, który mówi o Bogu, zapomina o człowieku, krzywdzi nieustannie kogoś. Jedyny Bóg to jest ludzka praca, ona jedna chroni człowieka w świecie. Dzieciom tłumaczył on wszystko. Nie miał przed nimi żadnych tajnych myśli. Nie ukrywał i przed nimi historii życia Amelii. Amelia była to ta młoda kobieta, która spotkała nas u wejścia. Gdy się patrzyło na nią, spuszczała ona oczy, które były najczęściej zapłakane. Historia jej była więcej niż prosta. Była nauczycielką, dawała lekcje — wszystkiego po trochu: muzyki, śpiewu, arytmetyki, rysunków. Biegała z ulicy na ulicę. Utrzymywała z lekcji chorą matkę. Miała dwadzieścia sześć lat, nie była ładna, miała tylko pewną słodycz w twarzy i wdzięk wielkiej dobroci w oczach. Przed rokiem zaczęło jej brakować lekcji. W tym czasie spotkał ją ktoś, kto ją zapewnił, że mogłaby zarabiać paręset franków jako śpiewaczka w jakimś mieście prowincjonalnym. Bieda była coraz dokuczliwsza. Powiedziawszy matce, że wyjeżdża na posadę nauczycielki, zostawiła ją na opiece krewnej, podpisała jakiś kontrakt i wyjechała. Gdy przybyła, od pierwszej chwili zrozumiała, że czeka ją coś złego. Dyrektor chóru czy też filharmonii, jak to się nazywało, był właścicielem restauracji. Wieczorem przyniesiono jej jakiś kostium i kazano jej iść na estradę. Śpiewała, nie wiedząc sama co. Po koncercie towarzyszki jej zbiegły na salę i rozeszły się między gości. Ona stała bezradna — wreszcie cofnęła się do garderoby. Po chwili wpadł za nią dyrektor. — Na salę, na salę! Nie chciała iść. Całowała go po rękach… Dyrektor wreszcie zrozumiał, jaka gratka wpadła mu w ręce. Niewinna, nieświadoma nauczycielka. Na jedną chwilę przestał nalegać i gdzieś znikł zaaferowany. Po jakiejś półgodzinie wrócił. — Tu nie ma żartów — powiedział. — Na salę!… Gdy zaczął się szamotać z Amelią, otworzyły się drzwi, jakiś młody pan krzyknął ostro na brutala. Dziewczyna nabrała otuchy. Młody pan był niezmiernie grzeczny, mówił o podejściu, co chwila deklamował: Mademoiselle. Mówił, że jest adwokatem, że napisze skargę. Weszli do jakiegoś pokoju. I tu Amelia poznała po raz pierwszy „miłość” mężczyzny. Tego samego wieczora mieli ją jeszcze w swych objęciach młody porucznik i opasły mer. Odtąd stało się w świecie męskim miasteczka sportem ulubionym „zadziwić” nauczycielkę. Obmyślano całe kombinacje podłości i brudu… Tak przeszły długie miesiące, aż znalazła się Amelka w lazarecie. Tu dowiedziała się o śmierci matki. Po wyjściu ze szpitala została sama, zalękniona, znękana. Zachowała w twarzy wyraz dawnej dziecinnej dobroci. Gdy nie miała z czego żyć i szła „zarabiać”, myślała tylko o jednym, by nie znęcano się nad nią i nie bito jej. Ale właśnie ta jej dziwna prostota, dobroć i trwożliwość podniecały do bestialstw i ciało Amelki zawsze prawie było w sińcach, oczy zawsze zapłakane. Włóczył się teraz za nią jakiś mieszkający z nami Ormianin czy Gruzin, człowiek, który wszędzie był, o wszystko się obtarł i czynił teraz wrażenie zatłuszczonego, zużytego banknotu. — Ona nie wie — mówił, patrząc na Amelię i cmokając — ona nie wie, co w niej jest. Ona już prostytutka cały rok, a zawsze jeszcze jak panienka. Maniery i tak wszystko aller causer. Ona mogłaby majątek mieć. Wschodni człowiek, dowiedziawszy się, że jestem z Rosji, nabrał do mnie zaufania. Widząc mój stosunek z Lią, miał mnie za sutenera. Wywnętrzał się więc przede mną dotąd, dopókim go za projekt o utworzeniu spółki z Lią i Amelią jako kapitałem zakładowym mocno nie poturbował. Ormianin nie bronił się wcale, gdym skończył, rzekł: — Nie, to nie, a dlaczego bić? A to taki kontrast, taki kontrast. Każdy poczuje. Opowiedziałem całą historię Sabatierowi i młodemu robotnikowi bez zajęcia, Paolowi. Ormianin znikł z naszej części mieszkania. W jednym nie pomylił się on jednak. Stosunek mój do Lii mógł być nazwany tak, jak on go określał. Wiedziałem, że znika ona gdzieś i że ma pieniądze, jednak nie rozstawałem się z nią, nie pytałem o nic. Przychodziła wieczorem, kładła się koło mnie, oplatała mnie swoimi ramionami, całym gibkim ciałem. Była jak letnia noc pełna zapachów i pieszczot, zawsze nieprzewidziana i zmienna. Byłem jakby w gorączce, oczekując, aż nawiedzi mnie upragniony, dławiący rozkoszą koszmar. Mówiliśmy mało z sobą. Czasami w noc ona zaczynała fantazjować. Mówiła, że chciałaby być panią, wiecznie młodą i mieć obok siebie wszystkich, których kocha. Którejś nocy była czulsza, namiętniejsza niż zawsze. Rano zaś powiedziała: — Bądź zdrów, już nie wrócę… — Idziesz — gdzie? — Nie. — Więc… Uśmiechnęła się: — Ty wolny i ja wolna. Tegoż dnia przyszedł do mnie Paolo. Siadł i chwilę milczał. Później rzekł: — Przychodzę ci powiedzieć: ja i Lia kochamy się. Zostałem sam. Gorzej niż sam, bo powietrze pełne było Lii, bo słyszałem za ścianą jej śmiech i pocałunki. Były noce, kiedy myślałem, że wstanę, wbiję w piersi Paola sztylet i wezmę, wezmę za włosy tę piękną, śmiejącą się żmiję. Nigdy, nigdy nie nienawidziłem tak gorąco siebie. Zachorowałem. Leżałem w gorączce. Leczył mnie i odwiedzał stary Ast. Zaprzyjaźnił się on ze mną i ja go pokochałem. Jemu można było powiedzieć wszystko. Opowiadałem mu o Lii, o zazdrości. On się niczemu nie dziwił. Nie potępiał nigdy nikogo i niczego. Nie widziałem człowieka, który byłby tak jak on mądrze dobry. Którejś nocy wpadła do mnie Lia. — On mnie zabije!… — wołała. Istotnie wbiegł za nią Paolo. — Suka! Widziałem, jak jego pięść spadła na piękne ramiona, biła po twarzy. Zerwałem się, rzuciłem się na niego, ale jednym ciosem powalił on mnie. Rozciąłem sobie głowę o jakiś kant, straciłem przytomność. Ocknąłem się w ramionach Paola. — Fratello — mówił — przebacz. Uniosłem się przez tę żmiję. Lia uciekła. Wschodni człowiek przehandlował ją jakiemuś rosyjskiemu księciu. W parę dni potem dowiedziałem się, że Paolo został zamknięty na dwa tygodnie w areszcie policyjnym za srogie poturbowanie kuplera. Leżałem chory i majaczyłem. Czasami, budząc się, widziałem nad sobą twarz Amelki, czasami znajdowałem koło łóżka kwiaty. Pytałem o nie Asta, lecz on wzruszał ramionami. Wrócił Paolo. Z rozczuleniem mówił, że nosiła mu do aresztu Amelka czystą bieliznę, którą sama prała, wino, owoce, chleb, wędliny i kwiaty. Amelka znikała, gdy mówił o tym, i słyszeliśmy tylko spoza ściany jej szalony, dziecinny płacz, bolesne, nieutulone łkanie. Paolo tłukł pięścią o stół i szukał noża. — Powiedz ty mi — pytał — gdzie ona ma serce. — Kto? — Questa infame vita. Aby w samo serce ugodzić bestię. Ja muszę zobaczyć sprawiedliwość. — Krew jest bezpłodna. Krew jest zawsze bezpłodna — rzekł Sabatier. Paolo nie chciał słuchać. — Ja nie chcę nic wiedzieć, wy mi znowu będziecie mówić o tym, jak będzie kiedyś. Będziecie mi mówić, co jest rozumnie. Co Amelce z tego, co będzie? Kto wróci jej życie? Dlaczego ją wdeptano w błoto? Nawet nie była ładna. Podobała im się, bo jest jak dziecko. Ktoś musi być winien. — Nikt nie winien. Każdy jest tym, czym musi być. Niewinni gubią się wzajemnie. I na to nie ma rady. — Ty jesteś filozof — rzekł Paolo. — Tak czy owak mnie musi ktoś odpowiedzieć. Wszyscy niewinni. Nieprawda. Tyś winien, ja winien, on. Każdy z nas winien, że znosi. Za każdą krzywdę — śmierć. Za każdą zgubioną dziewczynę, za każde cierpienie — śmierć. — Ale kto ma ginąć? — Ktoś przecież musi odpowiadać. Nie może być tak. Ksiądz deklamuje o sprawiedliwości. Winien mi jest sprawiedliwość zatem. Rząd karze i sądzi. Kto ma władzę, kto śmie mieć władzę i znosi to życie, ten winien. Zaczęła się teoretyczna dysputa. Ale Paolo nie argumentował, tylko groźnie potrząsał głową. — Śmierć, śmierć za to, że to wszystko trwa. 3 Stary Ast chodził rozpromieniony. Od trzech dni miał pieniądze. Sfery rządzące trzęsły się z gniewu. Stary wariat, demagog i księżniczka krwi, księżniczka Jolanta. To było wprost potworne, jak mogli oni się spotkać. Ochmistrzyni otrzymała dymisję. Usiłowano przekonać księżniczkę. Tu jednak sprawa okazała się niełatwa. Tak ma być. Księżniczka była gościem — miała dwadzieścia lat, silną wolę i cudne oczy. Gdy szambelan, sędziwy staruszek, liczący na powagę wieku, zrobił jej ojcowską uwagę, księżniczka zażądała listy osób, których nie chciała widzieć, i wpisała na nią jako numer pierwszy nazwisko szambelana. Spowiednika zapytała się, odkąd jest grzechem karmić głodnych, i radziła mu, aby się ćwiczył w pokorze chrześcijańskiej. Sterroryzowała całe otoczenie i widywała co dzień Asta. Ast porobił też pewne ustępstwa: przywdział czarny tużurek, nosił w butonierce gwoździk i rozczesywał swą wspaniałą brodę. Przy tym stał się dziwnie rozmowny i miał zawsze ochotę do pogawędki. W tym czasie dzięki niemu poznałem po raz pierwszy wielką pracę Marksa. Ast czytał ją już i na jego egzemplarzu widziałem mnóstwo notat, wykrzykników i całe polemiczne rapsodie, pospisywane na marginesie. Na mnie książka zrobiła oszałamiające wrażenie. Nie umiałem zapanować nad jej treścią i czułem zupełnie wyraźnie, że mam do czynienia z całością myślową przerastającą mój świat myślowy. Widziałem znikające mi w oczach rozczłonkowania myśli. Ast był dla Marksa pełen szacunku. — Nadzwyczajnie zorganizowana głowa: jest wprost niepodobieństwem, aby to było rozumiane, ostatecznie granice naszego rozumienia są zakreślone przez strukturę i funkcjonowanie naszego mózgu. Kto może koordynować co najwyżej dwa, trzy szeregi pojęciowe — nie będzie w stanie zrozumieć myśli tego, kto koordynuje ich sześć lub siedem. Będzie miał zawsze tylko do wyboru pomiędzy różnymi jednostronnościami. Po paru dniach jakoś przyniósł mi artykuł francuski o Marksie: — Oni z niego już religię robią. Nowy rodzaj opatrzności. Maszyny się rozwijają, doskonalą, w końcu cały świat jest doskonale działającym za pociśnięciem guzika mechanizmem, cała praca jest zredukowana do pociśnięcia owego guziczka, a ludzkość zamienia się w lazaronów, przychodzących codziennie po swoją pensję, produkowaną i płaconą mechanicznie i od razu w naturze. Oni z niego zrobią nową teologię, zobaczysz! W kilka dni potem mówił: — W ogóle nie należy mieć wygórowanych wymagań — trzeba pamiętać, że człowiek nie ma żadnych, ale to żadnych gwarancji, że do czegoś dojdzie — ot, gra on sobie w orła i reszkę o samego siebie z czymś, co się wcale ani o niego, ani o wygraną lub przegraną nie troszczy. Pisał on w tym czasie zoologiczną, jak się wyrażał, krytykę Hegla. — Hegel — mówił on — powiada: „Wszystko jest rozumne”. To mogło było być bardzo głębokie i daleko prowadzić, gdyby Hegel nie zamykał oczu, myśląc. Wszystko jest rozumne. Mój rozum powstał z wszystkiego. Teraz przyjrzyj się pająkowi albo głowonogowi, przyjrzyj się dokładnie całej ich budowie i wszystkim obyczajom i zrozum: ot, właśnie z takiej oślizgłej galarety, z takiego drapieżnego włochatego cielska, jakim jest na przykład pająk, wydobył się i wyrósł ten osławiony rozum, którym się szczycę. Myśl powstawała z wszystkiego. Wszystko drapieżne i obmierzłe, kłębiące się w nawozie i ulatające pod niebiosa, wszystko robiło nowe doświadczenia, czuło — w ten sposób z tych doświadczeń, tych czuć narastała myśl. Nie z żadnych podniebnych sfer ani międzygwiezdnych eterów spadła ona, ale właśnie z tego ruchomego gnoju wyrosła. Oto i masz, i jest prawdziwy sens: wszystko jest rozumne. A Hegel myślał, myślał tak długo, póki mu się tasiemce nawet albo wesz nie zmieniły w emanację Trójcy Świętej, a później wołał: „Wszystko jest rozumne”. Tak to nietrudno było. Nietrudno powiedzieć pająkowi: „Kocham cię, bo jesteś Bóg, co siebie nie zna”, albo do węża dusiciela: „Jesteś utajony rozum”. Słuszniej byłoby powiedzieć: „Nie zrozumiemy siebie, ale jeżeliś ty powstał z tego samego świata, co i ja, to i na dnie mojej duszy musi być coś pajęczego”. I można by odnaleźć ich dużo, tych zwierzęcych zoologicznych kategorii w duszy człowieka, w myśli i rozumie jego. Nic innego prawie w nich jeszcze nie ma. I ja nie radzę wierzyć w myśl. Myśl powstała tylko z uogólnień tych warunków życiowych, tych potrzeb, pod uciskiem których wyrastał człowiek. Wytwarzano ją nie tylko w gabinetach. Nie, gabinet uczonego, pisarza — to już, że tak powiem, dystylarnia która z rozmaitych cuchnących paskudztw produkuje płyn czysty i bezbarwny. Nie. Ona rodziła się wszędzie. W tych głowach, z których Czyngis-chany różne budowały piramidy, i w głowie samego Czyngis-chana. W głowach i ciałach niewolników sprzedawanych na rynkach, kobiet sprzedawanych do haremów — wszędzie tworzyła się myśl. Teraz zaś człowiek przychodzi do niej i mówi: zbaw mnie. Na niej są wszystkie nasze brudy, blizny i wysypki wszystkich naszych chorób. Cokolwiek bądź przeżył człowiek — to żyje dziś w jego myśli. A człowiek przeżył nieskończenie wiele. Nieskończenie wiele rzeczy, o których oświecona myśl przypomnieć sobie nawet nie śmie, tak są straszne. A one są w niej i ona ma, na dnie to wszystko. Najczęściej jednak mówił o Jolancie. Mówił o tym, że ona jest podobna do postaci z Shakespeare'a, że nigdy nie wyobrażał sobie, aby gatunek ludzki mógł tworzyć podobne istoty bezpośrednio w przyrodzie, w rzeczywistym świecie, a nie w mózgu genialnego poety. — To nie jest rzeczywisty świat — mówił Paolo. — To jest wielka scena życia. Scena, którą kosztem krwi i niezliczonych wysiłków utrzymują narody, a potem kiedy tam wszystko błyszczy, pachnie, mieni się i skrzy od barw i przepychu, biedny Kaliban podziwia, że jego nędzne oczy mają szczęście oglądać takie cudy. — Piękno jest wszędzie zawsze podziwu godne — mówił Ast. — I zawsze pozostaje w ludzkości. Gdziekolwiek bądź żyje piękny, podziwu godny człowiek, w książęcym pałacu czy w mansardzie, pomnaża bogactwo wewnętrzne i wartość ludzkości. — Ile życia ludzkiego, ile ludzkich istnień idzie na jedną taką księżniczkę Jolantę? — Życia byłyby również zmarnowane, gdyby ona była zwykłą salonową gęsią o płytkiej duszy i wielkich nogach. Paolo był nieubłagany. — Jakie imiona wymyślają oni sobie: „Jolanta” — mówił. — Tak może się nazywać kwiat albo gwiazda. Czy może się nazywać tak człowiek? Widziałem ją na ulicy. Jest naprawdę jak gwiazda i jak kwiat, jest piękna jak księżniczka z bajki, można by się na nią zapatrzyć, można się do niej modlić, gdy przechodzi. Usta mimo woli mówią: błogosławiona ziemia, która cię wydała, błogosławiona chwila, w której oczy moje widzą ciebie, błogosławiony wiatr, który muska twoje włosy. Gdy spojrzała na mnie, czułem się winny wobec niej. Gotów byłem mówić: dobrze mi jest, nazbyt dobrze. Nie zasługuję nawet na taki los. Ja, który jestem pełen brudu, gniewu i zawiści, ja nie powinienem istnieć na ziemi, po której ty chodzisz, nie powinienem oddychać powietrzem, którym ty oddychasz, nie godzien jestem żyć, tak jestem mały. — Mówisz o niej goręcej niż sam stary Ast — zaśmiał się Sabatier. — Dlatego właśnie nie powinny żyć takie istoty, nie powinni żyć ludzie, którzy muszą się stać bogami, religią nędzarzy. Nikt nie jest tak bezinteresowny, tak skłonny do marzeń, jak nędzarz. W tym dniu, gdy gdzieś dla mnie moja biedna Anielka starała się zarobić kilka soldów za cenę całkowitego zaprzepaszczenia swej istoty, ja gotów byłem błogosławić ziemię i słońce i przysięgać, że wszystko jest cudownie piękne i dobre, byle była tylko szczęśliwa księżniczka Jolanta. — Wszystko jest piękne i dobre, niech tylko księżniczka Jolanta będzie szczęśliwa — powtórzyła Amelka, wysuwając zza drzwi swą twarzyczkę, która w tej chwili była pokryta szczęśliwym rumieńcem. Jej oczy śmiały się wesoło i niemal zalotnie. Miała w ręku bukiecik białych kwiatów i podnosząc do góry, wołała: — Dzisiaj rzucę ten bukiet do powozu księżniczki Jolanty i zawołam, że to kwiaty od mojego Paola. Powiedziała „mojego Paola” i stanęła okryta pąsem. Ale Paolo uśmiechnął się. — Tobie wolno mówić „niech będzie szczęśliwa księżniczka Jolanta”, ale tylko, kiedy się śmiejesz; kiedy płaczesz, nie wolno ci mówić tego nigdy. — Kiedy jestem wesoła, to mogę nie myśleć o Jolancie — odpowiedziała Amelka i wyszła, nucąc coś. Wieczorem tego dnia nie wróciła. Nie niepokoiliśmy się tym, tylko Paolo był nieswój i chmurny. — Ona gotowa sprzedawać samą siebie, aby dla niej kupować kwiaty; takie to są te dziewczyny. — Gdyby Amelka nie była taka, jaka jest, nie mogłaby pozostać tak całkiem uczciwym człowiekiem — rzekł Sabatier. — Mało znam tak uczciwych ludzi, jak ona. Nauka mistrza Proudhona nie pozwalała powiedzieć mu „uczciwa kobieta” o dziewczynie, która sprzedawała swą miłość. Miękkie serce nie pozwalało mu potępić Amelki, którą kochał i szczerze szanował. Stworzył więc sobie swoją pojednawczą formułę. — Dopuszczacie się pewnych sofisterii, ojcze Sabatier — żartowałem. Uśmiechnął się on do mnie. Był to chyba ostatni jego wesoły uśmiech. Tej nocy pogorszyło mu się nagle i wezwany Ast, namyśliwszy się, rzekł: — Odwagi, stary przyjacielu. Sabatier prosił go, aby uprzedził go, gdy śmierć będzie blisko. Stary robotnik popatrzył na niego niewysłowionym wzrokiem, tak silna była w nim rozpacz. Znałem jej powody. Bał się on o dzieci. Bał się on, że zabierze ich jemu po śmierci życie, że wpędzi ich na swój krwawy, brudny deptak. Jak uchronić ich? Siłą jedyną, jedyną, jaką znał on, byli sami ludzie. Same one i matka muszą się stać dla siebie jedyną opatrznością. Śmierć Sabatiera była jedną z tych scen, o jakich mówią nam pisarze klasyczni, malując cnotę ostatnich republikanów rzymskich i mędrców greckich. Tracił on przytomność, zbudzone dzieci stały koło jego łóżka. Żona klęczała obok niego. — Bądź spokojny, Piotrze — mówiła, poważna i surowa. — Bądź spokojny. Uchronię nasze dzieci. Będę im ojcem i matką, a choćbym umarła, one nie zapomną już nic. Nie bój się: one nieszczęśliwe być mogą, ale nie sprzeniewierzą się prawdzie, nie sprzeniewierzą się sprawie pracy i sprawie swobody. Nad ranem Sabatier stracił mowę. Wtedy właśnie przyszła policja. Amelkę znaleziono w jednej ze spelunek portowych zabitą, z śladami ohydnego, zwierzęcego znęcania się nad jej trupem. Policja przyszła dowiedzieć się, czy kto może ustalić tożsamość jej osoby. Brygadier, pytając się o nią, nazwał ją płaczliwą prostytutką. Tylko użył innego, ludowego wyrazu. — Jak mówisz? — ryknął na niego Paolo. Brygadier odpowiedział jakimś przekleństwem, a później, opisując, w jaki sposób znaleziono trupa Amelki i w jakim stanie pozostawił morderca jej biedne zwłoki, skończył, wyzywająco patrząc na Paola: — Suce psia śmierć. Paolo nie odpowiedział nic, uśmiechnął się tylko dziwnie. Rano znikł z domu, uścisnąwszy rękę umierającego Sabatiera. Przeszło kilka godzin i nagle rozeszła się wieść: Księżniczkę Jolantę, gdy przejeżdżała powozem, ugodził ktoś z tłumu sztyletem. — Paolo! — krzyknąłem. I tak też było. W kilka minut potem dom był pełen agentów policyjnych. Trup Sabatiera patrzył osłupiałymi oczyma, kiedy konfiskowano mu egzemplarz dzieła Proudhona. Byliby aresztowali i Asta, gdyby nie to, że wezwano go do pałacu do konającej księżniczki. Paolo na pół godziny przed zamachem rzucił do skrzynki pocztowej list pod adresem Jolanty. „Chciałbym sztylet wbić w serce całego miasta. Ty jesteś najpiękniejsza. I gdyby miasto to miało duszę, płakałoby i wyło z bólu, gdy ty umrzesz. Nie żałuję ciebie, bo śmierć nie jest nieszczęściem. Umrzesz piękna, czysta jeszcze, nie zaznawszy żadnej goryczy, bo nie dotknęło cię jeszcze żadne zło prawdziwe. Nie chciałbym, abyś cierpiała, cierpienie jest niepotrzebne. Nie ciebie zabijam w tobie, ale wielką krzywdę świata. Dziewczyna, którą zabito dziś w porcie i zgwałcono jeszcze po śmierci — nie mniej piękną od ciebie miała duszę. Wczoraj chciała ci ona rzucić kwiaty od swojego Paola. Dzisiaj ja ci niosę śmierć od swojej Amelki. I może to jest lepszy podarunek”. Jolanta umarła wieczorem. Ast wrócił zgarbiony, twarz jego przybrała jakąś popielatoziemistą barwę. Jolantę chowano w dwa dni potem. Za trumną szedł tłum, wygrażając i krzycząc: — Śmierć zabójcom, śmierć staremu kretowi, śmierć niedowiarkom, śmierć pomocnikom szatana! Ast postanowił nad trumną mówić. Nadaremnie zapewniałem go, że nie pozwolą mu powiedzieć ani słowa lub stanie się jeszcze coś gorszego, on uśmiechał się tylko i mówił, że umie się obchodzić ze zwierzętami. Gdy po dwóch przemówieniach jakichś dygnitarzy kościelnych Ast wdrapał się na jakieś podniesienie i głosem przerywanym przez łzy mówić zaczął: — Kochałem to piękne i szlachetne dziecko, które zginęło wskutek wyziewów jadowitych, jakie panują w naszym społeczeństwie, tak jak giną górnicy w kopalniach… — tłum grozić mu zaczął. — Precz z mordercą! Ktoś o poważnej twarzy i sukni duchownej nakazał spokój tłumowi, mówiąc: — To przyjaciel księżniczki. — Judaszowa przyjaźń! — wołał tłum. — On wychował żmiję, która ją zabiła. — Ją zabił nie Paolo — rzekł Ast. — Zabiła ją krzywda, która zatruła serce Paola; ona i Paolo, i ta inna biedna dziewczyna, której ciało znaleziono w porcie, to wszystko ofiary jednej i tej samej zbrodni. A tą zbrodnią oddychamy my wszyscy, my wszyscy popełniamy ją nieustannie. My zabiliśmy Paola, Amelię i Jolantę. — To już zanadto! — wołał jakiś oficer. — On ją hańbi po śmierci. Zestawia ją z prostytutkami… — Zabić go, zabić go! Śmierć mu! Ktoś uderzył Asta laską z tyłu, tak że upadł on. To go zgubiło. Tłum pokrył jego ciało i porwał. Rzuciłem się na pomoc i zostałem obalony, straciłem przytomność. Ocucono mnie w jakieś pół godziny w kapliczce pogrzebowej. — Nazwisko pańskie? — pytał mnie jakiś urzędnik policyjny. — Michał Kaniowski — odpowiedziałem. Ktoś o pięknej, poważnej twarzy zbliżył się do mnie. — Syn Oktawiana? — rzekł po polsku. — Tak. — Jestem Alojzy Kaniowski, stryj twój. Ja zajmę się tym panem — rzekł do komisarza. — A Ast? — zapytałem. Stryj Alojzy wskazał mi pokoik, gdzie leżały przykryte rogożą jego zwłoki. Tom drugi I. Dolori et amori sacrum Topolówka, 22 października 1873 roku Jesień już, beznadziejna, szara jesień. Jakże nie lubię wieczorów jesiennych. Deszcz bije o szyby, a nim zmierzch zapadnie, drzewa stoją w parku takie smutne. W tym roku wcześnie potraciły liście i teraz stoją czarne trupy na tle bladego nieba. Pan Kazimierz umarł i ja jestem sama. Siedzę sobie z jego książkami i myślę, a teraz nie chce mi się nawet ich czytać. Wczoraj przywieziono mi je; mama zobaczyła Renana i westchnęła. Nie mówiła mi nic. Tylko dzisiaj, jakby przypadkowo, znów mi pokazywała ten list ojca. Panu Kazimierzowi ciężej było umierać, choć umierał u siebie w domu i nie z ręki wrogów; może dlatego właśnie ciężej. Trzęsę się cała na myśl, że jemu sprowadzono księdza. Jak mogła, jak mogła jego matka o takim miłym dotknięciu rąk, które przedmioty pieszczą raczej, niż biorą, jak mogła ona, która tak gra, to zrobić? Jak on musiał patrzeć na nią tymi swymi zapadłymi oczami, które gasły. Mówić nie mógł ani ruszać się, ale wiem, że myślał. Widziałam, jak myślały, jak żegnały się ze mną jego oczy, kiedy wyjeżdżałam w ten wieczór. Nie pozwolili mi zostać w tę właśnie noc i kiedym wróciła, on już leżał z obrazeczkiem w ręku. Podeszłam i wyjęłam obrazek. Nie śmiano mi przeszkodzić. Mama tylko popatrzyła na mnie smutnie. I córki mi jego też nie dali. Oddali książki, a nie oddali dziecka, a on o to tak prosił, tak błagał. I ja — także nie mam sił do walki. A zresztą choćby mi ją oddali, to czyżbym uchroniła ją od tych samych wpływów? On chciał, aby córka mu wyrosła na pracującego, wolnego człowieka, a czyż ja pracuję, czy i u nas nie byłaby ona w sztucznym świecie, czy nie otoczyłyby jej wspomnienia, marzenia, pamiątki? Ojciec mój, umierając, wierzył, że zostanie z nami, że będzie czuwał nad nami. „Bóg mi da rządy waszych serc — pisał — więc nie żegnajcie się ze mną i nie płaczcie, bo się nie rozstajemy. Po drgnieniach duszy swojej poznasz, Milo, że jestem z tobą”. Czy matka moja nie wątpi? O czym myśli, kiedy godzinami całymi nie wstaje z klęcznika? Ale pan Kazimierz wiedział, że zostawi dziecko samo, że odbiorą mu tę młodą, najdroższą duszę. Ostatnich dni powtarzał już nieustannie: „Wszystko, co masz, co będziesz miała, robili ludzie, nieszczęśliwi, biedni ludzie”. Ona otwierała szeroko swoje mądre oczy, widziałam, jak nabrzmiewają żyłki na wysokim czole. Ale czy mogło jej zostać z tego coś prócz wspomnienia? A może, może kiedyś zwieje wiatr wszystko to, czym w jej pamięci ludzie wspomnienie to przysypią, i ocknie się ono… Piszę i piszę, a nie uda mi się oszukać własnych myśli. Tak mi źle i tak mi smutno. Olu, Olu — przyrzekłaś przecież siłę, przyrzekłaś przecież wytrwałość i spokój. Niechaj nie bije tak ten deszcz i wiatr nie szeleści: przecież to życie moje ginie. Chwila za chwilą płynie i na zawsze znika. Porywa je noc jak te liście. Co robi czas ze straconymi chwilami. Wyobrażam sobie, jakby śmiał się on, mój nauczyciel, że znowu wpadam w styl Hofmanowej Tańskiej, ale myśli mam rozstrojone, ciężko jest żyć w tym pustym, smutnym domu. Ciężko słuchać ciągle tych samych żartów, anegdot, jakimi stryj Florian sobie i innym czas zabija. A stryj Oktawian jest smutny i milczący. Tak bym chciała pójść do niego, objąć go, przytulić go do siebie, tak bym chciała pomówić z nim o nim. Ja wiem, że on o nim tylko myśli, ale nie mówi nic, tylko chodzi, chodzi… I teraz słyszę, jak skrzypią jego kroki. Nie powiedzieli mu nic w tym więzieniu. A jak on wtedy krzyknął na tego oficera: — Kłamstwo! Mój syn nie uczyni nigdy nic niezgodnego z honorem. Źle mi, bardzo źle i żadnego nie ma wyjścia. Tak tu przeżyję nikomu na nic niepotrzebna. Mamie? Mama mówi, że nie mogłaby beze mnie żyć, i ja wiem, że mama mnie kocha… Ale czasem myślę, że chciałabym być sierotą, niemającą nikogo, niepotrzebującą oszczędzać niczyjej miłości. Dopóki pan Kazimierz żył, wiedziałam, że jemu sprawiam przyjemność swoim towarzystwem, że on zresztą myśli o mnie jak o opiekunce swojego dziecka po jego śmierci. 24 października Wczoraj znalazłam w jednej z książek list pana Kazimierza do mnie pisany. Cały dzień byłam rozstrojona i myśli zebrać nie mogłam. „Nie będzie mnie już na świecie, gdy czytać to będziesz, dziewczyno moja ukochana. Bo teraz powiem ci to, czego nie chciałem powiedzieć ci żywy. Wszystkimi siłami ginącego życia kochałem cię. Kochałem twój głos i twoje oczy, i twoje włosy koloru jęczmienia, i twoje usta dumne, których nie pocałuję nigdy. Nie chcę, abyś nie wiedziała o tej mojej miłości. Chcę, abyś pamiętała o mnie, kiedy zbliży się do ciebie ktoś, kogo będziesz mogła kochać. Wiem, że ceniłaś mnie wysoko, więc nauczysz się może cenić samą siebie. Wy, młode dziewczęta, nie wiecie, czym jest życie, i nie wiecie, czym jest miłość. Nie rozumiecie, jak bezpowrotnie oddajecie duszę razem z ciałem. Coś zostanie w tobie z duszy tego mężczyzny, któremu oddasz miłość swą i całą siebie, chociażbyś później odtrącić go miała. Nie odedrzesz już od duszy wspomnienia. O, nie myśl, że pośmiertna zazdrość mówi we mnie. Ja, umierając, drżę o ciebie, tak jak i o dziecko moje. I pragnę, abyś była szczęśliwa. Pragnę, abyś na świat patrzyła zawsze dumnym wzrokiem. Ja ci życzę ze wszystkich sił duszy mojej wielkiej, szczęśliwej miłości. Kochaj i nie bój się namiętności. Tylko sercu sercem nigdy nie kłam. Tylko myśl, myśl, że będzie ojcem twego dziecka ten, kogo kochasz. Tak bym chciał zobaczyć tego człowieka, który całować będzie twoje usta. Tak bym chciał zajrzeć mu prosto w oczy do dna serca!… I nie pozwól, aby cię zabiło życie, nie pozwól, aby ci upłynęły dni młodości na wspomnieniach. Nie pozwól zabrać sobie szczęścia, nie pozwól zabrać sobie swobody. Olu, Olu moja. Nocami wołałem cię, leżąc w gorączce, i spowiadałem ci się ze wszystkich myśli moich, i jakże tęskniłem do ciebie w wieczory, gdyś odjeżdżała, i w ranki, kiedy czekałem na ciebie. Czy pamiętasz, że dałaś mi swoje włosy, z nimi umrę i myśleć będę o tobie. Na twoją jasną duszę zaklinam się, że nie mam do ciebie żalu, że nie żałuję, że spotkałem ciebie, która jesteś na wieki dla mnie utracona. Na głos twój i na twoje spojrzenia przysięgam, że nie żal mi tych chwil bólu, kiedy łamałem ręce nad sobą i rwałem włosy, że nigdy, nigdy nie opleciesz ramion koło mojej szyi. Oczy moje pieściły się tobą, myśli moje uśmiechały się, kiedyś mówiła, na dno serca zapadło mi dotknięcie twojej dłoni. Kiedy umierać będę, modlić się będę do ciebie, duszą przywrę do twej jasnej postaci i tak zejdę w mrok. Gdy zagasi śmierć moje myśli, pozostanie samo bezmierne szczęście, żem widział ciebie. Będzie czas, ludzie będą kochali piękno w sobie, będzie czas, gdy nie będzie ono już niebezpieczeństwem. Chcę ci dać jakąś ostatnią radę i nie znajduję nic. Siebie nie zatrać, nie zatrać siebie, moje kochanie. Ciebie samej tobie powierzam. Bądź szczęśliwa, Olu, bądź szczęśliwa. Za to, żeś dała mi szczęście kochana ciebie — bądź szczęśliwa za to, że umierać będę z myślą o tobie — bądź szczęśliwa, Olu. Całuję włosy twoje, chylę się do twoich stóp, ręce twoje kładę sobie na czole. Wierzę, że kiedy umrę, pocałujesz mnie w to czoło, które leżeć będzie zimne pod ustami twymi, których nigdy nie dotknęły się moje tęskniące i pragnące usta”. Po co pisał on to, dlaczego myśleć muszę o nim z takim bólem? Nie, nie. Nie kochałam go. Nie kochałam go. Nie mogła byłabym go kochać. Mogłam modlić się do niego, ale nie byłabym w stanie objąć go, nie byłabym w stanie szeptać mu do ucha cisnących się na usta wyrazów. I teraz siedzę tu i myślę, dlaczego? Dlaczego nie mogę mu teraz nawet, we wspomnieniu, oddać swej miłości? Dlaczego buntuje się we mnie coś na samą myśl, że tak być mogło, że — z trudem piszę słowa — jego usta dotknąć mogły moich piersi, ramion, że on mógłby widzieć mnie, jaką jestem? I czym jesteśmy my, kobiety? Ja wiem, że jeszcze siebie nie znam. 1 listopada Tak dawno nie pisałam, nie chcę kłamać, kiedy piszę, a kłamie każde moje słowo. Dlaczego nie śmiem, nie mogę napisać, że marzę o nim, o Michale, w czasie kiedy myślę o miłości? Od czasu, kiedy wiem, że będzie człowiek, do którego należeć będę. Dlaczego nie mam napisać tego słowa? Tak jest, on mógłby przyjść i wziąć mnie, jak się bierze rzecz, jak się strząsa owoc z drzewa, jak się zrywa kwiat. Nie wierzę swoim myślom — one kłamią, nie wierzę niczemu, co mówię do siebie wewnętrznie. Na dnie tego wszystkiego jest tylko to: miłość do niego i tęsknota. Zawołaj mnie, gdziekolwiek bądź jesteś, i pójdę. Rzucę wszystko i pójdę za tobą. Będę słyszała ciężki, długi płacz matki i pójdę z tobą. 3 listopada Kiedy stuknął do okna w ten wieczór, krzyknęłam, myślałam, że to chyba moja myśl zwołała ducha. On stał pod oknem taki sam, jakiego go widziałam w marzeniach. Miał twarz pooraną i spaloną, jakby z brązu wykutą. Nie wiem, jak przywitałam się z nim. Wiem, że poczułam usta jego na swoich włosach, wiem, że dusiły mnie łzy. Musiałam krzyknąć coś czy powiedzieć, bo on patrzył na mnie ze zdziwieniem. Nie wiem już nic, bo w drzwiach stał stryj Oktawian. Nie widziałam nigdy tak bladego człowieka. Szedł, a nogi mu się chwiały, i mówił coś, ale słyszało się tylko jęk. Podszedł i zaczął wodzić po twarzy Michała rękami, jakby był ślepy. Coś szeptał, ale nie słyszałam słów. Michał prowadził go za rękę jak kalekę, jemu z oczu płynęły łzy, a ręką ciągle dłoń Michała gładził. Potem Michał już stąpał, a on koło jego łóżka siedział. Mruczał sam do siebie i płakał. Na drugi dzień miał chyba o połowę więcej siwych włosów; kiedy nalewał sobie i synowi wino, ręce mu się trzęsły i wino płynęło po stole. Tak utkwił mi w pamięci i pamiętam wciąż jego oczy z podziwem i strachem w twarz Michała wpatrzone, jak gdyby lękające się spotkać jego spojrzenie. Taka cisza jest teraz wieczorami i nocami koło naszego domu. Siedzę i słucham, słucham, czy nie skrada się kto: budzę się i wydaje mi się, że słyszę dzwonki, stąpanie po zmarzniętej ziemi i głosy… Serce bije, głowa się napełnia hukiem. Przechodzi długa chwila, nim rozpoznam, że słyszę tylko trwogę, że nie idzie nikt. O poranku wyszłam do ogrodu. Na czarnych gałęziach był szron. Niebo było chłodne, blade, zasępione, niebo złych przeczuć, lęku i rozterki. Ja obca jestem tu, w tym domu. I będę się tu tułała jak więzień wśród czterech ścian, kiedy on pójdzie znów na chłodne pola. Jego nie rozumie tu nikt. Nikt nie rozumie, że on nie mówi starych mogilnych słów i ginie. Nikt nie rozumie go, który się tuła po krwawej, twardej ziemi, który jest sam bez gwiazd, bez Opatrzności. Kaplice mija, w których lampy płoną dzień i noc. On tu jest obcy. Nigdzie na ziemi nie ma zgotowanego domu. Niczego nie wspomina. Na sztandarze jego płoną słowa, które jutrzejszy dzień dopiero odczyta. On nie jest sługą żadnego Boga i żaden Bóg nie rozpościera nad nim swej chroniącej dłoni. Sam jest pod tym chłodnym niebem opuszczenia. O, gdyby spojrzał na mnie i zrozumiał! Myśli moje szły za nim i szukały śladów. Gdy przychodziły pisma i mówiły, że broczy znowu krwią pierś człowieka, że gdzieś rozległ się głos wołający o pomstę za na próżno lejące się łzy, że ręce czyjeś dźwigają sklepienia — ja wiedziałam: tam jest jego serce. Stałam na ganku, kiedy on przyszedł. Pierwszy raz byliśmy tu sami. Wiatr zerwał się i niósł poprzez uliczkę szeleszczące liście. Nie pamiętam jego pierwszych słów. Coś mówił on i coś ja mówiłam. Serce moje przeczuło, że on mnie słucha, że on słucha mojego głosu, co się łamie. Szedł koło mnie i mówił. Mówił o kobiecie, która padła na bruku płonącego miasta. Mówił krótkimi, stężałymi słowami. Twarz jego była spokojna, ale ja czułam, że w jego duszy jest to samo, co we mnie. Wrony przeleciały nad nami, kracząc. — Widziałem je, jak krążyły w tym dniu — mówił — nad ciałem biednego Adasia. Rękoma musiałem wykopać grób, potem siadłem nad nim i chciałem pilnować. Aż wreszcie zrozumiałem, że nie warto było przysypywać ziemią prawdy. Taka jest: na strawę drapieżnych ptaków nasze ciała. Będziemy walać się po rozstajnych drogach. Opowiadał mi, jak oni giną. Opowiadał, jak płynie krew, i widziałam, jak usta jego się ścięły. — Padną nas tysiące, a nowe przyjdą i rozwalą w gruzy ten świat krwi i kłamstwa. Nadejdzie nasz czas. Na dnie duszy żyje granitowa pewność: przyjdzie nasza chwila Niechaj on leży tam, na leśnej ścieżce. Niech mu wydziobią kruki jasne oczy: taka jest prawda człowieka. Żywych, konających wrzucano przecież do dołu wraz z trupami. I nagle spojrzał mi w oczy i zapytał: — Jak możesz ty tu żyć? W jakim słowie wyczuł on, że w mej duszy śpi zakopany miecz? Które słowo zdradziło mnie, że myśli moje były z nim? A on mówił: — Nasze życie jest jak przysypanych w podziemiach. Wali się na nas ziemia, ale my leżymy już za życia w grobie. I nie kradniemy innym chleba, światła, powietrza. Ja wiem, że my zginiemy wszyscy. Ja wiem, że czają się już drapieżne oczy, że liczy nas ołowiane spojrzenie. Nie mamy ani dnia, ani godziny, ale pomimo to ja, szczuty, ja, ścigany, pytam się ciebie, jak możesz tu żyć!? Czy ty pójdziesz stąd, aby zostać żoną, niewolnicą, zabawką, rzeczą jednego z tych ludzi, których tu jedynie możesz napotkać? Czy ty pozwolisz, aby całe twoje życie, twoja dusza i twoja myśl poszły na igraszkę dla człowieka, który na dzień przed ślubem z tobą oczyści dla ciebie miejsce w swym domu przez usunięcie jakiejś Marynki lub Małaszki? Jak cieszyłam się, jak cieszyłam się, że on tak do mnie mówi. Milczałam, myśląc, w czym on mnie odgadł. Milczałam, myśląc, czy on odgadnie mnie całą… On mówił: — Jeżeli cię urażam, wybacz, ale czuję, że ty jesteś człowiek. Wziął mnie za rękę i uścisnął. — Strzeż się kłamstwa, Ola. Sobie nie kłam. Wybierz zgubę, osamotnienie, ból, ale nie kłam. Nie ja, ale moje usta mówiły coś o mamie. Moja myśl szła już z tego domu precz i gryzła palce, słysząc płacz za sobą. O, mój Michale, czyś ty nie wiedział, że pójdę, czyś ty nie wiedział, że wybiegłabym i tak w nieznany świat ścieżek szukać, po których stopy twoje chodzą? Czyś ty nie wiedział, że sięgnęłabym po śmierć, chociażbyś nie widział mnie i ginąc gdzieś, mówiłabym twoim mądrym oczom: za twoją sprawę? Ale on mówił: — Nie kochałem nikogo tak jak ojca. Kochałem przyjaciela, którego pożegnałem dziś. Kochałem tę, której odważną pierś zmiażdżyło koło armaty i zdeptały konie, i ponad wszystko to chyba droga była mi ta siwa głowa. I nie wiem sam, czy gdy pójdę stąd, tęsknić będę więcej do niej czy do ciebie, do oczu twoich, do twego widoku. W gorączce genueńskiej, kiedy przeklinałem świat i siebie, ciebie widziałem, szum naszych pól, śpiew strumyków i ciebie świeżą jak strumyk. Nie skończył, bo pochyliłam się do jego rąk, głowa moja upadła mu na piersi. I mówiłam: — Dokądkolwiek bądź pójdziesz, pójdę z tobą. Podniósł mi głowę i patrzył w oczy. — Moje schronisko jest to — rzekł — które znalazł Adaś. Czułam, jak łamie ból moje ciało, jak czyjaś ciężka ręka na kark legła i do ziemi gięła. Poprzez szczękanie zębów i cichy jęk dobiegł mnie mój zamarły głos. — Do końca dni moich będę z tobą. Wtedy powiedział: — Czy potrafisz zostać sama? Serce ścięło się w kamień i upadło. Ktoś lodowaty mówił: — Chcę, aby ostatnia myśl moja była z tobą. — A gdy legnę już na jakim rozdrożu? Niezrozumiałym głosem powiedziałam: — Będę żyła. Będę żyła dla twoich zgasłych oczu. Potem nie mówiliśmy już nic. Zaszliśmy w głuchą uliczkę: tu gwizdał wiatr i wiał chłodem. On patrzył na mnie ciemnymi oczami. — Czy wiesz, co to jest miłość? — rzekł. Zajęczałam… — Nie jesteś pierwszą kobietą, którą kocham. Kiwnęłam głową. A on mówił: — Usta, które całować cię będą, całowały, choć milczało serce. Kupowałem kobiety i miałem je jak rzecz. Wtedy podniosłam głowę i powiedziałam: — Po coś to zrobił? I stałam w tej chwili przed nim jak obca, patrzyłam mu w oczy i trzęsłam się ze strachu. W tej chwili krzyknęłabym, gdyby się do mnie zbliżył. Ale on stał nieporuszony i mówił: — Dlaczego jesteście niewolnice, dlaczego znacie tylko ciało? Dlaczego boicie się namiętności i miłości? Dlaczego to wszystko jest kłamstwem? Wziął mnie za rękę i rzekł: — Posłuchaj, będzie taka chwila, gdy nie będzie między nami nic, myśli ani słów. Będziesz tylko ty i tylko ja. Czy się boisz? Powiedziałam: — Nie. — Nie będziesz żałować nic? Patrzyłam na niego chmurnymi oczami, nie wiedziałam sama, co jest w moim spojrzeniu. Wtedy on pochylił się nade mną i pocałował mnie w usta. A jeżeli ty się mylisz, Michale, jeżeli ja nie twój świat, twoją myśl kocham, tylko ciebie, jeżeli ja tylko chcę widzieć twoje oczy, jeżeli ja tylko pragnę, byś mnie wziął i był mną szczęśliwy, jeżeli ja tylko miłość twoją kocham? I myślę, dlaczego on mnie kocha i chce mnie wziąć. Abym mu była pokrzepieniem, kiedy nadejdzie zwątpienie? On już przywykł iść pod śpiewem kruków. I jakież pokrzepienie dam ja tobie, ja, która nie wiem, za co ciebie kocham. Co ja ci dam? Czy tylko pocałunki moich ust, czy tylko uścisk mych ramion, czy tylko siebie? Czy nie ma piękniejszych kobiet, które mógłby mieć? Olu! Olu! Co powiesz mu, kiedy przyjdzie noc? Kiedy naokoło będzie skradająca się cisza, a będzie on, tylko ty i on, on i ty. Co powiesz jego czarnym, mądrym, mężnym oczom? Położyłabym jego głowę na piersi i śpiewałabym mu pieśń o nim. Śpiewałabym o człowieku, który wybrał śmierć, który wyszedł o śniadym, chłodnym świcie. Zabiegają mu drogę mamidła. Opowiadałabym mu długą baśń o jego czynach. Olu! Olu! Co powiesz mu w noce, kiedy skrada się śmierć, cisza się czai — kiedy krople deszczu dzwonią o szyby jak pomarłych łzy? Czy dasz mu tylko upojenie sobą? A jeżeli ty mnie nie znasz, Michale, jeżeli mnie gryzie, szarpie ból, nie o to, żeś ty tamte kobiety kupował, ale że to nie byłam ja? Słyszysz, nie znałeś mnie. I teraz drżę sama przed sobą jak nagi, odarty z listków krzak. Ja nie chcę, nie chcę tak czuć. A tak czuje ona, moja krew, tak czuje całe moje nieoporne ciało. Słaba jestem, naga i bezradna. A jeżeliś ty się zawiódł na mnie, Michale?… Mama wyjeżdża dziś, gdy wróci, nie będzie mnie tu. Chcę serce przymusić do płaczu, a ono zacięło się i milczy. Z daleka jestem temu wszystkiemu obecna, co się dzieje naokoło mnie i we mnie. Michał też ostatnie tu już dni spędza. Potem da mi już tylko znać. I ja wiem, że to się wszystko stanie. Ja wiem, że tu przyjdzie do pustego pokoju matka, że będzie łamać ręce, to wszystko wiem, i patrzę na to oschłą, obcą myślą. Wiem, że skończyło się już na zawsze wszystko to, co znam. I teraz stoję sama na wietrze w zimną noc. Pytam się mego serca: Czy się boisz? Ono milczy. Pytam się: Czy tak chcesz? Nie odzywa się już we mnie nic. Jak nazywa się ten mus, co mnie goni? Dlaczego nie trzyma mnie tu nic? Dlaczego jestem taka sama? I dlaczego w tej chwili nic mnie tu nie woła?… Najlepiej byłoby mi już gdzieś w chłodnej, czarnej ziemi. Noc wszędzie, pusta, wielka noc. Zmarzły gwiazdy, serce moje zmarzło. Sama stoję w pustym, nagim polu. A ty, Michale, myślisz pewnie, że mnie teraz płacz i jęk spod ziemi woła, że wołają mnie usta sine i bezkrwiste. Nie, nie myślę o tym wszystkim, nic nie myślę. Jestem jak złamana gałąź rzucona na wiatr. Teraz już jestem całkiem sama. Mamy nie ma i Michała już nie ma. Stryj Oktawian chodzi przygarbiony przez oświetlone, pokoje. Chodzi, jakby sam z sobą rozmawiał. I czego ty się męczysz, staruszku? Czy nie lepiej byłoby tobie brnąć w śnieg, w zawieję, nie mieć nad głową dachu, nie wiedzieć, gdzie tę swoją mądrą, siwą głowę złożysz? Czy nie lepiej byłoby tobie z synem stąd pójść precz? Stary dwór i stare papiery na cztery spusty zamknąć i podpalić albo niechby stał tak, niechby szumiały wiatry przez umarłe, wielkie pokoje. Nie chcę myśleć o tym, jak wy tu będziecie mieszkać i żyć, samotni, wyziębieni, starzy. Nie chcę myśleć, o czym będą wam mówić wiatry jesienne i zimowe cisze, kiedy tylko drzewa stękają i trzeszczą na mrozie. Nie chcę myśleć o niczym. Śnieg, wczesny śnieg spadł już, leży tak, jak obojętność i niechęć w mym sercu. Co dzieje się ze mną? Dlaczegoście nauczyły mnie stare, wielkie, samotne pokoje nadsłuchiwać, co szepce mi serce, dlaczego nauczyłyście mnie żyć z samą sobą tylko? I teraz patrzę w siebie jak w zmarłe jezioro, w którym się nic nie przegląda. Taka pustka naokoło mnie. I nic nie umiem, tylko siedzieć tak i samej sobie się przed sobą użalać i skarżyć. Jestem jakby sama jedna na świecie, nikomu i na nic niepotrzebna. 15 listopada Nie każ mi tak długo czekać, Michale, bo przecież ja co dzień i co godzinę żegnam się już ze wszystkim, drzwi zamykam za sobą i pozostawiam tu matczyny płacz, a później tu zostaję i słucham, jak płyną jej samotne łzy i odpowiada im deszcz, który bije w szyby. Leżę i słucham zagaszonym sercem. Tak będzie ona tutaj żyć dzień i noc. Co dnia będzie budzić się i na mnie czekać. Czekać nie wiadomo na co. Tak siedzieć u okna i patrzyć w dróżki, którymi ja już tu nie przyjdę. I przyjdzie wieczór, i ona już będzie wiedziała, że nic, że idzie znowu pusta, głucha noc i wali się na serce. Po co ty mi to każesz widzieć? Potem przyjdzie noc taka długa, zimna, czarna. Łzy płyną. O, nie szlochaj ty tak po mnie, nie płacz! Ja muszę iść. Wstaję, idę do twojego łóżka — i powtarzam zimnymi ustami. — Muszę. I chodzę, tak tu chodzę po tych pustych pokojach. Wyszłam w nocy do salonu — nie mogłam spać. Siedziałam tam w tym dużym pokoju, gdzie nikt nie mieszka i gdzie nikt nie będzie po mnie płakać. Drzwi otworzyły się cicho, wszedł stryj Oktawian ze świecą. Chciałam wstać, ale on podszedł do mnie i długą chwilę patrzył mi w oczy. — Czy już dziś? — Co dziś? — spytałam. — Czy już dziś chcesz iść do niego, Olu? — On mówił? — On nie mówił. Ja wiedziałem i wiem. Czy już dziś? Siadł koło mnie i białą ręką mnie po ramieniu i po włosach gładził. — Ja cię nie wstrzymam. Matka twoja. — Rozłożył ręce. — Ja tu będę z nią. A ty pisz. Ty nie wiesz, co to jest czekać na list. Przechodzą noce, myśli szepcą. Serce się w piersi powoli jak nóż obraca: gdzie on? I mówi noc: Staruchu, jesteś sam. I znowu powoli, powoli rozwija się zatruta myśl: gdzie on, co dzieje się z nim? I odpowiada chłodna noc: Staruchu, jesteś sam. Zegar szepce w kącie swe piosenki: Oj, był sobie pan, Szczęśliwy pan, wesoły pan. Młodą żonę, syna miał… Cyt, cyt… Staruchu, żona gdzie? Cyt, cyt… Staruchu, a syn gdzie? I dzwoni znowu głucha noc. Staruchu, jesteś sam. Przejdzie dzień i serce bije, gdy ktoś przez pokój idzie: list niosą, a może on sam. I przychodzi wreszcie ten czekany list. Ty nie wiesz, ty nie wiesz, jak upaja się samotne serce. Ty nie wiesz, jak ono wtedy wszystko zapomina. Nie było nigdy długich, pustych nocy. Nie było nigdy szyderstwa zegara. Cisza nocna zakłada ci na szyję ręce: mój ojcze… Serce płacze, chce biec, cierpi, ale to jest żywy, ciepły ból. Pisz, Ola. Do swojej matki pisz i do mnie. Nagle wstał. — Ola, proszę cię, teraz mówię do ciebie jak do mężczyzny, jak do silnego, uczciwego człowieka. Gdyby Michał… — Nie skończył. — Gdyby Michał… — przerwał raz jeszcze — jego szukają, gdyby jemu stało się co, gdyby stało się to, gdyby spełniło się to, co mi noc mówi… Ty napisz mi. Jasnym, krótkim słowem mi napisz. Czy ty wierzysz? — rzekł. — W co, stryju? — W ten wasz mus. Opuściłam głowę: — Muszę, stryju. — Czy wierzysz?… — Wiem, że tak trzeba. Potem mi już mówił o matce, o tym, jak zajmie się nią. 21 listopada Przyszedł list… I już ostatnia godzina. Zamknęłam list, który z drogi wyślę, tak jakbym rzuciła na trumnę kamień. Stryj Oktawian już był i jeszcze przyjdzie, jemu oddam te kartki. Położył mi na kolanach głowę i całował ręce — nie mówił nic, nie chciał powiedzieć, że mi za Michała dziękuje… — A jeżeli, Olu, on ciebie zgubi… Roześmiałam się. — Będę z nim, będę sama. On jeszcze raz wstał, dwa razy próbował coś mówić. Nagle rzekł: — Ty go proś, ty go proś, niech on się oszczędza. I jeszcze raz pochylił głowę i podniósł oczy, swe mądre oczy: prosiły teraz o coś jak oczy dziecka… — Gdyby, gdyby… Olu… — rzekł, zacinając się — urodziło się wam dziecko… mnie go przyślijcie. Słyszysz, Olu, mnie. Matce twojej nie powiem nic, żem wiedział, rozżaliłaby się na mnie i odeszła, ale ciebie ja nie mogę wstrzymać: człowiek musi robić wszystko sam. I jeszcze mówił: — Nie mam Boga, który słucha modlitw, i nie mam komu powierzyć cię, dziecko moje. Żadnemu Bogu. Idziesz sama. Ale teraz, kiedy będę myślał o nim, będę wiedział, jesteś ty, a o tobie — jest Michał. Idę i zamykam trumnę. Nie będę płakać — nie chcę. Bądźcie wy dla niej litościwe, wiatry jesienne. Bądź miłościwym dla niej ty, słońce. Mówcie jej, że wszystko przemija, trawy i liście, nauczcie ją cichego, dobrego smutku. Niechaj ona po mnie nie rozpacza. Mówcie jej, że powróci wiosna. Niechaj śpi, niechaj marzy moje stare biedne dziecko. My się przecież, mamo, zobaczymy. Tu ja nie wrócę i nigdy już nie będziemy jak dotąd razem: ale zobaczymy się. A teraz idę już, konie czekają za bram. O tym nie wie nikt — tylko stary Tychon. Stary Tychon, który marzy: chodzić będzie jeszcze nasz Michałek, w złotej, kowanej koronie. Teraz patrzy na mnie i ociera łzy. Dziś pchał mi gwałtownie w ręce woreczek pieniędzy. Stryj Oktawian dał mi ich aż nazbyt dużo. Chciałabym teraz pomyśleć o czymś wesołym, ale nie mogę. Płynie do mnie z tamtego pokoju cichy płacz. Zamykają się już z łoskotem dębowe, ciężkie drzwi. II. Nowa wiosna Czekaliśmy na Olę na jednej z prowadzących do Odessy stacji, ja i Wołczok. Tak nazywaliśmy Wierę Kochanowicz. Było ich trzy siostry: wszystkie oddane sprawie, niezastąpione. Kochaliśmy je za niezmierną jasność serca i mężną pogodę. W ich towarzystwie nie czuł chyba nikt nigdy możliwości zwątpienia, nie dostrzegał niebezpieczeństw. Wszystko stawało się nad wyraz proste i naturalne. Pociągi tu krzyżowały się i mieliśmy z godzinę czasu. Z bijącym sercem stałem wpatrzony w szyby mijających się wagonów. Wiera żartowała dotąd ze mnie. Teraz stała poważna i skupiona. Dla niej Ola była już towarzyszem. Czy zdoła zwyciężyć walkę z samą sobą, z przeszkodami? Nareszcie w jednym z wagonów mignęła mi twarz Oli. Stała w drzwiach, nie mogąc ich otworzyć. W jednej chwili byłem przy niej i tak utkwiła mi w pamięci: za szybą nadjeżdżającego wagonu, z jakimś zakłopotaniem czy trwogą w twarzy. Zaznajomiłem ją z Wierą i po chwili siedzieliśmy już w poczekalni, mówiąc wszyscy razem. Coś młodego, coś, co raz tylko rodzi się i na zawsze przemija, było w tej chwili między nami. Byliśmy jakby pijani, nie tylko my, ale i Wiera. I w takim nastroju jechaliśmy do Odessy. Były to dla naszych kółek szczęśliwe, młode dni: o aresztach nie było nic słychać. Dni schodziły na nieustannych przygotowaniach. Co chwila zjawiał się ktoś potrzebujący paszportu, książek, adresów w mieście, do którego jechał. Zdarzyło się tak, że było w naszych kołach kilka par młodych i kochających się. Niebezpieczeństwa wydawały się dalekie. Cieszyły zaś nas najmniejsze już powodzenia. Pamiętam wzruszenie, z jakim wysłuchaliśmy opowiadania Cyprianowa. Chodził on jako tracz od wsi do wsi, szukając pracy, w worku miał kilkanaście egzemplarzy rozpowszechnianych wówczas przez nas broszur, pomiędzy innymi słynnej Chytrej mechaniki, napisanej przez Krawczyńskiego, figurującej we wszystkich ówczesnych procesach. Opowiadał on, jak nocował w jakiejś wsi w stodole na sianie z roztropnym, młodym parobkiem, rozmawiając o tym i owym. I kiedy chłopak nabrał do Cyprianowa zaufania, wyciągnął on wreszcie z jakiegoś woreczka, który nosił na piersiach, zmiętą, zatłuszczoną broszurkę: I cóż, bracia! — Nie mogłem powstrzymać swej radości, kiedym ją zobaczył. Zacząłem ściskać i całować parobka. I prosiłem go wreszcie, aby i zamienił się ze mną na broszurki. Dodałem mu Chytrą mechanikę na dokładkę. Z rozczuleniem przyglądaliśmy się małej książeczce, która już spełniła swoje posłannictwo. Wydawała się nam uświęcona przez to zetknięcie z tajemniczą piersią ludową. Słowa jej wydawały się nam głębsze, potężniejsze, odkąd wiedzieliśmy, że spoczywały na nich dziecinne, pełne ufności oczy przyszłości, że zapadły one w duszę i w pamięć jednego z tych, dla których były przeznaczone. Żyły one już poza nami. Żłobią i ryją sobie swoje własne drogi. Cichym potokiem rozchodzą się pod śniegami. Cyprianow sam wyrósł w naszych oczach. Kochaliśmy go tak, jak kocha załoga skołatanego statku tego majtka, który pierwszy krzyknie: „Ziemia!”. Porównanie jest nietrafne. Nie czuliśmy jeszcze burz na sobie. Większość z nas byli to nowobrańcy marzący dopiero o ranach. Ja byłem nieco obcy w tym młodym kole. Ocieniał mnie mrok tych, którzy poginęli już. Przede wszystkim zaś jednak więcej niż wiek — wyodrębniało mnie to, że stałem za czasów Komuny na świętym paryskim bruku. Młodzież mówiła, że obejmę komendę w dniu ulicznej walki. Ale o walce tej rzadko mówiono. Nad myślami ciążyła przede wszystkim wieś. Tam się miało dokonać wielkie przeobrażenie. Promień świadomości rozproszy mgły. Skra buntu rozpłomieni się i rozpali w poczucie godności ludzkiej w piersi milionowej masy i przed oczyma olśnionego świata stanie zrąb nowego społeczeństwa: gmina rosyjska. Pod śnieżną, groźną i martwą powłoką rzeczywistości rosyjskiej czekała na nas gotowa, nowa Jeruzalem pracy i swobody. Mniej lub więcej świadomie, mniej lub więcej systematycznie wierzyliśmy w to wtedy wszyscy. Świat urzędowy, oficjalny, cały otaczający nas świat obecnego ustroju opierał się tylko na nieświadomości, bierności mas. W momencie, gdy zrozumieją one, że są wszystkim, i będą miały odwagę same na sobie się wesprzeć, czyż nie runie ten pozornie tak trwały i pewny świat — w nicość? Cyprianow zmodernizował mit o Polifemie. Polifem zrazu tuczył swych gości, aby następnie ich pożreć. Potem oduczono go antropofagii, ale nałóg tuczenia innych pozostał. Potem rozśmieszał nas opowiadaniem Szczedryna o dwóch generałach, którzy dostawszy się na bezludną wyspę, nie znalazłszy chłopów, skazani byli na śmierć głodową. Dziwne i nadzwyczajne były to czasy. Na tysiące można było wtedy liczyć tę młodzież, która opuszczała domy, rodzinę, dostatek i szła w lud pracować z nim, zlać się z nim, by stać się jego myślą, sumieniem i wolą. Przed oczyma przesuwają się drogie postacie tych, co poginęli po etapach, powariowali w ciągu lat odosobnienia w więziennej celi, zginęli na szubienicy lub w katordze. W tym czasie oni to właśnie, ta dzielna, bohaterska rzesza stwarzała ową atmosferę wiosenną, w której tajały serca, umysły rosły i olbrzymiały. Dusze były przeźroczyste, nie było różnicy pomiędzy czynem i słowem. W kołach młodzieży wytworzyło się tak potężne napięcie, że przeobrażony wychodził każdy, kto się z tym prądem zetknął. Po strasznym obrazie zwęglonego Paryża, oddanego na pastwę za bohaterstwo swe nazywającemu się prawem zezwierzęceniu, mieniącemu się kulturą zdziczeniu, po widoku miasta, w którym szulerzy, loretki, księża i sołdacy tryumfowali nad pokrwawionymi ciałami tych, co padli w przedniej straży ludzkości, po strasznym koszmarze świętego Marcina — wydawało mi się to, com codziennie widział, jakimś cudownym odrodzeniem i rozkwitem. Tu nie zadziwiała żadna szlachetność. Zresztą co mogło wiązać tych ludzi? Majątek, kariera? — Wyrzekli się samej myśli o nich. Szczęście osobiste? — Kładli je i znajdowali w tym właśnie, w czym przeciętny, zdrowy rozsądek mieszczan widział wyrzeczenie się tylko, zdeptanie wszelkiego egoizmu. Aby zrozumieć ten świat, trzeba być zdolnym w ten sposób wyswobodzić się od tego, co życie wiąże, związując je z państwem rzeczy. Człowiek do dziś dnia nie nauczył się panować nad rzeczami, nie stając się ich niewolnikiem. Rzeczy miały w naszym świecie małą wagę. Te, do których przywiązywaliśmy wielkie znaczenie, nie miały go poza naszym światem. Były to broszury, świstki ulotne, paszporty. Pieniądze stawały się własnością sprawy. Stopa życia była prawdziwie spartańska. Zima była czasem przygotowania, z wiosną miał się rozpocząć wielki ruch. Z pośpiechem i energią przygotowywano się do wyprawy, zbierano wiadomości po wsiach i okolicach, uczono się rzemiosł. Doskonale zorganizowana komunikacja dostarczała nam systematycznie, co tydzień niemal, transportu literatury: broszur, pism, dzienników. Kółka komunikowały się z sobą i na neutralnym gruncie toczyły się niejednokrotnie zacięte spory, dyskusje przeciągające się do białego ranka. Cyprianow i Michelson byli najświetniejszymi mówcami ze strony „buntarej”, jak nas nazywano; Kalinowski, Piotrowski i Diedow rej wodzili w obozie ławrystów, zwanych także propagandystami. Dzisiaj zatarły się w mej pamięci te odcienie. Myśl pamięta różnice i umie przeprowadzić linie rozgraniczające, nie wchodzi w nie jednak już ciepła krew wzruszeń. Pamiętam, jak działały te dyskusje na Olę, jak szeroko otwierały i iskrzyły się jej oczy, i mieniła się, i bladła twarz. W ciągu kilku dni wrosła ona w nasz świat i spokrewniła się z nim, w ciągu kilku dni nauczyła się żyć myślą pod skrzepłą korą gotowej, zastygłej historii. Mieszkaliśmy w dwóch czystych pokojach z widokami na morze. Cyprianow zadziwił cały świat nabyciem kilkunastu doniczek kwiatów. O wysokim czole, siwych, smutnych oczach i nieprawidłowej twarzy, wydawał się on prawdziwie piękny przez nieustannie płonący w nim ogień myśli. Nie było takiej chwili, w której by myśl jego przestawała pracować. Ze swojej wyprawy, o której wzmiankowałem już, przyniósł on prócz owej zużytej książeczki, którą nazywaliśmy gałązką oliwną Noego, kilka spostrzeżeń i uogólnień geologicznych i pewien rodzaj własnej teorii poznania. Myślał głośno i nie przywiązywał najmniejszej wagi do tego, co dzieje się z jego myślami. Jakiś znajomy jego prywat-docent wyzyskał jego spostrzeżenia i poglądy w swojej rozprawie. Cyprianow, gdyśmy mu powiedzieli o tym, śmiał się tylko. Był on przekonany, że to mnóstwo drukowanego papieru, które przytłacza nas dzisiaj, zniknie w świecie, w którym myśl przestanie być wyzyskiwanym przywilejem. Żywe i nieskrępowane słowo zastąpi w wielu wypadkach druk, który jest dziś nie tyle środkiem rozpowszechniania myśli, ile raczej zabezpieczenia własności duchowej. Mieliśmy kilku ludzi o wybitnych zdolnościach naukowych lub artystycznych w naszych kołach. I właśnie patrząc na nich, widząc, jak bezinteresownie, bezpretensjonalnie oddawali oni światu to, co w nich proces ogólnoludzkiego życia stworzył, poznawało się całą różnicę pomiędzy panującym tu a ogólnie przyjętym światopoglądem. Śmieszność zabiłaby u nas każdego, komu by przez głowę przesunęła się myśl o jakimś arystokratyzmie duchowym. Podzielano zdanie Proudhona, że geniusz jest właściwie stanem ogólnoludzkim, a uważany jest za coś wyjątkowego dlatego tylko, że w rzadkich tylko warunkach nie zostaje przez wychowanie szkolne i wychowanie życia samego zabity. Pamiętam jeszcze polemikę, jaką stoczył Cyprianow na ten temat z młodziutkim, dystyngowanym biologiem, któremu udało się następnie istotnie zrobić, jak to się mówi, wielką karierę w naukowym świecie. Dostawszy się przypadkiem na naszą wieczorynkę, młody ten adept nauki pogardliwie uśmiechnął się, usłyszawszy zdanie, że do dziś dnia w nauce przeważa niezmiennie ta część pojęć, która została zdobyta przez pracującą masę, nad tą, której dopełniły już wysiłki warstw kulturalnych i poszczególnych uczonych, i pamiętam, jak tryumfowała Ola za każdym zwycięskim argumentem Cyprianowa. — Cóż ma na przykład wspólnego z pracą, z fizyczną, ręczną pracą, prawo Newtona? — wołał zgorszony badacz. — Czy pan dobrodziej przypuszcza, że pojęcie przestrzeni, postrzeganie przestrzeni, sama przestrzeń i czas matematyczny same przez się umieściły się w głowie Newtona, jego rodziców, znajomych? Jeżeli pan tak przypuszcza, istotnie, nie zawdzięcza on światu pracy nic, gdyż zapewne w takim razie samo przez się powstało w jego głowie pojęcie ruchu. I Cyprianow kreślił szeroki obraz kulturalny, w którym człowiek przez konieczność twardej walki z przyrodą, pracy, i wspólnej pracy, zdobywał, wytwarzał te pojęcia. Widziało się, jak wyrastały one pod jego ręką. — Jeżeli tak głęboko będziemy sięgać — mruczał zniechęcony uczony. — A pan dobrodziej woli sięgać płycej. No, tak, tak, zapewne czas w takim razie powstaje z zegara. Ale i tu jeszcze nie obejdzie się bez zegarmistrza. — Więc, innymi słowami, pan mówi, że nauka jest niepotrzebna, że wystarczy drwa rąbać — naturalnie, naturalnie, panowie. Tego samego zdania u nas jest Najświętszy Synod. — Tylko, kochany panie — rzekł Cyprianow — niech się pan tu tego rodzaju argumentami nie posługuje. Ja nie mówiłem nic o nauce. Ja mówiłem o pasożytach nauki, o ludziach, którzy żyją z tego, że swoje ciasne zarozumienie stawiają między ludem i prawdą. — Gdzież ich pan widzi? — Wszędzie. Nie ma innych w waszych uniwersytetach i szkołach. Jedno pokolenie ludzkie wychowane tak, aby istotnie uprzystępniło sobie i zdobyło to, co nauka ustaliła, a świat byłby dziś niepodobny do tego, czym jest. — To samo mówimy my — rzekł uczony. — Nie, wy tego nie mówicie. Wy jesteście wieczna przeszkoda. Wy rzucacie się na naukę jak sroki na świecidełka. Niedobrze czuł się człowiek „spokojny”, który wchodził w nasz świat. — Wiara powinna być zachowana ludowi — rzekł pewien liberalny pan. — I dlaczegóż to, szanowny panie? — zapytała Wiera-Wołczok drżącym z oburzenia głosem. — Przecież to jasne — mówił wytworny pan. — Ona pociesza w niedoli i podtrzymuje moralność. — A ja, panie kochany, przeciwnie myślałam i myślę zawsze, że ona demoralizuje. — Mogą być wypadki — rzekł pan pojednawczo. — Nie idzie o wypadki. Idzie o to, że każdy dzień trwania naszej, tak zwanej wiary jest czynnikiem nieustającej demoralizacji ludowej. — I w jaki to sposób, szanowna pani? Czy nie ona każe nam znosić i wyrzekać się? — Nie jest wcale bezwzględną cnotą ani jedno, ani drugie. Ale mniejsza o to. Czy pan kiedy widział na przykład tak zwanego podradczyka (przedsiębiorcę), który oszukuje swoich robotników, czy pan widział, jak on modli się? Przecież on wierzy naprawdę, że to nie jest sprawa między nim a tymi nędzarzami, lecz między nim a Bogiem. — Gdyby nie to — rzekł pan — byłoby gorzej. — Nie, byłoby lepiej. Niechby tylko było jasne: my czy on?! — Ależ to bunt — rzekł pan. — I panowie z tym chcecie iść w lud? Oszczędźcie duszę naszego ludu. — My — powiedziałem — wymieciemy z życia ludu tego brud i nędzę, a zabobony i gusła on już sam wyrzuci. Pan przestał mi się kłaniać na ulicy. Mnie odmładzał zapał Oli. Wieczorami, patrząc na morze, prowadziliśmy dziwne rozmowy. — Co chwila przecież umieramy — mówiła Ola — i z nas rodzi się ta chwila, którąśmy przeżyli. Znika, uchodzi i — gdzieś poza nami pozostaje. Z chwil tych urosło to, co jest. Dlaczego ludzie nie nauczą się umierać świadomie, tracić chwile te tak, aby z nich wyrastało tylko piękno. Cyprianow był wielkim przyjacielem Oli. Dla niej robił zbytki, znosił jej kwiaty, a prawdziwą już sensację stworzyło kupienie przez niego pudełka cukierków. — Dostałem pieniądze za moją geologię — rzekł. U nas zbierano się najczęściej w swobodne wieczory. Ileż postaci przesunęło się przez te dwa pokoiki. Dla mojej śniadej twarzy i ostrych rysów nazywano mnie szejchem; szejch i biała księżniczka lub Otello i Desdemona — nazywano nasz dom. I na taką to wieczorynkę właśnie trafił któregoś dnia stryj Florian. Ciotka Emilia nieopatrznie zakomunikowała mu adres. On zaś postanowił spełnić misję narodową i rodzinną. Zastawszy towarzystwo, postanowił olśnić je swoją światowością. Nikt na niego jednakże nie zwracał uwagi. Cyprianow po krótkiej przerwie ciągnął dalej swoje wywody na jakiś ze swych ulubionych tematów. Stryj siedział jak na rozpalonych węglach. W końcu zwrócił się do Oli z zapytaniem, kiedy może zobaczyć ją, aby nie przeszkadzać. Cyprianow, Wołczok, Żuk i Liza chcieli się wynosić. — Wyjdźcie do drugiego pokoju — poprosiłem — tu sekretów żadnych być nie może. — Prosiłem o rozmowę z Olą — rzekł stryj. — My nie mamy wobec siebie tajemnic — odpowiedziała Ola. — Raczysz zważyć, że ja mieć je mogę. — W takim razie — powiedziała Ola — wyrzec się muszę ich poznania. — Dobrze, dobrze — rzekł stryj — choćbyś miała się dowiedzieć o tym, że idzie tu o umierającą matkę. Było to kłamstwo. Dwa dni temu mieliśmy list z domu. Zatrząsłem się z gniewu, Ola zbladła. — Kochany stryjaszku — powiedziałem — ma szczęście stryj być bratem mojego ojca, starym człowiekiem, więc nie nazwę po imieniu tego, co stryj zrobił w tej chwili. — Mało mnie to obchodzi — powiedział stary pan z nienawiścią w głosie. — Sądy człowieka, który pod dachem własnego ojca uwodzi biedną krewną. Tego było nadto. — Cicho — powiedziałem — ani jednego słowa więcej, bo nie ręczę za siebie. Stryj wyszedł, zepsuwszy nasz wieczór, a po powrocie musiał narobić kłamstw i oszczerstw, gdyż w parę dni później przyjechała pani Emilia. Była to straszna scena. Ciotka trzęsła się i mdlała. Po jakiejś godzinie jednak uspokoiła się i można z nią było mówić. Były dwa punkty, o które szczególniej chodziło. Były nimi nasze pożycie bez ślubu i nasza „wiara”. Nie udało nam się jej przekonać, lecz nauczyła się nas rozumieć. — I cóż zamierzasz robić? — zapytała córki. Gdy dowiedziała się, że Ola prawdopodobnie pojedzie z Wierą, by pracować w Tule w fabryce, zagryzła wargi. — I po co to? — rzekła. — By nie kraść — powiedziała Ola krótko. Najłatwiej jednak porozumiewać się umiała z ciotką Wiera. Zapoznawszy się z nią u nas przypadkowo, uspokoiła ją tak, że ciotka zaczęła mówić o naszych planach z pewnym rodzajem szacunku. Odjechała w każdym razie znacznie uspokojona i usposobienie Oli stało się od tego czasu jeszcze pogodniejsze. Wiosna zbliżała się i zaczęliśmy się powoli rozjeżdżać. Pierwsza pojechała Liza, wezwana do Moskwy na swój kolejny dyżur w tak zwanej administracji. Był to rodzaj centralnego biura, ułatwiający korespondencję, rozsyłający ludzi do kolonii, gdzie ich brakowało. Cyprianow rozstał się z nami też któregoś dnia i wybrał się na swoją wyprawę. Żuk kupił przenośny warsztat do ostrzenia kos i sierpów i wybrał się w podróż po wsiach i futorach. Był on milczący w naszym kole i zaczynał dopiero mówić wśród ludu. Tu sypał anegdotkami i dykteryjkami, przy tym zawsze w doskonale zachowanym dialekcie. Opowiadał, jak raz udzielał informacji urzędnikowi policyjnemu, który otrzymał polecenie aresztować kręcącego się w jego okręgu między chłopstwem niebezpiecznego podżegacza, hrabiego Łańskiego. (Takie było prawdziwe nazwisko Żuka). Żuk był zatrudniony, gdy nadszedł ten rozkaz, w domu samego przystawa przy wprawianiu szyb i przystaw wdał się z nim w dyskurs na temat podejrzanych ludzi kręcących się po okolicy. Żuk wysilał głowę: przytaczał jednak przypuszczenia i wnioski tak fantastyczne, tak naiwnie niedorzeczne, że przystaw napisał raport, iż na zasadzie zebranych przez niego informacji hrabia Łanskoj znajduje się obecnie już w jednym z miast stołecznych. U niego zaś w okręgu prócz trzech aktorów żadnych podejrzanych ludzi nie ma. Z pobytu u przystawa przyniósł Żuk kilkanaście doskonałych blankietów paszportowych i mnóstwo innych blankietów, na jakich inne władze prowadzą pomiędzy sobą korespondencje. Tego rodzaju zdobycz oddawana była do rozporządzenia administracji, do zakresu obowiązków której należała i fabrykacja „butów”, jak nazywaliśmy paszporty i inne papiery legitymacyjne. Ola miała, jak to już wspominałem, jechać do Tuły. Mnie zaś administracja poleciła dokonać pewnego rodzaju objazdu naszych grup i kolonii. O moich zdolnościach życia z ludem, być może słusznie, powątpiewano, natomiast opowiadano legendy o mojej stanowczości rewolucyjnej. Zresztą ja należałem już poniekąd do kategorii starców, ludzi z przeszłością, którymi partie współzawodniczące lubią imponować sobie wzajemnie. Propagandyści posądzali mnie o jakobinizm i krążyła plotka, że wysłał mnie do Rosji sam Blanqui, którego słyszałem jedynie podczas jego przemówień publicznych przed jego aresztowaniem w Paryżu. W ogóle co do programów i haseł panowała w tym czasie jeszcze wielka niejasność. Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że moje funkcje miały charakter jakiejś rewizji. Byłem raczej pewnego rodzaju wędrowną i żywą skrzynką pocztową. Przy charakterze naszej organizacji, jej ustroju, rola moja inaczej nie dawała się wprost pomyśleć. W ogóle powiedzieć mogę, że świat rozsądnych zjadaczów chleba jest absolutnie niezdolny cokolwiek bądź zrozumieć o stosunkach, jakie panują w kołach prawdziwie szczerych rewolucjonistów. Rozstaliśmy się z Olą możliwie spokojnie. Olę przejmowała żywą radością myśl, że zaczyna się dla niej to prawdziwe, a od każdej bajki fantastyczniejsze nowe życie. W jej usposobieniu w tym czasie było coś z tego zdrowego egoizmu, jaki spotykamy u uczonego oddającego się swojej pracy, artysty, gdy tworzy, światowej dziewczyny jadącej na bal. Ola nie miała wprost czasu ani możności psychicznej odczuć naszą rozłąkę ze strony tego, czym była ona dla mnie. A ja cierpiałem bardzo i wstydziłem się tego. To sprawiało, że byłem w tym czasie trochę szorstki. Ola widziała w tym surowy kult obowiązku i wyrzucała sobie, że jedzie z radością pragnącego zabawy dziecka. Poczciwy Wołczok widział za to wszystko swoimi mądrymi oczami i planował, że sprowadzi mnie do tulskiej grupy, gdy tylko gdzie indziej nie będzie już potrzeba ludzi. Rozstawaliśmy się w każdym razie na krótko: za dwa lub trzy miesiące miałem być w Tule przejazdem. Gdy myślę o tym okresie i tym, który jeszcze bezpośrednio potem trwał przez czas jakiś, nie mogę wciąż oprzeć się wrażeniu, wiosennego budzenia się przyrody, rozpęczania się pąków, srebrzystej, mowy strumyków. Wszędzie się spotykało młode, jasne i szczęśliwe twarze. Tak jest. Nigdzie potem i przedtem nie widziałem tylu i tak głęboko, prawdziwie szczęśliwych ludzi. Nad głowami naszymi zbierały się jednak chmury, krążyło drapieżne ptactwo. Coraz częściej nadchodziły wiadomości o aresztach. III. Carskie łowy Później, niż przypuszczałem, gdyż dopiero w kilka miesięcy byłem w Tule. Gdym przyjechał pod wskazany adres, otworzyła mi drzwi młoda kobieta w mieszczańskim rosyjskim stroju — krzyknąłem: była to Ola. Zmężniała i rozrosła się: twarz jej opaliła się, oczy patrzyły z jakimś przedziwnym spokojem. Ona zaczerwieniła się z radości, a potem krzyknąwszy: „Michał!”, uderzyła mnie lekko po ustach. Mieszkały tu z Wierą, obok nich mieszkał Chazanow, pracujący w Tule jako ślusarz. Wieczorem byłem zdumiony, słuchając, jak rozmawia Ola z robotnikami, których zbierało się tu kilku. Nie sam już akcent, lecz powaga i pogłębienie, spokój i przystępność wykładu zdumiewały mnie. Ona spostrzegła, zdaje się, moje zdumienie i wykład jej stawał się coraz bardziej potoczysty, coraz bardziej obfitował w świetne przykłady. Zostaliśmy sami. Wiera wyszła gdzieś, a Chazanow majstrował w sąsiednim pokoju. Miałem zawsze ostry słuch; nagle posłyszałem pod oknami ciężkie stąpanie i jak gdyby brzęk ostróg. Namacałem rewolwer w kieszeni i krzyknąłem: — Chazanow, gaś światło, idą. W tej samej chwili zgasło światło i Chazanow rzekł: — Uciekajcie. Rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Wychodziły one na ulicę i prowadziły do pokoju Chazanowa. Z naszego pokoju wyjście było do kuchni. Chazanow mruczał coś, zamknąłem nasze drzwi na haczyk, szepnąłem Oli: „Za mną!” i wybiegliśmy do kuchni. Otworzyłem okno i po chwili znalazłem się w ciemnym podwórzu. Zwlekać nie było, czasu, dopadłem jakiegoś płotu, przesadziłem przezeń Olę i po chwili znalazłem się z nią w jakimś ogrodzie. W oknach opuszczonego przez nas mieszkania zamigotało światło. Rozbijaliśmy się wciąż o jakieś drzewa, gałęzie ich kaleczyły nas, było całkiem ciemno. Myślałem tylko o tym, aby oddalać się coraz bardziej od domu i pozostawić między sobą a pościgiem jak najwięcej płotów i ogrodów. Wreszcie znaleźliśmy się obok ulicy, na której stała cerkiew. Tu było najlepiej wmieszać się w tłum spacerujących, pojawienie się jednak nasze na trotuarze spoza płotu mogło wywołać zdumienie. Zdecydowaliśmy się jednak. Przeskoczyłem pierwszy i podałem Oli rękę. W naszych strojach nie zwracaliśmy zbyt wielkiej uwagi i słyszałem tylko kilka żartów na temat tego, czegośmy mogli szukać w ogrodzie. Nie uszliśmy jeszcze kilka kroków, gdy usłyszałem za sobą przerywany oddech pościgu. Byłem zdecydowany bronić się i miałem już rewolwer w pogotowiu. Dopadł nas mężczyzna, który rzekł głosem Cyprianowa: — Miszuk, gonię za tobą z Moskwy: wszędzie biorą. — Wiem o tym — odpowiedziałem. — A Wołczok? — spytał Cyprianow. — Nie wiedzieliśmy, gdzie jej szukać, aby uprzedzić. Trzeba było też samym schronić się gdzieś. Iść do hotelu byłoby szaleństwem. Ola jednak znała okolicę. — Trzeba iść do Marty, praczki — powiedziała. Okazało się to dość daleko. Przeszła godzina, nim doszliśmy do suteryn, pełnych pary. Zobaczywszy Olę, praczka ucieszyła się i wołała: — Jak żyjesz, Andrejewna? — zapytała. Ola opowiedziała, co się stało. Marta zasępiła się: — Szkoda Osipowny. Tu wydawało się dość bezpiecznie. Rozlokowaliśmy się, Ola wyszła do jakiejś komórki. Po kilku minutach wróciła: była zmieniona nie do poznania. Boso, w zapasce, chuście na głowie wyglądała na służącą lub wiejską robotnicę. — Chodźmy — rzekła do Marty. — Dokąd? — zdziwiłem się. Położyła mi palec na ustach: — A Wołczok? Marta wzięła kosz z bielizną, Ola drugi. — Zuch Andrejewna — rzekł Cyprianow. Przeszły dwie nieskończenie długie godziny. Dziesięć razy zrywałem się, dziesięć razy zatrzymywał mnie Cyprianow. Wreszcie weszły obie, zmoczone, gdyż zaczął padać deszcz, i smutne. — Wołczka wzięli na ulicy — powiedziała Ola. — Chazanow strzelał. Związali go i zbili. Wyszedł mi z gardła jakiś krzyk. Tego nie mogłem znieść, tych brudnych rąk, podnoszących się na te szlachetne, święte głowy. — Gdzie Wołczok? — pytał Cyprianow. — W cyrkule; Chazanowa powieźli do ratusza. Spojrzeliśmy na siebie z Cyprianowem. Była nasza kolej. Daliśmy Oli paszport i pieniądze. Na jutro Marta miała postarać się o ubranie i odprowadzić ją do najbliższej stacji. Stamtąd do Petersburga, gdzie na razie było bezpiecznie, i pod wskazany adres. Jeżeli powiedzie się, spotkamy się tam, jeżeli nie uda się nic zrobić, wrócimy tu. W razie gdyby nas nie było ani tu, ani tam — tłumaczyć nie potrzeba. Podeszliśmy pod cyrkuł i zaczęliśmy się rozglądać — nagle Cyprianow zaśmiał się cicho — poza domem ciągnął się ogród. Gdyby okna aresztów wychodziły na ten ogród właśnie… Po chwili byliśmy w ogrodzie: z głęboką radością ujrzeliśmy szereg małych, wąskich, zakratowanych okienek. Jak dowiedzieć się, gdzie siedzi Wiera? Cyprianow oparł się odrzewo i zagwizdał z cicha Marsyliankę. Z trzeciego okienka na lewo rozległo się stłumione chrząknięcie. Stanąłem pod oknem. Cyprianow stanął mi na plecy, po chwili zeskoczył: — Tu. Odbyliśmy naradę wojenną: o wyjściu przez okno nie mogło być mowy. Myśleć o innym wyjściu byłoby szaleństwem. Odejść jednak, nic nie przedsięwziąwszy — nie byliśmy w stanie. Nagle Cyprianow wskazał mi oczami piwnicę. Ciągnęła się ona pod aresztami i miała duże, zakratowane bez szkła otwory. Kraty jednak trzymały się mocno. Jużeśmy wypróbowali ich dwie, gdy w trzeciej poczułem, że jedna z cegieł chwieje się. W pół godziny krata była wyjęta. Cyprianow wdrapał się znów po moich plecach do okna, aby zawiadomić Wierę, co się gotuje. Chodziło też o to, aby dała nam znać, chodząc i przystając, w którym miejscu mamy próbować podkopu. Weszliśmy do piwnicy, było całkiem ciemno. Staraliśmy się poruszać w kierunku celi Wołczka. Zrazu nie słyszeliśmy nic, potem ja dosłyszałem dość jasno kroki. Sklepienie musiało jednak być dosyć grube. Nie mieliśmy żadnych narzędzi prócz nożów. Zaczęliśmy nimi obłupywać spój i wapno. Piwniczka była tak głęboka, że trzeba było stawać na palcach. Pracowaliśmy dość długo, nim pierwsza cegła obsunęła się; gdyśmy wyjęli ją, wypadła niespodziewanie druga, kalecząc Cyprianowa w głowę — nie mogliśmy jednak na to zważać. Pracowaliśmy dalej pomimo zasypującego oczy wapna i okruchów cegieł. Wreszcie otwór był dość znaczny. Z cegieł, ziemi i jakichś desek, które namacał Cyprianow, urządziliśmy postument, wdrapaliśmy się nań i z radością poczuliśmy pod ręką spróchniałe drzewo. Nagle usłyszeliśmy chrząknięcie Wiery, zeskoczyliśmy; w celi dał się słyszeć jakiś ruch. Staliśmy kwadrans, aż wreszcie usłyszeliśmy szept Wołczka: — Teraz można. To była tak zwana powierka — sprawdzenie, czy wszyscy aresztanci są na miejscu. Deska dźwignęła się wreszcie i po chwili Wołczok wsunął się w moje objęcia. — A Ola? — pytała, zanim stanęła na ziemi, nie zdążywszy się jeszcze zadziwić, że widzi mnie i Cyprianowa. Była druga godzina. Namyślaliśmy się, co robić. Uznaliśmy, że najbezpieczniej będzie już nie zachodzić do praczki, by nie zwracać uwagi na jej mieszkanie zbytnim ruchem, lecz ujść ogrodami i tylnymi przejściami za miasto, tam laskiem przedostać się do stacji i wskoczyć do pierwszego pociągu. Plan ten udało się wykonać bez przeszkód. Jechaliśmy w stronę Moskwy i mieliśmy wysiąść o parę stacji dalej. Cyprianow cierpiał dość mocno wskutek rany na głowie, którą naprędce Wiera przewiązała mu chustką. Nie mógł zdejmować czapki, aby nie zwrócić uwagi, gdyż chustka musiała być krwią zbroczona. W drodze okazało się, że ktoś z nas musi pojechać do Moskwy, podczas rewizji były prawdopodobnie wzięte dość ważne papiery; nie można było zwlekać. Najodpowiedniejszy byłem ja do tej wyprawy. Cyprianow był ranny, rysopis Wiery mógł być rozesłany. Rozstaliśmy się, jechałem z adresami administracji i paru osób. Do Moskwy przybyłem wieczorem. Rozpytałem się, gdzie leży hotel „Ukraina”, i znalazłszy go, spytałem o numer 28. Portier z jakąś dziwną miną wskazał mi schody; gdym zaczął na nie wchodzić, stanął w nich tak, jakby chciał zagrodzić mi odwrót. Zwróciło to moją uwagę. Na korytarzu było ciemno. Zapalając zapałki, zatrzymałem się przed drzwiami pokojów. Gdym stał pod jednym z nich, otworzyły się one i zobaczyłem policjanta, który usiłując schwycić mnie za rękę, udrapał mnie. — Pożałujtie. Cofnąłem się. Policjant wypadł za mną. Trafnym instynktem wiedziony, cofnąłem się w jakąś niszę: wybiegłszy z pokoju, policjant skierował się w kierunku schodów, którymi tu przyszedłem. Przypuszczałem, że hotel musi mieć drugie wyjście. Zacząłem więc biec w kierunku przeciwnym. Istotnie: tuż obok prawie natrafiłem na jakieś brudne schody, zbiegłem z nich i wpadłem do bramy. Tu stał policjant wpatrzony w wejście od ulicy. Jednym ciosem powaliłem go na ziemię i wybiegłem. W drzwiach schwycił mnie za kołnierz jakiś kupiec. Odwróciłem się i zadałem mu straszny cios w głowę między oczy. Wypadłem z bramy i starałem się iść najspokojniej. Wszedłem do pierwszego sklepu, jaki napotkałem, i kazałem sobie podać rękawiczki. Nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się na ulicy, słyszałem jednak brzęk ostróg i szabel. Przebierałem ze znudzoną miną w towarze; po rękawiczkach zażądałem krawatu. W sklepie pojawiła się jakaś dwuznaczna figura; gdy jeden z subiektów zwrócił się do niej z zapytaniem, czego żąda, przybysz nie odpowiedział, ale zaczął dziwnie chytrze i porozumiewawczo mrugać. O mało nie parsknąłem śmiechem, zachowałem jednak spokój i kazałem sobie podać perfum, ale jak najdelikatniejszych, bo to na podarunek. Teraz figura znikła. Było rzeczą aż nazbyt jasną, że jestem jakimś kupcem albo subiektem, wybierającym się w konkury. Wyszedłszy ze sklepu, zawołałem dorożkarza i targowałem się z nim długo i głośno, podczas gdy jakiś stróż porządku kręcił się koło mnie, usiłując zajrzeć mi w oczy. Wreszcie siadłem i podałem pierwszy lepszy adres. Po długim błądzeniu po mieście i z wieloma ostrożnościami dostałem się wreszcie do mieszkania zajmowanego pod jakimś fikcyjnym nazwiskiem przez Ryżego. Ryży nie wiedział nic o Tule ani o administracji. Zakłopotał się bardzo. Drukarnia właśnie idzie. Dziś, jutro powinna być. Zresztą było do przewidzenia. Tam w Kijowie w niemożliwy sposób prowadzili sprawę. Jak gdyby Trzeci Wydział nigdy nie istniał. Mikołka tam jeden był: strasznie podejrzany. Przede wszystkim jednak trzeba było uciekać stąd. W administracji mógł się zdarzyć jakiś ślad. Umówiliśmy się, że ja odbiorę drukarnię. Ryży oddał mi fracht, wskazał parę adresów. On miał się jeszcze zająć oczyszczeniem mieszkania. Schodziłem ze schodów, gdy nagle schwycił mnie ktoś za rękę. — Ani kroku, w bramie policja. Wszedłem, a raczej wciągnięto mnie do jakiegoś przedpokoju. Drzwi za mną zamknęły się bez szmeru. Stałem oszołomiony, kiedym usłyszał brzęk ostróg. Ta sama ręka wprowadziła mnie do oświetlonego pokoiku. Była to kobieta lat może pięćdziesięciu: całkiem siwa. — Skąd pani wie? — zapytałem. — Wyjrzałam przez okno, zobaczyłam ich, wiedziałam, dokąd idą, chciałam pójść. Usłyszałam, że pan schodzi, myślałam, że to on, i udało mi się choć pana ocalić. — A skąd pani wiedziała, dokąd oni idą? Staruszka pochyliła głowę. — Mojego syna za karakozowski wystrzał wzięli, nauczyłam się od tego czasu rozróżniać. — A syn pani? — Umarł w katordze. Przenocowałem w mieszkaniu staruszki i na drugi dzień nie chciała mnie wypuścić, dopókim sobie nie sprowadził innego ubrania. Nad ranem wywieziono w dorożce Ryżego. Ogoliłem się brzytwą syna mojej staruszki, w nowym kapeluszu, wczorajszych, kupionych w owym sklepie rękawiczkach nie przypominałem chyba wczorajszego pół-rzemieślnika, pół-kupca. Dzień cały tułałem się po mieście. Do Bołchowskiego bałem się zachodzić: nie wiedziałem zresztą, czy go zastanę. Nie bardzo też spieszyło mi się pod wskazane przez Ryżego adresy. Tu grunt wydawał mi się całkowicie podkopany. Nareszcie zdecydowałem się: w mieszkaniu spotkałem Olgę Kochanowicz, siostrę Wiery. Trzecia jej siostra, Luba, była wzięta w Ukrainie wraz z Nadieżdą Lebiedziewą, księciem Czawczewadze i Chomiczem. O areszcie Ryżego już wiedziano. Na drugi dzień mieliśmy już nowe mieszkanie, nająwszy dorożkę, wyruszyłem po drukarnię. Kiedym podał fracht, urzędnik krzyknął: — Wynieść numer sto dwadzieścia cztery — i powtórzył dziwnie głośno — sto dwadzieścia cztery. W tej samej chwili podszedł do mnie żandarm kolejowy i rzekł:. — Proszę za mną, aresztuję pana. — Za co? — To się pokaże. Proszę do kancelarii. W kancelarii siedział uśmiechnięty i nad wyraz uprzejmy rotmistrz żandarmerii o prześlicznie wyhodowanych wąsach. — Po pakiet zgłosili się — rzekł żandarm, który mnie aresztował. — Ach tak, po ten pakiecik — rzekł oficer. — Niech pan łaskawy chwilę spocznie. Może cygarka, papierosika? Fiedor! — krzyknął. Obok znanego mi już żandarma wyrósł drugi i stanął u drzwi. Tym razem był to mat. Grzeczny oficer gdzieś znikł, poszeptał z kimś, słyszałem wyrazy: „natychmiast, powiesz: pakiet”. Po chwili wrócił i zwrócił się do mnie z przykładnym światowym zakłopotaniem: — Ja pana łaskawego przepraszam, ale pan wybaczy, taki zwyczaj — rewizyjka. W tej chwili dwóch żandarmów położyło mi łapy na piersiach. Z kieszeni moich wyciągnięto wszystko. — Rewolwerek! — cieszył się żandarm — o, pularesik, skrwawiona chusteczka, o, korespondencyjka. O, szyfreczkiem pisana. Znany szyfreczek. „Ej, Kuzimicz”, a i to znany: „Stary czorcie, głupi niedołęgo”, o, pieniążki, policzymy. W tej samej chwili dwie kartki pisane szyfrem znalazły się w moim ręku. Żandarmi, pchnięci łokciami w brzuch, potoczyli się. Kartki wsadziłem do ust: przeraźliwie trudno było połknąć. — Wyrwać z ust! — krzyknął oficer, zapomniawszy o światowości. — Wyrwać! Łap go i bij w kark. Skoczyłem pod ścianę. — Zabiję — syknąłem przez zęby, chwytając krzesło. Siła, z jaką dźwignąłem je, zastanowiła żandarmów. Szli oni jednak ku mnie… — Wasze błagorodje, strzelać? — zapytał jeden. — Ani-ni — żywcem!! — krzyknął oficer. — Za gardło! Krzesło ugodziło w pierś pierwszego żandarma. Padł on na ziemię. W tej chwili połknąłem kartkę. — Panie rotmistrzu — rzekłem — pan wywiązuje się dobrze ze swoich funkcji i ja staram się panu nie ustąpić. Oficer był siny z wściekłości. — Związać! — krzyczał. Powiedziałem spokojnym głosem: — Jeżeli pańskie draby podstąpią do mnie, będę się bronić i będziecie musieli mnie zabić. Teraz ja już swoje zrobiłem. Za godzinę byłem zamknięty na cztery spusty w celi więzienia śledczego. IV. Myszy i koty Po raz pierwszy znalazłem się w więzieniu. Byłem sam pośród tych gołych ścian i zbierałem myśli. Nie wiedziałem nic, co działo się z Olą. Na próżno usiłowała myśl złamać kamienną zagadkę. Wiedziałem doskonale, że nie uda mi się nic wycisnąć z suchych, znanych mi już myśli: nic prócz gołych faktów, tonących wśród mroku. Teraz też dopiero zrozumiałem całą potęgę zmiany, jaka dokonała się w niej. To nie była ta Ola, którąm znał. Ta cicha, zdecydowana, wchodząca w niebezpieczeństwo jakby w cieniste aleje topolowieckiego ogrodu. W drzwiach ukazywała się raz po raz w małym okienku para oczu o przedziwnie tępym wyrazie. Wydawało się, że oczy te nie należą do żadnej ludzkiej istoty, że wyrastają po prostu z tych ścian, jako coś, co patrzy. Budziły mnie one z moich myśli i drażniły. Na ogół byłem spokojny i zobojętniały. Wydarzenia szły jedno po drugim zbyt szybko i byłem przez nie ogłuszony: dopiero w ciągu nocy poczułem ohydę więzienia. Ja nie mogę stąd pójść. Trzyma mnie w swoim ręku bezmyślna, pogardzona siła. Wiedziałem przecież, że prędzej czy później nastąpi to i nastąpić musi. Teraz jednak, gdy się to już stało, buntowało się we mnie wszystko. Filozofia małą tu jest pomocą. Mówić sobie: idzie przecież o to, aby w miarę sił działać i wiedzieć, że prędzej czy później działalność ta napotka swój kres — to wszystko jest dobre w teorii, z jakiegoś astronomicznie abstrakcyjnego stanowiska. Zresztą nie chciałem bynajmniej kapitulować. Myśl od pierwszej chwili zaczęła badać plany ucieczki. Czułem, że w ruchu naszym musi nastąpić zmiana. Napotkał on przeszkodę prędzej, niż spodziewaliśmy się. Prędzej czy później będzie musiał przeszkodę tę złamać. Byłem od początku przekonany, że ruch musi przybrać formę walki na śmierć i życie z rządem. Chodziło tylko o to, aby szara masa możliwie najmniej już była szara w tym momencie. Myślałem: przecież poznano nas w tylu wsiach, wioskach, miasteczkach. Teraz nasza zguba nie będzie dla ludu zgubą jakichś obcych, nieznanych mu, o nieznane rzeczy dopominających się ludzi. Wyrywają nas wprost z tych środowisk, w których nauczono się nas cenić. Chciałbym być na swobodzie, aby wpływać na opinię towarzyszy w kierunku większej koncentracji działania. Jak zwykle w osamotnieniu, myśli wydawały mi się niezwykle przejrzyste, dojrzałe aż do oczywistości, argumenty nie do odarcia. Biegałem wzdłuż i wszerz po celi. I tak mijały dnie, nie wzywano mnie nigdzie, zwykłym trybem upływały codzienne wydarzenia więziennego życia. Przeszło chyba dziesięć dni, siedziałem zamyślony, gdy naraz otworzyła się zasuwka w drzwiach. Słyszałem to i nie odwracałem się, nienawidziłem tego widoku. Ktoś popatrzył się i jak zdawało mi się, odszedł. Zapomniałem o tym. Nagle usłyszałem głośny szept poza plecami: — Michale Oktawianowiczu! Panie Kaniowski! Obejrzałem się: za drzwiami ktoś się zaśmiał. — Stary znajomy pański, a jakże, stary znajomy — serce przeczuło. Do przyjemnego zobaczenia. Na drugi dzień wezwano mnie do kancelarii. Siedział tam przy stoliku prokurator, oficer w niebieskim mundurze. „Tę twarz musiałem kiedyś widzieć” — pomyślałem. — Nie poznaje pan — rzekł oficer. — No, no, no, nic dziwnego. Wtedy po nocyśmy się tak spotkali i nie byłem w mundurze. Zresztą lata płyną, Michale Oktawianowiczu, widzi pan — nachylił głowę — „gdzie włosy moje, mej głowy sławny strój!” Tak, tak. I pan wtedy, tak mogę powiedzieć, po angielsku się z nami rozstał. Myśmy jeszcze teraz z prokuratorem podziwiali satyryczny dowcip pana. Jakże: łapownik, oszust ukarany. I w jego szynelu! Ha, ha, całkiem jak z Gogola. Siedziałem nieruchomy. Widziałem najzupełniejszą bezcelowość ukrywania nazwiska. Doprowadziłoby to tylko do dłuższych popisów krasnomówstwa łysego żandarma. — Tak — powiedziałem — nazwisko moje wymawia pan całkiem poprawnie. Nazywam się Kaniowski istotnie. Michał Oktawianowicz. — Zawsze miło z rozumnym człowiekiem mieć do czynienia. Zawsze byłem ze szczerym szacunkiem dla osoby pana — cedził żandarm. — Że to, na przykład, bez przesądów: polski szlachcic, arystokrata, myśmy do heraldii zaglądali, senatorów nie doliczylibyśmy, panie kochany, z rosyjskimi socjalistami razem albo Komuna, panie. Ja rozumiem rozpacz bombardowanego miasta… Nagle mignęło mi w głowie przypuszczenie. — To pan — krzyknąłem — chował się wtedy w Zurychu w kącie karety! Na pewno pan. Poznałem głos: „Allez plus vite, plus vite”. Na pewno. Żandarm nie przestał się uśmiechać. — A ja nawet wtedy nie przypuszczałem, żeśmy się tak blisko osiebie otarli. I ja nawet teraz dziwię się, co wspólnego między panem a Nieczajewem. — Jednak żądał pan, aby mnie wydano jako jego wspólnika… — Inne okoliczności, łaskawco, inne okoliczności. Teraz my już o Nieczajewie mówić nie potrzebujemy. Co Nieczajew! Ot, taki Bołchowski, na przykład, inna sprawa. Miałem już dość. — Panie prokuratorze — powiedziałem — niech pan zapisze w protokole: nazywam się Michał Oktawianowicz Kaniowski, lat mam dwadzieścia siedem i żadnych zeznań składać nie będę, na żadne pytania nie chcę odpowiadać. Żandarm stracił humor. — Źle pan robi, i to bardzo źle, a ja właśnie chciałem nowinę panu powiedzieć całkiem nieoczekiwaną. Pan wie, w Tule… Parsknąłem śmiechem. Żandarm skoczył: — On tam był! — krzyknął do prokuratora. — Mówiłem, on tam był. Odprowadzono mnie do celi. Na drugi dzień przyniesiono mi arkusz z pytaniami. Przestudiowałem ten dokument. Było rzeczą jasną, że rząd usiłuje nadać niezrozumiałemu dla siebie ruchowi charakter rozgałęzionego spisku. Tymczasem nic podobnego nie było. Rosja cała istotnie pokryta była kółkami i kółeczkami, w części komunikującymi się między sobą, i w części obcymi sobie. Ale czyż rząd był w stanie pojąć, zrozumieć, dopuścić samą myśl nieukartowanego ruchu sumień? Zresztą dlaczego zarzucać niepojętność rządowi tylko; czy tak zwana opinia europejska jest w stanie zrozumieć, że samo życie wytwarza przeciwko sobie bunt? Oświecony Europejczyk jest w stanie zrozumieć wszystko prócz sumienia, prócz chęci wdania się w życie ludzkie, stoczenia z nim walki. Europejczyk oświecony rozumie doskonale więzienie, dom rozpusty, nie pojmie nigdy, jak można po prostu nie godzić się na istniejące życie. Dlaczego? Jaki cel? Iść tak bez żadnych szans osobistego zwycięstwa na zgubę pewną. Usiłowałem wniknąć w psychologię otaczających nas ludzi, dozorców, żandarmów, sędziów śledczych. Oni po prostu nie byli w stanie uwierzyć w tę rzeczywistość, jaką mieli przed oczyma. Musieli sobie nas przeistoczyć, przetłumaczyć na swój język, uczynić dla siebie prawdopodobnymi. Miałem z początku dużo sposobności do obserwowania. Najbardziej utkwił mi w pamięci pewien młodziutki, wprost z arystokratycznej szkoły „prawowiedów” wypuszczony sędzia śledczy. Siedziałem wtedy już trzeci miesiąc. Nie odbierałem żadnych wiadomości ze świata, nikt nie odpowiadał na moje próby zawiązania rozmowy przez pukanie. Nabrałem przekonania, że sąsiadujące ze mną cele muszą być puste i że Ola musiała zostać aresztowana. Nie dawano mi też książek do czytania. Zapytałem eleganckiego paniczyka o pięknie wyhodowanych paznokciach, który z paragrafów rosyjskiego zbioru praw skazuje ludzi na powolne doprowadzanie ich do obłędu. — …Bo wprawdzie cesarzowi Mikołajowi Pierwszemu podobało się ogłosić Czaadajewa wariatem, ale to był tylko pewien rodzaj i nominacji, stworzenie nowego urzędu, nowej rangi, nieprzewidzianej przez Piotra Wielkiego. Człowiek, który myśli, miał w ten sposób wyznaczone mu przez samego cesarza miejsce. Czy od tego czasu rosyjskie prawodawstwo poczyniło postępy? Jeżeli tak, to muszę przyznać, że metody stosowane są skuteczne. — Czy mam to zapisać? — zapytał żandarm. — Pan szanowny nigdy jeszcze tak dużo nie mówił. — Proszę, proszę bardzo — powiedziałem. — Ja nie wiem — rzekł sędzia śledczy — czy takie protokółowanie będzie na miejscu, czy będzie zgodne z duchem praw. Roześmiałem się. — To już niech pan zostawi rotmistrzowi: ducha praw on zna od pana znacznie lepiej. Duch praw rosyjskich to jest właśnie to: wszystko jest wskazane, dopuszczalne przeciwko nam. — Pan się myli — rzekł urzędniczek. — Nie, to pan się myli — i jeżeli tak jest, to mi pana szkoda. Pan się łudzi, że pan tu spełnia jakąś funkcję kulturalną. Pan ochrania tylko gwałt, pomaga zabijać pan powoli, nikczemnie ludzi za to, że się w nich obudziło sumienie. — Sumienie nakazuje szanować prawo i władzę ustanowioną przez Boga — rzekł sentencjonalnie rotmistrz. Trudno uwierzyć, jak stają się oni głupi, gdy wejdą na drogę rozumowań. Nie mówiłem z nikim zbyt długo. Uniosłem się. Mówiłem, że każdy dzień istnienia rządu i podtrzymywania przezeń ustroju jest zbrodnią. — Pan pragnie tylko karierę zrobić, tylko rodzinę mieć, dzieci wychowywać, i to wszystko z łez i krwi. Ilu ludzi jeszcze zamęczyć pan pomoże, nim dojdzie pan do tej kariery? — mówiłem do prokuratora. — Zamilczeć! — krzyknął rotmistrz. Zbladłem. — Nie podnosić głosu, proszę. To jest jedyne miejsce, gdzie w Rosji wolno mówić. Co mi zrobić możecie, nie możecie znieść widoku człowieka, który wami pogardza. Omdlałem. Ocknąłem się w ciemnym karcerze. Przetrzymano mnie tydzień tu. Po tygodniu odprowadzono mnie do innej celi. Gdym tylko znalazł się w niej, usłyszałem pukanie. Litera po literze. — Kto? Wystukałem nazwisko. Ledwiem doszedł do przedostatniej litery, przerwało mi stukanie niezwykle pośpieszne, jakby wesołe. — C-z-e-r-n-o… Przerwałem. — J-a-s-z… — zacząłem stukać. Krótkie, szybkie: — Tak. Zaczęliśmy teraz pukać po całych wieczorach i nocach, póki nie pomdlały ręce. Jaszka nie wiedział wiele. Aresztowano go wkrótce po powrocie. — Jak długo siedzisz? — pytałem. — Czternasty miesiąc — odpowiedział. Zadrżałem. I ja śmiałem się skarżyć. — Żemczużnikow siedzi — przerwał Jaszka — Tarutina, Martynow, Bołchowski siedzi. Cały świat siedzi. Przeszło parę dni. Jakiś młody wachmistrz, którego nie widziałem dotąd, rano podał mi bułkę i z dziwnym uśmiechem powiedział: — Trzeba rozłamać uważnie, stojąc plecami ku drzwiom. Z bułki wypadł rulonik papieru, okręcony około czegoś twardego. Poznałem pismo Oli. „Nareszcie jestem na swobodzie i tu. Miej się na baczności i staraj się mieć siły, za wszelką cenę musimy cię wyrwać stąd. Bądź spokojny, czekaj. Dzisiaj jeszcze nie możemy ci wskazać drogi. Nie jesteśmy pewni. Wołczok wzięty. Czworonogi gotują wielki proces. Może uda się popsuć im szyki. Staraj się zachować zdrowie, siły i spokój. List zniszcz, papier i ołówek schowaj. Można, zdaje się, będzie korespondować przez oddawcę”. Odtąd drżałem za każdym wejściem żandarma; po dwóch dniach wachmistrz przestał się pokazywać, natomiast zrobiono rewizję po wszystkich celach. Wachmistrz, jak się okazało, przeraził się i zadenuncjował sam siebie. Żyłem w samotnej trwodze, jak zawiadomić o tym Olę i przyjaciół na swobodzie, aby nie wpadli w żadną zasadzkę. Pukałem o tym do Jaszki, ale on nie wiedział, że w ogóle można było ustalić jaką komunikację ze światem. Nasłuchiwałem teraz dniami i nocami, czy nie usłyszę znajomego głosu, ale wszystko ginęło w mnóstwie szmerów, które ucho, wysubtelnione przez ciszę, nauczyło się chwytać. Czułem, że nerwy rozprężają się straszliwie. Którejś nocy obudzono mnie. — Wstawać, ubierać się. — Po co? — Zobaczy pan. Sprowadzono mnie do kancelarii. Tu czekało dwóch żandarmów. — Pan już uciekał — rzekł urzędniczek. — Nałożymy kajdanki. Protest byłby nie zdał się na nic. — Dokąd mnie przenoszą? — Zobaczy pan — usłyszałem znowu. Nareszcie wsadzono mnie, okutego już, do karetki. Dwóch żandarmów siadło ze mną. Trzeci na koźle. Kareta jechała dość długo, nareszcie zatrzymała się. Wyprowadzono mnie. Poznałem dworzec kolei. Wprowadzono mnie do kancelarii żandarmskiej. — Jedzie pan do Petersburga, Trzeci Wydział kazał pana dostarczyć. Zainteresowali się panem. Ma pan jeszcze godzinę czasu, może pan czego zażądać. Radzę, radzę… Podano mi jakiś befsztyk pokrajany — i tak mi było ciężko jeść. Oficer wyszedł na chwilę. Jeden z żandarmów, którzy zostali, rzekł: — Niewygodnie panu — i nachyliwszy się nade mną, poprawił mi talerz i szepnął: — po trzeciej stacji będzie las. Uważać w lesie. Podniosłem oczy, ale on patrzył już przed siebie z twarzą doskonale drewnianą. Wagon podprowadzono pod same drzwi, po chwili byłem już w nim z mą asystą. Przeszło kilkanaście minut wśród zwykłego szczękania i turkotu, na wpół zrozumiałych nawoływań i sygnałów. W głowie mi tkwiły słowa: „Po trzeciej stacji będzie las”. Żandarmi, umieściwszy mnie w kącie, ulokowali się tak, że przegradzali mi całkowicie swymi ciałami dostęp do drzwi. Przymknąłem oczy. Pociąg zatrzymał się już dwa razy. Ruszył; jechaliśmy bardzo długo. Myśli mąciły mi się, bałem się zasnąć. Zdawało mi się, że nie dojedziemy nigdy do tej stacji, to znowu, że wszystko wydało się i pociąg minął bez zatrzymywania się uplanowane miejsce. Wreszcie nadeszła trzecia stacja. Staliśmy z kwadrans. Przez zakratowane okno widziałem samotny, zmarzły peron, pokryty śniegiem. Nie znać było żadnego ruchu. Pociąg ruszył. Jechaliśmy przez nagie, pokryte śniegiem pola. Nigdzie nie widać było nic podobnego do lasu. Wreszcie, wreszcie ukazywać się zaczęły zrazu pojedyncze drzewa, potem coraz gęściej, gęściej — całymi kępkami, wreszcie już całą, nieprzerwaną ścianą. Żandarmi drzemali. Nagle usłyszałem gwizd i pociąg stanął. Serce zakołatało mi w piersi. Żandarmi obudzili się. Jeden z nich podszedł do okna: — Zepsuło się coś czy co? — Pijany jakiś sanie na torze zostawił — usłyszałem głos. Siedziałem bez ruchu, nie działo się nic. Zwykłe szczękanie koło kół, poprawianie czy zsuwanie wagonu: był on czwarty z końca, za nami jechał wagon trzeciej klasy, a później dwa towarowe. Raz i drugi maszyna gwizdnęła. Wydało mi się, że rusza, słychać było łoskot kół: staliśmy w miejscu. — Co za czort! — krzyknął żandarm. — Pociąg odjechał bez nas. — Trzeba krzyknąć — rzekł jeden z żandarmów — rusz no się, Łukicz. Łukicz wyszedł na platformę — nagle usłyszałem ciężki łoskot i zduszony krzyk. Drugi z żandarmów chwycił za rewolwer. Od drzwi rozległ się głos komendy. — Poddać się albo kulą w łeb. Uderzeniem topora rozbito drugie drzwi. Żandarm strzelił i w tej samej chwili czyjaś kula powaliła go. — Jak się masz, Michał — ściskał mnie ktoś — nie poznajesz… Pamiętasz Wrońskiego, co… Teraz dopiero poznałem Michajłowa. — W drogę, w drogę — śpieszył on. Łomem rozbito kajdany. Z wagonu trzeciej klasy wybiegła kobieca postać. — Ola! — krzyknąłem. — Ej, niewiasto — zamruczał Michajłow. — Według praw wojennych kula wam w łeb za niesubordynację. Wszystko mogliście popsuć. Znikać teraz, niech mi do pięciu minut nikogo tu nie będzie. — Tych tak nie można zostawić — rzekł jeden z napastników, wskazując na rannego żandarma. — Drugi też dostał, ale żyją przecież. Nie bez trudu udało się wyszukać wystraszonego konduktora, którego jeden ze spiskowców obezwładnił w decydującej chwili. Oddano mu pod opiekę moją niefortunną eskortę i po chwili pomknęliśmy w dwóch parach sań przez leśne drożyny. Ze mną razem siedział Michajłow i Ola. W drugich, większych, czterech czy pięciu mężczyzn. Na jakimś rozstaju drugie sanie skręciły na prawo. My popędziliśmy wprost. V. Heraklesowe sny Znaleźliśmy się wreszcie w jakimś czystym i ciepłym domku, jak gdyby schowanym wśród gęstego lasku. Michajłowa znali tu dobrze. — Tu — rzekł — jesteśmy bezpieczni. Nieprawda? — uśmiechnął się. Gospodarz zmrużył oczy. — Niechaj wszystkie psy gończe spuszczą, jak my kogo schowamy, nie znajdą. Po całej Rosji go pomiędzy palcami im, a pod nosem wozić będziemy, a nie znajdą. — Raskolnicy są — rzekł Michajłow — starowiercy. Gdyby ich można było wziąć, a pchnąć, można by od razu stworzyć siłę. Między starowiercami Michajłow kręcił się już blisko rok. — Ale dlaczego — pytałem — użyliście tyle trudu właśnie dla mnie? — To już — powiedział Michajłow — Trzeciemu Wydziałowi podziękuj za ten zaszczyt. Jego cesarska mość osobiście się tobą zająć raczył i kazał sprawę twoją sądzić oddzielnie. Chciano dać wielki przykład. I wypadek dla nich pomyślny: Polak. Tobą, braciszku, nawet nasza publicystyka patriotyczna zajmować się raczy. Spędziliśmy tu dwa tygodnie w bezwzględnej ciszy. Utkwił w mojej pamięci ten czas dzięki opowiadaniom Michajłowa. Już w tym czasie pośród nas nikt tak nie znał całego ruchu, nie umiał go tak ogarniać jednym spojrzeniem. Michajłow posiadał jakąś genialną intuicję w odgadywaniu, w odczuwaniu ludzi. Teraz w jego opowiadaniach powstawały, wyrastały przed oczyma szlachetne, wielkie postacie. — Myślący człowiek rodził się w Rosji ciężko i chorobliwie. Ciężkie i krwawe były jego pierwsze kroki, rozpaczliwe próby ustalenia swojej samodzielności. Mikołaj Pierwszy skazał na obowiązkową służbę żołnierską Poleżajewa za żartobliwy wiersz erotyczny. I było to całkiem w stylu, całkiem w porządku rzeczy. Za Mikołaja to jednak już wzrosła i wzmocniła się myśl samodzielna. Ty mi mówisz — powiadał Michajłow — że nas jest garstka w wielomilionowym obojętnym tłumie, a pomyśl, jaką siłę stworzył jeden tylko Bieliński. Rozumiesz: jeden chory człowiek stał się źródłem mocy moralnej, bez której nie byłoby nas. A Herzen, a Czernyszewski. Człowiek idący w kierunku rozwoju życia jest niesłychanie potężny. A przecież nas jest parę tysięcy młodych, silnych, zdolnych, kobiet i mężczyzn, przecież my żyjemy już nie pomiędzy sobą, nie w inteligencji, lecz w samym ludzie. A przecież ta sama siła, która wysłała nas w lud, działa i działać nie przestanie. A i to jedno pokolenie samo siebie jeszcze nie zna. Znasz Bardinę, siostry Lubatowicz, Kochanowiczówny, znasz Bołchowskiego, widziałeś Czajkowskiego i jego koło. Koło Czajkowskiego w tym czasie już nie istniało. Tworzyły się w nim jakieś zaczątki religijnego ruchu. Michajłow nie dał mi dopowiedzieć moich wątpliwości co do tego. — Ludzie szukają prawdy. Rozumiesz, prawdy żywej. Szukają swojego świata, w którym by nic nie kaleczyło im ich duszy. Jak można sądzić surowo takich ludzi? Ty mówisz: mistyka. Ty zważ, ile człowiek zmógł, zanim tu doszedł, ile się natęsknił i nałamał. Czy ty wiesz, że są chwile, kiedy ja wszystko kocham? Wszystko za to, że żyję, że jestem szczęśliwy, że znalazłem prawdę. — Znalazłeś ją?… — Tak. — Michajłow mówił całkiem spokojnie, bez uniesienia. — Mam ją — w niej żyję. Człowiek ma tylko pracę. Oto jest cała moja prawda, w niej jest wszystko. Rozumiesz. Ja nie mówię: świat jest to albo tamto. Świat jest tylko to, w czym ja pracuję. Wszystko, co wiem, co mam, to praca ludzka, to nasza święta, ludzka zdobycz. A co poza nami, ja nie wiem. Ja nie mogę wiedzieć. Ja wiem tylko to, że jest to coś, w czym praca nasza trwa jak w krysztale. I ja nic od niego nie chcę, niczego nie żądam. Ja wiem, że *ono* czeka i patrzy na mnie: zrób. Mnie to już wtedy do głowy przyszło, gdy Wroński przed śmiercią o matematyce i błękitnej ciszy mówił. Teraz ja wiem już do dna i wiem, że to jest cała ludzka prawda, że człowiek nie będzie miał niczego poza sobą, prócz tego, co sam zrobi. — A co po śmierci? — spytała Ola. — Wy myślicie, co po śmierci? — zapytał Michajłow. — Ja myślę, żeby wszystko tu oddać, a jeżeli będzie co, to całkiem na nowo zaczynać. Aby tylko ludziom nic nie ukraść. Człowiek się musi spieszyć — mówił — strasznie musi się spieszyć. Przyszedł mu rozum późno, i to jak jeszcze. Dziś chcemy siebie swobodnymi czynić, a przecież całe ciało, całą duszę mamy pokaleczone. Ja tu w sektanckim świecie widzę je na każdym kroku, te rany na ludzkiej myśli. I wszędzie one są, we wszystkim są. Ty nie dziw się czajkowcom, że oni jakby zakonnicy z sobą tylko żyli. Człowiekowi nie można dowierzać. Powiedz, Ola, tylko szczerze powiedz, czy kobieta może jak człowiek kochać? Rozumiesz, aby czuła się swobodna, aby w duszy, w całej sobie nie mieć tego: należałam do niego. — Nie — powiedziała cicho Ola. — A ty myślisz, że mężczyzna umie dziś kochać? Nie, nie. My się dopiero budzimy, a w nas samych Bóg wie jeszcze kto gospodaruje. Perowska zawsze kobiet broni. A ich także bronić nie ma za co. Nie będzie człowiek wolny, póki nie nauczy się kochać. Rozumiesz, Miszuk. — Nie wiem jeszcze, do czego zdążasz. — Ja mówię, rzucam ziarno w ziemię, ono wschodzi, wstaje złote słońce z czarnej ziemi i kłania mi się, i mówi: to jesteś ty i ja, my jesteśmy. I ja wtedy wiem. Ono jest to, co moją pracę chroni. Ale miłość to jeszcze więcej. To, rozumiesz, ja mówię: tylko ty — i odpowiadają mi oczy, i mówią: ty tylko. I tu jestem naprawdę ja, to, co trwa. Źle się wyrażam, a idzie o to, aby ich było zawsze dwoje w każdej chwili, aby w niej nie było nic prócz ciebie, a w tobie nic prócz niej. I to ja wiem, aby się człowiek swojej miłości nie wstydził. Bo wtedy tylko jest możliwe i słuszne, że ona, którą ja najwyżej cenię, ceni mnie ponad wszystko. A jest tak: oto ja stawiam ją najwyżej, więc ona nie może cenić, pragnąć mnie. Więc ja ją mam nie dlatego, że tak być powinno, ale po prostu mam, jak rzecz. — A ona — powiedziała Ola — gdzieś na dnie duszy może myśli: oto nareszcie jego rzeczą być mogę. Ola nabrała śmiałości i stanowczości, jakiej nie przypuszczałem w niej nigdy. Michajłow rzekł nagle: — Wiecie, Olga, to o tobie napisał Uspieński, wiesz: „na wpół baba, na wpół Wenus z Milo. Ona najbardziej kobieta i towarzysz zarazem”. Ola zarumieniła się. — Nie — powiedziała — sił mam mało. I nie zawsze umiem. Kiedy w nocy, w dzień nie było można, chodziłyśmy z Wołczkiem do męskich koszar roboczych, jej nie zaczepiano nigdy, mnie aż dwa razy. To znaczy: jeszcze nie umiem. Nie znano nas wtedy jeszcze. Chazanow nawet ostrzegał. Poszłyśmy. Wołczok miała znajomych, siedzimy, rozmawiamy. Wchodzimy; Wierę ktoś zatrzymał, mnie nie chciało się wracać. W podwórku czuję, chwyta mnie ktoś wpół. Pijany był — pchnęłam go i upadł. Ale dlaczego to spotkało mnie? A drugi raz, drugi raz było inaczej. Nie będę opowiadała o tym — powiedziała wreszcie. Nie nastawaliśmy. Ola po chwili jednak zaczęła znowu. — Właśnie że tak — opowiem. Był młody chłopak, Dymitr. Nazywaliśmy go Mitia wszyscy. Widziałam, że chodzi za mną krok w krok, oczu nie spuszcza. Wiera to zauważyła. Chciałam właśnie tego wieczoru z nim mówić. Wtedy już chodziłyśmy, jak było dogodniej, we dwie lub pojedynczo. Gdyby ktoś poważył się, dość było krzyknąć, byliby go chyba robotnicy rozszarpali. Wiedziałam o tym. Wchodzę do sieni, zwykle lampka się pali. Ciemno. Szukam drzwi, ktoś chwyta mnie — chciałam krzyknąć, ale nie mogłam już, czuję usta, całują mnie. Wtedy znalazłam w sobie więcej siły, niż przypuszczałam, mocuję się z napastnikiem. Myślę — wstyd będzie pokazać się, jeżeli krzyknę. Powiedzą: barysznia. Raz i drugi jeszcze pocałował mnie. — Ola była purpurowa. — Wreszcie wyrwałam mu i się i silnie trzymam ręce, chcę prowadzić. „Puść” — powiada. Poznałam Mitię. „Jak ci nie wstyd” — mówię. „Mówisz: równość — powiada — a jak do czego przyszło, okazała się — panienka. Żyć bez ciebie nie mogę”. Widzę, że trzęsie się. Mówię mu: „Poczekaj; wracać będę, opowiem ci wszystko, odprowadzisz mnie”. Wieczorem idziemy znów razem. Mówię: „Widzisz, że ci dowierzam. Napadłeś mnie po ciemku, a ja ciebie o odprowadzenie mnie proszę. Ja tobą wcale nie gardzę, tylko innego męża-kochanka mam”. Widzę, że zbladł. Nie mówi nic. W końcu powiada: „I to jest prawda, że masz innego?” „Prawda” — i podałam mu rękę, on ręki nie bierze. „I gdybyś ty go nie miała, mogłabyś mnie polubić?” „Nie wiem — mówię — może tak, a może nie”. „Nie bierz — powiada — mojej ręki, ja dzisiaj z tobą jak pies chciałem postąpić, a teraz myślę, idę z tobą i myślę: cisnę ją w dół i będzie po mojemu”. Byliśmy już niedaleko od domu. „Nieprawda — mówię — Mitia, nie mógłbyś tego zrobić. A ja ciebie, że wielki ból ci przyczyniłam, przepraszam i wybacz to mnie. A teraz widzisz, jak ja tobie wierzę i abyś mnie źle nie wspominał…” — objęłam go i pocałowałam. Odbiegłam, bo słyszę, szlocha na głos. I powiedzcie mi, co to jest wszystko: czym ja jestem. Dlaczego ten chłopiec cierpi albo dlaczego mogło tak być, gdyby on istotnie silniejszy był?… I przecież ja bym już tego zapomnieć nie zdołała. Dlaczego można kobietę zawsze razem z duszą w błocie skąpać? Michajłow zasępił się: — Człowiek, człowiek albo kobieta… Mówimy. I siebie bierzemy za przykład. Jak to mogło się stać człowiekowi? A przecież człowiekowi dziś nie tylko to się dzieje. Czysty przypadek, że nie urodziłem się Chińczykiem, nie biją mnie bambusami na rynku, nie torturują. A kobieta… Miłość kobieca w przeważającej części historii obecnie była towarem lub zdobyczą. Po każdym zwycięstwie kobiety zwyciężonego miasta szły do obozu jako zdobycz. I szły. I myślały. I wy chcecie mieć inną duszę. Dusza ludzka rodziła się pod pałkami, dusza kobieca na targu, gdzie sprzedawano jej ciało, w haremie, a choćby w rodzinie. Badajcie, co działo się z ciałem ludzkim w ciągu historii — a poznacie, czym musi być rozum. Tego dnia mnie jednak zajmowało co innego. Zostaliśmy sami z Olą. — Ola — pytałem — czy ja ciebie krzywdzę? — Teraz już nie — powiedziała. — A przedtem? Skinęła głową: — Przedtem ja sama krzywdziłam ciebie. Myślałam: miał mnie, gdybym odeszła od niego, byłabym zawsze już upośledzona. A teraz wiem, że chcę być z tobą sama i że gdybym nie chciała — mogłabym nie być. Wiem, że może się wydać komuś, że popełniam coś karygodnego, wystawiając na jaw te osobiste tajemnice duszy Oli. Czynię to z przekonaniem, że tak musi dziś czuć kobieta. Kobieta musi być swobodniejsza od swej płciowości, musi nie wkładać całej godności swej w tę jedną sprawę. Ja uważam związek ludzi niezwiązanych niczym, nawet wewnętrznym przekonaniem swym, za jedynie moralny. Obserwowałem dużo wypadków, w których kobieta odeszłaby od swego kochanka, gdyby znalazła innego. Ale czuć się bez takiego powodu nawet niezależną od związku, w jakim żyje, czuć się uprawnioną do zerwania związku, po prostu dlatego, że nie daje on jej tego szczęścia, które w miłości jest podstawą moralności — to wydawałoby się niemoralne. Kobiecie wolno zerwać z jednym mężczyzną dla innego, ale zerwać bez takiego powodu, zerwać dla przyczyn wyłącznie erotycznych, chociaż niezwiązanych z żadną nową miłością — to byłoby odczute jako niemoralność. Ola musiała walczyć z sobą, aby nie czuć się upośledzona, potępienia godna przez to już, że ją ktoś inny bez jej woli pocałował. I zauważmy, że upośledzenie odczuwane tkwi tu właśnie nie w pozbawieniu swobody, lecz w samym pocałunku. Kobieta obita jest tylko ofiarą brutalności, pocałowana lub, co gorzej, zgwałcona — jest zhańbiona. Wiem, że tu jest najwyższa tajemnica kobiecego istnienia. Kobieta jest twórczynią rasy, ale dla tego samego powinna ona powodować się w swym życiu *własnym*, wyszlachetnionym do godności zasady popędem płciowym. Tylko w wymaganiach swej własnej płciowości może znaleźć kobieta dla siebie podstawę moralną. Samowiedza i samookreślenie płci musi tu być naszym ideałem. Gdy zaś zblazowany obrońca moralności i rodziny będzie roić sny o uciechach wolnej miłości, niech stanie pod posągiem Wenery Medycejskiej lub z Milo i niech pomyśli, że w swoim czasie miała ona i będzie miała nie tylko ramiona, ale nawet pięści. A co do swobodnego pociągu, to przecież obrońcy moralności nie mogliby liczyć nawet na swobodny pociąg nie tylko już mieszkanek domów publicznych, ale nawet mniszek, o których pisze klasyk Labruyère, że pierwsze we Francji zrobiły odkrycie que le paysan est aussi un homme. Dziwnie, dziwnie piękne były te długie wieczory zimowe w tym schronisku wśród borów. Wieczorem rozpalaliśmy wielki ogień w piecu i nie zapalając światła, siedzieliśmy w rozświetlonym przez czerwone smugi, wytryskające z pieca, półzmroku. Michajłow znał doskonale Rosję, znał ją w znacznej części z osobistego postrzegania, mówił o stosunkach w różnych zakątkach kraju z pewnością człowieka, który zna je z praktyki. To było jego wielką siłą. Wiem, że dla polskiego czytelnika wyda się trudna do pogodzenia ta nabyta, stwierdzona naocznie wiedza i idealizacja, czy jak to się tam nazywa, chłopów. Otóż idealizacja ta jest także sprawą, której nie należy brać literalnie. Opierała się ona na głębokiej myśli, nie była ot, takim sobie, spływającym po wierzchu, sentymentalnym złudzeniem. Świat chłopski to był świat pracy, żyjący na jej podstawach: pozostawiony samemu sobie chłop dba tylko o to, co mu jest do pracy potrzebne, kieruje się jej wymaganiami, na jej podstawie reguluje swe stosunki. Rząd i całe społeczeństwo, żyjące z pracy chłopskiej, swoimi wymaganiami wnoszą nowy, obcy pierwiastek w ten zamknięty, wystarczający sobie świat. Ale to sam chłop doskonale czuje, czuje, że z góry mu ktoś nieustannie przeszkadza, ktoś, kto ma siłę i moc, lecz nie rozumie. — W gruncie rzeczy — mówił Michajłow — uznaje te wszystkie przepisy, jakie spełnia, za niedorzeczne. Sądzi, że trzeba znosić je, ale nie ma dla nich bynajmniej szacunku. Szanuje chłop to, co jest zgodne z potrzebami i wymaganiami jego codziennej, nieustannej pracy. To jest jego rozum. I to jest właśnie siła. My mamy pod sobą, naokoło siebie całkiem gotowe społeczeństwo. Potrzeba tylko, aby ono poczuło się sobą. Aby chłop nie chciał znosić. Żeby nas lepiej, więcej znali. Żeby nas było więcej takich, których chłop może znać i uważać za swoich. Rozumiecie, jaka byłaby siła. My bylibyśmy nieustający protest, myśl nieustannie obecna w piersi ludu, a jednocześnie on sam. — Wierzysz w zwycięstwo? — pytałem. — Rozumiesz, rychłe, przez nas dokonane zwycięstwo? — Zwycięstwo jest zawsze możliwe — mówił Michajłow. — Elementy jego są zawsze obecne. To jest właśnie straszliwe i cudowne. Ten świat jest jak jakieś zaczarowane, istniejące już królestwo, uśpione pod śniegiem. Niech gorący wiatr spłucze śnieg, niech na jedno mgnienie dusza wstąpi w to olbrzymie ciało, a nie będzie prawie już walki nawet. — A jak będzie można żyć? — Jak ty będziesz pięknie wyglądać, Olga, przy sianokosie albo żniwie. Krótkie pięć lat niech tylko poczuje siebie ten istniejący rozum, a ile piękna, ile piękna! Grecja, Grecja — mówią. Ja tu czuję naokoło możliwość świata bardziej harmonijnego niż greckie sny. Greccy bogowie narodzili się też z robót polnych. Dlatego są tak piękni. Po co Grecja? Wyobrażacie sobie te olbrzymie stepy usiane czystymi, białymi wsiami, wyobrażacie sobie olbrzymie niwy rodzące chleb dla pracujących? I jasny wieczór letni, kiedy wszystko jest błękitne i różowe, powrót do wsi: jak może się nie zrodzić piękno w takiej chwili? Tylko kilka lat, krótkich kilka lat, byśmy w ziemię wrośli. — Ile lat — spytałem — trwała dotychczas najdłuższa, nieprzerywana przez rząd praca na wsi? — Prawie nigdy dłużej niż rok — rzekł Michajłow. — I to rzadko, bardzo rzadko. Nachmurzył się: — Niech on nam w poprzek drogi nie staje, niech on nie staje w poprzek drogi ludowemu szczęściu, car Aleksander. Naszych już teraz do tysiąca po więzieniach siedzi. Jeżeli się przekonać trzeba będzie, że nie można pracować, to my sobie zrobimy miejsce dla pracy. Nauczą się nas bać. Nam siła ani krew są niepotrzebne, bo my nie idziemy nic niszczyć, ale przeciwko sile stworzy się siłę. A posłuchałby lepiej on mnie, Aleksander Mikołajewicz. Roześmiałem się. — Ty myślisz: ja nie widzę trzeźwo świata? Widzę, bracie. Tylko mówię, jak jest. Może coś przyjść, co nagle obudzi lud, i sprawa będzie skończona, a możemy my wszyscy przepaść, ale coś zostanie z nas. Nowa myśl zacznie krążyć, jeżeli nie z nas, to z naszych kości. I widać, tak było trzeba, jeżeli z naszych kości. Widać, myśmy nie mieli jeszcze prawdziwych słów; a nie ginie nic. Nie ginie żaden moment, żaden gest, żadne słowo. Wszystko to gdzieś strumyczkami płynie. Nie słyszy się o tym, nie wie, gdzie ono jest. A choćby z naszych kości, z naszych mogił zerwał się ten żywiący, rześki wiatr. Czy nie dobrze? Życie każdego jednakowo przemija. Nie ocalisz przecież nic od życia. Tak czy inaczej, weźmie sobie wszystko; tak przynajmniej rośnie z twego życia to, co chcesz. Słuchaj, nic z ciebie nie zginie. Czy nie dobrze tak? Gdzieś tam niwami, polami płynie myśl. I my tylko mamy to zrobić: nie wprowadzać nic obcego, nic prócz tego, co ma prawo, co powinno żyć. Przecież każdy człowiek nieustannie umiera. Idzie o to, aby umrzeć, jak chcesz, aby wiedzieć, czemu oddać duszę, aby to było z ciebie. Oni patrzą na nas, którzyśmy rzucili domy, ciszę, spokój. Po co poszli, dlaczego? Bezdomni tułacze. My jedni mamy dom, z nas wyrasta to, co my chcemy, aby rosło, to, co powinno wyrastać i rozkwitać. My rzuciliśmy pustkę, a wybraliśmy pełnię. Nie ma szczęśliwszych ludzi niż my, których ścigają. Największą, jedyną niedolą jest, gdy nieustannie coś samemu tobie samego ciebie kradnie. Każdy nasz dzień, każda nasza godzina, każda nasza myśl to coś wprowadzonego w pierś ludzkości, coś, co będzie kołatać się w niej — trwać, co z nią nie zginie już. Wiedzieć, że się niczym tej świętej piersi nie zatruje, że ona wszystko w sobie wiernie zachowa, żyć tak. Pisać w drogocennym kruszcu jej przyszłość, swoją wolę, swoją myśl. Czuć, że się pozostaje, czy może być szczęście większe? Nigdy nie jestem sam, nie będę sam. Nikt nie znał na świecie tyle szczęścia, pracowitego, czynnego szczęścia. Ty się pytasz o zwycięstwo, czy nie czujesz, że my zwyciężamy każdej chwili, że ono w nas jest tym, co się oprze wszystkiemu: trwałe, niezmienne, wielkie i swobodne, szczerozłote serce ludzkości. VI. Myszkin Ola wyjechała do Moskwy. Tam miała urządzać ucieczkę paru mocniej skompromitowanych. Sprawa Czernowa przedstawiała się także dość poważnie. Postanowiono skomunikować się z nim i jeżeli się uda, oswobodzić go. Mnie na razie odradzano jeszcze pokazywać się w Moskwie. Natomiast spotkać mieliśmy się w Kazaniu lub Orenburgu z Myszkinem, który jechał na Sybir z planem oswobodzenia Czernyszewskiego. — Nie zdążymy — rzekł Michajłow, odcyfrowawszy to miejsce z listu. — Bieda. Wyjechaliśmy bezzwłocznie. Paszporty mieliśmy dobre, pieniędzy też dostatecznie. Michajłow pędził, nie zatrzymując się. — Myszkin nie będzie czekał — mówił. Przyjechaliśmy do Kazania. Tu od razu czekał nas zawód. Na jakiś tydzień przed naszym przyjazdem przeszła nad miastem burza policyjna. Ludzie, których adresy mieliśmy, byli aresztowani, wywiezieni do Moskwy, Petersburga. Miasto wydało mi się głuche i martwe. W pierwszą noc tu spędzoną widziałem i czułem jasno, jak znikomą grupką jesteśmy na zmarzłym, olbrzymim obszarze. Brano ich przecież stąd, tych naszych braci, a o tym nie wiedział nikt. W głuchą noc wydarto miastu serce i duszę, wyłupiono mu sokole oczy, a miasto nie spostrzegło. Rozumiałem grozę i przerażenie pierwszych wygnańców polskich, których wieziono tędy. I dziś jeszcze pomimo wszystko kładzie się tu na duszę i myśl martwota. Gdyśmy dojeżdżali do hotelu, zatrzymał nas na ulicy Tatar proponując nabycie dziewczyny za 20 rubli. — Piękna, młoda dziewczyna — niewinna dziewczyna, dajcie zarobić Tatarowi, mam przyprowadzić? Resztki koczowniczego życia napotykało się tu nieustannie: trwały one pod biurokratyczną powloką. Tu jeszcze czuło się Rosję Mikołaja: wielki, zimny kraj, po którym jeżdżą w różnych kierunkach trójki z urzędnikami i rozkazami. Pióra w kancelariach skrzypią; życie brnie po śniegu, jak może. Tu jeszcze się czuło w samym *tonie* mowy i postawie, że z człowiekiem można zrobić wszystko, wziąć go na 35 lat do wojska, zabić pod kijami. Mróz, chłód, uboga przyroda ścięły litość dla samego siebie. Władza nie dała się rozwinąć godności, i tak żyją ci ludzie nieustannie krzywdzeni, krzywda otacza ich zewsząd, wrasta w nich, staje się ich naturą. Lokaj w hotelu, gdyśmy mu powiedzieli o Tatarze, wzruszył ramionami: — Drogo chciał, u nich teraz bieda. I za 15, i za 10 rubli dostać można, ale po co tak? Jeżeli co? Moja siostra, szwaczka, w Moskwie była, bon ton, ma maniery, jeżeli co, w każdej chwili przyjdzie. Michajłow miał dziwny spokój w takich razach. Umiał on odprawiać takiego stręczyciela, nawet nie urażając ani jego, ani jego mającej dobry ton siostry. Ten sam lokaj na drugi dzień nie wspominał nam o siostrze, ale traktował nas z jakąś specjalną uprzejmością. I nie było w tym zasługi żadnych specjalnych słów. Samym tonem, sposobem mówienia dawał Michajłow odczuć, że on wszystko rozumie; nie litował się nad siostrą prostytutką ani bratem, który ją sprzedawał, nie ubolewał nad ich upadkiem, tylko po prostu, nie dostrzegając tego, traktował ich takimi, jakimi są, jak ludzi. Nigdy nie widziałem nic wstrętniejszego nad tak zwany humanitarnie moralny stosunek do prostytutek. Ach, ty musisz sama siebie sprzedawać! Ofiara społeczeństwa i tak dalej. Słowem — przypomina się z zademonstrowaniem wspaniałomyślnej czystości swojego współczucia człowiekowi, że ginie w błocie. A jeżeli o to chodzi, błoto zalewa nas wszystkich. Opowiedziałem kiedyś Michajłowowi moje przygody w przytułku Asta. Nie mógł on zrozumieć moich wyrzutów sumienia. — Nie pojmuję: gdzie tu jest jakaś krzywda wyrządzona Lii. Podobała się tobie i ty jej. Byłbyś ją skrzywdził, gdybyś ją był odrzucił i gdybyś jej dał poznać, że od takich jak ona miłość się kupuje tylko. Nie rozumiem. I Michajłow istotnie nie rozumiał zależności od przesądu. Być we wszystkim prawdziwym i być z każdym człowiekiem — oto wszystko. I jestem przekonany, że lokaj, gdy Michajłow z nim się rozgadał i pochwalił urodę jego siostry, której fotografię on nam na drugi dzień pokazał, ale już bez myśli zachęty — chyba odczuł, że ma do czynienia z prawdziwie pięknym i szlachetnym człowiekiem. — Czasami — powiadał Michajłow — trzeba nawet samemu zgrzeszyć, aby człowieka nie zmartwić, nie upokorzyć. Nie wolno upokarzać człowieka. Cały drugi dzień szukaliśmy jakiejś wiadomości o Myszkinie. Niepodobna jednak było się czegoś dowiedzieć. Znajomi, których tu odnalazł wreszcie Michajłow, nie byli nam w stanie dać żadnych wskazówek. W Orenburgu wiodło się nam nielepiej. Zwątpiliśmy już całkiem o możliwości jakiegokolwiek bądź powodzenia, gdy nagle któregoś dnia Michajłow stanął na ulicy jak wryty. Naprzeciwko nas szedł młody, wysoki mężczyzna w mundurze oficera żandarmerii. Twarz miała wyraz dziwnej energii. Szedł wyprostowany, śmiały, rozstępowano się przed nim. Michajłow schwycił mnie za rękę: — Myszkin — szepnął. I to był Hipolit Myszkin, jeden z najdzielniejszych moralnie, największych ludzi, jakich znałem. Myszkin był synem chłopki i żołnierza. Sam był żołnierzem. Któryś z jego przełożonych zwrócił na niego uwagę. Myszkina zaliczono do oddziału stenografistów. Jako stenografista miał Myszkin zaszczyt widzieć cara Aleksandra i w jego obecności demonstrować najnowsze metody stenograficzne. Jego całe życie umysłowe odznaczało się nadzwyczajną logiczną prostolinijnością rozwoju. Żył życiem żołnierskim, życiem rosyjskiego wiernego poddanego, wierząc, że opiera się ten cały system na czymś posiadającym w samym sobie moc i wartość. Zresztą nie myślał zapewne o tym nawet. Gdy zobaczył cesarza, gdy przekonał się, że to jest taki sam generał, jak ci, których zna, że tak samo wielu rzeczy nie rozumie, zobaczył całą niedorzeczność samowładztwa. My nieustannie pocieszamy się, że to jest naiwność. Naiwnym jest ten, kto zrozumiawszy całą potworność faktu, że przypadkowa, ograniczona jednostka ludzka ma w swoim ręku władzę, która może zaciążyć nad setkami tysięcy i milionów myśli, uzna, że niedorzeczność ta przez niego ujrzana jest argumentem przeciwko trwaniu faktu. Przecież my wszyscy o tym wiemy — mówią, pocieszając się, rozsądni ludzie. Rozsądni ludzie myślą, że znoszą niewolę, uświęcając ją całą powagą swojego rozsądku. Różnice pomiędzy ludźmi zasadzają się przeważnie na tym, czy są oni w stanie oprzeć się na wynikach własnej myśli i sumienia, czy są w stanie, zrozumiawszy, że coś jest prawdą, żyć nią tylko. Myszkin miał w sobie tę granitową siłę. Aleksander Drugi został dla niego zdetronizowany w tym momencie. Jesteś człowiek jak ja, więc jak możesz mną władać? Kto ci dał władzę? Młoda, nieustraszona myśl nie przestawała pracować. Nieustraszoność myśli jest rzeczą niezmiernie rzadką, chociaż się o niej tyle mówi. Bezwiednie i świadomie tępimy ją w sobie i naokoło siebie nieustannie. Myśl nasza jest jak tresowany pies. Węszy i tropi na pozór swobodnie; w gruncie rzeczy bada, czy już przeszedł tędy jej pan. Myśl bezpańska nietroszcząca się o nic, niechcąca wiedzieć, dokąd przyjdzie, nielękająca się niczego, jest dziś czymś wyjątkowym. Samo istnienie nasze społeczeństwo obecne, jakie jest, jest nieustannym tłumikiem, na łożonym na swobodę badacza. I to już niezależnie od przekonań. Pewien rodzaj instynktownej solidarności każe mimo woli przyjmować, przypuszczać rozum, myśl — w sposobie życia i istnienia uznawanym, przyjmowanym przez innych ludzi. Myśl dotąd się biedzi łamie, póki tego rozumu nie odnajdzie, nie wykryje, to jest póki nie przystosuje się do istniejących form. Każdy z nas, żyjąc życiem obecnego społeczeństwa, jest przez nie wychowywany, powoli wsiąka, wnika w nas, w naszą krew cała natura społecznego środowiska — i tak z wolna każdy odnajduje w społeczeństwie siebie. Myślimy całym ciałem, myślimy rodziną, dobrobytem, całym istnieniem swoim; kto jest związany istnieniem swym ze społeczeństwem, prędzej czy później uświęci, uprawni ten związek w miarę własnego rozumu. Ale Myszkin widział, jak to społeczeństwo przytłacza do ziemi i dławi miliony, on widział, że *ono* jest czymś, co pochłania pot, łzy krew. Kim jesteś ty, abyś czynić to miało prawo? Gdzie jest dusza twoja, prawda twej myśli? Myszkin sam był jednym z tych, którzy są tylko materiałem historii. Myśl, zbudzona w nim, stawiała nieodparte pytanie: co czynisz z tego wszystkiego, z tej niedoli, łez? Wasza prawda musi być nieskończenie święta, wielka, piękna, jeżeli wy śmiecie wznosić ją na takim bezmiarze męki i cierpienia. Oto staje przed wami to życie, którego jesteście opatrznością. Opatrzność musi wytłumaczyć się przed życiem. Myszkin widział cara, widział potem tych, co się nazywają solą narodu, jego myślą. Był stenografem ziemskich zjazdów i do niego, syna żołnierki, przychodzili panowie o wysokich czołach i białych rękach prosić, aby wykreślił ze sprawozdania stenograficznego jakiś liberalny zwrot, frazes opozycyjny. — Tam na sali płacono im oklaskami — mówił Myszkin — potem w pokoiku dla stenografów zmieniali oni ton, ci panowie. Teraz przypominali sobie pensje, ordery, żony, dzieci. Żadnego prawa nie ma: jest tchórzostwo i słabość. Wszystko to trzyma się na ciemnocie i bierności masy. Gdy lud wstanie, rozpłynie się przed nim wszystko jak mgła, jak błoto. Różne są typy rewolucjonisty. Przewinęły mi się przed oczyma całe szeregi tych zapoznawanych, nierozumianych postaci. Dla niewolniczego, zadowolonego świata rewolucjonista nie jest nigdy realnym człowiekiem. Jest albo wampirem spragnionym krwi i głośnego czynu, albo rycerzem ideału, ascetycznie wpatrzonym w nadziemskie widzenie przyszłości. Inaczej świat ten, świat powszedniej, znoszącej niewolę i ucisk, podeptanie istoty ludzkiej inteligencji nie jest w stanie pojąć tych obcych mu ludzi, których poznaje w krótkich, błyskawicznych mgnieniach. Tymczasem rewolucjonista prawdziwy, nie wymarzony, jest typem psychicznie niezmiernie różnorodnym. Są w granicach tego typu jednostki, które czują przede wszystkim dysonanse i dysharmonie obecnego istnienia. Są one silne nienawiścią, ale nie jest to bynajmniej najsilniejszy typ rewolucyjny. Najpłodniejsza jest działalność innych natur: tych, w których duszy istnieje mocne odczucie rozumnego, swobodnego życia ludzkości, natur, które nie są mścicielami za swoje zniszczone życie, lecz w imieniu pełnego życia, które w nich jest, walczą przeciwko temu, co je niszczy i kaleczy. Myszkin był człowiekiem, który zrozumiawszy, przekonawszy się, nie odstępował od swojej myśli, zamierzywszy — wykonywał. Wkrótce po wyjściu z wojska spotkał parę młodych kobiet z kółka utworzonego w Archangielsku przez znanego pisarza Flerowskiego. Te poddały mu myśl założenia drukarni nielegalnej, one też pracowały w drukarskim oddziale, jaki założył Myszkin przy swojej litografii w Moskwie. Drukarnia, znakomicie zakonspirowana, pracowała dość długo pod okiem policji. Wreszcie zaczęły mnożyć się niepokojące znaki i Myszkin któregoś dnia, wracając do domu, zauważył policję w bramie, przeszedł, nie oglądając się, i znikł z Moskwy. Teraz wracał ze Szwajcarii, gdzie powziął zamiar wydostania Czernyszewskiego. Poeci i idealiści skarżą się na brak poezji i siły idealnej w naszym życiu. Są oni tylko niedostatecznie rozwinięci, aby zauważyć tę olbrzymią poezję, która cechuje nasz moment i głębokością swą przewyższa wzory i normy poetyckie dawnych epok. Tak jest. Nie wrócimy i nie możemy wrócić do żadnego momentu przezwyciężonego. Każdy moment ludzkiego życia ma w sobie poezję, wytwarza ją. Poezja — to jest przejęcie się chwilą. Człowiek zaś jest tak szlachetną i bogatą istotą, że ożywia wszystko. Na dnie ostatecznego pognębienia znajduje się jeszcze możliwość kochania czegoś, życia w czymś, w jakimś okruchu, swobodzie. Pamiętam, jak o tym właśnie rozmawialiśmy już w Szlisselburgu z tym samym chyba Myszkinem z powodu jakiegoś opowiadania Korolenki. Szlachetny ten pisarz rosyjski posiada dar wyczarowywania i ujmowania poezji w każdym środowisku. Mówiliśmy o tym opowiadaniu jego, w którym odtwarza on los nędzarzy żyjących w podziemiach jakiejś zrujnowanej kapliczki białoruskiej. I tu jeszcze jest coś, co tym ludziom życie upiększa, coś, za co oni mogą nawet walczyć. I tak wszędzie u Korolenki. W momencie rozgoryczenia wystukałem Myszkinowi: „Łajdak jest człowiek, kocha nawet łańcuchy”; odpowiedział mi: „Nie łańcuchy, ale swój sposób noszenia łańcuchów. Sam siebie człowiek w ten sposób utrzymuje i chroni; zawsze musi on mieć w sobie coś, co kocha, odbierz mu poezję — zginie. To nie ozdabianie niewoli, ale ratowanie duszy żywej przed zagładą”. I Myszkin miał słuszność, ale miałem ją i ja, gdyż w ten sposób dusza w niewolę swą wzrasta. Ja, Polak, wiedziałem o tym. Myszkin nie wiedział nigdy, co to jest romantyzm. I dlaczego, dlaczego poezja nowoczesna nie czuje tego nowego, dzisiejszego patosu, który rodzi się na szczytach życia. Dlaczego nie kocha życia, gdy jest dumne, pełne, naprawdę ludzkie, nowoczesne. Idealizm ginie: tak, człowiek nie powinien już umierać, przelewać swojej krwi dla żadnego Boga. Żyć powinien dla siebie, dla człowieka. Poezji nie ma — a czym jest ten pościg jednostki przez umarły syberyjski step dla wyrwania ze szponów niewoli rozumu? Odwaga i samozaparcie, by ocalić myśl. Dla kogo? Tylko dla siebie, dla ludzkości. Każda godzina kradnie tam myśl mędrca: wyrwać ją z więzów tych na próżno upływających chwil. Iżeś mnie zrozumieć chciała, zmienię cię w kamień. Skamieniejesz w chłodnej pustce — wyrok wydała przemoc na myśl mędrca. Gnębi ją i morduje bezczynnością lata całe. Ginie wśród lasów i śniegów skarb: myśl jasna. I oto bieży jej na pomoc szalona odwaga. Plan Myszkina był prosty: miał on przy sobie rozkaz podpisany przez naczelnika Trzeciego Wydziału, zawierający polecenie natychmiastowego wydania Czernyszewskiego doręczycielowi rozkazu. Papier był doskonale podrobiony. Myszkin nie chciał słyszeć o naszym udziale. Pojedynczemu człowiekowi łatwiej ze wszystkiego wybrnąć. Nareszcie udało się nam go przekonać, aby wziął z sobą jednego z nas — mnie, w charakterze wachmistrza. Z Moskwy przyszedł list żądający pomocy. Michajłow miał natychmiast jechać. Udało mu się jeszcze wydostać skądś dla mnie mundur, szynel, szablę i wszystko, co było potrzebne dla godnego reprezentowania wachmistrzowskiej rangi. — Wąsy tylko masz za małe — rzekł z wyrzutem. Jechaliśmy z Myszkinem, zatrzymując się prawie tylko tyle, ile potrzeba było dla zmiany koni. Pośpiech był jednym z warunków powodzenia. I w pamięci pozostało mi tylko wspomnienie niepowstrzymanego, szalonego pędu przez śnieżny step, dzikich okrzyków, jakimi podniecali woźnice swoje wpółdzikie przyzwyczajone do szalonej jazdy konie. Pamiętam tylko jeden epizod, przypominający niemal literalnie Rewizora. Siedzieliśmy w małym miasteczku już na saniach, gdy podszedł do nas z płaczem jakiś kupiec, opowiadając o jakimś oszustwie miejscowego satrapy. Myszkin nie zawahał się ani na chwilę: kazał się wieźć do kancelarii urzędnika. Z pewnym osłupieniem wszedłem za nim, ale Myszkin z doświadczenia znał psychikę władz rosyjskich. — Księgi u was gdzie? — krzyknął z progu jeszcze, nie zdejmując czapki. — Ja was, aniołki, nauczę, jak pieniądze obywatelskie utajać. Nie minęło pięciu minut, sprawa była załatwiona i pomimo próśb urzędnika Myszkin wpisał do księgi groźną notę, zaryczał coś o katordze na bardzo odległą wzmiankę o łapówce — i pomknęliśmy poprzedzani wieścią, że jedzie przez Sybir nadzwyczajny komisarz, urzędników oddaje pod sąd. Odtąd wszędzie już czekały na nas zaprzężone konie: chciano nas pozbyć się jak najspieszniej. Pomimo to wieźliśmy fantastyczny po prostu zbiór skarg i próśb. Była skarga na policmajstra, że ukradł dwa trotuary, skarga na popa, że ukradł dzwonnicę, skarga na prystawa, że mieszczaninowi zabrał żonę, wpisał go na listę umarłych i żonę wydał za innego, temu innemu pieniędzy za odstąpienie żony nie zapłacił; umarły mąż protestował przeciwko pretensjom drugiego, mówiąc, że do wynagrodzenia on tylko jeden ma prawo. Była straszliwa skarga matki-wdowy, której miejscowy sędzia ukradł córkę, a później podczas procesu przez stosunki wyrobił dla niej bilet prostytutki „…i teraz — pisała matka — ile razy isprawnik w naszym mieście pije i grać w karty raczy, tyle razy Maszę do siebie sprowadzać każe, mówiąc: »do rewizji«, a my jemu odmówić nie możem; a ostatni raz plecy i nogi dziewczynie ostrogami podrapał, a jakeśmy skargę posłali, wpadł i mnie, i ją bił po twarzy, i groził, że jeżeli jeszcze co, to ją w tutejszym takim domu zamknąć każe, bo skoro ona żółty bilet ma, to i tam przebywać powinna, więc niech pan komisarz rozsądzić raczy”. Całe syberyjskie życie stało przed nami, jak na dłoni. Była skarga dwóch córek, których ojca miejscowy lekarz wojskowy z policmajstrem do szpitala wsadzili, ponieważ starsza, Wiera, nie zgodziła się kupcowi Abramowi swojej niewinności za pięćdziesiąt rubli sprzedać. Była skarga pocztowego urzędniczka na tegoż Abramowa, że mu za żonę „…którą mu według umowy — pisał urzędniczek — w pierwszą noc i niewinną przedstawiłem, pięćdziesięciu rubli nie wypłacił, mówiąc, że niewinności nie zastał; a jeżeli tak, to winien temu akcyzny Wiktorow, który żonę moją do ślubu znał, i on mi stratę wrócić powinien, gdyż ja w ciężkiej potrzebie jestem i żona moja urodziła bliźnięta, a z pensji ich wyżywić niepodobna”. Myszkin bladł, czytając te straszliwe, nie krwią już, ale zgniłą materią cuchnących, ropiejących ran spisywane dokumenty ludzkie. Była rzecz, z którą nie umiał się oswoić. Poczucie bezsilności, niemożliwości zwalczenia, usunięcia czegoś, co nie powinno być tolerowane, o! to poczucie nieodpowiedzialnego świadka, które tak doskonale żyje i rozwija się w nowoczesnym, kulturalnym Europejczyku, było dla Myszkina czymś wrogim, absolutnie niezgodnym z jego naturą. Myśl jego żyła w tej samej dziedzinie, w której przebywa wola, rodziła się od razu z żelaznymi mięśniami i ścięgnami czynu. Nigdy nie być obojętnym, nie znać tego obmierzłego stanowiska cichego wspólnictwa wobec bezprawia, łamiącego życia ludzkich istot, wdeptującego w ziemię krew i łzy. Nie wiedzieć, co to jest powszedniość, w której tonie, zlewa się, ginie wszystko, zbrodnia i ofiara, krzywda, przemoc, smutek, i ciągle, i wobec wszystkiego być sobą, nie kapitulować przed niczym — to były rysy najistotniejsze tej orlej natury. Każdy dzień z nim przebyty napełniał mnie podziwem dla tej samorodnej spiżowości. Michajłow wydawał się marzycielem w zestawieniu z tą duszą. A jednocześnie stal ta wibrowała, drżała za każdym zetknięciem ze światem cierpienia i krzywdy. Widziałem, jak rozszerzały się w takich chwilach nozdrza Myszkina, jak bladł, jak pałały jego oczy. Był stworzony na wodza wielkiej rewolucji. Historia zapisuje tylko szczęśliwych. Zna Garibaldiego i prawie milczy o Pisacanem. Bakunin ukazuje się w niej tylko jako wieczny warchoł. Kto znajdzie czas zrozumieć, czym on był w samej rzeczy? Kto zsumuje energię rewolucyjną, rozsianą przez niego w całym świecie Zachodu i Wschodu? Kto zrozumie, czym mógł być Myszkin? Nie jesteś ty posłusznym kruszcem, bryło dziejów, której z taką ufnością powierzał się Michajłow. Nic ludziom nie ukraść to obowiązek, ale być całkowicie przez nich wziętym to zasługa. Historia jest zbiorową, solidarną sprawą — nie tylko *siebie* przeżywamy — przeżywamy nieustannie innych. Czy świat wie, ilu mędrców, poetów zużywa, nie znając ich, nie dając im nigdy stać się sobą? Żyć jak największym zakresem to prosty obowiązek. Każda nasza bierna i pusta chwila *zabija* coś poza nami w nieznanych, obcych nam ludziach. Nasza etyka jest równie zacofana, jak nasza poezja. Wtedy, jadąc z Myszkinem, ważyłem te myśli. Czułem, że jest obok mnie jeden z tych ludzi, którzy dokonują czynów, że jest to jeden z tych ludzi, o których niejednokrotnie momenty dziejowe wołają na próżno. Ominęliśmy Irkuck, nie zatrzymując się, i zbliżaliśmy się do celu naszej podróży. Serce marzyło, czy prawdą jest, że już za parę dni będzie jechał z nami on, pogrzebany przez rząd, że ozwie się jego głos pośród nas. Wyobrażałem sobie, co będzie czuł, i nie śmiałem wierzyć, że to się stanie. Dzikość i pierwotność krajobrazu nadawała jeszcze bardziej fantastycznie nieprawdopodobny charakter naszej wyprawie. Tu przyroda nie mówiła nic o prawie, nic o wpływie człowieka, o jego sile. Myśl ludzka była tu przypadkiem, utrzymującym się na powierzchni wyłącznie dzięki zbiegowi jakichś wyjątkowych okoliczności. Sybir deprymuje już przez sam swój widok, przez konieczność opierania się działaniu przyrody. Rząd rosyjski wiedział, co czyni, skazując myśl zbuntowaną na walkę z monotonią i mrozem. Przywracał się normalny stosunek. A ty nie wiesz — zdawał się wołać do rozumu — iż ty w cieplarni wychowany, poznaj, co to świat, przekonaj się. Koło Wiłujska krajobraz staje się rozpaczliwy, jakby na wieki ślepy; przejechaliśmy około domu, w którym pochowany był Czernyszewski. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej monotonnego, wyczerpującego już przez sam swój widok duszę. Nikły lasek czerniał niedaleko od domu, poza tym — nic: wysoka palisada placu, dwa drewniaki, jakaś zamarznięta i kałuża i śmiertelna, nudna cisza na około. — Wybrali — rzekł Myszkin — nie ma co, wybrali. Czy ty wyobrażasz sobie — mówił — zimną krew: tu wysłać i kazać żyć — nie, umierać długie lata. I przecież oni wiedzieli, kto on jest. Nie, człowiek jest zły, podły — znieść trudno. Nareszcie dojechaliśmy do mieszkania naczelnika. Nie było go, trzeba było nocować. Na drugi dzień popsuło się wszystko. Naczelnik miał papier, aby nic nie przedsiębrać względem Czernyszewskiego bez odrębnego rozporządzenia irkuckiego generał-gubernatora. — I że też pan bez kozaków jedzie — rzekł on do Myszkina. Był przy tym nadmiernie, niepokojąco grzeczny. — Popróbujemy go wziąć siłą — zaproponowałem. Myszkin wzruszył ramionami: o tym nie można było nawet myśleć. Musieliśmy jechać precz, nie dając mu nawet znać, że życie było u wrót jego grobu. Trzeba było jechać i zostawić go na pustyni. Myszkin wzruszał ramionami, ale ukradkiem spoglądał na rewolwer. Dla niego ta porażka była klęską moralną. Nie umiał się on czuć niewolnikiem, bezsilnym wobec przemocy. Oświadczył naczelnikowi, że wraca do Irkucka po rozkaz. — Dodam panu dwóch kozaków — powiedział naczelnik. Myszkin próbował się wymawiać, dziękując za uprzejmość. — Ale cóż znowu — rzekł naczelnik — to zwykły obowiązek służbowy. Dostałbym dymisję, gdybym pana tak puścił. Była to już gra prawie w otwarte karty. Trzeba było jeszcze cieszyć się z tego, że naczelnik bał się oddzielić z liczby posiadanych kozaków dla eskortowania nas więcej niż dwóch. Zwiększało nasze szanse także i to, że na żądanie Myszkina dostaliśmy i my konie pod wierzch, ale kozacy mieli karabiny, my zaś rewolwery tylko. Rezultat walki mógł być bardzo wątpliwy. Nietrudno było spostrzec z wyrazu twarzy towarzyszących nam kozaków, że otrzymali oni przy wyjeździe jakieś specjalne instrukcje. Miałem wrażenie, że trzymają się oni na baczności. Gdy w ciągu drogi Myszkin kazał jednemu ruszyć naprzód pod pozorem, że zbłądziliśmy, że trzeba sprawdzić drogę, spełnił on rozkaz z ociąganiem i bardzo niechętnie. Parę stacji ujechaliśmy w spokoju. Na drugi dzień dopiero postanowiliśmy działać, mieliśmy przejeżdżać koło posterunku kozackiego i nie byliśmy pewni, czy nasi kozacy nie wiozą z sobą jakichś rozkazów do jego komendanta. Pod tym lub innym pretekstem mógł on powiększyć naszą eskortę. W lesie Myszkin zwrócił się do kozaków, mówiąc, że zapomniał u naczelnika torebki z papierami, i rozkazując im wrócić po nią i przywieźć. Kozacy wręcz odmówili: — Nam kazano was nie odstępować. Młodszy z nich zrobił podejrzany ruch w kierunku karabina. Strzeliłem do niego i zraniłem go lekko, w tej samej chwili popędziliśmy konie. Kozacy dali ognia. Jedna z kul drasnęła Myszkina po głowie, nie powodując poważniejszego szwanku, ale mój koń padł i spostrzegłem, że sam broczę krwią i nie mogę podnieść lewej ręki. Kozacy pędzili ku mnie. Myszkin wysunął się naprzód i wystrzałem położył trupem jednego z nich. Wtedy drugi zawrócił i popędził konia. — Łap konia! — krzyknąłem za Myszkinem. Ale koń zabitego kozaka w chwili, gdy Myszkin zbliżał się ku niemu, stanął dęba, zakręcił się i pocwałował za uciekającym. Położenie było ciężkie. Byliśmy w głębi pustyni syberyjskiej o jednym koniu, bez środków żywności, przytroczonych do siodeł kozackich, pewni pościgu. Ja przy tym byłem ranny. Nie traciliśmy jednak głowy. — Trzeba zjechać w stronę — mówiłem — może napotkamy jaką osadę, gdzie będzie można kupić konia. Koń dźwigał z trudem podwójny ciężar. Myszkin zsiadł i podtrzymując mnie na siodle, szedł obok konia. Posuwaliśmy się niezmiernie wolno. Noc zapadła, a my jechaliśmy wciąż głuchym lasem. Wreszcie na jakiejś polanie zaczerniło coś, niby schronisko ludzkie. Było jednak w nim całkiem ciemno: drzwi stały otworem. Izdebka była pusta. Na ubitej ziemi był tylko opalony ślad po dawno wygasłym ognisku: musiało to być schronisko myśliwskie lub coś w tym rodzaju. Wprowadziliśmy konia. Myszkin nawlókł gałęzi. Rozpaliliśmy ogień, ale jeść nie było co. Rana na ręce zaczęła mnie znowu boleć i nad ranem spostrzegliśmy, że nie mogę ręką tą żadnych wykonywać ruchów. Myszkin zbudził się nad ranem: koń rżał, gryząc rzucane mu gałązki i trochę zmarzłej trawy. Naokoło nas była kamienna, lodowa cisza. Przypomniały mi się ptaki zamarzłe, jakie widziałem u nas jakiejś wyjątkowo ostrej zimy. Myszkin siedział posępny; myślałem o szyderstwie losu, które każe nam tu ginąć wśród syberyjskich lasów w mundurze żandarmskim. — Musisz jechać — mówiłem — jeżeli się uda, wrócisz. Jest to jedyna rada. Było to jasne. Czystym dzieciństwem byłoby tu siedzieć razem i ginąć we dwóch, czekając ratunku. Zostałem sam. Przed wyjazdem Myszkin nazbierał drzew i gałęzi, dorzucałem ich teraz, kuląc się około ogniska, czując, że wstrząsa mną dreszcz. Byłem głodny i spragniony: parę razy wychodziłem zgarnąć trochę śniegu z drzew. W ten sposób gasiłem pragnienie. Głowa płonęła i myśli mąciły się. W ciągu nocy byłem nieprzytomny; tak przeszedł następny dzień. Śniło mi się ciągle, że gdzieś jadę, koń idzie, potykając się co krok, usiłuję trzymać go mocno w wędzidle, ale raz po raz pada on na kolana. Zbudziło mnie pod wieczór drugiego dnia szczekanie psów i tupot kopyt końskich. Z wysiłkiem zebrałem myśli i zrozumiałem, że trzeba dać znak, wyszedłem za próg i dwa razy wystrzeliłem z rewolweru w powietrze. Nadsłuchiwałem chwilę, już zdawało mi się, że głosy cichną. Jakieś na wpół jasne przypomnienie Anhellego przesunęło mi się przez zmęczony, jak gdyby zlodowaciałymi igłami skłuty mózg. Tylko Eloe tu nie ma. Czułem się niezmiernie obcy temu wszystkiemu. Ale nagle za zakrętem drogi zobaczyłem wysuwające się łby końskie: zacząłem biec im naprzeciw. Zrobiłem parę kroków i upadłem. Ocuciłem się w izbie. Wlewał mi ktoś w gardło wódkę, rozmawiano po polsku. Otworzyłem oczy i zapytałem: — Gdzie Myszkin? Nachyliła się nade mną jakaś twarz o nastroszonych, w sople obmarzłych wąsach. — Polak? — zapytała. Skinąłem głową. — W tej służbie?… — zasłyszałem zdziwiony głos. — Kto wy? — zapytałem. — Osiedleńcy. Byłbyś na śmierć zmarzł — co ci w rękę? — Kozak strzelił. — W żandarma strzelał… cóż to, bunt? — Myszkina nie spotkaliście? — pytałem, wciąż na wpół nieprzytomny; nie byłem wprost w stanie zrozumieć, że komuś może być nieznane i obce cokolwiek z tego, co mnie zajmowało. — Kto jest Myszkin? — pytano. — Gdzie? — Wczoraj, nie, pozawczoraj na gościńcu kozaka zastrzeliliśmy, drugi zemknął, zabił mi konia i ot, ręka — mówiłem, wzrokiem wskazując na zwisającą bezsilnie lewą rękę. — Nie uwierzył nam: Czernyszewski tam został jak w mogile. — Poczekaj no — odezwał się drugi mężczyzna o czarnej brodzie. — Wy nie żandarm? — zapytał. Zaprzeczyłem głową: nie. — Wyście chcieli więźnia odbić, Czernyszewskiego? — Tak… jest… — Ot, co jest. Wczoraj wieść była, że Jakuci fałszywego rewizora pojmali. — Myszkin! — krzyknąłem. — No, to i was stąd trzeba czym prędzej — i wy Polak? Potwierdziłem. — Nie czas gadać — rzekł starszy — jemu opatrunku potrzeba, spoczynku i pożywienia. W kilka godzin znalazłem się w ciepłym i schludnym mieszkaniu pana Wydżgi, tak nazywał się starszy: — Dobrze, że noc jest — mówił — i że nas nikt nie widział, a teraz musicie już cicho tu przesiedzieć, póki co… Nie odpowiadałem. Co chwila myśli ginęły mi i rwały się. Raz po raz wstawałem, aby biec, odbijać Myszkina. Zrobiono mi opatrunek i zasnąłem. VII. Lodowiec Panowie Wydżga i Kulesza mieszkali razem. Nie przypadliśmy sobie do smaku. Gościnni byli i krępowali się w sporze ze mną, ale zauważyłem, że wzbudzam w nich każdym słowem, każdą myślą całkiem żywiołową, nieprzemożoną odrazę. Gdy pytali mnie o politykę europejską, ja mówiłem im o Międzynarodówce, oni słuchali grzecznie, powstrzymując ziewanie, i interesowali się, jak zapatruje się na sprawę polską papież, pokładali jakieś tajemne nadzieje na cesarzowej Eugenii. Do pasji zaś doprowadzało ich już to, co mówiłem o ruchu w Rosji. Nienawidzili tego chamstwa. Oni wszyscy liberalni na cudzy koszt. Milutyn, Czerkaski też liberałowie byli. Murawjew całkiem rewolucjonista. Niepodobna było z nimi rozumować na ten temat. Kilkakrotnie z niedowierzaniem poddawali mnie badaniu na temat: z jakich to? kto go rodzi? Widocznie im żadną miarą w głowie pomieścić się nie mogło, aby nie bacząc na klejnot i imię, zaraza mogła przylgnąć do senatorskiej krwi. — Rozpacz, rozpacz, panie, wszystko tłumaczy — mówił pan Wydżga. — Z rozpaczy wszystko. Tu Ossoliński jeden, z dobrych, panie, Ossolińskich, z rozpaczy karczmarzem został. Jakże. Teraz wszystkie szynki po okolicy ma: pieniędzy bez miary. I co on ma to kacapstwo oszczędzać? Pod zastaw pożyczki daje. Czy uwierzysz pan, czego tu ludzie nie zastawiają? Urzędnik, panie, urzędnik skarbowy z akcyzy, córkę zastawił. Za dwieście pięćdziesiąt rubli. I pan mi mów o godności ludzkiej tego narodu. Ja ci powiadam, pluń. Niech ich własna zgnilizna strawi. Tam u nich po wsiach francuska choroba, oni ją sołdacką nazywają, się szerzy. Co druga baba chora. To wszystko nie ma żadnej przyszłości. Kolos o glinianych nogach. My, panie, na rozumy prowadzimy z nimi walkę. Ot, słyszę, z naszych jeden na Kaukazie lasy skupuje, w pięć lat miliony zrobił. Albo tu. Ty mi tylko pięćset rubli daj, a w skarbowej komisji ziem kirgiskich odpiszą: nie objedziesz. Ja nie mówię, że my mamy po zaściankach siedzieć. Nie. Kulturę, panie, powinniśmy nieść. — Jak Ossoliński — rzekłem. — Czy on na tym swoim zakładzie z zastawionymi urzędniczymi córkami herb swój na szyldzie wywiesza? Powinien by, niech nas znają. Pan Kulesza wstał. — Panie łaskawy, abym snadź nie zapomniał, że gościem u nas jesteś: można by myśleć, że nie sam mundur pan dobrodziej na się wdział. Z całą szczerością uważali oni za pewien rodzaj przeniewierstwa uznanie jakiejkolwiek słuszności, jakichkolwiek praw w przedstawicielach znienawidzonego narodu. To był wróg i to słowo tłumaczyło, usprawiedliwiało wszystko. W ten sam sposób zapatrywali się na wszelką krytykę zwróconą przeciw komuś ze swoich. To było „kalanie swego gniazda”. Znałem ten typ dawniej już, nie był on dla mnie nowy, teraz jednak miałem sposobność przekonać się o tym, jak dalece wzrósł pomiędzy mną a tym światem dystans. Byłoby niesłuszne, gdybym zataił, że i mnie również ciężko było przebywać w tym towarzystwie, i z przykrością myślałem, że będę potrzebował jeszcze pomocy panów Wydżgi i Kuleszy, walczących na rozumy z chłopem rosyjskim, w formie rozpajania go wódką, przyjmowania kobiet pod zastaw, skupowania za bezcen ziemi kirgiskiej. Widziałem jasno jak na dłoni, jakie drapieżne szpony, jakie wilcze głody, jaka lisia obłuda wyrastają i rozwijają się poza męczeńską maską. Nadarzyła mi się jednak sposobność niekorzystania z uprzejmości tych „rodaków”. Pojawił się w jakieś dziesięć dni po moim przybyciu do domku wygnańców nowy gość. Był to jakiś chodaczkowy szlachcic, przed powstaniem kupiec kolonialny w małym miasteczku, Marek Korytko. Była to mała, jakby przydeptana postać o błękitnych, zapłakanych oczach, malinowym nosie, wypełzłych wąsach i łysinie. Kulił się on wobec moich gospodarzów i miał z nimi jakieś interesy. Gość chętnie wchodził do mojego pokoju i nieśmiało siadał na koniuszku krzesła. Było w nim jakieś nieustające upokorzenie. — Z Moskiewką ożenił się — powiedział mi pan Kulesza — baba pije, po twarzy go tłucze i sam on się rozpił. Byłem uprzedzająco grzeczny dla Korytki. — Tak to — mówił — płacz i pustka szczera, noc naokoło. Gdziekolwiek pokazać się — sprzedawczyk, renegat. Pan Filip Ossoliński, wielki pan i patriota, usiąść mi u siebie w domu nie pozwala, że to niby dzieci moje teraz prawosławne. I nigdzie, nigdzie spokoju nie ma. Jeden pan Seweryn, święty człowiek, mówi: „Nic to, aby tylko dusza czysta była”, i jak z równym ze mną rozmawia, ale ja sam czuję wobec niego moją nikczemność i zdradę; w oczy jego czyste patrzeć nie śmiem. Raz, dwa na kwartał pójdę posłuchać i dość. Aby tylko wiedzieć: nie całkiem jeszcze przepadł Korytko, jeżeli, panie mój, Mickiewicza przyjaciel i uczeń, panie mój, pan Seweryn Kaniowski po bratersku do mnie przemawia. — Gdzież on jest?! — mimo woli krzyknąłem. — Przecież on w orenburskiej guberni był. — Tu go przenieśli, lat temu dwa albo trzy będzie, i widzę ja, że panu szanownemu nazwisko znane jest. — Krewny jestem pana Seweryna bliski. Mojego ojca przecież brat. Korytko w ręce klasnął. — Dobrodzieju, toż ucieszy się nasz staruszek, gołąbek on nasz… To czy, dobrodziejaszku, jemu znać damy, a może byś ty wręcz do niego pojechał. Mieszka w domu kupca jednego, Rosjanina, za świętego oni go uważają, modlą się niemal do niego. W wielkim poważaniu on. Czerń nawet prosta go czci, w chorobie albo co przybiega. Chorych noszą… Umówiłem się z panem Korytką. Pieniędzy miałem dość, trzeba było tylko ubranie dostać, konie nająć i wszystko bez wielkiego hałasu, a cichaczem urządzić. Drogi było mil z dziesięć, po śniegu, w mróz, odległość niezbyt trudna do przebycia. Na drugi dzień pożegnałem się z moimi gospodarzami i wczesnym rankiem ruszyliśmy. Ręka sprawiała mi jeszcze ból, ale odzyskałem w niej częściową władzę: kula nie tknęła kości. Jechaliśmy cały dzień, nad wieczorem stanęliśmy na skraju wielkiej wsi czy osady. Tu, na samym brzegu, stał duży, piękny dom zbudowany z palów. Podjechaliśmy pod ganek. Mignęło się przede mną kilka postaci kobiecych i męskich. Słowa pana Korytki: „Pana Seweryna brataniec”, wywołały na wszystkich twarzach przyjemny uśmiech. Widziało się, że istotnie musi on tu być otoczony przyjaźnią i czcią niezwykłą. Wprowadzono nas do wielkiej świetlicy, czystej i widnej. Pod ścianami stały meble dębowe, ciężkie, całe urządzenie miało na sobie piętno dostatku oraz pewnej surowości i powagi. Gdyśmy weszli, z sąsiednich drzwi wyszedł mężczyzna o głowie pokrytej całkiem białymi włosami, takim samym zaroście i krótko przystrzyżonych wąsach. Był podobny do mojego ojca, tylko wyższy, i twarz, a szczególniej oczy miały wyraz jakiegoś wewnętrznego zapatrzenia, obecności na dnie duszy czegoś, co jest ciche i niezatracalne. Zbliżył się do mnie i wyciągnął ręce: — Brata Oktawiana syn. Pisał mi brat o tobie. Rad jestem, że cię widzę, chciałem cię poznać. Przeżyłem dziesięć dni w domu stryja Seweryna. Otaczała go tu atmosfera prawdziwie religijnego uwielbienia. Byłem obecny niejednokrotnie, jak wytaczano przed niego sprawy wszelkiego rodzaju, spory familijne nawet, i jak poddawano się jego decyzjom. „Święty on u nas” — mówiły kobiety. Odwiedzali go i zesłańcy. Opowiadano, że jakiś zbiegły katorżnik w drodze przychodził się pokłonić Zachodniemu Starcowi. Tak nazywała go tutejsza ludność. W świecie zesłańców politycznych nie bardzo umiano poradzić sobie z tą niezwykłą i odmienną od przeciętności postacią. Jak zawsze, świat wygnańców dzielił się na frakcje, pozostające w naprężonych i ostrych względem siebie stosunkach. Uważano za obłudę lub brak charakteru to, że stryj Seweryn nie dostrzegał jednakowo wszystkich tych różnic. Tak sądzić jednak mogli tylko ci, którzy nie widzieli nigdy osobiście Zachodniego Starca. Dość było bowiem poznać go i pomówić, aby zrozumieć, że nie jest w stanie on popełnić nigdy świadomego kłamstwa i że nie liczy się nigdy z żadnymi osobistymi względami, nie boi się nikogo urazić. Gdy mówił, miało się wrażenie, że rozmawia on właściwie z czymś wewnętrznym, własnym, niezależnym od osoby słuchacza. W każdym innym wydałoby się może mi nieszczere to nieustanne szukanie w sobie, nasłuchiwanie za każdym wypowiedzianym słowem. Miało się wrażenie, że ma on w głębi duszy milczącą prawdę i nie tyle sam mówi, ile ją usiłuje zmusić do mówienia. Psychologicznie nazwać to mogę autohipnozą. Było w tym jednak szlachetne usiłowanie postępowania i sądzenia w każdym wypadku tak, aby powiedzenie i postępek wyrazem były najgłębszego przekonania, aby nie mówić i nie działać inaczej, jak pod naciskiem prawdy, którą się ma. Teraz stryj Seweryn robił na mnie wrażenie człowieka pozostającego w stanie nieustannego cichego natchnienia. To, co było jego przekonaniem, przepoiło go tak na wskroś, że wysiłek niemal całkiem znikał, pozostawał jako ślad tylko walk i mąk przebytych. Wieczorami pozostawaliśmy często razem i wtedy rozmawialiśmy o sprawach ogólnych. Była mi obca jakakolwiek bądź chęć, chociażby tylko nieurażenie go mająca na celu, ukrywania przed nim lub łagodzenie czegokolwiek z moich przekonań. Zresztą doznawałem wrażenia, że nie było takiego przedziału nie tylko już w myślach i przekonaniach, ale w czynach — który by był ostateczny w oczach stryja Seweryna i zerwać mógł podstawową wspólnotę ludzką. Na tym zasadzał się czar jego postaci, że morderca nawet, gwałciciel, zbrodniarz musiałby czuć tę wspólność. Musiałby czuć, że cała ta czystość i jasność nie zstępują do niego, ale wyrastać się zdają jakby z tego błotnistego, potępionego dna, na jakim on żyje. — Różnice — mówił stryj Seweryn — pomiędzy ludźmi tak są małe, tak *nie ma* wcale ich, gdy się o nich szczerze i z miłością myśli. Nikt nigdy nie mógł *czuć się*, mówiąc z panem Sewerynem, wyłączonym ze świata prawdy. — Ważną jest rzeczą nieraz nauczyć człowieka pobłażania, miłości i szacunku względem samego siebie. Nie powinien nigdy człowiek samym sobą gardzić. My zaś bezustannie uczymy ludzi najbardziej potrzebujących naszej pomocy, aby sobą gardzili, siebie nienawidzili, nie zapomnieli nigdy, czym są, co uczynili. Człowiek splamiony winą musi się nauczyć zapomnienia. Chrystus zapomina, nieustannie zapomina, a każdy z nas jest wewnętrznie Chrystusem. Nie możesz, nie zdołasz od niego odpaść, on jest to, co myśli w tobie i co chce, kocha i czuje — on jest każda myśl przyjmująca ciebie. Człowiek sam z siebie nie byłby w stanie nic przyjąć, na niczym się oprzeć. Myślenie jest to nieustanny cud. I sami my to czujemy doskonale. Niczego nie lękamy się tak bardzo, jak własnego sądu. Sąd własny jest najstraszniejszy. Czujemy w samych sobie obecność prawdy i zagłuszamy ją, chociażby przyjmując potępienie innych. Zawsze łatwiej. Z każdym człowiekiem mówiąc, mówić musisz tak, jakbyś z Chrystusem mówił, i postępować musisz tak, jakby to Chrystus był. I to nie jest zbudowanie, ale prawda. Bo tak jest. Każdy jest Chrystus i gdy nie zagłusza się jego prawda, światło wystąpi wszędzie. Byłem przekonany, że jest to wielka i istotna siła. Człowiek umiejący żyć w ten sposób, nieklasyfikujący z góry już ludzi, ma w sobie potęgę, rozmiarów której trudno ocenić. — Nazywamy ludzi złoczyńcami, aby postępować względem nich jak złoczyńcy. Gardzimy występnymi, aby zachowywać się względem nich w sposób pogardy godny. Najtrudniej jest zbudzić Chrystusa w człowieku przekonanym o swojej cnocie. Póki człowiek nie zrozumie, że słuszność to jest wielka wina, którą trzeba wyrównać, że kto ma słuszność wobec innych, winien jest tego, że oni nie mają jej — trudno będzie żyć na świecie. Dziś każdy stara się zarobić na prawo pogardzania innymi. Każdy ciuła swój szacunek dla siebie jak kapitał, aby następnie mógł wszystko naokoło siebie dławić. Mnie tu uważają za demoralizatora, bo z pijakami, z łapownikami nawet żyję. I oni ze mną żyją. I istotnie widziałem raz, jak zajeżdżał do stryja Seweryna urzędnik znany z okrucieństwa i pijaństwa, i złodziejstwa. Widziałem, jak wychodził z domu z twarzą rozpromienioną, jak gdyby młodszą i świąteczną. To wyszlachetnienie się, uduchowianie się, przeobrażanie i jakby odmładzanie się twarzy w otoczeniu stryja Seweryna widziałem nieustannie i o nim samym nie umiałbym powiedzieć nic dokładniejszego, jak to, że w chwilach pewnych twarz jego nie miała lat. Ruchy jego stawały się nieraz dziwnie lekkie. Stryj Seweryn zresztą widział w brzydocie, zwłaszcza niezręczności, przygnębieniu ruchów i postaci większości ludzi skutek wewnętrznej poniewierki. — Człowiek, który sam siebie potępi, a chociażby tylko siebie nie kocha, nie jest w stanie nigdy żadnego ruchu, gestu uczynić bez wstrętu. Postać każda, ruch każdy mają swoją wewnętrzną, moralną fizjognomię i można każdą tak przynajmniej zmienić, aby w chorobie samej człowiek chory nie był, aby było w nim coś, co się uśmiecha. W duszy każdego z nas odnajdziemy zawsze coś, co jest podobne do każdego szczegółu naszego ciała. Pogarda ciała jest skutkiem zabicia ducha. Trzeba każdą prawdę, poznanie, *przeć przez ciało*, trzeba, aby była czymś w nas istotnym, ujawniającym się w naszym działaniu. Żadna prawda poznana przez myśl lub uniesienie serca nie jest nasza i istotna, nie jest prawdą, jeżeli ciało nasze nie poznało jej. Ciało nasze jest wielką tajemnicą. Ono jest więcej duchem i bliżej stało wielkiego źródła ducha niż myśli. Pogarda ciała to chłód martwej myśli. Ciało jest myśl, która stała się pełnym duchem. Gdy myśl żyje w nas — działa, gdy działa — zmienia się ciało i jest inne. Mówiłem staruszkowi, jak zdumiewają mnie te myśli w jego ustach, ale on uśmiechnął się dobrotliwie. Opowiadałem mu o wszystkim, o filozofii Feuerbacha, o Bakuninie, o naszym ruchu. On słuchał o rzeczach, które powinny były mu być obce, z jakimś głębokim rozczuleniem. Gdy mu mówiłem o Międzynarodówce, o Aldym, o robotnikach paryskich podczas Komuny, stryj Seweryn płakał, płakał bez bólu, czystymi łzami radości. — Święty jest człowiek, czysty jest człowiek. Chrystus pracuje w głębi serc… Nie roztkliwiały go męki i cierpienia; z tej strony nie można go było wzruszyć. Śmierć nie istniała dla Zachodniego Starca, myśl jego żyła w obu królestwach. Nie to, że *umierali* ludzie, roztkliwiało go, lecz sama treść ich życia. Nie widziałem nigdy takiej czystej, świętej miłości człowieka. Zrozumiałem wtedy, jak głęboki zdrój czystości, świętości ludzkiej przepłynął przez naszą myśl za sprawą Towiańskiego. Nie udało mi się poznać samej jego nauki — zresztą myślę, że nie miałoby to znaczenia. Nic by mi nie zdołało już pogłębić tej wiedzy, jaką dawała postać Zachodniego Starca. Mówił mi o emigracji paryskiej. Mówił o stanie dusz ludzi, którzy żyjąc lata wśród ogłuszającego zgiełku obcego życia, czuli, że sypie się i wali na nich grad wypadków i faktów, myśli zawsze jednakowo obojętnych temu, co stanowiło treść ich serca, ich wiary. Z dniem każdym wydawała im się bardziej utraconą Polska. Ot, sen się śnił olbrzymi, nad miarę ludzką, o narodzie, który musi powstać. Dlaczego musi? Trzeba było szukać na to odpowiedzi. Musiał być ktoś potężny i wielki, kto by czuwał nad krajem, by nie zginął w tej kurzawie zgiełkliwej i szumnej. Jeżeli ludzie i narody są jak proch sypiący się ze ślepej ręki, jeżeli nie patrzy nikt, jeżeli nie ma we wszechświecie serca ani myśli, jeżeli prawdą jest ziemi zgiełk i chłodne milczenie gwiazd, wtedy wszystko będzie utracone. Oni sami czuli się coraz bardziej niepotrzebni w świecie. Chodzili i patrzyli sobie w oczy, szukając wiary u siebie wzajemnie, nasłuchiwali bicia swych serc, słyszeli, że wszystkie jednakowo są znużone i chore, że wszystkie jednakowo dławi bojaźń. — Czuliśmy — mówił pan Seweryn — że jeżeli ktoś nie zdoła dać nam siły nadludzkiej, jeżeli ktoś nie da nam mocy do wzniesienia się sercem ponad świat — zginiemy. Czuliśmy, że musimy dokonać cudu, wyjść poza własny rozum, poza rzeczywistość, aby przetrwać i wierzyć. Czy ty wiesz, co znaczy wiara? Dowiesz się może. Nauczy cię kiedyś życie, że można człowieka w jego wnętrzu zabić lub ocalić. Stwórz wiarę, która zdolna przetrwać mękę, a człowiek wbity na pal będzie siłaczem. Ludzie nie wiedzą, co za moc mają w duchu, jaką niezrównaną i potężną siłą rozporządza każdy z nas, byle śmiał, byle nauczył się nie bać. Póki człowiek zna strach — nie poznał ducha. Nie wie, iż on i duch są jedno, że wszędzie jest on sam, że nigdzie innego nic prócz siebie nie znajdzie. Dopóki człowiek może być przestraszony, nie zna świata bożego, który w nim jest. Pełza po zmarzłej skorupie i nie czuje, że otacza go zewsząd życie. Gdy ludzie giną, gdy ich zabija pustka życia, martwota i trwoga, gdy czują się niczym, trzeba zażądać od nich, aby byli wszystkim. Im większy jest upadek, tym wyżej musi sięgać wzlot, by zdołał porwać. Zrozumieliśmy wtedy dzięki niemu, który był sługą sprawy, że my, których zabił świat, musimy świat ożywić, póki nie stanie się sercem to, co dzisiaj jest kamieniem, nie dźwigniem się z mogiły, której kamień strzeże. Jak głaz legli nam ludzie na piersiach, myśmy żywi byli pod głazem, musimy pobudzić gniotących. Opowiadał mi, jaki gniew powstał na emigracji, gdy towiańczycy wysłali go z listem do cesarza rosyjskiego z oświadczeniem, że pragną spełnić wobec niego obowiązek poddanych. A obowiązek poddanego jest uwolnić władzę od grzechu władzy. Obowiązkiem jest odrodzić władcę całkowicie w swobodzie, tak aby żyła i działała przez niego swoboda świata. Mówiłem z nim o stosunku moim do kwestii polskiej, pan Seweryn słuchał poważnie z namarszczonym czołem, w końcu rzekł: — A jeżeli ty się mylisz? — O czym mówisz, stryju? — Wy tak myślicie. Wszystko, co działo się dotąd, działo się bez własnego udziału człowieka. Powiadasz, pracą swoją stwarza człowiek podstawy w życiu. To jest słuszne. Nie duchem, lecz człowiekiem stworzył cię Bóg: nie myślą, ale ciałem masz kołatać w jego pierś. Mówić trzeba mową, którą zna i której słucha on, co myśli słońcem, ziemią, wszystkim, co jest. Ziemia jest większym duchem niż myśl nasza. Gwiazdy, słońca to wszystko duchowe i ciało nasze jest duch. Praca jest zaślubinami duchów. Człowiek niepracujący obcy jest Bogu, chociażby się modlił i pościł. Myśl nieprzeparta przez ciało, nieznana ciału, nie jest myślą. Snem jest i sennym rojeniem. Ale ty mówisz dalej. Człowiek musi sam dźwignąć siebie. — Tak — powtórzyłem. — Bóg za niego nie dokona pracy, to wiemy wszyscy. Oddał mu się Bóg w nim samym i nie żyje nigdzie prócz w nim tylko i przez niego — *ale żyje* Bóg… — Nie rozumiem różnicy. — Oko boże widzimy w głębinie, jego myśl żyje w nas ślepa, jego oddech porusza drzew liście. To wszystko mówi. — Człowiek musi przezwyciężyć przeszłość swoją, jeżeli nie chce zginąć. — Bóg nie umiera i czeka, człowiek wstrzymywać i przewlekać może dzieło swoje, wydłużać może drogę bez końca. — Rozumiem teraz różnicę: ty stryju, nie rozumiesz, nie uznajesz możliwości klęski człowieka — powiedziałem. — Można odpaść od Boga — rzekł stryj Seweryn. — Długi czas nie byłem w stanie w to uwierzyć, a teraz wiem: może być smutek wieczysty. Można uwierzyć w nicość własną, w bezpłodność beznadziejną, w samotność nieprzerwaną — i to jest właśnie szatan: duch nieskończenie smutny. — Wierzysz w to? — Szatan zna otchłań otwierającą się w samym Bogu. — Nie rozumiem, nie rozumiem, czym jest Bóg twój. — Nie zdołasz zrozumieć: gdzie kończy się wszystko, co twoje, cała twoja natura, której nie znasz, ta, która przed myślą twoją była — ciało twoje — tam zaczyna się On. Była to dziwna wiara. Nie byłem w stanie objąć jej widnokręgów. Kiedy zdawało mi się, żem postawił na jej drodze trudność nie do przezwyciężenia, ona szła głębiej. Nie znała nadprzyrodzoności. Ciało i praca były dla niej bardziej duchowe, bliższe ducha niż myśl, uniesienia, ekstaza. — Nie nagą myślą, lecz nasieniem rozdzierającym łono ziemi, rzucającym w nią siew poślubił się człowiek Bogu. Ja jestem ty — mówi człowiek, pracując. — I ty jesteś ja — i my, i ty jedno jesteśmy. Praca jest znakiem zjednoczenia. Człowiek siebie rzuca w wielką pierś bożą, w łono nieskończonego ducha z wiarą, że siebie w nim odnajdzie, i powstaje z piersi bożej sobą. Stryj Seweryn nie chciał mnie nawracać — bynajmniej: — Czyń sprawy moje, a nie wymieniaj imienia mojego. Gdym miał wyjeżdżać, już po dostaniu nowego paszportu i załatwieniu innych przygotowań, zatrzymał mnie długo u siebie wieczorem. Jużem się z nim żegnał, kiedy mnie zatrzymał jeszcze i patrząc w oczy, zapytał: — Czy wierzysz w Polskę? — W polski lud pracujący. — Nie, czy wierzysz, że Bóg nie będzie Bogiem bez Polaków, oni są jak konieczny ton w jego piersi. Pochyliłem głowę… — Wiesz, stryju, że ja nie wierzę w nic prócz człowieka. — Więc Polska może zginąć? — Wszystko, co jest poszczególnym kształtem życia — może i ginąć. To tylko trwa, co jest dla człowieka konieczne, bez czego nie może żyć człowiek. — Jaki? — rzekł stryj. — Ten, który zdoła ostać się wobec natury. — Człowiek pojednany z Bogiem. — Człowiek władający światem przez pracę. — Ten być nie może bez Polski. Milczałem. — Żyć bym nie mógł, gdybym nie wierzył, że jest to słowo wypisane na dnie wewnętrznych praw bożych: Polska. O kraju mój, kraju uśmiechniętych grzechów. Ty — gdzie człowiek samego siebie najdoskonalej lekkością zatracił. Ty — któryś wierzył w ducha bez objawów. Kraju mój, kraju-gołębiu, kraju-rycerzu boży, kraju-tęczo nad krwawą otchłanią. Rozstaliśmy się ze stryjem Sewerynem we wielkiej przyjaźni. Dwa razy ściskał mnie jeszcze, kiedy siedziałem na saniach. Mknąc przez śnieżne pola, lasy, w których drzewa łamały się pod ciężarem śniegu i lodu, wśród tej ciszy, która zdaje się wprost ciężyć na każdej istocie żywej, przypominać jej, że jest niczym, myślałem o jego i o naszej wierze. Czy on nie wątpi — nigdy? Skąd mu przyszła wiara, że jest duch nieprzenikliwie smutny? Powiedział on pomiędzy innymi: „Szatan jest możliwością bożą, jest tą krawędzią, na której Bóg samego siebie zapomniał”. Myślałem, że jest ta wiara jednym z najsilniejszych dzieł ducha ludzkiego. Myślałem, że może ona znieść wszelkie pogłębienie nowoczesnej myśli. Czułem, że jestem mały i że przepływa nade mną świat czysty, z którego woła mnie ktoś łzami. I pytałem sam siebie, czy mógłbym wierze tej powiedzieć „tak” z głębi duszy. Czułem, że nie byłbym w stanie tego uczynić. I czułem, że jest to jakby niedojrzałość. Niezależnie od tego, czym jesteś ty, śnieżny stepie, i ty, ołowiane niebo, niezależnie od tego, jaki los wy mi gotujecie, chcę być sobą, tylko sobą, swojej tylko słuchać myśli i temu tylko dawać początek, co zechcę… Czekało mnie jeszcze jedno niespodziane spotkanie. Gdy czekałem w jakiejś wsi syberyjskiej na konie, zobaczyłem kilkunastu ludzi, którzy szli za trumną. Wieziono ją na zwykłych saniach, takich, jakie używane tu bywają do przewożenia drzew. — Kogo to chowają? — zapytałem woźnicy. — Zesłaniec pomarł. Łaskawy on, dobry pan był. Z popem pokłócił się przed śmiercią. Starej wiary pewno. — Farmazon był — wtrąciła się do rozmowy przechodząca kobieta, żona diaczka, jak się okazało. — Republikanin, czy jak tam się nieustannie przezywał. Rzymianin; mieszkał przecież u nas, to i nasłuchaliśmy się o Rzymach, o Grecjach. Same pogańskie imiona wywoływał przed śmiercią. Świętych pańskich z izby powynosić kazał. To i teraz chowają go jak niewiernego Kirgiza albo Buriata, bez księdza, bez nabożeństwa: w dzwony nie dzwoniono. Przykro nawet. Sąsiadka mówi: straszyć będzie — ale myślę: nie, człowiek cichy, książki czytał, wódkę tylko pił, ale i to spokojny był. Mówił tylko nieraz takie rzeczy, że i wstyd, i śmiech słuchać. — Jak nazywał się nieboszczyk? — zapytałem. — Popow; Popow nazywał się… pisarz on był, z Moskwy on był, do gazet pisał; lat siedem czy osiem w katordze był. Ten także wierzył tylko w ołowiane niebo i śnieg. „Chrystus pracuje” — przypomniał mi się stryj: i nagle, na jedną krótką chwilę cudzym wzrokiem widziałem, że roztapia się, rozświetla niebo, ziemia i serce. „Duchowie są to…” VIII. Na przełęczy Byłoby zwykłym oszukiwaniem samych siebie, gdybyśmy byli nadal usiłowali siebie przekonać, że charakter naszej działalności może pozostać tym samym, że nie zmieniło się nic. Zmieniło się całe zasadnicze usposobienie: struktura wewnętrzna duszy. Dość było powierzchownej znajomości naszych kół, aby przekonać się, że wszędzie dokonywa się ten sam proces. Wyrasta to przekonanie, że niepodobna znosić nieustannie, nie stawiając oporu, deptania praw ludzkich w samym sobie. Byłoby to nad nasze siły, gdyby dało się usprawiedliwić jako nakaz programu czy taktyki, ale chodziło jeszcze o co innego. Nie mieliśmy prawa stwarzania precedensu bierności, nie mieliśmy prawa stwarzania przykładów „chrześcijańskiego znoszenia krzywd”. I gdy myśl uświadomiła to sobie, stawało się jasne, że na pierwszy plan wysuwała się walka z bezprawiem, ze strasznym, urągającym wszelkim pojęciom o godności ludzkiej faktem, że człowiek, prawo, myśl, wszystko może być igraszką przypadku. A gdy się rozumiało już to — wszystko przybierało inny charakter. Już nie chodziło o pojedyncze wypadki buntu, zemsty, o ryzykowne wyprawy w celu odbicia towarzysza: nie, chodziło o stworzenie groźnej siły dla tej myślowej i moralnej potęgi, która była w nas. I tu już nie mogło być wyboru. Gdy myśl jasno postawiła sobie pytanie i dała odpowiedź, gdy rozproszyła się mgła złudzeń i okazało się w całej prawdzie, że my i potworna, wypiastowana przez dzieje rosyjskie siła walczymy o duszę i przyszłość skutych ludów — nie mogło być mowy o odwrocie. Nie można żyć ani myśleć i czuć się niewolnikiem. Gdybyśmy zrzekli się walki o podeptane w nas prawo, złamałaby się jedyna nasza siła: moc moralna, szacunek dla samych siebie. Czułem, że jest to nieuchronne i że zbliża się ostateczny, decydujący okres. Pisma nasze przybrały charakter wojowniczy, nawołujący do boju o swobodę. Siewierow stworzył całą teorię walki partyzanckiej, systematycznej i nieustannej; w Odessie pojawili się ludzie mówiący o konieczności spisku, mającego na celu obalenie istniejącej władzy i stworzenie rewolucyjnego rządu. Jasną rzeczą było jednak, że zasadnicze jest co innego: poczucie i wymagania godności własnej i przeświadczenie, że lud nie stanie się nigdy wolny, póki nie nauczy się bezprawie strącać, jarzmo łamać i swobodę stwarzać własnym czynem. Nie odrywajmy się od mas — mówili przeciwnicy nowego prądu. I my jesteśmy ludem — odpowiadał Michajłow — i tworzymy tradycję ludową, tradycję walki o prawo. Lud miał już aż nadto przykładów bierności i niewolniczego ustępowania przed siłą. Zresztą życie dowiodło nam niebawem, że sprawa już wyszła poza obręb teoretycznych sporów. Do Petersburga przyjechał Aleksander Sołowjew i oświadczył, że postanowił dokonać zamachu na cara. Zwrócił się do nas za pośrednictwem Michajłowa, prosząc o pomoc. Sołowjew był niezwykłą postacią. I jego charakter właśnie, sposób postawienia sprawy przyczyniły się do tego, że zagadnienie ukazało się przed nami w najgłębszej od razu formie. Mieszkał u nas Goldenberg w czasie, gdy przybył do Petersburga Sołowjew, którego wieczorem tego samego dnia przyprowadził Michajłow do mnie. Z Goldenbergiem żyć było ciężko. Nurtował go nieustanny niepokój. Bez dostatecznego przygotowania życiowego, bez wykształcenia i wyrobienia umysłowego wydostał się on na powierzchnię rewolucyjnego świata i oddychał jego palącą atmosferą. Prawo rewolucji, święte prawo skrępowanej swobody ludzkiej w jego głowie przetworzyło się w coś w rodzaju specjalnego uprzywilejowania rewolucjonistów: oni mogą wszystko, gdyż śmią. Nie lękają się niczego, nie wierzą w chytre wymysły religii i prawa i dlatego mogą działać i walczyć o losy ludzkie. Podziwiał on sam siebie nieustannie w tej roli i w gruncie rzeczy nie mógł w nią wierzyć wewnętrznie. Musiał sobie nieustannie przypominać, że to on przecież zabił generał-gubernatora i zdoła dokonać wszystkiego, co zechce. Niepodobna go było przekonać o istnieniu w naszej działalności nieosobistej logiki, nieosobistego prawa. Goldenberg pojmował to albo tak: rewolucjoniści stwarzają wszelkie prawo, albo też wietrzył reakcyjność. To był jego ulubiony konik. Co tylko nie zgadzało się z jego dziecinnie krzykliwym i dziecinnie powierzchownym sposobem wyobrażania sobie rzeczy, było reakcyjnością. Reakcyjne było wszystko, co zmuszało go liczyć się z jakąś niezależną od samowoli rzeczywistością. Kirsanow szeroko otworzył usta, gdy mu Goldenberg twierdził, że zasada zachowania energii może być podstępem reakcjonistów, gdyż jedynie postępową jest zasada pokonania energii przez wolę. — Kto ja byłem? — pytał. — Byłem zwyczajny Żydek, mogłem zostać kantorowiczem, kupcem, bankierem, i oto wszystko. A kto ja jestem? Grzegorz Goldenberg jestem. Dlaczegóż?! Kto mnie tym uczynił? Wola mnie uczyniła. Jakież tu zachowanie? Wszystko jest nowe. Kirsanow na próżno powoływał się na doświadczenie fizyczne, na wyliczenia, wyniki nauki. Goldenberg spoglądał wrogo nawet na ogólne zasady logiki, jeżeli mu je przeciwstawiał ktoś jako argument. Kirsanow wprost nie był w stanie oswoić się z umysłem, który posługiwał się mającymi kurs w naszym świecie pojęciami i terminami, a żył poza obrębem jakiejkolwiek bądź tradycji naukowej. Najelementarniejsze wymagania naukowego myślenia były całkowicie obce Goldenbergowi. Uznawał on w nich taką samą dowolność, jak w ustanowieniach prawnych i społecznych. Były one dla niego po prostu wynikiem braku odwagi. Artykuł Michajłowskiego o naturalnym biegu rzeczy, zrozumiany przez niego po swojemu, ostatecznie ustalił go w jego zapatrywaniach. Oczywiście poza obrębem jego myśli pozostały wszelkie szersze przesłanki artykułu, jego pojęciowe tło. To była dla niego po prostu niekonsekwencja Michajłowskiego, jego słabość i brak odwagi w wyciąganiu wniosków. Michajłowski zanadto oszczędzał tę szelmowską przyrodę, za dużo jej czynił ustępstw, tchórzył i kręcił. Goldenberg nawet ukuł swój własny wyraz: dworak przyrodoznawstwa. Kirsanowa nazywał szambelanem nauki. Wszystko on wie, jak być powinno. Etykiety przestrzega. Kirsanow zaś tryumfował: oto, dokąd prowadzi michajłowszczyzna. Oto właśnie jak my Europę prześcigamy. I drażnił umyślnie Goldenberga: — Więc jakże, nie uznajemy przyrodzonego biegu rzeczy? — Popróbujemy się — mówił posępnie Goldenberg. — Kto kogo może. On mnie czy ja jego. Zobaczymy. — Astronomię zostawimy na dawnych podstawach czy ją także wprowadzimy w okres subiektywnego antropocentryzmu? — szydził Kirsanow. — Ciekawa rzecz wyjdzie. Ja na przykład teraz geologii uczyć się zaczynam. I nie wiem już, czy warto? — Przestań — nachmurzył się Michajłow. Michajłow umiał godzinami całymi rozmawiać z Goldenbergiem w ten sposób, że rozwijał się on i kształcił, nie czując najmniejszego upokorzenia, nie czując może nawet, że rośnie duchem, że spadają z niego łuski uprzedzeń. To już było sztuką Aleksandra Michajłowa: skutkiem jego wielkiej miłości dla każdego, kto stawał w naszym szeregu. Pojawienie się ludzi o typie umysłowym Goldenberga nie jest przypadkiem. Skłonny jestem widzieć raczej w nim pewne prawo, rządzące rozwojem rewolucyjnego działania. Rewolucyjna działalność, aby była zdrowa, opierać się musi na pozytywnej treści, którą wnosi w życie dane organizujące się pokolenie. Ta treść, ten światopogląd, te żądania i cele, napotykając opór w twardej bryle gotowego świata — rodzą z siebie konieczność walki. Konieczność ta opiera się jednak nieustannie na tym pozytywnym podłożu, z którego wyrosła. Bogactwo tego podłoża rozstrzyga o przyszłości, trwałości i sile ruchu rewolucyjnego. Ruch ten ma tym większe rękojmie trwania i płodności, im bogatsza była ta pozytywna treść, z której wyrósł, im bardziej wyrósł z potwierdzeń życia. Rewolucjonista walczy w imieniu swojej myślowo już istniejącej rzeczywistości, która jest bogatsza niż ta, przeciwko której on występuje. Z wolna jednak wytwarza się atmosfera samej walki, samego zaprzeczenia, beztreściwej swobody — wtedy już świat rewolucyjny idzie, żyje tylko siłą pozyskanego rozpędu. Wyradza się pokolenie epigonów o pustce w głowach i wielkiej zuchwałości. Zuchwałości — nie męstwie, gdyż aby naprawdę głęboko sięgnąć w rzeczywistość, trzeba ją zrozumieć. Zuchwalstwo rewolucyjne może iść w parze z wielkim ubóstwem rewolucyjnego ideału. Gdy wytworzył się ten typ rewolucjonisty z profesji, gdy on objął ster nad wypadkami, można bez zawodu twierdzić, że dany ruch, dany kierunek już się wyczerpał, że teraz musi nadejść od strony życia nowa fala. Fala ta jednak napotka na swojej drodze specyficzny opór: rewolucyjnego konserwatyzmu. Organizacje skostniałe, opuszczone przez twórczą myśl, władają na powierzchni życia, stawiają tysiące przeszkód moralnych i materialnych tworzeniu się nowych skupień. Trzeba najczęściej aż wielkiego kryzysu dziejowego, aby wyprowadzić na wierzch te w głębi utajone siły. Mam wrażenie, że obecnie w Europie całej ruch rewolucyjny cierpi właśnie wskutek zbyt długiego okresu panowania takich skamieniałych rewolucyjnych form. Idzie to w parze z przerażającą płytkością myśli, szerzącą się w kołach rewolucyjnych. Naukowość w myśleniu, bogaty i bezstronny światopogląd stają się w świecie rewolucyjnym rzadkością. Można je spotkać najczęściej u pariasów rewolucyjnego świata; pośród socjaldemokratów wszelkich odcieni tępość umysłowa czyni przerażające postępy. Na szczytach ruchu socjalistycznego we Francji, Włoszech, Niemczech spotyka się takie przykłady płytkości i takiego nieuctwa, że wobec nich blednie walczący z prawami przyrody Goldenberg. Goldenbergowi obce zresztą było to syte zadowolenie, jakie cechuje rentierów europejskiego socjalizmu. Rzadko można spotkać tak idealne wprost egzemplarze filisterii i ciasnoty moralnej, jak wśród luminarzów europejskiego socjalizmu. Mówiłem to właśnie Kirsanowowi, gdy mówił z właściwą sobie ironią o Michajłowskim lub Bakuninie, który był dla niego ostatnim słowem nieuctwa. Kirsanow był zaślepiony. Trzeba było umyślnie zamknąć oczy, aby nie widzieć, że umysłowo i moralnie nawet Bakunin przerastał niezrównanie epigonów dogmatycznego socjalizmu. Goldenberg słuchał, uśmiechając się… — Daj pokój, Miszuk, nie przekonasz. Gdzie już tam, etykiety nie znasz. Ale tu chodziło o coś głębszego. -– Wiesz — rzekł Kirsanow — dlaczego maleją w naszych oczach, a może i istotnie, ludzie w nowych pokoleniach rewolucjonistów europejskich? Oto dlatego, że i w samej rzeczy, obiektywnie mają oni coraz mniej znaczenia, coraz bardziej staje się obojętną rzeczą, kim są oni indywidualnie. Osobistości ich schodzą na drugi plan. Wielki sens zdarzeń jest poza nimi. Oni są tylko organami narastania świadomości i inicjatywy w masach. Masy rosną i przesłaniają nam protagonistów. Protagonistów nie ma już, a jest samo powolne stawanie się nowego świata. Wydatna indywidualność dziś to wynik wyjątkowo szczęśliwych okoliczności. Gdy te wyjątkowo szczęśliwe okoliczności staną się powszechne — wybitne indywidualności znikną; wszystko będzie wybitne. — Więc my — rzekł Michajłow — mamy zadawalać się wiedzą, że dżdżownice nieustannie tworzą czarnoziem. — Dokonywać swoją pracę całą siłą — rzekł Kirsanow — ale wiedzieć, że chociażbyś był Bonapartem, nie dokonasz więcej niż dżdżownice. — W tym jest jakiś niebezpieczny błąd — mówił Michajłow, ale nie zdołał już skończyć, Goldenberg bowiem przerwał mu: — A w gruncie rzeczy to wy, Kirsanow, właśnie jesteście największy arystokrata. Wy mówicie: nie ma indywidualności wybitych, a myślicie: oprócz mnie. Bo takeście sobie zaufali, że wszystko musi iść według waszego obliczenia, ot, według programu: taka a taka gleba, tyle a tyle nawozu ludzkiego i taka roślinność historyczna jako rezultat. Znów nawóz i znowu inna roślinność. Wy sobie tak myślicie o wszystkim, jakbyście byli bogiem. — Nauka — rzekł Kirsanow. — Pluję na waszą naukę, ona zrobi na mnie sekcję po śmierci, zaklasyfikuje: taki a taki robaczek ludzki. Jeszcze żyję, jeszcze żyję… — Nie rozumiem, o co wam idzie — rzekł Kirsanow — oburzenia waszego nie rozumiem. — Nie zostanie nic, z człowieka nie zostanie nic. Tyle a tyle postępowego nawozu pod glebę przyszłości. A gdzie zostanę ja, ja właśnie, Goldenberg? Ja z moją duszą. Ja teraz tu jestem, a wiem, że u mnie w domu matka płacze i przeklina mnie. Czy wy wiecie? Policja, jak mnie szukała, cały sklep zburzyła. On był może wart sto rubli — sklep. Ale z niego żyła rodzina. Dziadek mój mógł sobie w fotelu — sparaliżowany on — siedzieć czysty, umyty. Ja teraz wiem. Teraz moja matka z koszykiem po mieście biega. Oni mieszają już nie w widnym pokoju, ale w suterenie. Staremu wilgoć nogi powykręcała. On w nocy nie może spać, bo go ból szarpie, on płacze. On wie, że to przeze mnie. On wie, że to zrobił Grzegorz. On tak chciał, on nie słuchał starych, wyrzekł się rodziny. On nie kochał ani dziadka, ani matki, on tak długo myślał, aż on całą rodzinę zgubił. I matka, kiedy wędruje z koszami, kiedy czeka pod oknem, aż ją kto zawoła, kiedy ją potrącają po kuchniach, przedpokojach, myśli: tak to on zrobił, syn, zły syn, niewdzięczny syn. I ja wiem — to zrobiłem ja. To ja winienem. A teraz ja myślę, kiedy to nie ja robię przyszłość, nie ja walczę, nie ja chcę, ale coś, to po co ja to zrobiłem? Niechby to inne zrobiło, niechby się zrobiło samo, beze mnie. Po co ja odebrałem szklankę kawy z mlekiem mojemu dziadkowi? Pod nawóz historii? Ona już będzie i tak bez tej kawy. Ja wam mówię, że to nie to. Jeżelim poszedł, to znaczy, że ja musiałem, ja musiałem chcieć. I ja muszę sobie powiedzieć: bez ciebie by się nie obeszło. — Więc bez Grzegorza Goldenberga nie obeszłaby się historia — rzekł Kirsanow. — Przynajmniej teraz wiemy, jak sprawy stoją. Bez Achillesa nie może być zdobyta Troja. — Daj spokój, Jur — powiedział Michajłow — nie masz racji. Musi człowiek wiedzieć: bez niego by się nie obeszło. — Ambicja wymaga — szydził Kirsanow. — Nie, Jur, to tylko prawda. Niedobrze jest liczyć na cośkolwiek, choćby na mus. — Mus, braciszku, nie zawiedzie, mus ma żelazne nerwy i muskuły. Niespodzianek tu być nie może. Tu, braciszku, nie kaprys, nie natchnienie. Tu już nie od tego zależy, czy Achilles, to jest, przepraszam, Grzegorz Goldenberg, chce zdobyć Troję lub nie. Wolę zależeć od musu niż od Achillesa. Sam wiesz, jakie trudności wynikły, kiedy Achillesowi amory były w głowie i grymasić raczył z powodu spódniczki. Lepiej mus. Po co już ja mam całe życie myśleć: to dlatego, że dziadek Goldenberga kawy nie pije. Mój dziadek może także czegoś tam nie pija. Twój także — oto cała lista… — Wy, Kirsanow — rzekł Goldenberg — w duszę człowiekowi zawsze chcecie napluć. O tym tylko myślicie, aby zawsze mieć taką sposobność. — Goldenberg! — rzekł ostro Michajłow. — Dajcie spokój — ironizował Kirsanow. — My doskonale rozumiemy. Nie obrażamy się, skąd znów. Nie jesteśmy w stanie objąć tej wzniosłości. My myśleliśmy, że każdy robotnik, który nawet nie wyobraża sobie, że jego dziadek sparaliżowany może nie zdechnąć z głodu, jest tyle samo wart, ale to pomyłka. Historia czeka właśnie na bohaterstwo Grzegorza Goldenberga. — Jedno słowo — rzekł Goldenberg — czy historia byłaby ta sama, gdybym ja został tam…? Kirsanow nie patrzył na niego. — Niby na mgławicach i tam dalej pewnie by się to nie odbiło. — Więc każdy może być łajdakiem? — No, tak… Z tą konsekwencją tylko, że będzie łajdakiem. Przykro jest powtarzać abecadło. Nie historia cierpi z powodu naszego dezerterstwa, ale my sami, jeżeli nie rozumiemy historii. — To niby, że ja sam siebie szanować nie będę — rzekł Goldenerg. — Choćby. — To nie jest warte łez matki. — Dajcie pokój, Grzegorzu — rzekła Ola. — Gdyby was nie było w pracy, czegoś brakowałoby w niej, czegoś, co wy sami tylko dać możecie. — Szarpie na oparzeliznę — mruczał Kirsanow. — Nie — powiedziała Ola — tak wierzę i tak jest. Każdy, kto pracuje, wnosi coś swojego, coś, czego nie byłoby bez niego i czego nie wolno mu utaić dla siebie. Goldenberg siedział w kącie nachmurzony i nie odzywał się już przez cały wieczór. W nocy nie mogłem spać. Z pokoju, w którym mieszkał Goldenberg, dolatywał mnie jakiś dziś dziwny szmer czy jęk. Podszedłem do drzwi. — Czyście nie słabi? — zapytałem. — Nie. Ale głos jego brzmiał dziwnie. Wszedłem do pokoju. Goldenerg siedział na łóżku pochylony nad ćwiartką papieru zapisanego żydowskim pismem. Na wychudłą twarz płynęły łzy. — Co wam? — zapytałem. — Nieszczęśliwy jestem — rzekł głosem, jakiego nie słyszałem u niego nigdy. — Bardzo nieszczęśliwy, myśli tak mi się wikłają i serce mnie boli. Czy wy wiecie, jak to jest, kiedy serce kąsa całkiem jak pies, szarpie piersi? Myślę i myślę, i nie mogę odnaleźć tego, w co wierzę. Po co to wszystko? — Co — po co? — My, my wszyscy. Po co my walczymy, męczymy się, i cierpimy sami i dręczymy innych — po co? Czy nie lepiej było umrzeć? No, niechby, myślę: jest źle. Mnie źle i im źle. Teraz nie lepiej i mnie, i im. Im gorzej, a mnie? Ja mówię: beze mnie nie byłoby nic. To, aby serce oszukać, ale ono nie wierzy, ono mówi: to samochwalstwo, ambicja! Chciałeś, aby podziwiano ciebie, abyś sam myślał o sobie i cmokał: ce, ce, ce… bohater. I tyle. A matka, dziadek? A może mi się tylko nie chciało pracować. I tak jest: nie chciało. Nie chciało mi się nigdy niczego, co tam było potrzeba. Siedziałem im na karku. Książki czytałem i nic. Nuda była powodem. Teraz w ciągu dnia myślę: rewolucja, rewolucja — a właściwie, co to jest? To jest tylko tak, jakbym mówił: mądry, wielki dobry, odważny Grzegorz Goldenberg. A serce nie wierzy. Ono wie. Ja tam mieszkałem i nigdy nie byłem zadowolony z siebie. Matce umiałem odpowiedzieć, kiedy wołała: „pracuj!”. On, mój język, mówił, a w duszy ja wiedziałem: ona ma rację. Ona. Ja sobie tu wmawiam, że ja, ale wiem, że ona. Myślę, po co ja tu jestem? No, dobrze, żyję, żyję, zabiłem Kropotkina, zabiję jeszcze kogo, jeszcze co zrobię, wymyślę co dla szczęścia ludzi. I dobrze. Ona umrze i ja umrę. I wszyscy, których ja znam. Przyjdą inni ludzie, będą szczęśliwi, no i co? Czy oni to powiedzą mojemu dziadkowi? Nie, on do końca będzie myślał, że jego wnuk jest łajdak. Powiedzcie mi, Kaniowski — po co ja tu? — Czy moglibyście wrócić? — zapytałem. — Nie, ale dlaczego nie? No, wiem: śmieszne by było. Kirsanow by się śmiał, ja sam. Zresztą i tak przecież nie, przecież oni mi nie darują tego Kropotkina. Oni wiedzą, kto, bo już na moją głowę nagrodę nałożyli. Car powiedział, że nie może spać spokojnie, póki Grzegorz Goldenberg po świecie chodzi. Wiecie przecież? Znoszenie i wysnuwanie najfantastyczniejszych wieści o samym sobie, o wadze, jaką przywiązuje rząd do jego osoby, do postrachu, jaki wzbudza on, należały do nawyknień Goldenberga, z którymi zdołaliśmy się oswoić. Teraz szczególniej nie mogłem i nie chciałem spierać się z nim, widząc, że cierpi i męczy się istotnie. — Wiem, że dla mnie nie ma powrotu — ale chciałbym zrozumieć, mieć pewność. Myślałem, przyjdzie taki dzień, kiedy mnie już nie będzie, i dzień, w którym lud będzie tryumfował, wtedy przypomni sobie też o matce Grzegorza Goldenberga. Znajdą ją w jej piwnicy i wyprowadzą: oto jest matka Goldenberga, a ona będzie szła ulicami zarumieniona, ze łzami w oczach, i będzie płakać, aż ją zaniosą na cmentarz i tam odsłonią pomnik. Było mi wprost nieswojo wobec tej dziecinnej naiwności. — Być może — rzekłem — przekona się istotnie wasza matka, że zarobiliście sobie na miłość i szacunek ludzi. Goldenberg wzruszył ramionami: — Myślę i myślę, co jest życie ludzkie. Dawniej myślałem: Bóg. To był przesąd. Był czas, kiedy i ja stałem na teologicznym stopniu rozwoju. Później zrozumiałem, że jest tylko fermentowanie materii. Skąd powstał człowiek? Przypadkiem, i nic nie zastał gotowym dla siebie. Życie świata biegnie tak, jakby nie było człowieka. Więc człowiek walczy: zmusza materię, aby służyła jemu. Tak, ale poczekajcie. Teraz ja z wami mówię, ja jestem, ja cierpię, ja myślę i nagle nic. Nic. Mnie nie będzie. Czy wy zrozumiecie, nie będzie mnie. Ja nic nie będę widział, wiedział, ja nie mogę pojąć. Chcę uciec — a to goni i jest wszędzie: nie uciekniesz, zawsze dogonię cię i zgaszę oczy twoje, zdławię myśl. Nie można uciec przed śmiercią. A czy można żyć, widząc, że się umrze, że się zginie w tym strasznym i czarnym? Słuchajcie, wy możecie myśleć? Co to jest? Wiecie, że nie będzie nas. — Nie będzie — powiedziałem. — Nigdzie, nigdzie — ani was, ani żony waszej. — Nie… — Więc po co to wszystko? Po co? To przecież jest szaleństwo. Nic nie ma. Jest noc i ruszające się błoto. Z nocy ciemnej wyłania się coś. Jest i czuje. Czuje, jakby było wszystkim. I znowu nic. Nic, jakby nas nigdy nie było. Więc już teraz jest nic. Bo co jestem ja? Coś, co zniknie. A kto wie — o tym? O słońcu, o ludziach, postępie… Ja? Więc co? Tego wszystkiego nie ma. Ja wierzę w prawdę, znam prawdę. Gdzie ona jest — we mnie. Ale czy ja jestem? Przecież mnie nie będzie. Więc nic nie będzie. A to jest. I serce kąsa. Dlaczego ja cierpię w tej chwili? To nie ma przecież sensu. To nie może tak być. Co to jest wszystko? Czy wam nie żal samych siebie, waszej pięknej żony? Każdej chwili, w której wy nie jesteście szczęśliwi. Przecież to wszystko zniknie. Nic nie zostanie, nic na zawsze. No, ja przyjdę do trupa mojej matki i powiem: tak było trzeba. Czy ona zrozumie? Nie. Czy ona będzie gdzieś, gdzie można będzie widzieć i słyszeć? Nie, ona zniknie. Razem ze swoim bólem zniknie, z tą skargą, że ja jestem zły syn. Ona myśli, jak pieściła mnie, jak mi śpiewała piosenki, jak za ostatni grosz kupowała łakocie, ona myśli, jak się mój ojciec śmiał, kiedy był wesół i widział mnie. I ona myśli, jak to wszystko znikło. I ona zniknie. I cóż ja powiem jej chłodnemu ciału? Nic. Ja sam tak samo będę kiedyś leżał — nie rozumiejąc. To jest okropne. Kto morduje człowieka, kto wymyślił śmierć? Czy warto żyć? Czy nie lepiej było mi żyć szczęśliwym? Ja nie wiedziałem, co to jest śmierć. Wiedziałem, że umrę, ale nie wiedziałem, że to jest to. Czy wam nie jest żal was samych, czy wam nie żal człowieka? — Człowiek musi znieść tę myśl — powiedziałem — to jest konieczność. Duma nie pozwala bać się znikomości. — Ja się boję — rzekł Goldenberg. — Nie. Ja mam wstręt. Mam wstręt do śmierci… Słuchajcie… Gdyby tak kto zabił mnie, gdy spać będę — byłoby dobrze… nie wiedziałbym… byłoby dobrze. Ja znieść nie mogę. Siedzi sobie stara Żydówka w ciasnej, brudnej, wilgotnej izbie i płacze. Syn ją zrujnował. Syn, na którego pracowała ciężko. Jeszcze ją boli krzyż od tej pracy, jeszcze łamie jej ból zmęczone ręce na samo wspomnienie. Teraz ona już do końca życia będzie głodna. Zawsze będzie głodna. A jak człowiek głodny, to opada go takie wilgotne, nudne zimno, spać się chce. I spać nie można. Wszystko boli wtedy, w oczach się ćmi, żadnej radości nie ma. Ona siedzi i trzęsie się, i tak już będzie zawsze. A syn chodzi po wielkich miastach, myśli: bohater — po głowie się gładzi. Żyje tak, aby inni ludzie kiedyś nie byli głodni. I oto idzie myślą do domu i zastaje trupa, który był głodny, kiedy umierał. I on sam też umrze. I inni ludzie umrą, i ziemia zastygnie. To wszystko jest śmieszne, śmieszne. — A jak to wszystko jest pomyłką? — rzekł po chwili. — Co? — zapytałem. — To, co myślimy my. Jeżeli jest Bóg… Ale po chwili zaśmiał się: — Jak On jest, to ja mam rację: On nie powinien był nas tak stwarzać. Ale Jego nie ma, nic nie ma… — I Goldenberg zaczął bić o ścianę głową, wołając: — Nie chcę, nie chcę — zanosząc się od spazmatycznego płaczu. Na drugi dzień przyniósł wiadomość, że za nim śledzi dwunastu szpiegów. Car kazał wysłać dwunastu szpiegów dla pilnowania wielkiego rewolucjonisty Goldenberga: — On wie, że ja wszystko mogę, że ja się nie boję śmierci. Co robić z człowiekiem, który nie boi się śmierci, który wie, że i tak umrze? Na takiego człowieka nie ma rady. Przyroda ustanowiła śmierć, aby człowiek się bał i był taki, jaki jest. Trudno jest przezwyciężyć obawę śmierci. Ale ja wiem — mówił Goldenberg — nie wszystko jedno jest dzisiaj czy jutro. Brzydzę się tym życiem, jakie stworzyła bezmyślna materia. I zobaczymy, kto kogo zmoże. Cały dzień Goldenberg był w podnieceniu i tworzył coraz to inne projekty. To wpadł mu pomysł zużytkowania kurary do celów rewolucyjnych, to znowu zarzucał wszystkim, że nic nie robią; trzeba zgłosić, że znosi się wszystkie prawa cywilne, państwowe, kryminalne, że każdy właściciel, kapitalista, urzędnik są wyjęci spod praw, że każdy żołnierz, który zabije oficera, wróci do domu i dostanie ziemię. To znowu projektował przebranie oddziału naszych w mundury gwardii i aresztowanie w carskim pałacu cesarza i ministrów. Później zaś wyda się manifest. Tego wieczora właśnie przyprowadził Michajłow Sołowjewa. Od razu, od pierwszego wejrzenia uderzała w tym człowieku jakaś wielka, skupiona siła. Był on jak ktoś, którego już nic spotkać nie może, kto już swoje rachunki z życiem doskonale zamknął i stoi wobec wszystkiego, co życie jeszcze przynieść może, niezwyciężony. Michajłow uprzedził nas, że Sołowjew przychodzi z czymś ważnym. Byliśmy sami swoi. Sołowjew rzekł cicho: — Postanowiłem zabić cara Aleksandra Drugiego. Pozwólcie — ciągnął. — Pozwólcie, niech wypowiem wszystko. Obmyślałem zamiar ten długo. Długo ważyłem wszystkie wątpliwości. Stało się to dla mnie koniecznością moralną. Nie mogę uczynić inaczej. Wiem, że zamiar mój może być oceniany rozmaicie. Mogą powiedzieć, że jest on nietaktyczny, że ściągnie prześladowania i nowe trudności, nowe przeszkody dla ludu. Myślę, że ważniejsza od wszelkich przeszkód zewnętrznych jest siła moralna ludu. Siła czystości przekonania. Nie można znosić stanu, przeciwko któremu buntuje się cała nasza istota. Ja nie mogę pozostać sobą, jeżeli przestanę siebie szanować. Przemyślałem wszystko. Myśl moja wszędzie spotykała nieprzemożoną konsekwencję. Ty i twoje postępowanie, twoje ja, los twoich myśli zależne są od jednego człowieka. Wola jednego człowieka może zniszczyć wszystko, w co wierzysz. Nie mogę znieść tego stanu. Aleksander Drugi nie rozumie Rosji, nie rozumie ludu, stał się wrogiem i katem myśli. Ja widzę to i nie mogę być wspólnikiem tego człowieka. Odkąd to rozumiem, każda nowa zbrodnia tam popełniona miałaby i mnie za wspólnika. Gdyby to było możliwe, poszedłbym do cesarza i powiedziałbym: „Kładę przed tobą broń. A teraz pomówmy z sobą my dwaj w obliczu śmierci. Jeżeli sumienie twoje powie ci, że ja się mylę i ty masz słuszność, jeżeli znajdziesz myśl-prawdę, tobie znaną, wobec której schylę głowę i powiem, że miałeś słuszność czynić tak, jak czynisz — zginę. Zginę i publicznie powiem, żeś zwyciężył. Jeżeli nie — twoje sumienie wyda na ciebie wyrok. Gdybyś był w stanie wiedzieć i rozumieć, wiedziałbyś, że lepiej było ci się nie rodzić, carze wszechrosyjski”. Ale jest to niemożliwe. Idę więc skazany na śmierć i śmierć niosę. Potępiłem cesarza Rosji, wydałem na niego wyrok. Sumienie moje nie da mi spokoju, jeżeli pozwolę dłużej człowiekowi temu lać krew i lud gubić, jeżeli pozwolę mu być katem swego własnego narodu. Raz jeszcze powtarzam: nie mogę inaczej. Nie mogę poniechać zamiaru. Sumienie moje wydało ten sąd. Nie wolno mi znosić dłużej władzy Aleksandra Drugiego. Czy chcecie mi pomóc? Osobiście byliśmy wszyscy gotowi. Chodziło jednak o to, jak się będzie zapatrywała organizacja. — Na naszą pomoc w każdym razie możesz liczyć — powiedziałem. Sołowjew został u nas. Miałem możność poznania jego cudnej duszy. Sołowjew był urodzonym rycerzem. Rycerzem-ascetą średniowiecznej legendy. Takich ludzi nie zna i nie może znać nowoczesny świat. Jest on ślepy w stosunku do nich. Przekraczają oni jego zdolność wiary. Widzimy właściwie tylko to, w co jesteśmy zdolni uwierzyć, tylko to, co nie przekracza nazbyt granic naszej osobistej natury. To prawo tłumaczy jedynie, że nauka i literatura nowoczesna tak strasznie w tyle pozostaje poza wartością moralną życia. Proszę mi wymienić współczesnego pisarza, który by tworzył postacie takie, jak Mazzini, Pisacano, Orsini, Traugutt, Sierakowski, Worcell. W wzniosłym i ohydnym jednakowo sztuka nie jest w stanie dorównać sprzecznościom i kontrastom, jakie rodzi potęga nowoczesnego życia. Murawjew, Thiers dopominają się wciąż jeszcze o pióro, które umiałoby rzeźbić wstręt i wzgardę. Sztuka banalizuje nas. Powinniśmy strzec się sytej sztuki. Postacie Turgieniewowskich powieści uchodzą za non plus ultra artystycznej psychologii, za szczyt idealizowanego piękna. Autor ich zyskał sobie sławę tą trafnością, z jaką ujmował i ukazywał żywą, konkretną szlachetność ludzkiej duszy. Tacy ludzie jak Sołowjew kłam zadają całemu nowoczesnemu idealizmowi. — Raz — mówił on — mieszkałem nad Wołgą sam. Nie widziałem nikogo prawie. Myślałem. Myślałem nad rzeką pod otwartym niebem. Wśród przyrody myśli się jaśniej, pełniej. W pokojach, w czterech zamkniętych ścianach upajamy się naszymi myślami. Ściany oddzielają nas od świata. Myśl stwarza naokoło nas własną swą atmosferę i wreszcie nie widzimy nic prócz niej, nie słyszymy nic prócz niej. Pod gołym niebem myśl musi wznieść się do słońca, musi ostać się wobec szumu rzeki, wobec zieleni traw. Tu musi ona być prawdziwa jak to wszystko. Człowiek tu musi naprawdę myśl przeżyć, aby w nią uwierzyć. I tak przeżyłem ja tę swoją myśl. Od roku chodzi ona już za mną, zżyłem się z nią i zrosłem. Mógłbym przyjść do niego i powiedzieć mu, patrząc mu w oczy: przychodzę cię zabić. I on sam nie znalazłby w oczach moich nienawiści. Był czas, kiedy go nienawidziłem. Nienawidziłem go z całej duszy. Teraz już nie. Teraz już tylko wiem, że sumienie nie może znieść tego, aby on żył. Nie moje sumienie. Każde, które zrozumie. Kiedym słuchał burłackich pieśni, kiedy zimny wiatr huczał nad domem i wył w kominie lub kiedy była cisza i tylko drzewa na wietrze trzeszczały, płacząc w wieczór księżycowy nad rzeką, rano, kiedym budził się ze świegotem ptaków — zawsze czułem to samo: nie należy pozostawiać władzy nad życiem i śmiercią, nad myślą i przyszłością ludu w ręku jednego człowieka. Winien jest każdy, kto przyzwala. Rzeka szumiała, pytając się: łzy niosę, dlaczego pozwalasz mi nieść łzy, same łzy ludzkie? Ptactwo świergotało i pytało się moje serce o świcie: dlaczego nieszczęśliwy jest człowiek? Byłem szczęśliwy, byłem bardzo szczęśliwy, kochałem i byłem kochany. Ona zostanie na zawsze w mym sercu z uśmiechem na ustach, które drżały; z wyrazem, jaki mają Madonny na obrazach, w oczach. Taka, jaka była, kiedym jej powiedział: „Nie będziemy nigdy mężem i żoną”. Kiedym jej powiedział, że poślubiłem się ziemi rosyjskiej. Szczęśliwy i dumny byłem: mnie nic nie uczynił złego car Aleksander. Nie idę mścić na nim swoich krzywd. Nie wierzyłem sobie, kiedym chciał go zabić w gniewie, nie wierzyłem, kiedy go potępił rozum, ale teraz wiem: nie śmierć jest najstraszniejsza dla człowieka. Od śmierci straszniejsze jest, że żyje on ze strachem i fałszem w sercu. Ola spisała rozmowy Sołowjewa po jego śmierci, gdy żyło jeszcze wzruszenie, zrodzone z jego opowiadań: „Otaczają ciebie, carze, mocne ściany, otaczają cię roty zbrojne, broni dostępu ludzki mur. Przeciwko prawdzie błyszczą bagnety. Twarz przy twarzy, ramię przy ramieniu otacza carski pałac mur piersi żołnierskich. Wyją w piersiach psie, oślepłe serca. Możny carze, dlaczegoś tak blady? Jeden tylko człowiek idzie do ciebie przez plac, przez ulice miasta. Czemu bledniesz, carze, wobec jednego człowieka? Żołnierze stoją ramię przy ramieniu, bagnety błyszczą przeciwko prawdzie. Jasny carze, nie zbawi ta moc. Nazwij mi swoją myśl, mówi człowiek. Myśl mi nazwij swojej carskiej duszy. Tę, w którą wierzysz. Jeżeli nazwiesz ją, zwyciężysz człowieka, który idzie. Idzie on przez plac, w ręku, która nie drży, niesie twe sumienie. Szukaj, badaj, nazwij myśl, a sumienie zmilknie. Nie zna ono innej władzy. Broń podnosi ramię: ty patrz w oczy tego, który mierzy. One patrzą smutne jak twa myśl. Szły poza tobą, jak nie szła za tobą matka, gdyś był młody. Szły poza tobą oczy i szukały, co dzieje się w tobie z człowiekiem. Szły poza tobą jak myśl niezbudzona. Szukały myśli w twoich oczach, szukały myśli w twoim sercu. Możny panie, myśl nazwij, a opadnie ramię. Bagnety błyszczą, czy zabijesz nimi sumienie? Zginie ten człowiek, ty wiesz, zginie — i ty będziesz go widział umarłym. Czy zdołasz, patrząc umarłemu w oczy, nazwać myśl, aby wreszcie uwierzył? Oto staje on, człowiek, przed tobą, człowiekiem. Przynosi ci wiarę swoją. Ty ją znasz. Mówią ci o niej usta tych, których skazywałeś na śmierć, grzebałeś w syberyjskich śniegach. Carze, carze — podnoszą się ręce w kajdanach, gdy ten człowiek mówi. Świadectwo dają jego wierze. Naokoło połyskują bagnety. Proś boga, proś boga twej duszy. Słowo powiedz, on jest serce, które serca słucha… Serca szukasz: serce ci nie bije. Bagnety strzegą trupa. Trup twój tylko siedzi na tronie. Carze, carze — tyś siebie sam zabił”. Sołowjew był to Bayard naszej rewolucji. To, co dokonywał on, było bayardyzmem duchowym. „Przed jasne słońce, przed Wołgę rzekę powołałem cię, carze, na sąd. Szliśmy z sobą razem poprzez wsie. Czarne, wychudłe ręce podniosły się ku tobie z wezwaniem. Szliśmy poprzez wsie — które dławił głód. Słuchaliśmy z tobą razem płaczu dzieci. Siedliśmy poza wsią nad rzeką i pytałem: Po co umierają dzieci? Ty pochyliłeś głowę i rzekłeś: Ja nie wiem. Pytałem cię: Co dzieje się ze złotym ziarnem, dlaczego czarne i spieczone są usta tych, którzy ziemię swoim uprawiają potem? Dusza twoja odpowiedziała: Ja nie wiem. Postawiłem cię na wiejskim cmentarzu, gdzie leżą ciała Antonowa i jego towarzyszy, którym dałeś śmierć za to, że uwierzyli, że jesteś carem chłopów. Milczały mogiły. I ja cię pytałem. Powiedz carskie słowo chłopskim prochom. Dusza twoja, carze, płakała. Jako przechodzień podszedłeś do mnie, pytając o drogę… Wyprowadź zbłąkanego z bagniska. Jasny carze, biorę cię za rękę. Duszę twoją wywodzę z mroku. Szukałem, szukałem w carze serca, nie znalazłem nic prócz wyrazu nudy. Lud rosyjski nad tobą i nade mną. Ja, śmiertelny, tobie niosę śmierć. Ja i ty słuchaliśmy jęku i rzężenia dzieci, które umierały głodne, choć złociły się falujące niwy. Mnie i ciebie otacza szczęk kajdanów, mnie i ciebie otacza śpiew popów. Kruki krążą czarne nad ziemią. Ja i ty znosiliśmy śmierć i mękę ludu. Carze, carze — oto jest swoboda. Serce twoje powiedziało: śmierć. Dusza twoja powiedziała: śmierć. Śmierć ci niosę, ona wyzwoli. Już idzie po schodach pałacu; idzie, woła na duszę. Już idzie: siada na tronie. Ona rządzi. Przed nią stoimy, podsądni. Życie daję, byś uwierzył, gdy wołam: Carze — nazwij słowo, aby odeszła śmierć! Z tobą razem ją, carze, zostawiam. Serce twoje niechaj ciebie sądzi”. Niepodobny był Sołowjew do nikogo z tych, co kiedykolwiek podnosili rękę na tyranów. On stoczyć szedł istotnie śmiertelny bój o prawdę wewnętrzną. Zmysł prawdy żył w nim głęboko. Kiedy na drugi dzień Goldenberg i robotnik Polak, Kobylański, ofiarowywali swoją gotowość wzięcia udziału w zamachu lub wykonania go na swoją rękę, Sołowjew, podczas gdy inni wytaczali taktyczne argumenty i względy, mówił krótko: — Wątpię, aby ktokolwiek z was czuł się tak upoważniony do wykonania dzieła. — Zabija kula, nie prawo — rzekł Goldenberg. — Trzeba, aby zabiło prawo. I nieprawdą jest, że się tego nie wyczuje, a chociażby i tak, trzeba, abyśmy sami w sobie dla siebie wiedzieli, że tak jest. Prawdy nie da się udać. I wszystko zostawia następstwa, czyn, który nie był pełny w sobie, któremu brakowało wiary, pewności wewnętrznej, mści się na sprawcach jak zbrodnia. My z carem Aleksandrem walczymy o prawdę. Wtedy tylko śmierć jego nie będzie mordem, gdy nasza myśl zabije go, gdy nasze sumienie zwycięstwo odniesie nad jego wiarą, jego przekonaniem. — To dla niego już jest wszystko jedno — obstawał przy swoim Goldenberg. — Nie wolno człowieka tak traktować. Przez to, że narodził się człowiekiem, należy on do ludzkości i nad nim jest myśl, choć on nie wie o tym. Myśli jego nie wolno zabijać inaczej jak myślą. — Dla was Aleksander należy do społeczeństwa — rzekł Goldenberg. — Do ludzkości — tak. Każdy należy do ludzkości — mówił Sołowjew poważnie. — Oni są jak dzikie zwierzęta. Kto swobody nie rozumie, jest jak dziki zwierz. Człowiek wytępił dzikie zwierzęta. Takie samo prawo my mamy wobec nich. Wy nie powinniście podnosić ręki na niego, w takim razie dla was jest on brat. — Jego sumienie i moje idę uwolnić od tej zbrodni, która ciąży na nas; odpowiedzialni jesteśmy za życie rosyjskie… — Jesteście przyjacielem Aleksandra. — Tak — odpowiedział krótko Sołowjew — jego jedynym przyjacielem. To nie był frazes. Dusza Sołowjewa tego była kalibru. — Są przecież okoliczności, kiedy wkładamy przyjaciołom najbliższym broń do ręki. Nie czuję, abym jako człowiek krzywdę wyrządził Aleksandrowi Drugiemu — człowiekowi. Gdyby tak chciał, zabiłbym się sam wraz z nim. — I po co? — Aby stało się prawdą, że niezgodne jest z sumieniem człowieka istnienie rosyjskiego cara. — Coś nowego — powiedział Kirsanow. — My, Rosjanie, ciągle uczymy Europę. — Kromwell — powiedział krótko Sołowjew — Orsini. Nie wolno znosić niewoli. — Więc konstytucja Magna charta. I swobodny rozwój rosyjskich łupigroszów — mówił Kirsanow — i dlatego my mamy zejść ze swej drogi. Dyskusja zapowiadała się gorąca i namiętna. Kirsanow był blady. Zejdenman co chwila coś pisał na skrawku papieru, Michajłow był spokojny i zdecydowany, Sołowjew spoglądał z niepokojem na Kirsanowa, którego bardzo kochał. Ola była wzruszona tak, jakem jej nie widział od czasu sądu nad Wierą Zazulicz. Atmosfera była ciężka. Pierwszy zaczął mówić Zejdenman; nie czekając odezwania się Sołowjewa, zaczął atakować nowy kierunek w działalności organizacji, ujawniający się w sposobie prowadzenia pisma. — Odsuwamy się od naszego jedynego zadania, od stworzenia szerokiego ruchu ludowego — rozpoczynamy zwykłą polityczną walkę na swój rachunek. Lud nie zrozumie jej, i słusznie. Wszelka bowiem walka polityczna, przeprowadzona przez taką lub inną oderwaną od masy grupę, może doprowadzić jedynie do zmiany formy wyzysku ludu. Do utworzenia na jego barkach i nad jego głową nowej, w stosunku do niego całkiem obcej, zewnętrznej organizacji przymusowej. Trzeba jasno zrozumieć, czy zakładamy podstawy dla socjalistycznego ustroju w Rosji, czy też tylko chcemy konstytucji, by zabezpieczyć i wyrównać teren dla działalności rosyjskiego kapitalizmu. Zejdenman mówił logicznie i z wewnętrznym przejęciem, głos mu drżał, gdy wołał, że nasza idea nie przez nas została stworzona, że ona została wypracowana przez całe męczeńskie życie inteligencji rosyjskiej. Siłą naszą było i jest, że nie mieliśmy żadnych innych dążeń prócz tych, które samorodnie żyją w piersi ludu. Gdy staniemy się przedstawicielami tylko własnych praw, będziemy straceni. Zejdenmanowi odpowiadał Siewierow. Mówił o tym, że nieprawdą jest, aby idea walki obca była ludowi. Bynajmniej. Nawet przy dzisiejszym strasznym biurokratycznym ustroju ludowi nie jest obca idea walki o prawo. Idea ta żyje, brak jej woli i głowy, która by jej samej ją samą uświadomiła. Rząd niszczył wszystkie naturalne związki i węzły pomiędzy grupami ludzkimi. Sieć policyjno-podatkowa stała się jedynym łącznikiem. Bierna masa nie jest naturalnym stanem: ona jest wytworem nieustannej morderczej działalności rządowej. Niezadowolenie żyje ciągle i wszędzie: wybucha tu i ówdzie drobnymi pożarami. Ale jeden wybuch nie wie o drugim. Każda wieś pozostawiona jest samej sobie. Gdy wybuchnie w niej konflikt, tworzy naokoło niej rząd pas martwy, poprzez który nie prześliźnie się żadna wieść żywa. Telegrafy roznoszą tylko tę jedną wieść: przysłać żołnierzy, więcej żołnierzy. I potem: już idą, idą, idą. I dla każdej wsi, każdej gminy reszta kraju to martwa pustynia, poprzez którą zdąża zawsze tylko wroga siła, gotowa więzić, bić, wiązać, zabijać i palić. Tak wytwarza się myśl o bierności. Kładzie się na duszę ludową ciężkim brzemieniem lodowców i śnieżnego stepu. Każda wieś jest sama. I te komórki pszczele, te zmartwiałe, skamieniałe wsie walą się na wsie żywe ciężarem więziennych kamieni. W każdej pojedynczo jest bunt, wszystkie razem są martwe i głuche. — Więc? — zapytał Kirsanow. — Trzeba stworzyć zbiorową falę buntu. Niechaj każda wieś wie, że na drodze ku niej iść mogą nie tylko kozacy, nie tylko gubernator z żołnierzami, ale i mściciele ich krzywd. Że w kraju już jest siła biorąca odwet, że siła ta rozlewać się zacznie po kraju, sączyć się strumieniami jak krew. — Nie rozumiem — mówił Kirsanow, podnosząc brwi. — To jest jasne — rzekł Siewierow. — Nie twórzmy tylko teorii usprawiedliwiających bezczynność. Lud już dawno powtarza: ziemia i wola, i my z nim. Nauczmy się sięgać i brać. Michajłow podniósł głowę ze swojego kąta i zaczął mówić jasnym i silnym głosem: — Oderwiemy się od masy, lud nas przestanie uważać za swoich — mówi Zejdenman. — Ja myślę, że to właśnie dzisiaj tak jest. My patrzymy, jak lud ginie, i stoimy bezczynnie. Co najwyżej wołamy: patrz, i my giniemy! Jesteśmy albo obojętni więc, albo słabi. Czy lud zrozumie teorię usprawiedliwiającą naszą bierność? Nie. I Pożałować was trzeba — powie — że wy tak jeden za drugim giniecie i coraz nowi wychodzą z was, i znowu giną. Żałośliwi wy, sieroty boże. I tyle. Jurodiwych zna dużo już lud. Nie twórzmy mu nowych, którzy razem z nim idą pod pletnie. Kirsanow zrazu mówił zwykłe, teoretycznie znane rzeczy. Mówił o prawie rządzącym życiem społecznym, o nieustannym działaniu drobnych przyczyn, o istocie procesu społecznego, który sam wytwarza i wychowuje siły niezbędne do wykonania danego zadania. Historia to nie jest coś obcego człowiekowi, to jest on sam taki, jaki jest. Gdy może być dokonane jakieś dzieło, są już gotowe środki. Bo jedno i to samo stawia zadanie i tworzy siły niezbędne do ich rozstrzygnięcia. Dopóki siły te narastają dopiero, nie pomoże to nic jednostkom, które rozumieją charakter najbliższej fazy, mającej nastąpić, że będą usiłowały przeskoczyć same siebie, swój czas. Powinny one czuć się tym, czym są: fermentem i organem masy, jej świadomością. Sołowjew rzekł spokojnie: — Czy chcesz wszczepić masie ludowej krew, o której wiesz, że jest zgniła? — Masie nic się nie szczepi z zewnątrz. Masa myśli szczerze, tak jak musi. — Tak jest, jak musi. Ale my musimy wiedzieć, kim my jesteśmy wobec mas. Ja czuję się widzem ich cierpień, wspólnikiem tych przerażających, wszelką miarę słowa przekraczających zbrodni, jakie dokonywają się na niej. Muszę wierzyć w siebie, abym śmiał myśleć za lud. — Więc… — Jeżeli nie dokonam tego, com postanowił, nie będę mógł szanować siebie. — To jest twoja sprawa. — Nie, nie usprawiedliwiam kłamstwa, ja nie mogę być jezuitą rozwoju, kłamać duszy mojej w imię praw ewolucji. Kirsanow zbladł. — Istnieje — rzekł — epikureizm zguby. Pieczoryn w nas wszystkich żyje. — Daj spokój, Jerzy — rzekł Sołowjew. — Ty wierzysz tak, a ja inaczej. Ty masz prawo, ciężkie prawo żyć. Myśl wydała ci ten wyrok surowy. I będziesz musiał przeczekać skrzyp szubienic, noce, w które bieleją włosy. Ciężką obmyśliła ci dolę twoja prawda. Tobie nie wolno umrzeć. Bo ty tak wierzysz i czujesz. Czujesz, że w ten sposób jesteś potrzebny. — Nie zależymy od swoich upodobań. — Jutro idę zabić Aleksandra — rzekł Sołowjew. — Niech sumienie wasze powie wam, co potrzeba czynić. — Nikt nie ma prawa dla swojej myśli, dla swojego przekonania narażać sprawy ogólnej — powiedział Zejdenman. — Sprawa ogólna — rzekł Sołowjew — trzyma się naszymi przekonaniami: jeżeli nie wierzymy w siebie, nie wierzymy sobie, nie ma pod nami żadnej ogólnej sprawy. Szacunek własny, wiara w prawdę własną jest podstawą, która wszystko trzyma. Gdy się załamie ta kolumna — wszystko runie. — Co znaczy śmierć jednego człowieka? — pytał Zejdenman. — Pytam się was, czy wy się łudzicie, że on żyje tam w Zimowym Pałacu i że dosyć ugodzić go kulą w serce, aby on zginął. On żyje w milionach serc i myśli. — Tak — rzekł Sołowjew — tak, on żyje, nietykalny pan dusz i losów. Strach pomyśleć, o obłęd przyprawia myśl — miliony ludzi żyje, myśląc: jest taki człowiek, który ma prawo rozporządzać mną, moim życiem, moją krwią, całą moją dolą; myślą, gdy giną, nie zaznawszy w życiu nic: nie można inaczej, on tak chce. Tak. Ołtarz jego wznosi się po wszystkich ruskich chatach i tam go trzeba obalić. Trzeba, aby lud zrozumiał, że jego myśl może zabijać i sądzić, aby uwierzył w swoją myśl. Siewierow postawił pytanie na ostrzu noża: — Kwestia jest jasna. Sołowjew nam wyłożył swój zamiar. Zamiaru tego dopełni on niezależnie od naszego zapatrywania. Czy chcecie być tylko biernymi świadkami? Patrzyć, jak będzie on szedł, mówić: obłąkany, on nie rozumie naszej spokojnej mądrości, która pozwala nam w myśli, jak w balonie, wznosić się ponad nieustannym zabijaniem godności ludzkiej, wiary w swobodę własną w narodzie, czy tak? Będziemy patrzyli z naszego szczytu na jego szubienicę, śmierć jego wpiszemy na długą listę tych, którzy szlachetnie błądzili, którzy prostowali nasze ścieżki. Ale to już będzie niekonsekwencja. Nie dość jest być obojętnym, trzeba przeszkodzić. — Tak jest — rzekł Zejdenman. — Nie powinniśmy być obojętnymi widzami. Siewierow ma słuszność. Stawiam wniosek potępiający, jako bezcelowe i szkodliwe, wszelkie zamachy na życie cara. — Stawiam wniosek — rzekł Siewierow, trzęsąc się — aby nazwę naszej organizacji zmienić: niechaj zamiast Ziemia i Wola nazywa odtąd Bractwem imienia Komisarowa. — Takich rzeczy się nie zapomina — rzekł Kirsanow. — Nie masz słuszności, Siewierow — rzekł Sołowjew. — Kto z nas może wybrać życie, wybiera cięższy los. — Nie o to idzie — rzekł Siewierow. — Teraz mamy zasadniczą kwestię. Czy jesteśmy demoralizatorami ludu, czy jego wskrzesicielami. — Lud nie patrzy na was — rzekł Kirsanow — nie rozumie was ani waszych szubienic. Lud chce pracy i sprawiedliwości. — Kto jest rzeczą, nie ma prawa chcieć, my wszyscy jesteśmy własnością cara Aleksandra Drugiego. Myśląca własność — niewolnicy. — Tylko zmiana form życia wytwarza nowe dusze. — Niewola znoszona biernie jest trucizną i wytwarza sofistów caratu. — Zdaje się, że istotnie sprawa stoi zasadniczo — rzekł Kirsanow. — Razem nie możemy pozostać w organizacji. — Głosujemy nad wnioskiem Zejdenmana — rzekł Michajłow. Za wnioskiem podniosło się trzy ręce. — Ziemia i Wola nie potępia zamachu. Kirsanow chciał coś mówić. Michajłow podszedł do niego: — Daj pokój, Jur. Pamiętaj, co sam mówisz, nie wolno podporządkowywać sprawy ogółu nawet najgłębszym przekonaniom osobistym. — Musi zapanować jasność — rzekł Kirsanow. Ola zażądała głosu. Mówiła ona rzadko na zebraniach, ale liczono się z nią. — Mam wrażenie — mówiła — że jesteśmy ślepi. Jutro brat nasz idzie zginąć za sprawę. Tak czy inaczej zapatrujemy się na to — rezultat jest jeden i ten sam. Wszyscy już dawno rozstaliśmy się z osobistym życiem. Żyjemy już tylko jako momenty historii. Człowiek stwarza historię po ciemku, my chcielibyśmy żyć, widząc. I dlatego nie ma i nie może w nas być nic prócz tego nieustannego spalania się w świecie przyszłości. Jesteśmy razem, to jest jedyna ludzka strona naszego istnienia. My sobie zastępujemy wszystko; szczęście, życie i cały świat dla każdego z nas — to nasza gromadka. Tu każdy z nas żyje nie jak katorżnik jutra, lecz jak człowiek. Tu odpoczywa. Dzisiaj ginie i to ostatnie. Sołowjew idzie na śmierć, jakby był sam. Jakby sam szedł przez tłum ludzi nieznających go. My dzisiaj sądzimy go tylko. I on stoi tu przed nami nie jak brat wobec braci, lecz jak przed sędziami. Ważyliśmy jego serce… — Daj spokój, Olga — rzekł cicho Sołowjew — ja widzę do głębi dusz. Ja rozumiem. Jutro ja pójdę w śmierć, a wy zostaniecie. Szczęśliwszy jestem od was. Jeżeli jest wśród was ktoś, co zażąda tego czynu, oddam mu go. Ale musi czuć się bardziej przekonany ode mnie. Rok cały myślałem o tym dniu: całą istotą zżyłem się z nim. Nie zawaha się we mnie nic, nie będzie we mnie ani jednego drgnienia obcego czynowi. — Losujmy — rzekł Goldenberg. Sołowjew popatrzył na niego, podszedł i pocałował go dwa razy w usta. — Bracie, nie — rzekł — ty sam wiesz, że nie. Goldenberg pochylił głowę. — Jeżeli tobie się nie powiedzie — rzekł — pójdę cię pomścić. — Mnie — rzekł Sołowjew — mnie oni nic nie zrobią. Gdy szedł w dawnych wiekach rycerz w kraj nieprzyjaciół, ofiarowywał się śmierci. Sam całą duszą uczył się umierać w długie, samotne wieczory i ranki. A kiedy cały był już skąpany w czarnej rzece, szedł. Był nietykalny. Nie mógł go *zabić* nikt, nikt mu nie mógł odebrać swobody. Wszystkiego dokonał już przedtem on sam. I mógł stać wśród męki i urągowiska jakby duch czysty i spokojny. Rozchodzono się już. Kirsanow podszedł do Sołowjewa i objął go. Odsunęliśmy się i słyszeliśmy łkanie. Kirsanow płakał. — Ciężko mi — mówił. — Odchodzić tak będziecie wszyscy, wszyscy będziecie tak iść jeden za drugim, a ja zostanę tu na waszych grobach. Przekonaj mnie, że tak trzeba, przekonaj mnie, że mam prawo umrzeć. — Nie — rzekł Sołowjew. — Ty żyć będziesz, boś wyszedł myślą poza nas. Musisz znieść swą własną myśl. — Wolałbym iść z tobą. — Wiem, Jerzy. Jesteś silny. Masz myśl mocną i zdrową. Przetrwasz. Trzeba, żebyś ty był. Żeby był ktoś prócz nocy nad trupami, aby myśl pozostała w głębi i kuła, bez przerwy kuła. — A wasza krew będzie płynąć w podziemiach. Wołać będzie krew wasza: ryjesz, żyjesz, krecie. — Umierając, będę myślał: kują myśl w podziemiu, naszą myśl. Jerzy, bądź kowalem żelaznej myśli rosyjskiego ludu. Tobie zostawiamy pamięć naszą jak młot. Stalową moc myśli wykuj w głębi dusz niewolniczych. Niepowstrzymaną jak te siły, które powołał człowiek, by mu służyły. Kuj myśl niezłomną, myśl rządzącą sobą, myśl nieblednącą. — Pocałuj mnie jeszcze i wybacz — rzekł Kirsanow. — Mnie, Zejdenmanowi, wybacz. Ciężką rzeczą jest żyć na mogile. — To wy mnie wybaczcie — rzekła Ola — piękni jesteście ludzie, piękni, piękni. Nie umiałam zrozumieć was. Zmusiliśmy Siewierowa i Kirsanowa, aby się uściskali. Była chwila uroczysta. — Starym zwyczajem — rzekł Sołowjew — usiądźmy. Siedliśmy w milczeniu. Sołowjew wstał i lekko potrząsając głową, rzekł: — W ręce wasze oddaję Ziemię i Wolę, wszystko, co mam na świecie. I szedł potem wkoło, całując każdego trzy razy. Goldenberg szlochał na głos. — Ja jestem mały człowiek, zły człowiek, ja o sobie ciągle tylko myślę, wyście nie powinni ze mną żyć. — Będę jutro myślał o tobie — rzekł Sołowjew. IX. Oblubieniec W historii polskiej droga mi była zawsze postać Warneńczyka. Dwa wieki polskich dziejów: XV i początek XVII, wydają mi się zawsze dziwnie tragiczne. Nie lubię XVI stulecia. Jest w nim jakaś niesumienność. Ludzie sprawiali tu istotnie Babińską Rzeczpospolitą w ukryciu przed losem. W XV szli oni jeszcze z rycerską wiarą na spotkanie losu. Szli, nie bojąc się zgonu, lecz marząc o zwycięstwie. W XVII już Żółkiewski na polach Cecory symbolizuje doskonale polskie dzieje. Polski dramaturg historyczny powinien stworzyć trylogię: Warneńczyk — Batory — Żółkiewski. A jeżeli już greckim obyczajem mamy do tragedii dodać dramat satyrowy, niechaj weźmie pióro Arystofanesa, a kreśli polskie Odrodzenie. Polskie Odrodzenie — kiermasz na pobojowisku. Magnaci polscy — cudzołożący z myślą europejską i płodzący bękartów: dumnych, ciemnych szlachetków XVII wieku. Polskie Odrodzenie było olbrzymią maskaradą, zapustami weneckimi w Polsce. A zapusty te zaważyły na losach narodu jak prawda. Nie powinien zapomnieć dramaturg o satyrycznym dramacie, inaczej nie będzie w jego trylogii prawdy. Niech nie żałuje polskich zygmuntowskich czasów i Babina: polskie szlacheckie głowy opiły się myślą ludzką jak winem. Po pijanemu cięły szablami po niebie. Chrystusa i diabła wyzywały na rękę, ale już skradał się ojciec Possewin i pijaną tłuszczę Iwanowi sprzedał. Później Skarga płomiennym słowem pobudził pijących i gdy wytrzeźwieli, zapadła nad Polską noc żałobna po kiermaszu zapustnym. I do dziś dnia historia ciąży nad nami jak klątwa. Ale te trzy postacie kocham w tych wiekach: Warneńczyk — Batory — Żółkiewski. Może się mylę i nie rozumiem ich. Ale Warneńczyk ma w sobie młodość, która ślubuje się śmierci i leci piękna, rozkochana na swoje wieczne zrękowiny ze sławą. O Warneńczyku myślę zawsze, kiedy przypominam sobie Aleksandra Sołowjewa. On wprowadził nas na te pola, gdzie już tylko śmierć rządzi, poprowadził nas na wielki bój duchów. Narodna Wola — olbrzym, w piersi którego biło sto nieznających trwogi serc, który patrzył w przyszłość setką płomiennych oczu, myślał stu głowami, w których nie było osobistej rachuby. Narodna Wola — bojująca przyszłość ludową — narodziła się w cieniu tej postaci. Srebrnym rycerzem go widzę, jak stoi na straży mrocznego zamku, gdzie zamieszkała krzywda. Tu go postawiła myśl. Srebrny rycerz stoi na straży przyszłości. Tego uzna duch narodów, przed kim kopię pochyli. Kto śmie przejść pod kopię srebrnego rycerza? Na straży stanął mrocznych dziejów, on — zbrojne sumienie. Nie wyjdzie już nikt z czarnego zamku. Nad tronem stoi, a pod nim siedzą, rządzą trupy. Kto przemoże srebrnego rycerza? On nie lęka się bagnetów żołnierskich; serca jego nie dosięgnie stal, broni go kamienna mogiła: mrok mogilny schłonął ciało, pamięć tylko wsparła się na mieczu. Lecz w myśli ludowej stoi on w blasku, który świeci, gdy gasną słońce i gwiazdy i gdy już tylko trwa idąca poprzez pokolenia sława. W pamięci wykuła kształt ten wielkości. Na dnie sumień stoi uśmiechnięty i niezwyciężony. Gdy tu zajdzie myśl, załka i wstanie orężna. Taki pogodny, szczęśliwy był w ten ostatni wieczór. Chciał, aby mu kupiono kwiatów, dano poezje Niekrasowa. Czytał na głos wiersz Matka, potem ten inny, bolesny, w którym skarży się poeta i błaga: Za kroplę krwi, com wspólną miał z ludem, przebacz, ojczyzno, mi, przebacz mi winy. Siedzieliśmy w pięcioro: Ola, Michajłow, ja, on, Goldenberg. Sołowjew nie wspominał o śmierci ani o dniu jutrzejszym. Był tylko pogodny tak, żem nigdy nie wyobrażał sobie tak pięknej radości. Twarz jego świeciła i promieniała jakimś wewnętrznym, cichym, nieustannym, silnym światłem. Głos brzmiał szczęściem tak wielkim, że wydawał się śpiewem. On sam musiał czuć, że coś uskrzydla każdą jego myśl. Były chwile, kiedy przebiegało po jego twarzy jakby zdumienie, jakby podziw, że taka radość, takie szczęście istnieć mogą. Ola siedziała przy nim. Wpatrzona w niego i zasłuchana, zdawała się ona sama z sobą prowadzić jakąś rozmowę. Sama mówiła później: „Wyprowadził mnie na śnieżny szczyt, gdzie była cisza, nad głową świeciły złote gwiazdy, u stóp jezioro przezroczyste jak myśl ludzka; stałam w tej ciszy. I na dnie serca marzyło mi się: to ty. Śniło mi się, że oko w oko spotkałam się na śnieżnym szczycie z duszą moją. I widziałam ją, jaka jest. Jaka jest sama przed sobą. Cieszyłam się jak dziecko, jak niebo o wschodzie, że znam siebie, mam siebie, że widziałam siebie przed godziną śmierci”. — Do ostatniej chwili — mówił on — widzi się to, czym się jest i co się tworzy, i tak już się będzie istniało na wieki. — Gdzie? — W tym ostatnim widzeniu. — A później — pytała Ola — czy nie może być coś później? — Nie ma siły, która sprawić może, abym *ja* był nie *ja*. Więc nie wiem i już nie pytam, co jest później. Zresztą. Czy nie wszystko jedno, jak to długo trwa? Czy nie dość widzieć tak siebie, widzieć, jak się stoi w prawdzie, jak ona otacza nas gwiazdami i ciszą?… — Co są gwiazdy, co jest morze?… — myślała Ola na głos. — Przestrzeń. Czy nie jest ona we mnie, w nas? Czy nie żył człowiek, który umiał gasić te myśli i stał bez niej, nad nią, w świetle czegoś, co jest, gdy ona zgaśnie? Czy nie żył i nie myślał Kant? Czy nie przyniósł nam wieści, że był na samotnym wierzchołku duszy? Tam, skąd ona w siebie samą patrzy, zna siebie. — Nie wiem — mówił Sołowjew — nie jestem filozofem. — Myślę — rzekł Michajłow — że otacza nas świat bez końca, że się człowiek nieustannie budzi: idzie znów w nowy bój i walkę. — Tego, czym jestem, nie odejmie mi nikt. Idę w śmierć, jak wchodzę nocą w las. Księżyc srebrzy choiny. Drzewa szepcą, drżą liście. Ktoś ty, ktoś ty! Cienie mkną po pniach. Ja idę. Spada liść z drzew. Idę, idę w światło, które drży. Drzewa będą szeptać i pytać. Duszy swojej kto się już nie boi, nie boi się niczego. Ten tylko drży, kto na dnie swoim widzi coś, co mu w oczy spogląda z szyderstwem: a mnie nie znasz… Ja jestem ty. Ja nie spotkam już szyderskiej twarzy. Duszę całą mam w sobie: przede mną jest świat i będę szedł, póki się nie skończy moje *ja*. Tu czy tam gasną gwiazdy — wszystko jedno. Do końca będę sobą, miał siebie, a jeżeli zacznie się wielki cień: las milczący przytuli rycerza, las milczący, ciszy wielki cień, słońce blaskiem o zbroję uderza, rycerz śpi, nie obudzi go dzień, nie obudzi dzień słoneczny rycerza, nie obudzi go cisza i noc, nikt nie dźwignie srebrnego puklerza, własnej duszy wykuła go moc. Kto tak ginie, jakby w jedno z duszą zrośnięty. Kto tak trwa sam ponad wszystkim, ten już nie wie, co jest śmierć i życie. Hasło dasz ty, który idziesz. Póki trwam, nie uchylę szyszaka. Świeci zbroja wśród ciszy jak szczyt górski, kiedy przegląda się w jeziorze. Gdziem jest rzeczywisty: tu czy tam. Tu i tam jest cisza. Nie rozumiem, jak można wierzyć w śmierć. Śmierci nie ma. Jestem wiecznie *ja*. Próżno cisza o puklerz uderza, Tarcz nie dźwięknie, Nie obudzi rycerza Nawet śmierć. Wchodzi on w milczenie Wieczystego lasu, Liść się sypie z drzew, Nie obudzi go szmer, Nie obudzi śpiew Rannych ptaków Ani ta cisza, co leży na dnie. Bóstwa leśne chodzą Senną stopą po mchach. Szumią rosy, o coś proszą, Obcą mi jest miłość i strach. Wyrzecz słowo, by znała cię dusza, Tylko słowo jest mocą, co skrusza Tarcz wykowaną Przez myśl. Śmierć była tu przy robocie, Kuła pancerz nie w srebrze, nie w złocie, Kuła młotem w ludzkim sumieniu, Gwiazdy ciche z nieba patrzyły, Górskie szczyty w ciszy się skrzyły. Koło północy rozstaliśmy się. Sołowjew musiał zająć swoje mieszkanie w hotelu, z którego miał wyjść jutro. Spotkać mieliśmy się z nim na placu, a raczej mieliśmy być obecni tylko w rezerwie na wszelki wypadek, gdyby możliwa była ucieczka. Ale o tym trudno było nawet myśleć. Car wychodził na swoją ranną przechadzkę otoczony przez całe stado szpiegów i przebranych policjantów. Rozmawialiśmy z Olą długo w noc. Na drugi dzień rano byłem na placu. Widziałem, jak car wyszedł w oficerskim szynelu. Był jasny ranek wiosenny. Zrazu nie widziałem nigdzie Sołowjewa. Nagle ujrzałem go: szedł naprzeciwko cara. Widziałem, jak Aleksander II przystanął. Sołowjew podniósł rękę, rozległ się strzał — car uciekał ku placowi po łamanej, zygzakowatej linii, chcąc utrudnić strzały. Sołowjew strzelił drugi i trzeci raz. Aleksander potknął się i pełzł na czworakach. Sołowjewa otoczyła cała chmara ludzi. Znikł nam z oczu, powalony na ziemię. Gdym wrócił do domu i opowiedziałem Oli — zbladła na myśl, że jest on w ich rękach. Dlaczegóż on nie zabił tam sam siebie? To jest straszne, że oni go mają w swoich podłych, krwiożerczych szponach. I to było straszne istotnie. Trudno było oswoić się z myślą, że ta szlachetna dusza ostatnie dni swoje przeżyć musi w otoczeniu drapieżnej podłości. Wydrukowaliśmy specjalną proklamację z oświadczeniem tej treści: „Krążą pogłoski, że Karakozow był torturowany podczas śledztwa. Gdyby przyszła do głowy komuś podobna myśl w stosunku do Sołowjewa, niech pamięta, że potrafimy go dosięgnąć i osądzić, że podłością swoją sam siebie skaże na niezawodną śmierć”. — To tylko możemy zrobić dla niego — powiedziałem Oli. — A co stanie się z jego myślą? — zapytała Ola. — Aleksander Drugi zginie — powiedział poważnie Michajłow. X. Hekate W jakie dziesięć dni po pojedynku Sołowjewa z Aleksandrem II zjawił się w naszym mieszkaniu Cyprianow. Ucieszyliśmy się ogromnie, zobaczywszy go. Siedział on w kijowskim więzieniu i sprawa jego przedstawiała się groźnie. Na południu przedstawiała się groźnie każda sprawa. Losy aresztowanych politycznych miał w swoim ręku Strelnikow — prokurator wojskowy. — Gdy moja siostra była u niego z jakąś prośbą — opowiadał Cyprianow — pokazywał on jej, jak ja będę chrypiał i wyciągał język na szubienicy. Mówię wam literalną, dosłowną prawdę: naśladował w sali do przyjęć w obecności dwudziestu osób, z których połowa miała synów lub braci w więzieniu aresztowanych za sprawy polityczne, rzężenie konającego, kiedy dławi go stryczek, i wysuwanie się języka z ust zaduszonego. Nie potrzebował zresztą nas specjalnie upewniać — Strelnikow był znany powszechnie. Każda czynność rodzi swoich poetów i artystów, którzy uprawiają ją z zamiłowaniem i z zapałem. Strelnikow był poetą katowskiego rzemiosła. Czuć swą władzę nad sercami, patrzeć w twarze blednące z bólu i rozpaczy było jego sportem i jego przyjemnością. Nie był on żadnym potworem. W warunkach, w jakich żył, w warunkach, wśród których okrucieństwo systematyczne i bezwzględne względem tak zwanych przestępców politycznych uważane było za drogę do kariery, powstawanie takich ludzi jak Strelnikow jest koniecznością. Każdy człowiek musi w jakiś sposób zaspakajać potrzeby dumy i miłości własnej. Strelnikow — naśladujący przed siostrą więźnia rzężenie i grę fizjognomii tego więźnia, gdy będzie on konał — czuł się zapewne właśnie najbardziej człowiekiem. Upajał się całkowicie swą działalnością, już nie poprzestawał na spełnieniu suchych, przepisanych przez prawo czynności: tworzył. Strelnikow szalał, przechodził swój liryczny okres na południu. Wieszał ludzi, przeciwko którym nie posiadał żadnych poważniejszych i stwierdzonych motywów oskarżenia. Opowiadano, że założył się w klubie oficerskim z miejscowym generał-gubernatorem, że dostanie wyrok śmierci na Lizoguba i że zaraz wyrok wykona. — Jeżeli pan zdoła wyrok taki dostać, jeżeli pan znajdzie taki sąd, który go skarze, ja go nie ułaskawię — rzekł generał-gubernator. — Słowo? — zapytał Strelnikow. — Słowo. Jedyną winą Lizoguba było, że cały znaczny majątek ofiarował na cele rewolucyjne. Nawet nie zdołał go przelać jeszcze, bo dopiero zaczynał go spieniężać. Własny administrator, Dryga, zadenuncjował go. Żadnych innych oskarżeń przeciwko Lizogubowi nie było oprócz jednego chyba. Był to człowiek siły i czystości charakteru, które musiały wydać się przerażające władzom śledczym. — On jest całkiem jak Chrystus — rzekł Strelnikow. — Rewolucja nie powinna mieć Chrystusów, to nazbyt niebezpieczne. Lizogub został skazany na śmierć. Michajłow bił pięścią w stół, płakał, kiedy słuchał tego opowiadania. I istotnie generał-gubernator dotrzymał słowa: Lizogub był powieszony. Ale Strelnikow został zdystansowany, on powiesił wprawdzie Lizoguba, ale III Wydział powiesił Drygę. Dryga miał obiecaną nagrodę za denuncjację. W ten czy inny sposób był niebezpieczny dla policji i został skazany na śmierć za stosunki z rewolucjonistami. — Lizogub! Lizogub! — powtarzał Michajłow. — Człowiek ten nie kupował sobie palta, nie palił w piecu, wyrzekł się tytoniu, marzł w jakimś lichym surducie, aby nie zużyć grosza na siebie. Nie brał udziału w ruchu, aby rząd nie miał pretekstu dla skonfiskowania jego majątku, aby cały ten majątek mógł pójść na sprawę. On myślał, że im potrzeba jakichś dowodów, że oni się będą w ceremonie prawne z nami bawić, on nie wiedział, że nas wolno zabić, jak się chce i gdy się chce. — Nie trzeba nawet patentu, że się umie wieszać — mówił Cyprianow. — Kat, który wieszał Osińskiego, czynił to po raz pierwszy i dwa razy źle zakładał stryczek. Osiński wił się jeszcze w kwadrans po powieszeniu. Żandarmski generał niepokoić się raczył, co to znaczy, że wróg ojczyzny ma tak twarde życie, i kata po buzi przejechał. Ale ten, poczciwa dusza, bez urazy rzekł: „I tak umrze, panie generale. I tak umrze”. Wszyscy my umrzemy i tak. To „i tak” pan Strelnikow powinien postawić sobie za motto pamiętników, jeżeli je pisze. Osiński był naszym ulubieńcem. Piękny, pełen zapału, przykuwał on do siebie serca i umysły. Był to jeden z tych ludzi, którzy samą swoją postacią, gestem, głosem, wywierają nieprzezwyciężone wrażenie. Umysł jego nieustannie pracował, wola nigdy nie słabła. Osiński w tym czasie był jedną z najbardziej czynnych postaci ruchu. Podczas „procesu 193” dojrzał on ostatecznie i od tego czasu życie jego było systematyczną walką z caratem. On pierwszy może świadomie wkroczył na drogę nieubłaganej, systematycznej, celowej walki z uciskiem. On pierwszy zaczął systematyzować objawy budzącego się bojowniczego nastroju, tworzył dla niego szersze i głębsze podstawy ideowe, a przede wszystkim nadał ruchowi temu charakter trwałej, celowej działalności, czyniąc z walki tej przedmiot własnej swojej, skupionej, nieznającej znużenia woli. Taki stał przed naszymi oczami, wiecznie rześki, pełen pomysłów, niezmordowany. Mógł nie spać nawet siedem nocy z rzędu i nie można było w nim zauważyć zmęczenia. Wierzyć się nie chciało, że to młode życie zostało zgaszone. Cyprianow opowiadał: — Dopóki żyć będę, nie zapomnę tej nocy. Było tak ciepło, jak w maju. Słowik gdzieś śpiewał bardzo blisko więzienia, przez okno wchodziło miękkie, ciepłe powietrze, wonne jak marzenie. Oddychało się z jakąś niezmierną rozkoszą i łatwością. Leżałem w swojej celi i chciałem zapomnieć, że tam na drugim końcu czterech ich czeka na śmierć, że to płyną ich ostatnie chwile, a potem obejmie ich noc. Patrzyłem w gwiazdy i słuchałem śpiewu słowika, i myślałem, jakby dobrze było płynąć łódką po szerokim, wielkim Dnieprze. I nagle w ciszę tę wpadł głos: „Walerianie!” To Zofia wołała i po chwili odpowiedział jej głos jego: „Sonia!” Tak rozmawiali z sobą w tę ostatnią noc, całą noc nawoływały się te głosy; mówiły sobie: jeszcze żyjemy, żyjemy, jeszcze możemy mówić, jeszcze rozumiemy się. „Walerianie!” — wołała ona i znaczyło to: umrzeć! Ty umrzesz, umrzesz. Ciebie mogą zabić! A jego odpowiedź: „Sonia”, brzmiała jak: wytrwaj, bądź zdrowa, idę. Nikt nie myślał o śnie w tę noc w całym więzieniu. A czas płynął z jakimś strasznym pośpiechem… Głosy wołały wciąż. „Walerianie!” — z straszliwą rozpaczą wołała ona. I on odpowiadał łagodny, cichy. „Sonia”. Rozległy się kroki. Otworzono celę. „Nie wychodzić z cel, stać u drzwi” — rozległa się komenda. I ich prowadzono przez nasz korytarz pomiędzy dwoma szeregami żołnierzy. Gdy stali przed celą Soni, ona wyszła i obcięła nożyczkami pasmo włosów. Z jednej, drugiej, trzeciej, czwartej głowy. Patrzyłem w twarz żołnierza, który stał przed nią. Płynęły po niej łzy. W celach rozlegało się szlochanie. Wyprowadzono ich, zapadły się z trzaskiem drzwi, Sonia zemdlała. W pół godziny przyszedł oficer, który komenderował strażą, i ofiarował się, że wyprowadzi z więzienia, kogo wskażemy. Ale żądał, byśmy przyrzekli, że nie pozostawimy tej świętej krwi bez zemsty. Michajłow podniósł się. — Nie popłynie już bezkarnie ani jedna kropla krwi. Nie myśmy chcieli tej walki. Krew wywołała z podziemi ciemne bóstwa kary, odwetu. Stworzymy siłę, przed którą będzie drżeć przemoc. Prawo i myśl będą i w Rosji miały miecz. Miecz, co będzie bił w najwyższe głowy. Wtedy dał nam przeczytać Cyprianow list ostatni Osińskiego, w którym zaklinał on, aby nie marnować swych sił, aby plany obmyślać jak najtrzeźwiej, aby stworzyć zorganizowaną moc rewolucyjną. Ola siedziała blada; gdyśmy zostali sami, podeszła ku mnie: — Sołowjewa powalili na bruk, bili pięściami i nogami po głowie, po twarzy. Miszuk, tego nie można znieść. Nie można znieść podeptania człowieka. — Potem pochyliła się ku mojej piersi i rzekła: — Pamiętaj, że oni mnie nie wezmą żywą. XI. Umarli i żywi Nie zapomnę tego dnia; żadnego szczegółu, który się wtedy zdarzył; utkwił mi w pamięci twardy i niezmienny jak stal — i wiem, jak wygląda sąd ostateczny, czym jest to walenie się życia, co stwardniało już w niezmienny kamień i teraz spada już na wieki stracone. Leci jak bryła i porywa za sobą myśl, wolę, serce całą siłą przekleństwa czasu. Stałem się, już mnie nie zmienisz: było poznać mnie, gdym szumiał w twoim sercu, teraz jesteś już jak ślepe ziarno piasku, sypiące się w próżnię z klepsydry. Przenieśliśmy szczęśliwie naszą drukarenkę, przebrnęliśmy rzeczkę w bród, wesoło zaturkotał wóz, który ją unosił. Dzień się zaczynał. Lekko kołysały się zboża, szliśmy młodym gajem. Po raz pierwszy od wielu lat byłem w Polsce. Towarzyszył mi Tur, młody robotnik warszawski. Szedł i świergotał jak ptak, jak jastrząb stroszył się i kwilił, to znowu śmiał się jak dziecko i echo budził. Wesół był, że przed nosem straży drukarenkę śmignął. — Aż furczy — mówił — aż w uszach z radości furczy. — I wykrzykiwał znów: — Hej ha! To znowu śpiewał: Bo ja pan, bo ja król Wśród zielonych łąk i pól. Echo odpowiadało mu i on śmiał się: — Moje; cała ta ruń się cieszy, tak raźnie przeleciał nasz ptak. Oj, nie lada to ptaszyna, Jaja składa co godzina, A w tym jaju smok! Ani na jedną chwilę nie mógł zamilknąć. — Zatańczyłbym — mówił — gdyby z kim było. Przyglądałem mu się z zaciekawieniem: ogłuszał mnie i oszałamiał jego gwarliwy humor. Odwykłem, a raczej nie znałem nigdy takiej kolorowej wesołości. I Tur przyglądał mi się od czasu do czasu zyzem. Doszliśmy do jakiejś karczemki. Grzał tu się przed ogniem człowiek stary, barczysty, skądeś straszliwie mi znany. Jak jakieś ciemne, niemożliwe przypomnienie patrzyły oczy spod kosmatej czupryny. Wielki tobół z towarami stał obok niego. Węgier to był, jak mówią u nas. Zostaliśmy przez jedną chwilę sami w izbie. Siedziałem odwrócony plecami, gdy podszedł on do mnie i rzekł: — Spotykamy się więc raz jeszcze jednak. Poznałem go. Był to *on*: stryj Alojzy. Patrzył mi w oczy z gorzkim uśmiechem. — Sieci, jak widzisz, snuję, pajęcze sieci: duszę wikłam, na wieki wiążę, węzeł splatam, sznur do kamienia przykuwam. Ten właśnie pajęczy sznur do tego piotrowego kamienia, który stoi: on jeden, który jest tak mocny, że nie drgnie, kiedy stanie na nim wieczny sędzia. Tam właśnie, słyszysz, tam właśnie zaniosę: patrz, spojrzyj! — Z kieszeni wyciągał krwawą chustę. — Twoi — rzekł — towarzysze, przyjaciele: tu oto o wiorst kilka, pójdź, zobacz, w żywej jeszcze zobacz skórze spisane te drogocenne litery rosyjskiej idei pracy, swobody pracującego człowieka. To właśnie na skórze polskich chłopów. Pójdź, zobacz: leży tam Bazyli Wisznia z nogami zjadanymi przez gangrenę — idź mu i powiedz: nie ma Polski, nie liczy twoich łez matka najsłodsza — pożałuj go, że tak głupio ginie za przesąd. Widziałem, że dyszy ciężko i dusi się, chciałem coś mówić. — Takie to nasze pasożytów i szamanów rozkosze — po jednej idziemy drodze, odkupicielu nędzy. Pamiętasz, mówiłeś: „Ze zdychającego chłopa ściągacie koszulę i tę ostatnią jego nędzę wplatacie, niby cudny kwiat, w watykańskie dywany, by po nich możnych stopy chodzić mogły”. I oto któż był przy zgonie zasieczonych, zasiepanych pałkami? I cóż mi dać mogli: ostatnie westchnienie? To wziąłem, w głąb duszy wziąłem, postawię ciężar ten na stwierdzenie świata, odleję zeń posąg. Będzie świadczył. Wyciągną się umarłe ręce: jako świeczniki zapalę je. — W papieskim Rzymie — przerwałem — w Rzymie, który własnemu ludowi chciał ojczyzny poskąpić. — Przeminie ten i inny przeminie. Widział już je Dante na dnie piekieł, *słabe*, nadaremno miecz Chrystusa dźwigające dusze. Widziałem Grzegorza i Piusa. Przeminą. Mgła to i miraż: na dnie dusz stoi gmach w słońcu, tam postawię łzawy mój posąg; zmartwychpowstanie krew. Chylił się nade mną, jakby mnie chciał na wieki wzrokiem swym przygwoździć. — Pójdź i powiedz staremu Wiszni: na próżno zasieczono ci syna. Czary to, ułudny sen. Nie stoi na tych gwiazdach nikt, nikt nie dźwiga twoich krwawych losów. — Powiem mu: dam ci pewność odwetu, idzie już kara i grom. — Trup on już, a wstanie i powie: nie chciwym krwi, nie pragnę — ty mu powiedz, że nie przeminie słowo, święte polskie słowo: O Jezu! Iluż pokoleń dusza je zrodziła, każdy uśmiech, każdą literę. I to dźwięk pusty! Wstałem z wysiłkiem i wyprostowałem się: — Mówił stryj Seweryn: „Póki kamienie, co na grobie legły, sercem się nie staną — nie wstanie jej trup”. — Póki kamienie… — powtórzył. — Mój ty Boże. Pieczęć na wieki wyciśnij: nic tu nie było i nie ma. Szlachta, szlachta, kańczugów panowanie! To słyszysz: świst bicza i jęk; a ten pęd, a ten straszliwy pęd pod Wiedeń, poprzez *trupa* wielkiego olbrzyma jedności narodów. Tego husarza pęd, co się zarył aż pod Piotra kopułę i stoi kamienny: wierzę. Uniosłem się: — A te kielichy, którymi spełniano po rzezi Pragi zdrowie Katarzyny? A zresztą co mówić, co mówić długo. Szukałem, gdzie walczą o człowieka, o całego, nieskrępowanego człowieka, gorzki był mi chleb niewypracowany. — A dusze pokoleń, co znikły wierząc: budujemy życie; a straszny, przedwieczny skarb zamierzchłych dusz, zwierzony sercu? Skądeś ty przyszedł — liść na prawiekowym drzewie? Tobie nie sądzić… Boże mój, Boże, te gasnące na wygnaniu oczy, smutki, spiekoty duchowe, serdeczne rany, myśli wbijane w duszę jak ćwieki: to wszystko płynęło przecież strumieniami, kto poprzecinał żyły? Nagle obsunął mi się do kolan stary, drżący człowiek: — Na wieki utracony, zgubiony, raz na zawsze zmarły, ty, który nie zmartwychpowstaniesz z matczynej piersi — wybacz, żeśmy cię nie uczynili Polakiem… — Jestem… — wyszeptałem — przyjdzie dzień. Nie widziałem w tej chwili nic, z serca szła kamienna ślepota. Przeszła chwila, nim zdołałem go dźwignąć z ziemi w ramiona. Płakał on teraz cichymi, trującymi łzami. Rozstałem się z nim, niosąc w duszy jad tego przeświadczenia, ból jakby przypomnienia, że się kiedyś dawno przejechało, śpiesząc w jakąś drogę, sierotę; dziecko uniosło z sobą płacz, a teraz oto staje przed nami kaleka. Wszedł Tur i rozstaliśmy się ze stryjem obojętnie. W Warszawie jeden tylko spędziłem wieczór. Czekał tam już na mnie Żelabow. Miałem jechać do Moskwy i zawieźć transport dynamitu. Byłem znużony. Obojętnie, sucho powiedziałem: — Jeżeli się uda, rozstaniemy się. I Taras, jak nazywaliśmy go, żachnął się: — Wtedy właśnie zacznie się robota. — Moja będzie tu — powiedziałem. Wzruszył ramionami. — Gdy się zwycięży tam, tu pójdzie wszystko samo przez się. Nie miałem ochoty do sporów: dławiło nieznośne poczucie, że nie potrafiłbym może już pracować. Leżałem, na wpół drzemiąc. Tur rozmawiał z Żelabowem. Mówiono o unitach. Żelabow skrzywił się i mówił niechętnie: — Zawsze Królowa Polska, Matka Boska Częstochowska. Rozległ się trzask — to Tur skruszył w ręku poręcz krzesła. Zerwałem się. Stał wyprostowany naprzeciwko Żelabowa, wpatrzony w niego płonącymi oczyma: nozdrza miał rozdęte, cały podany był naprzód, gotowy do skoku. — Nie rusz, chamie — wycharczał. Żelabow dźwignął się. Już zdawało się, że rzucą się na siebie. Po twarzy Żelabowa przemknął dziwny uśmiech, smutny i szyderski. — Rozumiem — rzekł — wybaczyć trzeba. Tur chwycił mnie za rękę: — Ty jemu powiedz, twojemu Moskaluszce, niech mi on o wybaczeniu nie gada, on! Jeszcze w uszach mam skrzyp tych szubienic. Wara! Od tego mi wara! To moje! Słysz ty, moje. Ja się nie modlę, ale Ona moja. O, psiakrew! — i gruchnął w stół, aż zabrzęczały szklanki. Siedzieliśmy z nim pośród nocy, spleceni ramionami, zmawiając się przez łzy… — Ja cię nie wydam, was nie wydam — bełkotał Tur — na nas liczcie, wy tam nasze zaprzepaszczone straże, gońce śmiertelni. Zmóc się musiała dusza… Nic się nie bój, ja to wszystko zachowam: cały twój zapamiętały ból. I ona wróci, słyszysz, ta krew wasza. Nic się nie bój: martwe słowa mówił ten ksiądz. Ja już podźwignę. Silnym. My tu wesołą mamy duszę. Idź już, bracie, już ona jest między nami, prochowa nić, pobieży, pobieży śmiech-ogieniek. Już my tu staniemy jak dęby i ani jednego źdźbła nie uronim: żyć będą one wszystkie, święte prochy, wysiejemy je, wyniańczymy już duszę. Staną, jak o świcie, te zielone pióra. XII. Sternikiem śmierć Przyjechałem do Petersburga całkiem wyczerpany. Dwutygodniowa praca przy podkopie, nieustanne nerwowe naprężenie, wreszcie ostatnie godziny oczekiwania, moment strasznego wzruszenia, gdy ogłuszył nas huk, późniejsza ucieczka, wszystko to wprawiło mnie w stan oszołomienia. Niejednokrotnie doznawałem wrażenia, że we własnej duszy można zabłądzić. Coś niedostrzegalnego, jakieś przelotne wrażenie, blask słońca, odbijający się w pewien szczególny sposób, zapach, jakaś nuta piosenki — wywołują wspomnienie dawno utraconego momentu, czynią go obecnym. Teraźniejszość znika sprzed oczu, a raczej tamto mgnienie staje się teraźniejszością. Teraz doznawałem wrażenia, że idę znów poprzez pola z tego lasu, w którym leży na żer krukom Adaś. Idę i zapukam znów do naszego okna. Otworzy mi je taka bliska i taka cudownie daleka dziewczyna. Usłyszę znów kroki, które bym poznał wśród tysiąca. Idą ku mnie te oczy stare, mądre, tęskniące, dumne oczy, które nie chcą płakać. Postanowiłem, że muszę tam pojechać, niech się ucieszy staruszek. Ola zobaczy grób matki. Myślałem, czy będzie mogła, czy zechce pojechać. Trzeba będzie jej jednak wyperswadować na jakiś czas drukarnię. Nie wychodziła już na powietrze chyba siódmy miesiąc. Wyskoczyłem z tramwaju i kupiłem pęczek narcyzów i fiołków. Nie znałem się nigdy na kwiatach i myliłem się zawsze w ich nazwach. Jeszcze jedna, jeszcze druga ulica. Przypomniał mi się Michajłow i postanowiłem mu dogodzić. Przeszedłem na drugą stronę, aby zobaczyć, czy podniesiona jest firanka w trzecim oknie na znak: wszystko pomyślnie. Nagle poczułem, że nogi pode mną drżą: w oknach powybijane były szyby, patrzyły groźne, czarne, poszczerbione. — Teraz nie trzeba wpaść — myślałem instynktownie. — Oli będę potrzebny. Nie trzeba wpaść. Wyjąłem bukiecik fiołków i zająłem się umieszczeniem go w butonierce. Serce wyło. Utknęło na mnie czyjeś spojrzenie. Obmierzłe spojrzenie szpiega. Widziałem, że patrzy na mnie jakby z niedowierzaniem. Przeszedłem koło niego niedbale uśmiechnięty. Musiałem ujść jakieś pięćset kroków. Nagle usłyszałem za sobą kroki. Udałem, że poprawiam coś koło obuwia i nieznacznie obejrzałem się: szpieg szedł za mną, spoglądając ku drugiemu trotuarowi; z tamtej strony podążał nazbyt mi znany Aron Vogel. Była to już prawie obława. — Nie dam się, nie dam się — zacinałem się w decyzji obrony. — Oli będę teraz potrzebny. Starałem się iść, niezbyt przyspieszając kroku, nie spotykałem żadnej dorożki — wreszcie na przecznicy dostrzegłem tramwaj. Wskoczyłem, spostrzegłem jednak, że Aron wskoczył z drugiej strony, staliśmy na dwóch przeciwległych platformach. Czekałem sposobności. Nagle na trotuarze spostrzegłem Michajłowa. Byłem ocalony. Michajłow pomoże mi zgubić ślad. Zeskoczyłem, nie miałem czasu spostrzec, co się dzieje z Aronem. Dopędziłem Michajłowa i nie zatrzymując się, szepnąłem: — Gonią mnie. Michajłow jednym tchem rzekł: — Wejdź pod numer siedemdziesiąt trzy — jest drugie wyjście. Wyjdziesz na Fontankę pod numer jedenaście. Tam też dwa wyjścia, w podwórzu cię spotkam. W kilka minut wszystko było dokonane. Michajłow stał dziwnie blady. Kiedy spostrzegłem bladość tę, nogi zadrżały pode mną, serce czołgało się, niechaj nic nie mówi. — Chodź — rzekł Michajłow. Nie mówiłem mu, że byłem tam, ale widziałem, że patrzy na mnie z jakąś trwogą. — Ocalał — powiedziałem. — To już ostatni raz — rzekł Michajłow. Gdyśmy weszli, otworzyła nam Wołczok. Spostrzegłszy mnie, stanęła osłupiona. Nagle broda jej zaczęła drgać. Po chwili usłyszałem płacz — Wiera szlochała. — Wołczok! — krzyknął Michajłow. Oparłem głowę o ścianę — milczałem. Michajłow położył mi rękę na ramieniu. — Miszuk, bracie… — Nie żyje? — zapytałem głucho. Przeszła długa chwila, zanim usłyszałem: — Nie. Siadłem, zacząłem bębnić palcami po stole. — Miszuk — mówił Michajłow — bracie mój drogi. Przecież lepiej, lepiej, niż długie lata męczyć się w więzieniu. Drukarnię wzięto w nocy. Nasi stawili opór. Zaczęto strzelać do drzwi. Jedna z kul ugodziła Olę. Złożyli ją w ostatnim pokoju i bronili się dalej. Zginął Żemczużnikow, zginęła Luba Kochanowicz, u drzwi pokoju Oli zastrzelono Mitię. Bronił on wejścia, brocząc we krwi. Już śmiertelnie ranny, położył trupem oficera, wyrwał mu szablę i bronił się, póki nie rozstrzelano go wprost. Wzięto Olę całkiem nieprzytomną. Umarła w trzy dni w szpitalu więziennym. Siedziałem bez ruchu, patrząc przed siebie i nie widząc nic. Serce zaszło na śnieżne, głuche pola. Myśli wiły się jak ptactwo i padały na śnieg z zamarzłymi skrzydłami. Nieobca przecież była mi chwila ta. Myśl znała ją i po wielekroć badała jej ciężar, chłodnym ostrzem bólu szukała bijącego serca. Waliła się naokół głuchym kamieniem. Znałem przecież chwilę tę, kiedy usłyszę, że już przeminęło życie, skończyło się, wysnuło swoje nici. Starucha Parka podaje do ręki kłębek: skończ sam. Śmierć kosi moje pola. Rozpościera się samotność i chłód. Pozostanę sam pod gwiazdami. Popatrzyłem na Michajłowa i powiedziałem: — Nic, stary przyjacielu, trzeba dożyć swoje. Zaczął się czas, kiedy śmierć była nieustannie otaczającą mnie atmosferą. Patrzyłem w oczy żywym ludziom i widziałem, że polegną. Myślałem: przecież to wszystko zginie. Każdy człowiek, gdy myślą siebie obejmuje, już leży w mogile, a upiór jego tylko chodzi po świecie. Bywał u mnie często Zelman i przesiadywaliśmy nieraz, mówiąc lub milcząc i myśląc, obok siebie całe blade noce. Srebrna jasność wypełniała ulice. Zgiełk układał się. Nie licząc się z zakazami Michajłowa, szliśmy przez wymarłe miasto. I tak, idąc pośród tych domów milczących, pośród kamiennej ciszy, marzyliśmy, że idzie za nami śmierć i sprawia sądy. Zelmana trawiła śmiertelna choroba. Wieczorami przychodziła gorączka i wtedy zaczynał mówić, mówić bez końca, to znowu milczał wyczerpany. Był mi bliższy w tej chwili niż ktokolwiek inny, żył nocnymi myślami ciszy i śmierci. Chodziły za nim moje myśli, słuchając jego słów, jak w jakimś cichym, dającym zapomnienie cieniu. Miałem zawsze przekonanie, że w Zelmanie ginie poeta. Że to, co wyśpiewał on, jest tylko cząstką jego duszy, tą, która oddziela się od niej jakby bez trudu, jak zapach kwiatu. Ale pod tą powierzchnią były inne światy. — Orły lecące w śmierć — mówił o naszych towarzyszach — jacyście piękni, wy, którzy nie znacie trwogi. Jego męką było to, że nie zdołał tego piękna wypowiedzieć. — Oni powinni żyć, oni powinni zostać w słowie. Ballady i epopeje powinien śpiewać o nich lud, o swych bohaterach. Oni powinni zostać. To ich siła przecież największa. Powolne działanie, które zacznie się, kiedy czas przeminie i gdy zostanie pamięć o tych, co śmieli śmiercią swoją budować sprawiedliwość. Michajłowa niepokoił stan duszy Zelmana. — Nie rozmarzać się tylko, nie rozmarzać, nie myśleć, jak będzie o nas myślał świat po śmierci. Ani na jedną chwilę nie przestawać myśleć o życiu. Michajłow nie znał już innego życia prócz Narodnej Woli. Na wszystko patrzał on tylko jej oczami. — Jednostka sama przez się jest niczym, jest prawie bezsilna. Przemija szybko, jest zbyt krótkotrwała, aby mogła własną swą myśl urzeczywistnić. Człowiek żyje zbyt krótko, zbyt dorywczo dla własnego swego rozumu. Myśl nasza domaga się elementu trwalszego niż nasze własne życie. Stworzyć taki element, stworzyć całość zbiorową, w której nie ginie nic, każda myśl zostaje i działa nadal. Czy my nie żyjemy myślą tych, co pomarli, czy nie żyją w nas święte wspomnienia doświadczenia, cała zrealizowana przez nich wola, czy nie działa wraz z nami energia i myśl pogrzebanych za życia? Narodnaja Wola jest tym właśnie, tym zespoleniem całej energii rewolucyjnej, przeszłej, skrępowanej, żywej. Bardziej niż kiedykolwiek przestrzegał on ostrożności. — Nie wolno ginąć bezpłodnie. Kto wie, jakich będziemy potrzebowali sił. Rozprawiano czasami o tym, co stanie się, gdy: Grom padnie. I siądzie milczenie ze skrwawioną piersią Na rosyjskim tronie, Gdy pójdzie wieść po całej czarnej ziemi, Że zginął car, Że ziemski bóg runął porażony, Że nad Opatrzność sięga, która rządzi: Myśl, święta myśl, Podeptane prawo. Michajłow nie lubił tych spraw. — Prowadźmy pracę z całym natężeniem tu i tam. Będziemy słuchać, co stanie się w duszy ludowej na tę wieść, pójdziemy w pierwszym szeregu każdego wybuchu. Będzie trzeba i można, pójdziemy znów w lud ławą. Napotkamy nowy próg — złamiemy go znów, i tak będziemy żyć, tworząc swobodę i łamiąc przemoc. W kółkach toczyły się spory, czy organizacja ma sięgnąć po władzę, czy wyzyskać ruch liberałów, czy oczekiwać powstania ludowego. — Główną rzeczą jest — mówił Michajłow — pozostać siłą wierzącą w siebie. Zamknięto nam wszystkie drogi, ujrzeliśmy, że w tych warunkach giniemy zbyt szybko, aby coś zdziałać, musieliśmy sięgnąć po broń i stworzyć moc, którą byśmy sami czuli, że nas osłania. To było ważniejsze niż co innego. Pod osłoną tej mocy my sami, towarzysze nasi przestają się czuć osamotnionymi jednostkami, czują w sobie, nad sobą poważną siłę. Rewolucjoniści powinni umieć samych siebie wychowywać, powinni w sobie własną siłę tworzyć. Przede wszystkim chodziło o to, abyśmy czuli, widzieli moc. Serce zaczyna inaczej bić, myśl inaczej działać. To nie jest zemsta, ani nawet samoobrona, to jest konieczność. Trzeba Rosji rewolucyjnej dać poczucie siły, trzeba, aby wiedziała, że miecz jej poraża, wtedy nauczy się myśleć, jak ten, co miecz trzyma. Rewolucyjna myśl i energia są zgubione, gdy przestają czuć w ręku broń, muszą widzieć swoją potęgę, inaczej przewagę, górę, bierze psychika protestujących w duchu — bezbronnych ludzi. Musimy czuć w ręku los. — Rządzić przez śmierć — mówił Zelman. — Dlaczego przez śmierć? Przez potęgę — mówił Michajłow. Zelman nie sprzeczał się, snuł swoje marzenia: — Przywołałeś śmierć i oto ona rozwarła swe bramy. Pustka i cisza: drży wiotkie listowie. Stoją w świetle srebrnym gwiazd chłodne wrota śmierci. Zginęliśmy już, my i ty, potężny władco; ty, co ośmieliłeś się tchnieniem śmiertelnym tworzyć zakon życia — oto patrz. Otwarte ciche królestwo. Ona jedna myśli. Poznaj siłę. Ona była władzą, dzisiaj kładzie ci na ramieniu dłoń. Nie ma nic — śmierć, śmierć na tronie. Pamiętam, jak trwożyły Michajłowa tego rodzaju symptomaty psychiczne. Miał on w sobie do najwyższego stopnia rozwiniętą tę cechę tak rzadką i tak cenną w świecie rewolucyjnym: *poczucie* całości wszystkich momentów działania, ich zależności wzajemnej. Gdy którykolwiek z nich, oddzielając się od innych, wyrastając nadmiernie, stawał się wyłącznie panującym, odczuwał on to jako zmniejszenie siły rewolucyjnej, jej głębi. Każda jednostronność musi się mścić, bo zaniedbanie wyrasta jako wróg. Rozpoznawał on doskonale indywidualności i umiał je wzajemnie dopełniać, gdy jednak powstawała w czyimś usposobieniu jakaś cecha wyłączna, zagrażająca samemu współistnieniu, odczuwał on to jako niebezpieczeństwo. Michajłow był żywą myślą organizacji, czuł i myślał zawsze za całość. W tym czasie nie byłem w stanie tego zrozumieć. Nie byłem w stanie widzieć i pojmować tych ludzi, z którymi żyłem, inaczej niż z punktu widzenia mojego nastroju. Nastrojowi zaś temu odpowiadał doskonale punkt widzenia Zelmana, jego wizja pomazańców śmierci. Już nie myśl moja — serce zżyło się z tym, że każdy z tych, kto mnie otaczał, ja sam, my wszyscy żyjemy nieustannie pod grozą zguby, że dnia każdego może zniknąć z naszego koła na zawsze ktoś z tych, kto dziś jeszcze jest pomiędzy nami. Serce nie buntowało się już przeciwko temu, dusza stała już w Charonowej łodzi i patrzyła na wszystko chłodnym wzrokiem. Pamiętam dokładnie, że w tym czasie nie przerażała mnie, nie wstrząsała mną śmierć niczyja. Oswoiłem się z nią tak, że nie mogłem zrozumieć, jak można przywiązywać do niej jakieś znaczenie. Piszę całkiem literalnie: nie mogłem zrozumieć, nie mogę zrozumieć i do dziś dnia, jak można śmierć uważać za nieszczęście. W niej ginie sama różnica, jest ona po tamtej stronie, poza światem rządzącej żywymi sercami doli. Nie mogę powiedzieć też, abym w tym czasie mocno cierpiał. Zawładnęła mną absolutna obojętność względem wszystkich własnych uczuć. Ból gdzieś był pod zamarzłą powierzchnią, ale myśl świadoma żyła w świecie chłodnej pustki, było to jakieś zamrożenie wewnętrzne, skrzepnięcie osobistości. Z wielką dokładnością wykonywałem teraz najniebezpieczniejsze nieraz zlecenia. Michajłow był zachwycony moją automatyczną konspiracyjnością. Tichonrawow, który w tym czasie zbliżył się do mnie na krótko, a zawsze opętany był obawą szpiegów, których pragnął zwieść obojętnie znudzonym wyglądem, z zazdrością mówił: — On teraz chodzi po Petersburgu jak lunatyk. W tym czasie miałem sposobność zaimponować, jak mi to powiedział on sam, aresztując mnie później, Aronowi Voglowi. Wracałem z Moskwy. W torbie podróżnej miałem przy sobie kilkanaście funtów masy wybuchowej, przy sobie mnóstwo papierów. Gdym dojeżdżał, spostrzegłem z okna, że peron roi się od szpiegów. Aron Vogel komenderował, udając obojętnego widza, przechodząc od jednej grupy do drugiej. Widziałem, jak spojrzenie jego musnęło mą twarz i zatrzymało się. Byłem mocno zmieniony, zgoliłem brodę, przystrzygłem krótko wąsy, miałem binokle na nosie. Przy tym ubierał mnie sam Michajłow, starając się dobierać strój do charakteru paszportu, który wydany był na imię jakiegoś kurlandzkiego barona. Michajłow przywiązywał szczególną wagę do jakiejś torebki na papierosy z żółtej palonej skóry, którą zawiesił mi przez ramię. Zdaniem jego była to rzecz, wobec której prysnąć muszą wszystkie podejrzenia agentów. Wsunął mi też do ręki jakąś laskę z herbem i koroną na rączce. Zelman przyglądał się temu i uśmiechał. — Ja — mówił — już kilka razy zawdzięczam ocalenie śmiertelnej koszuli. W drodze mam zawsze cały rytualny strój. Przyjeżdżam do hotelu, zaczynam się modlić. Szukano mnie kiedyś po całym miasteczku, wreszcie wpadli do mojego zajazdu. Przebiegli przez mój pokój, nie śniło im się nawet zaczepić mnie. Szukają studenta, a tu jakiś Żyd się modli. Czy może być nihilista w śmiertelnej koszuli? Śmiertelna koszula — dobra rzecz! — A w tym już u ciebie pewno znowu jakaś alegoria — mruczał podejrzliwie Michajłow, przymierzając mi jakiś „baronowski” krawat. Teraz moja elegancja oszołomiła widocznie Vogla. Jego manią było nie robić pomyłek. Widziałem jednak, że nie spuszcza wzroku z mej twarzy. Byłem tak obojętny, że czułem, iż tę partię wygram. Szedłem w kierunku Aronka, nie patrząc na niego, o pięć kroków od niego sięgnąłem ręką do kieszeni i postawiłem torbę na ziemi. — Ach, mój Boże — i podnosząc torbę, podszedłem do starszego żandarma. — Popilnuj tego — powiedziałem — ktoś mi wyciągnął portfel. Większy zostawił, mały wziął. Tam jest rodowód mojej klaczy, sfałszują mi teraz konia. No, kto tu jest od tego? Pięć czy dziesięć minut zajmowałem żandarma, jakiegoś dygnitarza kolejowego portfelem, wyszedłem, obiecując sutą nagrodę. Żandarm wniósł torbę za mną do powozu, wspomniałem mu od niechcenia, że klacz ma właśnie kupić jego cesarska wysokość, wielki książę Aleksy Mikołajewicz. Żandarm stał wyprostowany, nie śmiał odetchnąć. Przechodziłem przed samym nosem Vogla, mówiąc do urzędnika: — Kręci się tu tyle podejrzanych figur, o, uważa pan, na przykład ten — mówiłem, wskazując na Vogla — zaręczyłbym, że to jest złodziej. Urzędnik spojrzał i nachylił się ku mnie. — Wręcz przeciwnie, jaśnie panie, to — i szepnął mi do ucha: — tajny agent. Oni tu na kogoś polowali, ale nie udało się, widać, straszne czasy, panie baronie, straszne czasy. Brak zasad. Siadłem w dorożkę i odjechałem. Vogel nie zajmował się mną już od dłuższej chwili. Gdym przyjechał, Michajłow nie posiadał się z radości. — Myśleliśmy, żeś stracony. Był donos. Kletocznikow za późno się dowiedział i po czasie już nas ostrzegł. Vogel wyruszył z obławą. W tym czasie przeciekałem istotnie policji, jak się to mówi, między palcami jak woda. Tichonrawow miał rzeczywiście słuszność, był to jakby lunatyczny sen. Michajłow obserwował mnie bacznie. Obchodził on się w tym czasie ze mną z kobiecą dobrocią. Knuł całe spiski, aby sprawić mi jakąś przyjemność. Marzeniem jego było, abym wyjechał. — Odpocząć musisz. Sama myśl wyrwania się z tego środowiska przerażała mnie. Tu jedynie była zrozumiała, możliwa do zniesienia ta grobowa pustka. Tu, w tym powietrzu walki i zguby serce nie śmiało tęsknić. Powiedziałem to Michajłowowi. On zrozumiał, odtąd nie nalegał więcej. Wieczorami przychodził do mnie Tichonrawow. Był to niepospolity, przenikliwy umysł. Powinien był on zostać wyłącznie pisarzem, teoretykiem, myślicielem. W tym czasie był on znużony i szukał. Widziało się dokładnie, jak męczy się jego myśl, szukając argumentów. Jeszcze wola trzymała na uwięzi myśli i uczucia, ale już rozpościerała się w nim blada niewiara. Myśl pracowała w kierunku wskazanym przez chwilę, ale nie był to już jednolity zapał. Nie mógł on już zaginąć w żadnej myśli, czuć się nią. Była to zawsze jego myśl. A znużona dusza widziała jeno przypadkowość argumentów, przekonań. Była poza tym wszystkim samotna i oziębła. Czytał on w tym czasie Hartmana, zajmował się teorią poznania i coraz rozpaczliwsze, coraz węższe zataczał sam w sobie kręgi, jak zahipnotyzowany ptak. Człowiek powinien wiedzieć, że filozofia, myśl, literatura *nie są* w stanie go zmienić, że wychodzi on z nich tym samym, czym jest. Zasadniczym jest stosunek człowieka do życia — tym, czym on jest w stosunku do żywych ludzi, do realnego, zmysłowego świata, do samego siebie. Michajłow wiedział to i dlatego właśnie czuł niebezpieczeństwo, ilekroć zaczynał ktoś sam siebie myślowo przeinaczać. Mnie on uważał za chorego i szanował za siłę, którą sam siebie trzymam na uwięzi. Na Tichonrawowa patrzył z niepokojem i współczuciem. — Rzuć, Tigrycz — mówił — rzuć, odpocznij. Rzuć wszystko, zmęczyłeś się. Ale Tichonrawow nie mógł rzucić. Nie mógł odejść na stronę, bo nie wiedział, czy wróci, nie wiedział w ogóle, dokąd się ma schronić. Bronił się przeciwko poczuciu bezcelowości, bronił się, jak mógł, i my patrzyliśmy na to, nie mogąc mu pomóc. Ze mną rozmawiał o śmierci. Nie godziliśmy się ze sobą. Ja żyłem tylko wiarą w śmierć, w jej nieuchronność. Tichonrawow szukał i kołatał myślą, czy nie otwiera się tam jakaś nowa droga, prowadząca do nieznanych źródlisk. Śmierć była dla mnie tłem ogromnym, na którym mogłem jeszcze mieć myśli. Tu życie było utracone. Tam wyrastał świat myśli, tylko myśli, ale myśl w nim tylko mogła żyć. Zelman filozofował: — Człowiek umiera ciągle, umiera, choć nie wie. Lepiej jest umierać, wiedząc. Tworzyć samemu swój obraz taki, jaki będzie. Tworzyć to, co zostanie z nas: groźna, żelazna legenda mocy i zniszczenia. — Obraz gdzie? — pytał Tichonrawow. — W myśli pokoleń, żyć będziemy w nich jak bogowie. Trzeba żyć tak, aby nasze działanie pośmiertne było takie, jakiego chcemy. — A dla nas — mówił Tichonrawow — a dla nas? Zelman wzruszał ramionami, on nie pojmował samego pytania postawionego w ten sposób. — Rozumiesz — mówił — my będziemy w myśli żyć, myśl pokoleń żyć będzie, patrząc w nas, i z nas czerpać wolę. Cóż jest śmierć nasza? Ten marmur, lodowiec, kryształ, z którego my wykuwamy własne swe posągi. W śmierci my wieczni. Tacy, jacy będziemy stać w jej świetle, będziemy żyli. Trzeba stworzyć celową, działającą śmierć. Trzeba, aby każdy nasz czyn był czynem poruszającym duszę, która będzie wspominać nas. Weszliśmy w kraj, gdzie się przyszłość stwarza. Weźmy młoty i kujmy poza czasem, poza nami, kujmy duszę narodu. Umarli rządzą myślami żywych. Trzeba, abyśmy umieli umrzeć tak, aby nasza śmierć rządziła, jak my zamierzymy. — Dlaczego śmierć? — pytał Michajłow. — Mówisz dużo rzeczy słusznych, ale dlaczego przypisujesz to śmierci, co jest — życiem? Musieliśmy ukazać ludowi, że ma wolę, że ma prawo, mus, możność chcieć i śmieć. I oto wszystko. Zelman uśmiechnął się łagodnie: — Ja wiem — rzekł — że umieram, Aleksandrze, a zawsze miałem w sobie cichego wroga: marzenie. Ja nie mogę nic robić, nie marząc. Nie dość mi jest uczynić, muszę widzieć. Muszę widzieć każdą chwilę i powiedzieć jej: dobra jest. Muszę teraz widzieć śmierć waszą i własną i nauczyć się ją kochać. — Wybacz — rzekł Michajłow. — Nie zrobiłeś mi żadnej przykrości — mówił Zelman, nie wypuszczając jego ręki. — Umieram nie z woli własnej, lecz z woli tych ciemnych sił, które przędą życie, myśl i śmierć. Schodzę w noc i czuję nad sobą mus. Nie powinno się ulegać musowi, i ja muszę kochać śmierć, tak jak kochałem morze, miłość, śmiech, tak jak kochałem was przede wszystkim. Bo was kochałem najsilniej. Ja jestem Żyd. I to nie jest przypadek — kocham swoje żydostwo. Kocham nawet takie, jakim jest. Wy nie myślcie, że tam nie ma poezji; gdyby jej nie było — nie byłoby życia. Ona jest, tylko podeptana: jej nie widzi nikt. Ja, z wami żyjąc, mogłem czuć się Żydem i żyć jak człowiek. Zresztą nie za to was kocham. Kocham was za to, że jesteście wy. I gdy będę umierał, będę śpiewał śmierci pieśń o was. Mówił w uniesieniu, ze łzami w oczach. — Nie za to kocham śmierć, że dumę strąca mocarzów w proch, nie za to, że jest jak topór świecąca i że jak strzała jest niechybna, świszcząca, ciśnięta z łuku, a w serce godząca, gdzie żyje duszę pokoleń trująca — krzywda. Lecz za to kocham ją, że duszami włada, jak księżyc falami morza, które szumią i posłuszne ku niemu biegną, tak teraz wasze dusze fal ludowych strzegą i nie dadzą im zasnąć. Wy rządzicie szumem ludowego morza, wy nad nim pozostaniecie, wy — polarna zorza, wy z ciszy śmierci, z milczenia rządzić będziecie, spod kamieni powstaną wasze płomienne imiona i łyskać będą wśród wieczystej ciszy. Odtąd drżeć będzie tyran; skończona jest władza, wy rządzicie ze śmierci wiecznego wzniesienia, stoicie z piorunami i śmierć wasza patrzy z gwiazd w ludowe morze, on nie zaśnie już, ten orkan krwawy. Jak piorun zawiesicie ponad ludem sławę. O, pochowajcie mnie na wielkim stepie, by wiatr szemrał nade mną, by mi wołał nad głową waszą pieśń mścicieli, bo odtąd jak księżyca słucha nieśmiertelne morze, tak waszym jest ruch tajemny fal, które huczą w ludzie. Słuchaliśmy w milczeniu. Patrzyłem w zimne niebo i nie widziałem nic: na próżno, na próżno błagałem pamięci, by wskrzesiła mi uśmiech Oli. Ja sam w pierwszych chwilach przywaliłem pamięć bryłami ociężałego, ciemnego cierpienia. Michajłow spojrzał na mnie: widziałem, że czyta moją myśl; miałem w tej chwili zamiar wyjść, wyjść na jakiś pusty plac. Ręka już ściskała rewolwer. Widziałem wznoszące się ramię. Chciałem wstać. Michajłow podszedł do mnie i rzekł: — Chcę ci coś powiedzieć. Wołczok odnalazła fotografię Oli i jej notesik z jakimiś papierami, włosy, które kiedyś żartem kazała dla ciebie przechować, a jeszcze to jedno: Kletocznikow przyniósł wieść, że umierając, mówiła pilnującej ją kobiecie: „Byłam bardzo szczęśliwa i chciałabym podziękować jemu”… Czułem, że serce się ściska. — Więcej nic? — spytałem. — Jest list Oli, teraz możesz słuchać, tylko kilka słów. „Towarzysze, bracia! Cieszę się, że żyłam, cieszę się, że miałam tyle, tyle szczęścia; umieram spokojnie, żem chyba nic nie wzięła nikomu. Biedny Mitia zginął. Nie dali mi go pożegnać. Ręka mi się trzęsie… Myśl wstała nagle z jakiejś długiej nocy i wie, że zgaśnie — nie ma sił. Dziękuję ci, Michale, dziękuję ci, Michale, za życie. Nie dajcie mu cierpieć, bracia, proszę was. Wszystkich ściskam was. Patrzę w twoje oczy, Michale, i chcę spać. Nie płacz… nie płacz… Mnie było tak dobrze. W oczy twoje patrzę i zasypiam. Mój Michale”. Płakałem, biłem głową o ścianę, słuchając. Michajłow ściskał mnie. — Płacz… płacz… teraz będziesz żył. Czasami miało się wrażenie, że nas wszystkich Michajłow kochał jakimś uczuciem macierzyńskim. Byliśmy przecież wszyscy dziećmi jego Narodnej Woli. W dwa dni po tym wieczorze przyszedł blady i zmieniony. Aresztowano Kwiatkowskiego, Preśniakowa. Groziła im kara śmierci. Dowiedzieliśmy się bowiem, że Goldenberg zwariował czy też po prostu dał się oszukać. Wmówiono w niego, że rząd wstępuje z nim w układy. Goldenberg, chcąc dać poznać potęgę Narodnej Woli, w imieniu której miał stawiać warunki, składał całkiem dokładne zeznania. Rząd znał nas teraz wszystkich i mógł policzyć. W papierach Kwiatkowskiego znaleziono plan Zimowego Pałacu. Sala jadalna oznaczona była czerwonym krzyżem. Wzbudziło to niepokój, który przedostał się do prasy. Żelabow w kilka dni jednak potem już, spotkawszy mnie, powiedział: — Kret ostał się i ryje. Zimowy Pałac wieczorami gorzał od świateł. W podziemiach jego śmierć czaiła się, czekając swej chwili. Od dwóch już tygodni w mieszkaniu służby pałacowej w suterenach kładł co wieczór swą znużoną i zbolałą głowę Chałturyn na woreczku z dynamitem ukrytym pod poduszką. XIII. Łucznik Chałturyn był robotnikiem. Poznałem go w tym czasie, gdy wykradał się z Pałacu i przychodził wieczorami po nowy transport dynamitu. Mógł przenosić dynamit w małych ilościach tylko, gdyż wzmożono ostrożność w Pałacu. Wieczorem spał, podkładając dynamit pod poduszkę: wydzielające się z worka trujące gazy wywoływały straszne bóle głowy. Chudł z dnia na dzień i bladł, oczy zapadały głębiej w czaszkę, stawały się coraz groźniejsze. Twarz jego miała wyraz uporczywej, zaciekłej woli. Był to jeden z tych ludzi, których stanu duszy nie rozumie dotychczas przeciętny kulturalny Europejczyk. Z całą świadomością, jako jednostka, wiedząc o tym, że przeminie, zginie raz na zawsze, szedł on drogą śmierci wierząc, że buduje życie przyszłej ludzkości. Myśl kulturalna posiadających warstw nie może się oswoić jeszcze z psychologią tych świadomych budowniczych dziejów. Nie może oswoić się wciąż jeszcze z niezmiennym faktem, że człowiek przestał być biernym materiałem, czymś, z czego wykuwa się państwa, narody, kultury. Jak śmieszny jest szczebiot „o zaniku poczucia indywidualności, o niwelującym tchnieniu mas” w czasie, którego rysem znamiennym i charakterystycznym jest właśnie przebudzenie, spotężnienie niebywałe indywidualności. Tam, gdzie była dotąd bierna, martwa materia historii, tam teraz żyje myśl ludzka. Rozumne oczy patrzą z tych tłumów, w których myśl rządząca przywykła widzieć tylko pył, tylko bezimienną glebę. Te żale na zanik indywidualności, to w gruncie rzeczy — skarga, że utracone zostało raz na zawsze przewodnictwo. Nie ma komu przewodzić. Tłum przestaje być żywiołem biernym i podatnym dla wszelkiego rodzaju wpływów. Myśl wstępuje w odrętwiałe ciało. Indywidualność przestaje być przywilejem. Czy nie pośmiewiska godne są te narzekania na zanik osobistej inicjatywy ludzkości w momencie, kiedy Chałturynowie rodzą się tysiącami i setkami tysięcy? I jakaż różnica jeszcze. Ta nowa indywidualność nie wymaga jako tła niczyjej bierności. Sama siebie wprowadza w związek, w łączność z innymi, podobnymi sobie. Nie żąda od żadnej zrzeczenia się samodzielności, nie opiera się na niczyim podziwie, nie opiera się w ogóle na niczym prócz siebie. Nie lęka się, że gdy prysną stworzone przez przeszłość społeczną kształty, straci ona w nich swój grunt, swoje oparcie. Opiera się tylko na sobie wobec świata. Nie szuka żadnej nagrody. Nie rozdwaja się i nie odsuwa od swego dzieła. Jest w nim i na tym poprzestaje, że świadomie żyła, że świadomie wprowadziła w organizm, w krew ludzkości to tylko, co chciała wprowadzić. Chałturyn był człowiekiem z małym wykształceniem, ale jasnymi myślami. I myśli te były prawdziwe. Rozumiał on znaczenie walki, zwróconej przeciwko najwyższemu przedstawicielowi przemocy, jej najpełniejszemu wcieleniu, i pojmował znaczenie, jakie tkwi w fakcie, że jego to, robotnika, ramieniem porażony padnie car: ziemski bóg ludu. Życie w Pałacu, ukrywanie się, zjadliwe działanie gazów rozstrajało go i utrzymywało w stanie podniecenia. Tymczasem na powierzchni trwały śmiertelne, nieustające łowy. Aresztowany był Kletocznikow — i trudniej było nam uprzedzać ciosy. Z przerażeniem myśleliśmy o położeniu, w jakim znalazł się ten mężny człowiek, w szponach wrogów, którzy musieli znienawidzieć go śmiertelnie za tyloletnie paraliżowanie zamachów. Przez kilka lat przebywał on w jaskini zdrady i wyrywał wężom jadowite kły. Kletocznikow był jednym z tych społecznych zjawisk, które umiałby wyczuć jeden Balzak tylko. Drobny urzędniczek, bez wielkiego wykształcenia, zastanawiając się nad otaczającym go życiem, nad historią ostatnich dziesiątków lat w Rosji, napotyka na *instytucję* tak zwanego Trzeciego Wydziału kancelarii jego cesarskiej mości. Tu jest siedlisko, skąd padają ciosy. Tu się krępuje myśli i powoli zabija życie w jego najszlachetniejszych objawach. Kletocznikow myśli o tym, w duszy mu wyrasta zamiar walki z bezdusznym, straszliwym potworem. Kto wie, czym jest policja w kraju jak Rosja, kto wie, jaka ją otacza groza, zrozumie heroizm tego postanowienia. Oddać się we władzę potwora i w jego własnej siedzibie knuć spisek przeciwko niemu, oszukiwać nieustannie jego wszechwidzące oczy. Kletocznikow wiedział, co go czeka. Wiedział, że zemsta będzie tu chłodna, bezlitosna i wyrafinowana. Sam siebie stawiał poza nawiasem tych sfer życia, jakimi rządzi jeszcze choć nikły cień prawa. Kto zbada domowe sprawy tajnej policji? A dla społeczeństwa będzie on przecież tajnym ajentem, kimś, czyj los nie obchodzi nikogo. Tajny ajent dopuścił się jakiegoś przeniewierstwa przeciwko swojej zwierzchności. Sprawa jest przesądzona. Należy ona do tych sfer bytu społecznego, w których robactwo ludzkie zagryza się wzajemnie bez światła i bez szmeru. Kto zdoła ocenić to męstwo, jakie tkwiło w czynie Kletocznikowa, w jego życiu? Znałem go, był to człowiek ze świata Dostojewskiego, człowiek, który nie cenił swojego istnienia, życia swojego, straszliwego bohaterstwa, i wykonywał je z dnia na dzień z poddaniem losowi. Myśmy żyli na powierzchni oświetlanej przez słońce, byliśmy zresztą jedną wielką, złączoną przez przyjaźń gromadą. On żył sam za swą potworną maską w świecie gadów. Teraz był on w ich władzy i można było przewidzieć, jakim cierpieniom moralnym, jeżeli nie cielesnym, poddadzą oni bezbronną ofiarę. To było istotnie rzuceniem się do wężowej jamy. I człowiek dobrowolnie wybrał ten los, z rozmysłem, z rozwagą. Człowiek, który wiedział, że nie ma nic prócz tego swego oddanego na stoczenie czerwiom życia, że gdy mu je wydrą gady, nie zostanie mu nawet wspomnień, w których może odpocząć dusza. Jedyne jego radości to były chwile, w których udało mu się ostrzec kogoś lub ocalić. Wtedy twarz jego rozjaśniała się i gdy przecierał okulary, widziało się radość w jego zamglonych, ciemnych oczach. — Gdyby oni mogli zrozumieć ten symptomat — mówił Michajłow — przerazić by ich powinien Kletocznikow więcej niż wszystkie zamachy. Czy można walczyć przeciwko prądowi, który takie siły, takich ludzi stwarza? Chałturyn był w stanie bliskim gorączki, liczył on godziny i minuty. Mówił tylko o chwili, gdy runie w gruzy samo utwierdzenie przemocy. Na razie miał dynamitu dość, teraz trzeba było czekać chwili, w której można by założyć minę. Czekaliśmy z Żelabowem w pobliżu pałacu. Podszedł ku nam zgnębiony: — Jeszcze nie dziś. I znowu przeszły dwa długie dni. Dwa dni czekaliśmy Chałturyna na próżno i już obawialiśmy się, czy nie został schwytany. Żelabow marszczył brwi. — Trzeba będzie zakładać nowy pocisk. To było siłą Żelabowa. Przyjmował on każde położenie i jego wola po każdej porażce na nowo zaczynała pracować w tym samym kierunku. Istotnie, był on z rasy ludzi chwytających gwiazdy za szprychy i zatrzymujących je w biegu. Gdyśmy już mieli wracać, otarł się o nas Chałturyn: — Już — rzekł. Szedł on do przygotowanego z góry schronienia. Był wyczerpany, trząsł się, głowa pałała, nie mógł czekać. Odprowadziliśmy go i wracaliśmy. Nagle straszny huk wstrząsnął nami. W Zimowym Pałacu światła w oknach zgasły. Niebo zapłonęło rdzawym ogniem i po chwili stało się czarnorude. Wszczął się straszny popłoch. Jedni uciekali, inni, ciekawsi, zbliżali się. Plac przed Pałacem był już otoczony wojskiem. Z hukiem pędziła straż ogniowa, oddziały konnicy. Czekaliśmy z bijącym sercem, nasłuchując głosów w tłumie Już mówiono, że zginął car z całą rodziną, gdy nagle od placu zaczęły nadbiegać okrzyki: — Hura! — Ocalał znów — rzekł Żelabow. I w tejże chwili zwrócił się ku mrocznemu budynkowi. — A jednak zginiesz. Chałturyn płakał z wściekłości, gdyśmy powiedzieli, że car zdrów, nietknięty. Były poza nim sny dumy i nienawiści, długie dni tajonych myśli dni ściganego zwierza wśród psiarni, noce niepokoju i cierpienia. Teraz też wybuchło w nim to wszystko: nerwy rozprężyły się. Zamknięty w swej kryjówce, czynił wrażenie ranionego zwierzęcia leśnego, gotującego się do przedśmiertnej walki: oczekiwał najścia policji i nie spuszczał z oczu rewolweru i przygotowanej bomby. Za żadną cenę nie chciał się żywym dostać w ręce władzy. Mówił, jak mógł był zabić cesarza w pałacu we własnym gabinecie. Był zatrudniony jako stolarz i był właśnie w pokoju, gdzie wykończał jakąś pracę, gdy wszedł cesarz. — Wydawał mi się rozmarzony — mówił — przez wino i jakby smutny. Poruszał się ciężko i patrzył na mnie zmęczonymi oczami, nie mogłem zabić go wtedy. Mógłbym mu wbić w serce ostrze dłuta lub głowę strzaskać ciężkim przyciskiem, ale nie przeszło mi to przez myśl, jakaś mgła mnie owionęła i wydawało mi się później, żeśmy spotkali z nim gdzieś na jakichś moczarach w szarugę. Sny miałem ciągle niejasne i splątane z bólu głowy, który mi czaszkę łamał nieustannie. Marzyło mi się, że szliśmy z nim przez moczary. I jego, i mnie wciąga moczar i wydawał mi się jakby pijany chłop, przebrany tylko w ten mundur i ordery. Nie mogłem go tak zabić, teraz, kiedy wiem, że on tam żyje wśród gruzów — zdaje mi się, biegłbym i własną ręką go udusił. Dziwna rzecz, wtedy mi było żal. Patrzył jak człowiek ogłuszony. I może teraz znów, gdyby mi stanął tu przed oczyma, nie tknąłbym, a myślą zabiłem go sto razy. — Teraz już dość — rzekł Żelabow — więcej nie chybimy. Żelabowa cechowało to, że szedł prosto do celu. Okres, który rozpoczął się teraz, miał w sobie jakieś zimne upojenie jedną myślą: nie chybić. Wola kilkudziesięciu ludzi zawisła nad jedną głową jak topór. I było coś strasznego w tym świadomym, jasnym, nieustanym ostrzeniu topora. Rysuje mi się zawsze Żelabow z tych czasów w pamięci jak łucznik naciągający cięciwę długo, powoli, stanowczo. Łucznik padł, ale w powietrzu strzała brzęczy, pruje przestwór, czuje się, że trafi. W tym czasie życie nasze duchowe weszło w nowy okres. Stało się zimne, nieugięte — jak stal. — Gdyby oni mieli uszy — rzekł Żelabow — słyszeliby, jak rośnie gilotyna. Żelabow miał w sobie matematyczny chłód wodza. Był z tych, którzy gdy raz cel przed sobą postawią, muszą go dokonać i na świat cały patrzą z punktu widzenia tej swej niezmiennej woli. Aleksander Sołowjew szedł na straszliwy pojedynek z carem. Życie swoje już z góry składał w ofierze fatum i szedł, jak sama śmierć, ugodzić winę. Chałturyn był jak otchłań krzywdy ludzkiej, rozwierającej się pod nogami przemocy. Żelabow był spokojny i zimny, pewny siebie i swojej słuszności: łucznik Apollina, mordujący smoki. Pomiędzy nim a Aleksandrem II nie było już żadnych wątpliwości moralnych, nie było żadnych kwestyj prawa. Przemoc była osądzona i skazana — musiała ulec. Żelabow miał w sobie tę zupełną jasność stanowczej, zdecydowanej woli. Szedł naprzód, nie potrzebując egzaltacji ani uniesienia. Szedł po swoją zdobycz jak los. Mimo woli rodziło się zabobonne przeczucie: teraz nie ujdzie, nie może ujść. Nigdy Żelabow nie był tak bardzo sobą, jak w tym czasie. Wyprostował się i wyrósł. Był to czas jego miłości dla Perowskiej. Jak lwy wzrastali oni w siłę w tym związku. Spokój, jasna wesołość Soni Perowskiej stały się teraz dumą Pallady, zbrojnej w spiż. Byli obok siebie jak jakieś postacie z epopei. Obok nich gromadziły się dusze hartowne, wypróbowane, dziś złączone tą jedną myślą. Jak daleki był czas, kiedy szli oni z wiarą, że istnieje gotowe królestwo prawdy i swobody i dość jest stać się jego myślą. Potem szły lata więzień, szubienic, męczeństw, rozłąki, nieustanny szczęk kajdan biegł spod ziemi, mroził straszny krzyk zamurowanych za życia w centralnym charkowskim więzieniu: dusze zbroiły się, wznosiły się ramiona przeciwko mrocznym mocom, rzucającym gromy w szlachetne, bezbronne głowy. Teraz już stali przed sobą twarz w twarz: car na chwiejącym się, krwią zwalanym tronie, otoczony przez całe tłumy szpiegów i stróżów, i ta lwia gromadka. Wola zdeptanego, krzywdzonego ludu, która stała się ciałem. Było lwie tchnienie w tymi wszystkim. Poza spuszczonymi powiekami, bladą, jakby zmęczoną, woskową twarzą pracowała nieustannie myśl Kibalczyca. Mierzył i obliczał. Pioruny miały tu mieć matematyczną pewność myśli. Był Zelman, zapatrzony duszą w olbrzymie dusze zapaśników. Michajłow Aleksander, Michajłow Timofiej, cichy, oddany prawdzie, łagodny, był Frolenko, dusza bohatera, serce dziecka. Była Wiera Figner — Antygona, o spiżowym sercu — była Olga Lubatowicz. Tichonrawow z sercem zastygłym i myślą wołającą zemsty. Był Mikołaj Siewierow, poeta, mędrzec, wieszcz. Sablin — Hamlet, dusza miękka i serce spiżowe, była Hesia Helfman, której nie można było nie pokochać. Był Łopatin, przed którym chyliły się z uszanowaniem siwe głowy starców. Był w Szwajcarii, lecz duszą zawsze z nami, rycerz i bohater Stiepniak. Były z nami wszystkie serca czyste, których tyle zginęło. Cienie Lizoguba, Malinki, Drobiazgina, bohaterska postać Osińskiego — cała przeszłość nasza, nasi święci konających w kajdanach, wszystko było z nami. Czy można dziwić się, że nie drżało ramię Żelabowa? Czy nie miał prawa mówić on, że dzierży łuk niechybny boga słońca? Naciągały mu cięciwę mroczne cierpienia, myśl ostrzyła niechybne strzały, błogosławiły im jasne, mądre oczy. Nie chybicie strzały słoneczne: drogi wam znaczyła myśl serc mężnych, dusz niesamolubnych. Szukały one źródła krzywd i przeszkód i zdążały poprzez wszystkie ścieżki tam, gdzie bije serce potwora. I po cóż, jasny carze, zmęczony, biedny człowieku, w twojej ono żyje piersi? Po coś krwią ciężką, smutną zasilał cielska polipów i gadów, wplecione w ciało konającego ludu? Po cóżeś głową zgodził się być, co żyje na ciele Hydry? Tę zetniesz, nową urodzę… — mówi Hydra. — Całe ciało mam wykarmione łzami, krwią, w wężowym jadzie skąpane. Świszcze w powietrzu niechybiająca strzała. Błogosławi jej myśl czysta, myśl niepokonana. Dlaczego roześmiały się cierpiące oczy Gleba Uspieńskiego, gdy zasłyszał, jak pręży się, jak śpiewa pod bohaterską dłonią cięciwa. Serce gołębie, serce dziecięce błogosławi ci — niechybna strzało. Chyli się głowa mędrca, Piotra Ławrowa, myśl zmierzyła drogi, utkwiła w sercu, które bije jak dzwon na niedolę ludzką. Lwia głowa Marksa przysyła pozdrowienie Wielkiemu Komitetowi. Nie zbledniesz, łuczniku, nie zadrży ci dłoń, z tobą Apollon, bóg jasny, i Dionizus pijany cierpieniami, Zeus gromowładny i mieczem walczący Apollo. Z tobą erynie podziemne, z tobą płaczki, co łzy swe wypłakały, z tobą ból i jęk głuchej ziemi. Dlaczegożeś zechciał być, biedny, zmęczony człowieku, głową Hydry, dlaczegożeś przyzwolił swemu sercu, by wrosło w piersi potwora? Czy cieszy cię krwi ciężkiej obieg, czy cieszy cię krwi brzemię? Strzała padnie i zwali. Czarna ziemia da spokój. Sameś wszedł na te krwawe moczary. Nie ocali cię nikt. Mierzymy prosto w serce potwora, co i twój los dzierży. Dlaczegożeś oddał mu swe serce? Myślę, że na dnie duszy sam Aleksander II czuł, że nie uchroni go nic. Był to czas potwornej i straszliwej walki w ciemnościach. Policja natężała wszystkie swoje siły. Czuła, że drży już w powietrzu cios ostateczny i raz po raz łudziła się, że padło pod jej uderzeniem wzniesione groźnie ramię. W całym nastroju społeczeństwa petersburskiego było to samo oczekiwanie. Ludzie wyczuwali, że naokoło nich wzmaga się groźna moc, słyszeli padające ciosy. Pomimo zapewnień policji opinia nie przestawała widzieć w Narodnej Woli groźnej, niedosiężnej, wiszącej jak miecz nad głową siły. Zbudziła się *moc* ze śnieżnych pól Sybiru, z zapomnianych mogił, z lochów i katowni więziennych. Udręczona dusza ludu przywdziała spiż. Miedziana chmura ciążyła nad głową, na którą wszyscy patrzyli, czując, że padnie, paść musi. Był to czas, w którym groza stała się atmosferą naturalną. Walka była na śmierć i życie i śmierć przechodziła prawie niedostrzegana. Zginęli na szubienicy Preśniakow i Kwiatkowski. My już nawet nie obiecywaliśmy sobie, że śmierć tę pomścimy. Dusze i wole zajęte były tylko tym jednym: kuciem pocisku, natężaniem cięciwy. Plan przygotowany był starannie, z rozmysłem i chłodem. Wybrana była ulica, po której jeździł Aleksander II, wynajęty był sklep, z którego piwnicy prowadzono podkop. Kibalczyc obliczał siłę wybuchu, w sklepie osadzono Bogdanowicza i Lebiediewą. Żelabow przygotowywał jednocześnie inne plany. Gdy myślę o tej epoce, zdaje mi się, że tym, co wytwarzało naokoło nas i w nas samych ten nastrój groźnego spokoju, niewahającej się mocy, było poczucie moralne. Społeczeństwo czekało z natężeniem, miało się przekonać, czy prawdą jest, że pod strasznym uciskiem, w uciemiężeniu, wśród mroku zdołała jednak jego zdławiona, skrwawiona pierś porodzić *prawo*. Miało się przekonać, czy prawo to żyje i włada nad przemocą. Prawo deptane, unicestwiane, zlane krwią. Milionami gasnących oczu patrzy lud rosyjski w niebo, własną duszę, niezmienny, ciemny los. Tysiącami strumieni płynie krew. Człowiek jest zabijany każdej godziny: azali jestem niczym? Śmierć Aleksandra II oczekiwana była jak ten głos prawa, przywracający milionom zdeptanych istnień godność ludzką. Giną, ale są. Myśl skrępowana, bezsilna, niewierząca w siebie, duma ludzka stratowana w pył, cały naród niewolników, wszystko to zastygło w milczeniu. Już porodziłam moc, która piorunami godzi w siłę ciemięzcy — myślała dusza niedoli, dusza niewolnicza. — Azali jestem, azali jestem? Czy w moim ręku płonie miecz? Rosja carska, zaprzeczenie człowieka, gwałt nad człowiekiem, przemoc szerząca bladą trwogę: Rosja, kraj mrocznego obłędu milionów, czuła, że żyje, oddycha w niej, czuwa siła nowa — myśl zbrojna. Nie zadrży, nie zadrży łuk: w sercu twoim, carze Aleksandrze, żyje także ten głos — oto prawo. Zejdź w swoje serce i słuchaj; słuchaj, czy nie gardzi ono tobą samym? Czy nie czujesz w nim śmiertelnego znużenia, ciężkiej nudy? Krwawy obłok padł ci na serce, siebie nie widzisz, coś cuchnącego krwią i mordem lepi się naokoło twoich myśli, na próżno szuka ona i kołacze, nie widzi drogi. W głębi duszy tyś sam siebie osądził, carze rosyjski, myśli odeszły, serce porzuciła radość. Dzień upływa za dniem, jak mętny, ołowiany sen płyną godziny. Gdzie spojrzysz — wszędzie krew. I nadaremnie mówisz: Jam miał prawo. Wielki Bóg posłał mnie pełnić krwawą służbę. — Patrzysz w siebie: nie przesłoni chmura ładanu nudy i zmęczenia. Z oszczepem na niedźwiedzie chodziłeś, biały carze. I dlaczego wije się teraz myśl jak zraniony zwierz? Weź strzałę, pchnij ją ostrzem w serce. I tobie się należy spokój, ofiaro krwawej mgły. Woła cię zgniła mgła petersburska, otacza blady ranek. Nie ujdziesz, nie ujdziesz, ty to wiesz. Widziałeś, jak bielmo strachu mgławi ślepia zwierza, gdy zajrzał on w nieustraszone twoje oczy łowcy. Patrz, patrz: tam bóg słoneczny naciąga cięciwę. Leci strzała, dźwięczy, świszczę i twoja własna myśl szepcze cicho: niechaj już ugodzi. Zwolony będziesz z mgły krwawej, zwolony będziesz z pustki. Nie z twojej, nie z twojego serca lęgnąć się będzie blady, bezoki potwór, ssący krew, dławiący duszę. Ty sam wiesz, że serce twoje dzierżą upiory. Bóg słoneczny trzyma już niechybny łuk. XIV. W smoczym gnieździe Zapadł mi w pamięci wieczór listopadowy, w którym ostatni raz widziałem Michajłowa. Jak zawsze był on wszędzie, zdawało się, że umie się dwoić i troić. Dziś był jeszcze gdzieś poza Petersburgiem, jutro już organizował za rogatką Newską kółko robotnicze, wykonywał tysiączne zlecenia. Zawsze niezmordowany, jasno widzący. Policja polowała na niego z systematyczną zaciekłością. Wyśliznął on się jej prawie cudem, jadąc do Moskwy. Na próżno prosiliśmy go, aby się schronił do któregoś z bezpiecznych mieszkań na jakiś czas. Czuł on, że zbliża się stanowcza chwila, a może też widział, że powoli topnieją szeregi, że coś się zmienia w nich samych, w usposobieniach organizacji. Nowicjusze, którzy napływali, nie byli w stanie zastąpić tych, którzy ginęli. Nie mieli poza sobą przeszłości. Organizacja psychiczna narodowolca składała się powoli, narastało włókno za włóknem, komórka za komórką. Każdy z nas miał w sobie, w całym ukształtowaniu duszy całą historię, cały straszliwy, kształcący, wyrabiający charakter bieg zdarzeń i okoliczności. Ludzie nowi przychodzili od razu do gotowych wniosków i rezultatów. Byli jednostronniejsi i bardziej powierzchowni, wydawali się zaś bardziej stanowczy. Kirsanow, spotkawszy się z nami, z tryumfem i właściwą sobie ironią wskazywał na takie lub inne ryzykowne zadanie. — Tak to więc, Aleksandrze Dymitrowiczu — mówił — z biegiem czasu będzie można i o zmianie dynastii pomyśleć. Na razie marzy się jeszcze Wszechrosyjski Komitet Ocalenia, a kto wie, może on już jest w waszych szeregach, ten rodzimy poszechoński Bonaparte. Michajłow rzadko tracił spokój. W polemice nie zapominał nigdy tego, co łączyło. — Daj pokój już — rzekł — daj już pokój. Ale Kirsanow tryumfował wciąż. Michajłow przystanął: — Ot, posłuchałbyś, w samej rzeczy kłaniają ci się Kwiatkowski, Priesniakow, Sołowjew Aleksander Konstantynowicz: Ave triumphator! Mądry jesteś, Jerzy. My przejdziemy wszyscy przed tobą, a ty zostaniesz, będziesz ludzi uczył, jakeś ty zawsze i we wszystkim rację miał. Tylko to sobie zapamiętaj, niewolnik nigdy w niczym nie może mieć racji. Trzeba było w duszy rosyjskiej stworzyć miecz, trzeba ją było w miecz uzbroić. Teraz myśl. A tak. Czy nie wszystko jedno, co myśli stado? — Miecz, miecz — mówił Kirsanow. — Cóż jest miecz? I trupy towarzyszów niepotrzebnie mi wypominasz. Może kiedyś przypomni nam lud rosyjski je i zapyta: dlaczegóż oni zginęli, dlaczegóż oni chcieli zginąć? Michajłow odwrócił się blady i zaczął mówić trzęsącymi się ustami: — Słuchaj, przyjmuję odpowiedzialność. Za tamte głowy, za te, co padną, za własną. Przyjmuję. I mówię ci jeszcze raz, gdybyśmy zaczęli od początku — tak samo byłoby. Więc znaczy Komitet Ocalenia? Nie… Znaczy nowa struna, nowa myśl w duszy ludzkiej. Ta, która dźwięczy: walcz, porażaj, zwycięż, prawo twórz. Kto ci w drodze stoi — trup. I bądź tym ty sama — błyskawico. — Naturalnie, naturalnie, my zawsze musimy lepiej wiedzieć, nie po europejsku — szydził Kirsanow. — Gdzieżby nam za Europą zdążać. My świat zdziwimy. — Raz ci jeszcze powiadam morituri te salutant — ave doctor — mówił blady Michajłow. — Będziesz miał czas, przekonasz cały świat, żeśmy za nasze błędy w mogile legli. Ale pozostanie jednak to, co ma być — miecz ludowy… — Bakunin nieboszczyk cię pozdrawia — mówił Kirsanow. — Żal mi cię, Jur — rzekł Michajłow — sam ty duszę swoją strawisz. Szlachetny ty jesteś człowiek, ja to wiem. Ale to jedno w tobie jest: niewdzięczny jesteś. Wspaniałomyślności żadnej w tobie nie ma, dlatego będziesz zawsze słuszność miał, a każda twoja słuszność będzie porażką. Im więcej wznosić się będziesz, tym będziesz biedniejszy, bo zawsze będziesz szedł przeciwko czemuś. Chłodno ci będzie, Jur, i samotnie. Szkoda mi ciebie. Kirsanow w tym czasie już był trawiony przez swoją śmiertelną chorobę: ambicję umysłową. Gdy przystępował do jakiejś rzeczy, znikał sam przedmiot — na pierwszy plan występowało to, *co on* o nim powie, i że to musi być lepiej i głębiej pomyślane niż wszystko inne. Jego życie myślowe było nieustannym zachowywaniem własnej rangi we własnych oczach. Taki był w stosunku do myślicieli prądów, o których mówił, taki w stosunku do ludzi. Był czas, gdy był on zrośnięty ze sprawą. Z biegiem lat kładły się ławice ambicji zaspokojonej i niezaspokojonej na ten pierwotny uczuciowy grunt. Dusza wapniała, kamieniała. Kirsanow stawał się coraz niezdolniejszy do wyjścia poza siebie. Nie znał on rozkoszy poznawania, zespalania się z myślą — wszystko przybrało formę nieustannego ocalania własnej słuszności. Każda nowa myśl i nowy człowiek to był wróg. Michajłow rozumiał to i pamiętał dawnego Kirsanowa. Żelabow przejrzał go na wskroś swoim ostrym wzrokiem i osądził. — Kirsanowowi — mówił — rosyjski chłop jest głównie na to potrzebny, aby mi dowieść, że ja go nie znam. Marks mu jest potrzebny, aby dowieść, że Michajłowski jest zacofaniec. Wszystko, co bierze do ręki, staje mu się tylko kamieniem do gromienia każdego, kto mu na odcisk ambicji nastąpi. Gdy on spotyka człowieka — pierwsza jego myśl: to jednak dziwne, że on śmie jak gdyby istnieć i myśleć. Trzeba by dowieść, że jemu tylko się zdaje. Jakże to w samej rzeczy? Ktoś coś myśli, czuje, o czym ja nie wiem. To muszą być jakieś pośledniejsze myśli. Kirsanow będzie całe życie chodził w ciasnych butach, aby dowieść komuś, że ma mniejszą nogę, całe życie będzie czytał Hegla, aby mnie tym zadziwić, będzie przymuszał się do robienia każdej rzeczy, która mu zaimponuje. Dowiedział się, że Marks czyta Don Kichota w oryginale, on go czytał też, choć nic nie rozumie. Cytuje Tacyta, Platona, Bóg wie kogo: on książki czyta po to, aby Michajłowskiemu dokuczyć. — Przesadzasz, Taras — rzekł Michajłow. — Ty wiesz, że przesadzasz. — Nie — twardo odparł Żelabow — ja wiem nawet, że gdy mnie powieszą, Kirsanow mnie ułaskawi, będzie nawet krzesła łamał, aby wzbudzić zachwyt dla swojej wspaniałomyślności. Już go widzę, jak będzie pozował na Mefistofelesa i mówił: W tym czasie pojmowanie ekonomicznej ewolucji w Rosji mało było rozpowszechnione — to się tłumaczy niskim rozwojem i tal dalej. Czyli: jeżeli ja, Jerzy Kirsanow, jestem dziś szczytem myśli, to stało się to dzięki ewolucji ekonomicznej, i ja skromnie nie przypisuję sobie żadnej zasługi stąd, że dialektyczny rozwój doszedł we mnie do samopoznania. Bieliński mówił: „A cóż to ja za dureń, abym był u jakiegoś wszechświatowego ducha na posyłkach! Więc to nie ja myślę, tylko on!”. A Jerzy Kirsanow i powiada: proszę uważać, bo to mówi kwintesencja dialektycznego rozwoju ludzkości. Dialektyka dziejowa mówi he, he, he… Całkiem jak jakiś Akakiusz Akakiewicz, przepisując papier napisany przez jego ekscelencję ministra. Żelabow nie był myślicielem w swoich uczuciach i stosunkach osobistych. U niego było wszystko zdecydowane, jednolite i stanowcze. — Nie jestem większy ponad chwilę. W każdym momencie robię to, co mam robić, jak mogę najlepiej. Nie wiem, nie mogę wiedzieć, co wyrośnie z czynu. Jeżeli przeżyję, zobaczę i będę szedł dalej. Jeżeli nie — życie wyprowadzi wniosek. Moje ja ma *zrobić* to, co każe moja wiedza, i kiedy postanowię jak najsilniej robić. Kirsanow chce być tym duchem, który rośnie z ludzkich kości. Odpowiedział mu już w Fauście Goethe: Es ist der Herren eigner Geist. Dziś zresztą nie warto mówić. Było nas sześć czy siedem osób w ten wieczór w mieszkaniu Żelabowa i Soni Perowskiej. Z Michajłowem nadszedł Kibalczyc i Sablin. Później nadszedł Wołczok. Nie pamiętam, był, być może, jeszcze kto. Przed paroma dniami wyprawiliśmy na Krym Zelmana, który już stamtąd nie wrócił. Był to piękny, pełen treści wieczór. I taki pozostał w mej pamięci. Była jedna z tych godzin, kiedy każde słowo staje się znaczące. Łatwowierna opinia wyobraża sobie Narodną Wolę jako gromadkę naiwnych młodzieniaszków, którym śniło się, że wybuchem jednej bomby przerodzą świat i ściągną na ziemię panowanie wiecznej wiosny. Ludzie nie mogą jeszcze zrozumieć, że dziś świadomy, nowoczesny człowiek nie jest w stanie łudzić się w ten sposób. Narodna Wola wiedziała, że jest momentem w dziejach duszy ludu, że ma tylko tę duszę budować, kształtować. Do dziś dnia ludzie nie mogą oswoić się z tym, że ktoś swe życie traktuje jako świadome dzieło. Śmierć świadomie przyjęta i wybrana wydaje się nieprawdopodobna. Czy przestaje ona być istotna, gdy jest bezwiedna? Litość wzbudza tłum, umierający przecież nieustannie, rozkładany przez czas i ginący również, jak my, na wieki, a łudzący się, że on uchodzi śmierci, bo jej nie patrzy w oczy. Żyć — to znaczy wiedzieć, jak się zginie, to znaczy kształtować te chwile, w których się rozpływamy nieustannie, to znaczy budować świadomie to, co pozostaje. Dyrektor departamentu policji Plewe wierzył, że my dążymy do ministerialnych tek; dla motłochu Narodnaja Wola to są obłąkani, bo przecież było jasne, że oni nie mogą zwyciężyć. Narodnaja Wola zwyciężyła. Została w krwi ludu tym, czym chciała: zarzewiem buntu, prometeistyczną skrą — i to jest jedyna forma zwycięstwa. Co zostanie z tryumfu Bismarcka? Każdy dzień, który mija i który przechodzi w zbudowanym przez niego państwie, jest urągowiskiem dla jego duszy feudalnego raubrittera. „On panował nad dziejami”. Nie, one posługiwały się nim, robiły z niego, co chciały. Na jego grobie wzniosą gmach, w którym z niego, z jego ja nic nie pozostanie. My nie chcieliśmy tak zwyciężyć i to trzeba pojąć, jeżeli się zrozumie wszystko inne. Michajłow mówił słusznie: nic nie zmieni faktu, że odtąd będzie żył rosyjski lud na grobie porażonego własnym ramieniem cara. Prędzej czy później zrozumie on, że z tej mogiły rodzi się jego *własne* prawo. Prawo nieulegania nikomu, stwarzania sobie własną wolą całego życia. Sablin był smutny. Pracował on nie mniej od innych, ale męczyła go nieubłagana zaciętość tej walki, zimne okrucieństwo przygotowań. I istotnie to było straszne. Długie miesiące żyło się myślą o śmierci innego człowieka, nieustannym przygotowaniem, obliczało się szanse, obmyślało się środki, aby wróg nie zdołał ujść. A jednocześnie śmierć i zguba wyrywały nieustannie kogoś z naszych szeregów. Odchodzili oni od nas z tym samym twardym wyrazem twarzy, z tą samą nieubłaganą, kamienną stanowczością, jaka żyła w naszych sercach. Gdy znikali teraz, nie pozostawiali bezpośrednich wspomnień o sobie. Życie stało się tak surowe, że marło na ustach każde bardziej miękkie słowo. Zresztą byliśmy tak osaczeni, że trudno było nawet zebrać się. Dzisiaj schodziliśmy się już nie jak przyjaciele, lecz raczej jak jakieś sądzące, nieubłagane upiory-mściciele. Była i w tym może jakaś surowa poezja. Ale wymagała ona, by być odczutą, druidycznej surowości serca. Sablin nie miał w sobie nic ze skalda. Pozostał on w głębi duszy niezmieniony, taki, jaki wstąpił w szeregi wiosennego zastępu, niosącego miłość swoją w lud. Był wciąż tym samym, bezgranicznie kochającym sercem. Pamiętam już późniejszy moment, kiedy pracowaliśmy razem w podkopie, w sklepie przy Sadowej. Praca była ciężka: trzeba było rozbijać zmarzniętą ziemię, stojąc godzinami całymi w pałąk zgiętym, pełzając na czworakach. Zmęczeni, wyciągnęliśmy się na jedną chwilę w czarnej szyi. Nad głowami naszymi tętniało miasto. Wtedy to Sablin rzekł po chwili milczenia: — W gruncie rzeczy żal mi go, Aleksandra Mikołajewicza, żal mi go jak osaczonego zwierza. Wydaje mi się, że patrzy on na nas teraz jak wilk zaszczuty, zapędzony w zasadzkę. Należałem przez jakiś czas do oddziału, który śledził za poruszeniami cesarza. Powiedziałem, że robi na mnie wrażenie człowieka śniącego jakiś ciężki, fatalistyczny sen. Zdawało mi się, że w jego rysach jest mimowolna, bezwiedna obojętność, niechęć, przekonanie o bezużyteczności wszystkiego. — Wolałbym zginąć przedtem — mówił Sablin. — Jest to przesąd, ale nie chce mi się umierać ze wspomnieniem tych mętnych, przerażonych oczu. Szkoda, że go nie zabił Sołowjew — rzekł po chwili — byłoby piękniej i lepiej. Sablin przypominał mi zawsze, nie wiem dlaczego, pewien lasek brzozowy, w którym bywaliśmy z Olą podczas naszego pobytu w Topolówce. Jego głos, jego spojrzenia miały w sobie coś z tamtej, miękkiej, łagodnej, miłej świeżości. Był pieszczotliwy smutek w Sablinie, lecz pomimo wszystko nie odchodził on od nas i brał udział we wszystkim. — Szkoda, że dzisiaj trzeba tak żyć. Szkoda — mówił w chwilach zwierzeń — że ja nie mogę jak strumień wiosenny płynąć przez łąki miękkie i pachnące, szkoda, że żyć nie mogę z braćmi i siostrami w czasie, gdy niebo będzie nad głowami wolnymi zwisać. Tak chciałbym choć chwilę taką przeżyć, a może widziałem, i w serce padła, i serce zbudziła, i odtąd żyje w nim jak zapach wiosny. Zapłaty żąda za to, żem szczęśliwy błądził w gaju, gdzie przyszłość nie oddycha, żem jej powietrzem świętym się upoił, że żyła we mnie promienna i cicha. Życie weźmie czarna, krwawa ziemia, niechaj w krwi mojej odnajdzie tę cząstkę, którą w niej przyszłość swobodna zrodziła, niechaj z nasienia gaj wywiedzie młody. Cieniem mnie darzył, jeszcze niezrodzony; poeci chodzą w sadach, które posieją ręce niezrodzone, całują usta, co jeszcze jak ziarno czerwonych kwiatów śpią w tym ciemnym polu, które zasiewa śmierć i śmierć wyżena. Ja w miłości żyłem z dziewczyną, która w oczach, myśli, ciała ruchach miała czar ten, jaki rodzi wolność. Mnie, niewolnika, w snów moich wiośnie do swego łona przycisnęła i ją pamiętam wciąż, i ku niej idę, jej głos mi śpiewa, gdy wchodzę w pustynie przez sępów tylko nawiedzane. Strumieniem chciałem biec, lecz krew ujrzałem i strumień zastygł, stoi jak kolumna. Jak rzeka płynął, dzisiaj stał się głazem: wy głaz ten weźcie, moi przyjaciele, gdy ostrzyć miecze będzie wam potrzeba, aż wam zaśpiewa pieśń, co strumyk widział, w śpiewie powróci czas, gdy w jego wodach młodość się jeszcze widziała szczęśliwa. Sablin w samej rzeczy tak odczuwał ten stosunek. Gdy mu żartem Perowska wspomniała, aby wyjechał za granicę i tam piórem służył sprawie, on jej odpowiedział na wpół żartobliwą, na wpół poważną improwizacją: Ja z oczu zgasłych piłem tęczy blaski, Ja z umarłymi chodziłem przez gaje Wiosenne, świeże. Róże mi kwitły, mirty i konwalie Pod mymi stopy wyrastały białe, Daliście wiosną mi. Daliście mi szczęście na ziemię patrzeć Sercem rozkochanym, Iżem swobodnie ku słońcu wzlatał, Żem zieleń widział, Róże, przyszłość, piękno; Żem czystość widział serc I święte cuda w człowieku śpiące Okrwawionym sercem, To wam zawdzięczam. Z wami ja przez pola szedłem, Gdy pachniała nam wiosna, Gdy nas witała tysiącem promieni Zorza młodości zwycięska, radosna; Z wami przebyłem szczęście, Śpiew słowika, Marzenie, miłość swobody bezkrwawej; Dziś nie odejdę, Kiedy wasza droga iść rozkazuje Przez skały i ciernie, Kiedy posucha wasze pali czoła, Ptactwo drapieżne nad głowami krzyczy; Ja nie odejdę, Ja z wami marzyłem, Z wami szczęśliwy byłem Jak bóg grecki. Z wami przeżyję dni gromu i burzy, Z wami spiekotę i samotność serca, Za szczęście płacę, Za bezmiar słodyczy Was nie opuszczę. Tylko wyznam szczerze, Że już bym leżeć chciał Tam, gdzie fala pluszcze, Która śpiewała nam o życia wiośnie. I tylko wyznam, że chciałbym, By sępy raz już wydarły myśl, oczy i życie, Abym umierał, a nie niósł już śmierci, Bo śmierć człowieka jest ciężar straszliwy. Ale gdy bije surowa godzina, Ramię nie zadrży, Nie ugnie się wola. Ja z wami niosę losów waszych brzemię. Róże i mirty Sablina to były dwa czy trzy lata więzień śledczych, głodówki, znęcania się nad nim żołnierzy, pożegnanie towarzyszy na śmierć idących, wieczny pościg poza plecami, życie nędzy i wyrzeczenia, ale on tak czuł i wszyscy tak czuli. Nie jeden Michajłow mówił przecież, że danym mu było nad miarę wiele szczęścia. Ale szczęście było jeszcze i tu możliwe na nagim górskim szczycie. Tylko by je czuć, trzeba było mieć orle dusze w piersi. Tu, na groźnej baszcie, skąd śmierć patrzyła w miasto, uwili sobie gniazdo miłości Żelabow i Sonia. Na ich barkach nie ciężył ten ciężar, oni nie gięli się pod nim i w ręku dzierżąc błyskawice, patrzyli ku sobie — para rozkochanych tytanów. Myślę, że tylko w tej atmosferze nieustannego, skondensowanego niebezpieczeństwa taka natura, jak Perowskiej, mogła pozwolić sobie na osobiste szczęście, przyjąć je. Niebezpieczeństwo, groza — wyodrębniły ją, wyosobniły w jej własnych oczach. Musiała opierać się na samej sobie, a więc i samej sobie, swojemu ja, przypisywać znaczenie, czuć je w sobie, czuć, że nie zamiera i nie blednie serce, gdy chmury miedziane, ciężkie, przechodzą tuż ponad głową, dławiąc niemal oddech w piersi. Gdyśmy się dowiedzieli, że ona i Żelabow kochają się, wydało się to nam czymś naturalnym i koniecznym. Ci dwoje należeli do siebie. Byli z jednego i tego samego twardego rodu. O Perowskiej mówiono, że ona nienawidzi Aleksandra II za to, że zmusił ją iść tą drogą krwi. Była w tym słuszność, gdyż wszyscy my weszliśmy na drogę nieubłaganej, osobistej walki przeciw carowi, na skutek przeszkód nie do przezwyciężenia, jakie piętrzyła pomiędzy nami a ludem jego władza. U Perowskiej występowało to silniej, gdyż w tej lwiej duszy wszystko potężniało. Tak, była w niej niebezpieczna wściekłość lwicy, której zabrano jej młode. Była w niej nienawiść za krew, nędzę, męczarnie, za wszystkie cierpienia, jakie napotkała myśl, jakimi broczyło serce. Żelabow szedł jak łowiec, już nie zastanawiający się, co czuje: on wie tylko, że ma ugodzić, jego oczu nie przesłoni mgła nawet nienawiści i gniewu. Jasne, prują powietrze jak strzały, uderzają w pierś stalowymi ciosami. Sonia żyła tym, co on wykonywał. Jej serce wzięło w siebie całą namiętność chwili, stała się ona teraz jakby jakąś skandynawską boginią odwetu. Za to wielbiliśmy ją w tym czasie: ona naszemu chłodowi, naszej rachującej pomście dawała wiecznie żywy żar i uniesienie. Tu czuliśmy ten święty ogień nienawiści i czuliśmy, że jest święty. Za to wielbiliśmy ją, że w jej piersi było serce człowieka, zdolne uświęcić nawet tę nieustraszoną, zimną niezbłaganość. Łowcami gotującymi zasadzkę byliśmy bez niej. Ona czyniła z nas znowu rycerzów i sędziów. I działo się to bez słów. Działo się to przez sam ton głosu, wyraz twarzy, spojrzenie. Sprawa niecofnionego wyroku stawała się w niej i przez nią wiecznie ludzką. Czuliśmy wszyscy ten magiczny wpływ i tym ciągnęła nas ku sobie Sonia. I było zrozumiałe, że ona i Żelabow są jedno, muszą być razem. W ten wieczór mało mówiliśmy o sprawie. Z nas przekonywać nie było potrzeba nikogo. Żartowaliśmy, że dla spokojnych obywateli, poddanych cara, my stanowiliśmy bandę opryszków, jakieś fantastyczne potwory wylęgłe z czarnej nocy, wykołysane przez noc i burzę smocze dzieci. I miejsce nasze powinno być nie tu, w petersburskim przeciętnym mieszkaniu, lecz na szerokiej Wołdze, na zbójeckim statku. Żelabow śmiał się, oczy jego błyszczały, szeroka pierś wznosiła się. — Pewnie, pewnie — mówił on — lepiej by było w lasach walczyć i na odsłoniętych polach. Bić ich jak orły i lwy, spadać jak piorun, ścierać się piersią w pierś, niż w noc wsiąkać, w nocy ginąć, wpadać pod ziemię, pod ziemią ryć się jak kret. Pewnie, że lepiej byłoby iść wśród brzęku kos, w łunie pożarów, z wiatrem, śpiewem, pożogą. Nie każdemu dane jest szczęście. Michajłow był zazdrosny o Narodną Wolę: ona musiała jaśnieć ponad wszystko. Nie wolno było jej pomniejszać. — Źle ci tu, Taras — rzekł z wyrzutem — źle ci tu, bracie. Siedzisz tu między nami, orzeł, i przy sobie masz ją, siwooką, niby ze starej ruskiej byliny. Szkoda, byliny nie znały kobiet. Nie przewidziały, że nadejdzie czas i narodzą się śród bohaterów orlice. Tobie źle! Nie widzi cię nikt, nawet noc, nie zna cię nikt, nawet wróg. Otaczają nas strach i dysząca trwoga. Nas nie ma nigdzie i jesteśmy wszędzie. Z czarnej ziemi, z morza krwi, z wielkiej nocy, w której płaczą stulecia, narodziła się myśl. Ty ją masz w sobie. Ty wiesz, że nie opuści cię ona. I tobie źle. Ty śmiesz się skarżyć, któryś narodził się w czasie, gdy człowiek ma sam w sobie pioruny, gdy już nie szuka znikąd pomocy, gdy sam woła o własne prawo, o rozum, o szczęście, o przyszłość. I ty się śmiesz skarżyć. Ty — Andrzej Żelabow. Ile wieków przeszło, zanim na świecie stali się możliwi tacy ludzie, jak my, ludzie nikomu prócz sobie niepoddani, a za całe społeczeństwo uzbrojeni wolą i myślą. Poezji chcesz szukać po lasach, wodach, a nie rozumiesz, że ona w tobie jest — w twojej myśli. Woda, las — to było, ale myśl, nasza myśl jasna, ludzka, widząca, po raz pierwszy jest dopiero. Nigdy nie było woli niepodległej nikomu, nieznającej nic nad człowieka, niemającej nic prócz niego, niespodziewającej się niczego, jak tylko tego, czym on będzie. Taras, ty nie rozumiesz, że my jesteśmy potężniejsi od Argonautów, od Kolumba, od Iliady, Tassa, Kamoensa, bo w nas jest jasna świadomość stwarzająca własne przeznaczenie. Ludzie-bogowie razem. Ty wiesz, że Narodną Wolę myśmy stworzyli, że ona to my, ale zarazem ty wiesz, że ona już jest coś poza nami, z nami nie ginie, wiesz, że ona jest niedosiężna. Dzieło twoje, a żyje jak bóg ponad narodem i idzie w głąb dusz i z ludzi czyni bogów. Zelman miał słuszność — jak księżyc jest, co rządzić będzie fal ludowych szumem. A ty się skarżysz, Taras. Ech, powiem ci, jak w Iliadzie Nestor: Bohater to ty jesteś może, ale mówić nie umiesz. Było to tak nieoczekiwane, że roześmieliśmy się wszyscy i Michajłow sam się śmiał, pokazując swoje śliczne, białe zęby. Zdążył on już zapomnieć o spotkaniu i rozmowie z Kirsanowem, oddychał znów powietrzem przyjaźni i wiary i czuł się szczęśliwy. Siedziałem na boku, milcząc. Michajłow spostrzegł to i widziałem, jak podszedł do Perowskiej. Sonia podeszła ku mnie. Kto jej nie znał, nie uwierzy, że ona taka być umiała: wesoła jak dziecko, pełna dobroci i słodyczy. Nikt nie umiał tak, jak ona, być przyjacielem, nikt nie miał tych szczęśliwych natchnień serdecznych, jakie daje tylko przyjaźń bardzo szczera i bardzo żywa. Opowiada się całe legendy o jakiejś ginącej jakoby kobiecości. Ja po śmierci Oli czułem naokoło siebie nieustannie uprzedzającą, przewidującą dobroć siostrzaną. Sonia czuła, że są chwile, kiedy kobiecy, miękki głos, wyrozumiałe spojrzenie stają się koniecznie potrzebne. Czuła się zresztą bogata i szczęśliwa w tych czasach. Siadła koło mnie i skierowała rozmowę, jak zawsze niezawodnym przeczuciem wiedziona. W sposób nieznaczny, niedostrzegalny otoczyła mnie atmosferą wspomnień, które nie mówiły nic o Oli, lecz rozpuszczały tę twardą skorupę skrzepłego bólu, jaka pokrywała serce. Z niezrównanym taktem słowa jej pozostawały na tej granicy, poza którą pamięć przeobraża się w ból. Wytwarza się w duszy nastrój jednocześnie obejmujący umarłych i żywych. Byli oni jednakowo obecni, różnica między zaginionymi i nami, wspominającymi, zatarła się: wszyscy żyliśmy jak gdyby wśród jakiegoś krajobrazu, który nie był ani obecnością życia, ani śmierci, ani krajem pożądania, które wyrywa się precz, ani krajem tęsknoty, rozłąki. Opowiadała, jak ocalał Cyprianow podczas rewizji w prowincjonalnym miasteczku. — Widzieliśmy — mówiła Sonia — jak otacza policja dom, w którym on był. Z zamarłym sercem patrzyliśmy na nieuchronną zgubę. Miał on wtedy przy sobie ważne papiery, szyfry, klucze. Ani myśleć o ratunku; wtem widzimy, od domu pędzi jakiś człowiek w czerwonej koszuli, na harmonijce gra, komaryńskiego tańczy, o białym byczku śpiewa. Oj, był, oj, poszeł, Oj, komaryński mużyk. „Cyprianow” — powiada Michajłow. Nie śmieliśmy wierzyć oczom, a on pośrodku ulicy hołubce wywija z klasyczną ścisłością, wpada wreszcie pomiędzy nas i powiada: „Muzyka nie spodobała się, powiedzieli: »Ruszaj won, przy rewizji przeszkadzasz«. Przy nich już nawet potańcować ani zagrać nie można”. Widziało się, słuchając tego, uśmiechnięte oczy Cyprianowa, jego pogodną twarz. I znikała pamięć, że legł on w Moskwie, na ulicznym bruku, z czarną raną w głowie. Pamiętałem, jak znosił Oli bukiety w Odessie, jak pędził ulicą na swoim koniu naprzeciw prowadzącej ją straży w Twiery, bezpośrednio po ocaleniu z zanadrza wydobył pęczek świeżych konwalii. Marzyciel, który na trzy godziny przed śmiercią jeszcze Republikę Platona czytał, marzył o tym, kto napisze nową, nie nad brzegami Ilyssu wznoszącą się już, lecz obejmującą Atlantyk i Wielki Ocean. Trzy godziny jeszcze przed chwilą, gdy padł czaszką na twarde kamienie, świeciło w niej jeszcze złote słońce myśli. Perowska z wolna, z wolna zbliżała się ku wspomnieniom coraz droższym, coraz bliższym, mówiła, jak poniósł z sobą do katorgi pierścień z włosów trzech sióstr spleciony Piotr Aleksiejew — „mnie, Olgę Lubatowicz i ją siostrami, nazywał” — mówiła. I wydawało mi się, że ona jeszcze żyje tam, uśmiecha się, myśli teraz gdzieś we wspomnieniach Aleksiejewa, Myszkina. Żelabow podszedł do nas. — Dmochowski umarł — powiedział — i Hipolit Myszkin wygłosił nad jego trumną mowę pogrzebową. On, skuty, ogolony katorżnik, wśród cerkwi, gdzie szczękały łańcuchy i broń, nad trumną nieznanego sobie, umęczonego brata, i mówił: „Nie wierzcie, że on umarł, on nie śpi nawet — tamten, którego nie znam, lecz wiem, że cała jego wola, wszystkie jego myśli są tam i żyją w dziesiątkach, setkach piersi, w które on je przelał. Na próżno śpiewać mu tu pogrzebalne hymny: on żyje, nie przestaje żyć — z jego krwi, z krwi wszystkich nas wyrasta nowe życie, nowa przyszłość szczęścia i swobody”. Pijany pop mu odparł na to krótko: „Kłamiesz! Nie wyrośnie”, a Myszkin, wskazując popa, rzekł: „Za zgasłego raba bożego, Eustafiusza, pomódlmy się, bracia, umarł bowiem i nie wstanie”. Pop zaklął, przeląkł się i zemknął, a Myszkin mowę dokończył. Czy jest co większego, bardziej podziwu godnego niż te egzekwie, jakie sprawia nad trzymającym go w swych krwawych szponach caratem, w jakiejś zasypanej przez śnieg cerkiewce syberyjskiej katorżnik w gronie innych katorżników? — Teraz masz słuszność, Taras — mówił Michajłow. — Teraz czujesz, jak powinieneś czuć ty. Tak, tu jest nienarodzona nigdy dotąd moc. Międzynarodówka i Narodna Wola staną obok siebie kiedyś. Kirsanow mówi, że my oderwaliśmy się od podłoża masowego ruchu. Niech mi Kirsanow da masy, a stworzymy mu międzynarodówkę. Teraz my na własnych ramionach i głowach dźwigamy sklepienie, aby masy mogły pod nim żyć, nie zginając karku. — A co z Nieczajewem będzie? — zapytała Perowska. — Do Nieczajewa idzie Miszuk — rzekł Żelabow. Skinąłem głową. Gdy otrzymaliśmy z Petropawłowskiej Twierdzy krwią spisaną karteczkę Nieczajewa, w której żądał on porozumienia z nami i wskazywał drogę, prosiłem, aby mnie powierzono tę funkcję. Nie potrzebuję mówić, jak podziałał na nas ten głos z mogiły: pogrzebany w niej od lat dziesięciu bojownik mówił tym samym tonem płomiennej, niewygasłej, nieubłaganej nienawiści. Myślałem o czasach, które upłynęły od tych dni. Byłem jak starzec, tyle już przeżyłem drogich głów. Istotnie, mieszali mi się żywi z umarłymi i w taki jak ten wieczór krążyła moja myśl nad cichą zatoką śmierci. Michajłow miał kult umarłych, droga mu była każda pamiątka, każdy ślad pozostały po poległych towarzyszach. Teraz upominał on się od Wiery o jakąś fotografię Kwiatkowskiego. — To jest szaleństwo — mówił Wołczok — jestem przekonana, że u fotografa byli szpiedzy, gdyśmy stali z Aleksandrem, czekając, fotograf czegoś w książce szukał, a nad jego głową żona jego czyniła nam taki znak — pokazała ręką na szyję. — I tam chcesz iść. — Nie tam, ale do całkiem innego zakładu. — To wszystko jedno — mówiła Wiera — mogli wydać rozporządzenie, aby aresztować każdego, kto przyjdzie z tymi fotografiami. — Więc ma na próżno — z udanym spokojem mówił Michajłow — dopominać się pamięć o drogie rysy. — Kto inny przynajmniej niech idzie — rzekła Perowska. — Kogo innego wezmą, a mnie nie — powiedział Michajłow — zresztą pomyślę jeszcze. Nie zwracaliśmy na przedmiot ten więcej uwagi. Kibalczyc zaczął jakiś długi spór z Sablinem i z wolna jego zamglone oczy rozjaśniły się. — Jest kraj, w którym pomimo wszystko wszyscy jesteśmy solidarni i powiązani: myśl, tam jest ojczyzna człowieka. I przecież zrozumiejcie, że to jest właściwa ojczyzna — w ścisłym, dosłownym znaczeniu — myśl, poznając dziś, stwarza glebę dla przyszłych pokoleń, gdyż stwarza ich władzę nad światem. Każdy powinien mieć tam coś swego. Wszystko inne może być pomyłką. Cała Rosja może być pomyłką, Europa może być pomyłką, ale to, co tam jest, zostanie. Właściwie najpożyteczniejsze i najwydatniejsze jest to, co człowiek robi pośród gwiazd, to, co on tam wyorze, każda skiba, każda bruzda są wieczne. — Tyś powinien wiersze pisać — rzekł Sablin. Kibalczyc niezbyt dobrze rozumiał żarty i czuł się wobec nich skrępowany. I teraz obawiał się, czy nie ma w tym jakiejś ironii. Sablin objął go: — Ależ nie, ja szczerze. Tylko widziałem ciebie ze złotym pługiem wśród szafiru nieba i gwiazd, a to jest piękne. — Michajłow, który dba o naszą mitologię, ma nową zdobycz: I Kibalczyc w gwiazdy idzie ze swą sochą, złotem połyskującą i wśród gwiazd obrotów znaczącą swoje bruzdy, aby w nie swe ziarno rzuciła myśl, aby plon przetrwał niezliczone wieki, aż człowiek się wzniesie myślą znów w te strony i znajdzie ślad po niej — próbowała żartować i nagle spoważniała Perowska. Michajłow mówił: — Bylibyśmy biedniejsi o coś wielkiego, gdyby nie było pośród nas człowieka z myślą nadgwiezdną, cichą jak niebo. To jedno wspólne jest pomiędzy ludźmi, to daje niezachwiany grunt, czysta, niezwyciężona prawda dzisiaj i na wieki. — Czy Aleksander Drugi patrzy kiedy w gwiazdy? — pytał Sablin półgłosem. — Jeżeli tak — mówił Żelabow — to wyczyta w nich śmierć. Kibalczyc przytwierdził poważnie: — Ciężko żyć musi być człowiekowi pod grozą prawdy, ciężko żyć, kiedy nie zdoła on wejść nawet myślą w ciszę. — I ze spokojem rzekł: — Dla niego jest lepiej, iż umrze. Dla Kibalczyca śmierć była znakiem matematycznym, czymś, co nie wstrzymywało jego myśli. Zakończywszy pracę rewolucyjną, każdego dnia oddawał się badaniom nad problemami kierownictwa balonów. I jedno nie przeszkadzało drugiemu, tylko gdy zaczynał mówić o życiu, stawał się zmęczony. Zauważyłem, że denerwują go, męczą wrażenia zbyt jaskrawe, niezharmonizowane. Nie lubił sporów i zamykał oczy, słuchając przeciwnika i myśląc o swoim. Kirsanow usiłował raz przytłoczyć go bogactwem swej erudycji i zabić ironią, a gdy skończył, Kibalczyc siedział jeszcze nieruchomo przez długą chwilę… Wreszcie otworzył oczy i rzekł: „Wybacz mi, ale zapomniałem, o co chciałeś spytać”. Teraz spojrzał na nas swoimi otwierającymi się nagle oczyma i rzekł: — To jest jednak ciekawe, czym jest przestrzeń poza głową ludzką. — Michajłow wierzy w Boga — powiedział Żelabow. Aleksander uśmiechnął się: — Tak, bo jest zboże, praca, poezja grecka, Międzynarodówka i wy. — A Żelabow myśli z gniewem — żartował Sablin — jak ten Bóg może istnieć. — Nie — powiedział spokojnie Żelabow — myślę tylko, że trzeba znaleźć inne słowo. To, co jest, jest i musi być zależne ode mnie. Nie może być wypowiedziane ostatnie słowo. — Chciałbym raz spojrzeć na świat oczami Łobaczewskiego, jego wewnętrznym wzrokiem — marzył Kibalczyc — jest rzecz straszliwa, jak ta wielka, obca, wszechpotężna rzecz nieustannie poza nami żyje. — Za mało się kocha Kibalczyca, panowie — wołała Sonia — stanowczo za mało się kocha Kibalczyca. On sam nie wie, ona nie wie, nasza kochana Katarzyna — było to żartobliwe przezwisko Kibalczyca — jaki jest piękny. — Mówiła to wesołym głosem, ale w oczach miała łzy. — Żebyście wiedzieli — skończyła, obejmując nas wszystkich spojrzeniem — jak ja was kocham — i oczy jej spoczęły wreszcie na postaci Żelabowa. I on poczuł na sobie ten wzrok i po jego ostrej, pięknej twarzy wodza przebiegł rumieniec. Żegnaliśmy się w ten wieczór cisi i spokojni. Na drugi dzień po południu szedłem się przebrać, by iść na wskazaną przez Nieczajewa schadzkę, gdy spotkała mnie Wiera, blada z sinymi wargami: — Michajłowa w tej chwili wzięli u fotografa. W tej chwili myślałem, że Ola stała się dla mnie jeszcze dalsza, jakby po raz drugi stracona; coś zimnego zatargało mi w sercu i szeptało: skończże prędzej, skończże raz i ty. A przed oczami przesunęła się twarz Aleksandra Michajłowa: jasna i poważna. Narodnaja Wola żyje przez was, dzieło ludzkie, a niedosiężna, nieprzemijająca, potężna jak bóg. Wytrwam, Dmitrycz — zaszeptało znużone, zziębłe serce. Wytrwają wszyscy. Narodnaja Wola — będzie żyła. — Trzeba uprzedzić ludzi — powiedziałem do Wiery. — Ja na dziewiątą będę wolny. Schadzka była naznaczona na szóstą — musiałem się spieszyć. XV. Ora et sempre Nieczajew nie utracił w lochach więziennego osamotnienia demonicznej siły, dającej mu władzę nad duszami. Podczas rozprawy sądowej sędziowie nie usłyszeli od niego nic prócz okrzyku: — Niewolnikiem waszego tyrana już nie jestem. Nie uznaję was za sąd. Skazano go na ciężkie roboty, rząd pogrzebał go w Petropawłowskiej Twierdzy, w Aleksiejewskim rawelinie. Tu zjawił się u niego naczelnik Trzeciego Wydziału, generał Potapow, przyrzekając złagodzenie kary za zeznania i wskazówki co do ruchu rewolucyjnego. Nieczajew odpowiedział policzkiem. Przykuto go łańcuchem do ściany. Nie zdołało jednak i to złamać siły jego ducha i charakteru. Przykuty do muru w celi podobnej do grobu, odcięty od świata, przekonał on żołnierzy, że jest przedstawicielem jakiejś tajemnej potęgi, że boją się go nawet skrępowanego i unieruchomionego. Pozwolił zręcznie, splatając urywane pół słowa, domyślać się, że jest on w porozumieniu z prawym cesarzem Rosji, wielkim księciem Konstantym Mikołajewiczem, że Aleksander II nie miał prawa do tronu, urodził się bowiem wtedy jeszcze, kiedy ojciec jego, Mikołaj I, był wielkim księciem — nie cesarzem. Umiał on uderzyć w więzieniu w żywą w duszy rosyjskiego chłopa strunę oczekiwania, w tkwiące w niej podejrzenia, że musi być nieprawdziwy, podstawiony, jeżeli życie jest takie, jakie jest. Co do osoby Konstantego krążyły jakieś niejasne legendy. Wiadomość o jego liberalizmie, o jakichś pseudokonstytucyjnych projektach, rola jaką odgrywała jego żona przy oswobodzeniu włościan — wszystko to przedostawało się w formie głuchych pogłosek do ludu. Murawjew po zamachu Karakozowa dokładał starań, aby podejrzenia skierować ku osobie księcia. A sam Konstanty? Konstanty Mikołajewicz był stylowym partnerem carskiego dramatu: liberał ten i Hamlet w ciągu tureckiej wojny brał udział w różnych malwersacjach dostawowych. Rosyjski Hamlet spekulował na głodzie żołnierzy. Straż Nieczajewa wierzyła, że pilniej od innych strzeżony więzień musi być istotnie kimś potężnym i groźnym. Podtrzymywało ją w tym mniemaniu wyzywająco śmiałe zachowanie się Nieczajewa i ten dziwny strach, który bezwiednie powstaje w duszach słabych i niskich w zetknięciu ze skrępowaną chociażby siłą. Sam fakt, że on generałów po twarzy bił, był poważnym czynnikiem w ugruntowaniu i utrwalaniu się legendy. W tym czasie Nieczajew tak już władał częścią garnizonu twierdzy, że szedłem oto na schadzkę z nim w towarzystwie żołnierza. Przeszliśmy zwodzony most. Wiatr zwiał śnieg z rzeki i leżała ona teraz jak czarny, matowy kamień. Było mroczno na podwórzu fortecy. Żołnierz wymawiał jakieś hasła, coś porozumiewawczo szeptał i otwierały się przed nami jedne za drugimi ciężkie wrota, kraty. Szliśmy sklepionym, wijącym się korytarzem; miałem wrażenie, że idę przez katakumby i myśl szukała już tej krypty, w której spocznę. Wreszcie otworzył mi żołnierz jakieś drzwi. W celi paliła się zakopcona, licha lampka kuchenna. Łańcuchy zgrzytnęły, kiedym wszedł. Pod ścianą spostrzegłem przede wszystkim parę oczu błyszczących jak węgle. Nie poznałem Nieczajewa. Przede mną siedział szkielet o płonącym spojrzeniu. Gdy zaczął mówić, zabrzmiał ten głos jak wspomnienie, chociaż mówił teraz ochrypłym, zdławionym szeptem. Nie poznał i on mnie zrazu. Z ciężkim i głębokim wzruszeniem zbliżałem się ku niemu. Gdym podszedł, spostrzegłem niemal z przerażeniem, że twarz Nieczajewa kurczy się i drga, że wstrząsa nim wstrzymywane łkanie. Nie widziałem nigdy rzeczy tak strasznej, jak ten dławiony w tej płomiennej piersi płacz. Nogi zatrzęsły się pode mną i głos drżał. Przez ciężkie, duszące łzy wyszeptałem: — Przyjacielu, po tylu, tylu latach. Nieczajew podniósł rękę ku mojej twarzy i zaczął gładzić nią skronie i czoło pieszczotliwie, przesunął dłoń po moich włosach, położył ręce na ramionach i trzymając je na nich, patrzył mi w oczy niemym, głębokim spojrzeniem. Nie mogłem mówić. Głowa gięła mi się do jego stóp i kolan. Nie przewidywałem, że tak strasznie zdoła jeszcze cokolwiek bądź mną wstrząsnąć. Nieczajew chwycił moje dłonie i uścisnął. Ręce miał rozpalone. — Wytrwałeś, szlachcicu — rzekł. — Powiedziano mi twoje nazwisko, że ty przyjdziesz. Ucieszyłem się. Tyle lat, tyle lat nie widziałem człowieka. Bezładnie, gorączkowo mówiłem mu, co dzieje się u nas. Nieczajew słuchał i prostował się, rósł. — A gdyby — mówił — tak. On przecież tu przychodzi na nabożeństwo, ja tu mam żołnierzy pięćdziesięciu, sześćdziesięciu. W imię cesarza Konstantego aresztować każę, w loch cisnę, ot, w ten sam loch, niechaj słucha, jak tu śpiewa Newa, a tam armaty na miasto, na Pałac Zimowy. A wy tam: niech żyje Republika! Nie chciałem go drażnić, nie mówiłem mu nic o zasadniczych niemożliwościach planu; powiedziałem więc, że plan Komitetu Wykonawczego daje większe gwarancje powodzenia i że zresztą pragniemy, aby on stąd jak najprędzej wyszedł. — Czy oni o mnie pamiętają, czy istotnie pamiętają? — mówił Nieczajew. — Czy tylko tak na kształt relikwii mieć mnie chcą? Mówiłem mu, że dzisiaj się rozumie jego rozpacz, rozpacz człowieka, który zbudził się sam pod pokładem tonącego statku, skuty z ludźmi nierozumiejącymi jego mocy, lękającymi się kapitana i bicza nawet wtedy, gdy już szli na dno. Pytał o ludzi, charaktery, usposobienia. Żelabow był tu już u niego. — To jest człowiek — mówił — orzeł. Żelabow może wszystko. Czas mijał. Omawialiśmy jeszcze plan ucieczki. Nieczajew miał wyprowadzić wraz z sobą Szyrajewa i kogo da się jeszcze. Myślałem o Michajłowie. — Nie mogę uwierzyć, że stąd wyjdę. Nie wiem nawet, czy potrafię tam, pod jasnym słońcem, myśleć — mówił Nieczajew. — Tu, w tych kamieniach, w długie noce skupiała się, hartowała dusza zrastała ze swymi kamieniami i łańcuchami. Wiosną i latem szumi tam za ścianą pod oknem czarna woda. Tu się myśli inaczej. Tu ja mam prawo do wszystkiego. W noce długie myślałem, że wyjdę stąd w jaki słoneczny dzień, miasto będzie płonąć, bić będą w dzwony, po ulicach będą grzmieć topory i kosy. Newą popłyną trupy carów i bojarów. A ja wyjdę, dzwoniąc łańcuchami i moją kamienną jak grób myślą. Wyprowadzą mnie, będę widział pożar, huk, tłum zbrojny, krwawą zemstę. I takem zżył się już z tym, że ja tu żyję pod ziemią jak trup, który ma wstać w dniu sądu i skutą ręką strącić z tronu cara. Wiesz, jak nazywano w Grecji te bóstwa mściwe, te z wężami koło głowy i rąk, co wstawały i żądały zemsty i krwi. — Erynie — przypomniałem. — Tak — powiedział. Biały carze, jasny carze, słysz, jak wicher dmie — czego marszczysz groźnie czoło, nie odstraszysz mnie: pod twym tronem zakopany, czekam mściciel trup — aż nastanie moja chwila — nie odstraszysz mnie. Biały carze, jasny carze, słysz, tryśnie ognia słup, słyszę, płacze w sercu trwoga: carze, lękasz się. Podziemiami krew płynie, łańcuchy brzęczą w myśli twojej, skute szeregi trupów, noc się zrywa, my wstaniem, mściciele, łańcuchami ciebie przygnieciem. Ty nie wiesz, Miszuk, co to jest chęć pomsty, ile razy ja tu siedzę: myśli się w sobie skupią, rozpalą. Siedzę i słyszę jęk. I nagle z sąsiedniej celi rozległ się straszliwy jęk zwierzęcy, bolesny, pełen strachu. — Wariat — rzekł Nieczajew — trzeci rok słucham go tu. Pisałem do cara krwią własną, jak do was. List nie doszedł. Pisałem, aby szalonego wzięli. Ach, zemsty! zemsty! Serce się ścina, marzy. Budzę się w nocy i czuję w ręku nóż. Słyszę, jak miasto się burzy, płonie ogniami, w dzwony bije. Jak oni mogą tak żyć? Oni, ci i spokojni, syci niewolnicy. Żyć i śmiać się, jak mogą?… Żyją, kochają, płodzą, jasne myśli snują i żyją. A każda chwila płynie krwią. Siedzę tu i myślę: bij serce, bij serce, jak śmiertelny zegar znacz godziny, niech nadejdzie chwila swobody i odwetu. Zdaje mi się zawsze, że ja muszę jeszcze czegoś dożyć, zobaczyć muszę coś. Niepodobieństwo, abym ja tu tak umarł z zemstą w sercu niezaspokojoną, ja bym jeszcze w grobie się wił i palce gryzł. Daj mi rękę — powiedział w końcu — daj mi słowo, że tak jest. — Co? — spytałem. — Że on nie ujdzie. Ścisnąłem mu rękę: — Żelabow obliczył wszelkie szanse. Zdaje się, że niepodobna, aby uszedł. Nieczajew milczał i nagle ciężko podniósł rękę skutą, przycisnął mnie do piersi. — Za wszystko, za wszystko to — niech wam nie zadrży ręka, niech ja już tu zginę — niech to wiem. Ten dzień mi tylko dajcie. Wariat za ścianą łkał, ryczał na głos: — Hospody pomiłuj, hospody pomiłuj raba Aleksieja. — Za cesarzewicza Aleksieja się uważa — rzekł Nieczajew. — Tu kamienie wszystkie krwią płaczą. W tej celi siedział Rylejew, potem Polak jakiś — to napis polski — przeczytasz może tu w kącie, koło okna, nade mną… Wyryte były litery: „Umiera tu szlachcic polski, co oddał krew, życie, a w grobie dopiero poznał, że ojczyzna to nie może być krzywda milionów. Pokoleniom, które przejdą, przekazuje chłopa polskiego i zemstę. Odrodzenie ludowe przez swobodę. Umieram sam, sczeznę na wieki, bo Bóg jest kłamstwem i na mogile prawdy chwałę swoją śpiewa. Krwawe ręce obalą ołtarze i trony. Polaku, jeśli będziesz tu, nie bądź szlachcicem. Nazwiska nie kładę, bo chcę umrzeć jako to, czym jestem: nagi nędzarz w obliczu śmierci i wieczystej krzywdy. W roku 1865”. Przeczytałem i przetłumaczyłem. — Kości, kości, gdyby wstały — rzekł Nieczajew. — Jak bym umrzeć chciał w ten dzień, kiedy on padnie. Cicho patrząc w słońce, sam, gdziekolwiek bądź… Trzeba było już iść. Jeszcze raz uścisnął mnie, poczułem, jak spływają łzy i po mojej twarzy. Przycisnąłem jego rękę do ust. Spojrzał na mnie dziwnym, niewypowiedzianym wzrokiem. — Miszuk, co ty, Miszuk? — kończył szeptem: — Jeżeli możesz, wspominaj mnie czasem, ot, tak jak w tej chwili, z przyjaźnią… I ja byłem człowiekiem, Miszuk, nim stał się ze mnie upiór… — Zobaczymy się — rzekłem — tu i tam. Nieczajew wstrząsnął głową. — O tym, coś przyrzekł, nie zapomnijcie. Wyście mi winni jego śmierć. Więcej nic. Wyszedłem. Przez korytarze gnał mnie śmiech i krzyk wariata. Słyszałem głuche hasła, chrzęst zawiasów. Znalazłem się na mieście jak człowiek, który wraca spoza życia. XVI. Orcio Czy rozumiecie, dlaczego Orcio, jedyny czysty duch ginącego świata w Nie-Boskiej Krasińskiego, jest ślepy? Bo w ginącym, przesilającym się świecie niewinnym się czuć można, tylko nie widząc. Człowiek nie może być widzem, on czuje się twórcą i bierze udział swym sumieniem w rozgrywających się przed nim losach ludzkich. Ci, którzy stali na uboczu w tym czasie, dość jednak blisko, aby rozumieć i widzieć — straszne przeżywali próby. Mefistofeliczna maska, poza którą ukrywały się męskie serce i promienny umysł Szełgunowa, odbijała wiernie męki i nadzieje najlepszych członków społeczeństwa. Uspieński przechorowywał każde nowe aresztowanie. Cała głębia bólu, przebytego przez niego w milczeniu, wybuchła dopiero wtedy, gdy choroba stargała arkan woli. O sobie Uspieński zaczął mówić, dopiero utraciwszy równowagę władz psychicznych. I choroba jego była piękna jak romantyczny poemat. Dusza jego rozszczepiła się na dwie walczące ze sobą jaźnie. Był on Gleb, jasny duch, sprzymierzeniec wszystkich świetlanych sił kierowanych przez rozum — i był Iwanycz, obcy i jednocześnie przez jakiś fatalizm skuty, zesczepiony razem z Glebem, niszczący wszelkie jego wysiłki, kalający same myśli jego, przedstawiciel „świńskiego pierwiastku”. Myśl poety przez całe życie nie pozwalała sobie na zbytek zwrócenia się ku sobie, szukania siebie. Ona swoim rozranionym, zbolałym jestestwem mierzyła, wyczuwała grozę istnienia milionów. Któżeś ty jest, jasna myśli, abyś śmiała o sobie mówić? Oto zstępujemy tam, gdzie nie ma gwiazd ani słońca przyszłości, tam gdzie jest życie ciemne, codzienne: popróbuj czuć tu, poznawaj, rozumuj, zgłębiaj. Uspieński całe życie niósł krwawą służbę. Poezja była dla niego istotnie widzeniem życia — życiem, które samo siebie widzi. Darowywał on siłę wzroku najmroczniejszym, myśl jego zstępowała w najbardziej skołatane, bezsilne głowy, wyrazić umiejące swą niedolę i niemoc zaledwie urywkowym bełkotaniem, pozbawionymi związku słowami. Nie oglądał się wcale na to, co sam on czuje przy tym, i miarę przebytych cierpień poznał dopiero w ostatecznym rozstroju. Nie rozumiem, kiedy myślę o życiu dziś, jak może ono wytwarzać poetów, jak mogą oni znosić widok życia. To piekło może trwać jedynie w ciemności i głuszy. Kto zdoła znieść nieustanny trzask kości, śmiertelne jęki serc konających, krzyk myśli zalewanej przez czarne wody zguby? Pomyśleć, że mówił o sobie „ja” każdy z tych ginących, ożywić znowu myślą czyngis-chanową piramidę czaszek, zrozumieć, że zdrowie, spokój, szczęście są wyjątkiem i że my bierzemy udział w tym nieustannym mordowaniu ludzi, i znosić to wszystko jest niepodobieństwem. Ludzie mieszkający w młynach nie słyszą podobno wreszcie wcale — turkotu i huku jego kół. I my nie słyszymy druzgotania nieustannego istnień, chlupotu krwi, przelewającej się poprzez szprychy i koła. Szalonym pędem mknie pojazd szczęśliwych, rozumnych, otaczają ich tumany kurzu, nie widzą, nie słyszą nic. Nie widzą krwawych bruzd, jakie zostawia za sobą ich pościg, nie słyszą krzyku rozpaczy i straszniejszego niż wszystkie jęki — milczenia, które rozpościera się, gdy serce ludzkie oswoi się z beznadziejnością. Jęk niedoli nie może być tak straszny, jak milczenie ginących. Widziałem wieś zamęczoną przez głód. Jechałem pomiędzy dwoma szeregami chat. Od czasu do czasu wychylała się jakaś sczerniała głowa o szklistych oczach. Najczęściej nie wyciągano nawet ręki, nie żebrano. Trwało to już długo. Legło na duszach jakieś oschłe szaleństwo. Na rogu uliczki stał człowiek bosy, z gołą głową, choć ją paliło słońce, na szyi miał łańcuch, z końców którego zwisały dwa żelazne ciężary. Ubrany był w jakąś świtę, otwartą na piersi, widać było, że spod kolczastego pasa, który ściśnięty miał na biodrach, ściekała krew. Podałem mu jakiś pieniądz. Spojrzał na mnie, rzucił pieniądz na ziemię. Po chwili zaczął go zagrzebywać nogą i laską o żelaznym okuciu. — Co robisz? — spytałem. — Zaorać trzeba złe. Pieniądz złe, chleb złe. Co pozwala żyć, złe. Czekam tu drugi dzień i co wieczór idę przez wieś, i wołam wielkim głosem: Posłała mnie Najświętsza Trójca. Bóg wtedy zmarł na kamiennej górze. I człowiek nie powinien żyć. Trzeba wsie spalić, siebie spalić, ogień uderzy w niebo, spali gwiazdy. Był wtedy ulgą dla mnie ten obłąkany po trupim milczeniu chat. Trupy w nich dopiero miały być jutro, pojutrze, a już można było zrozumieć, jak straszne jest, że taka olbrzymia, przytłaczająca większość przyjmuje życie i milczy. Jak może znieść to poeta? On, który widzi i słyszy sercem. Czy jest doprawdy rzeczą pewną, że istnieli kiedykolwiek poeci; myślę, że najwięksi z nich milkli, zanim zdołali wyrzec słowo. Człowiek jest jeszcze dziś zbyt nieszczęśliwą istotą, aby mógł być na wskroś myślą. — Myśmy otworzyli wtedy przed wzrokiem społeczeństwa rosyjskiego piekło ziemi. Myśl musiała ujrzeć, jak ludzie giną, walcząc z krzywdą, w której każdy bierze udział. Tołstoj nie mógł znieść tego widoku i złamał się: nie należy walczyć ze złem. Narodowolcy nazbyt silnie ciążyli na ludzkim sumieniu: oni winni, dlaczego piszą krwią własną płomienne oskarżenie, wezwania, wobec których drżą trwożliwe dusze. Nie walczyć ze złem, bo wy nie zmożecie potwora — a my nie możemy już dłużej patrzeć na waszą zgubę. Europa do dziś dnia uważa Tołstoja za jakiś szczyt rosyjskiej myśli moralnej. Nie zna się Czernyszewskiego, milczy o Michajłowskim, milczy o Żelabowie, Perowskiej, Myszkinie, Łopatinie, o setkach i tysiącach innych. Tołstoj! Tołstoj! Tak się pisze historia. W tym zaś czasie tak nieustannie wyrywano kogoś z naszych szeregów, miasto tak było pełne strasznych wieści, że niepodobieństwem było nie widzieć życia w całej jego grozie. Wszystkie pojęcia ludzkie zostały wystawione na próbę. W tym czasie trudno było przeprowadzić granice, gdzie kończy się bierność, a gdzie zaczyna się wspólnictwo z przelewającą najszlachetniejszą krew ludzką, depczącą myśl, sumienie i prawo — siłą. Trzeba było dużej naiwności, ślepoty lub obłudy, aby mówić o wartości moralnej, moralnych podstawach ładu, trzymającego się tylko szubienicami. Za co ginęli ci ludzie? Społeczeństwo znało ich myśli, wiedziało, że nie zdoła ich odeprzeć, wiedziało, że nie może im przeciwstawić żadnych innych, czuło się ono samo zniewolone wewnętrznie widzieć, uznawać ich prawdę. Czuło, że głos, który rozlega się w milczeniu niewoli i trwogi, woła jak sumienie własne. I jednocześnie wiedziało, że nie może, nie zdoła nic innego dać tej uznawanej prawdzie prócz więzienia i szubienicy. Nowoczesne społeczeństwa dlatego wytwarzają w sobie atmosferę tak przeraźliwie zgniłą, iż niepodobna w niej żyć, nie wątpiąc o człowieku, że są nieustannym judaszowym zaprzedaniem. Wiedzą ludzie dobrze, że niegodni są istnienia, wiedzą, że życie, jakie stwarzają, to ciężki koszmar bez godności i szczęścia, i jednocześnie nie są w stanie wyzwolić się spod jego władzy. Własna niemoc, o wzgardę dopominająca się nicość — ciążą jako przeznaczenie. I jednocześnie coraz jawniejszą jest rzeczą, że ten świat, którego nikt nie szanuje, nikt nie czci, do którego nikt nie jest przywiązany, trzyma się tylko na sile i przemocy. Myśl jasna i sumienna czuła grożące tu niebezpieczeństwo, groźba — to nieprzyjaciel. A jednocześnie nie ma już wiary w ochraniany, utrzymywany za cenę krwi porządek. W inteligentnych domach petersburskich tego czasu widziało się wtedy śmierdzącą obłudę. Ludzie jakby uniewinniali się przed sobą wzajemnie, wzajemnie usiłowali sobie dowieść, że mają rację, że trzyma ich w obrębie sytej niewoli nie tchórzostwo i słabość, lecz poczucie zasad. Chodzili, nadymając się przed sobą, ci Sieyèsowie petersburscy, mający za jedyną odpowiedź: j'ai vecu. I dowieść usiłowali sobie, że mają prawo ochraniać, ocalać to swoje jedyne życie. Trzeba przecież było być po którejś stronie. Oni czekali. Czekali, chociaż wiedzieli, że to sumienie ich własne, dusza ich własna walczy, ginie za nich, chcąc wydrzeć ich hańbie i niewoli. Czekali, aż zwycięży. Tak zakłamał się nowoczesny człowiek, że swobodę nawet własną osiągnąć może jedynie kosztem zdrady. Widzieliśmy to jasno, widzieliśmy, że liberalna opinia, która potajemnie usiłuje wmówić w siebie, że to ona tryumfuje, gdy przemoc drży pod naszymi ciosami, szczuć nas będzie, ujadać za nami jak sfora psów, że ciała nasze będzie szarpać mściwym zębem hańby, pozostawionej już na wieki z samą sobą. Lokaje własnego tchórzostwa przesłaniali swoją nędzę sami przed sobą całymi bastionami rozumowań. Moralność, nienawiść gwałtu, w jakiejkolwiek bądź formie występuje on — wszystko to służyć miało za usprawiedliwienie. Jak gdyby tu jeszcze mogło być coś do ocalenia. Nowoczesna ludzkość kulturalna powinna pamiętać, że żyje na podstawie prawa, które jest nieustannym morderstwem, na olbrzymiej większości wykonywanym. Póki żyjemy w takich warunkach prawnych, że istnienie kulturalnej mniejszości możliwe jest tylko na podstawie nędzy, ciemnoty, śmierci i zguby mas, wszelkie frazesy etyczne, wszelkie deklaracje o współczuciu spływać będą jak woda, która nie jest w stanie zmyć tej krwi, jaką pisane są kodeksy. Prawo istniejące jest naszym istotnym czynem, a prawo to jest mordem. Palcem nie ruszając, nic nie czyniąc, żyjąc tylko w obrębie istniejących stosunków, przelewamy nieustannie, nieustannie wdeptujemy w ziemię krew ludzką. Było nam tak trudno spotykać się, że musiałem być w tym czasie na balu, prawdziwym świetnym balu, z frakami, balowymi kostiumami, aby zobaczyć się z Wierą Kochanowicz. Przyszedłem późno, chcąc zabawić tu jak najkrócej. Stałem oparty o jakąś kolumnę, doznawałem zawrotu głowy, usiłując objąć wszystkie cisnące się w myśli i sercu przeciwieństwa. Śmiech tu był i wesołość. Piękne, smukłe postacie kobiece omijały mnie w wirze tańca. Muzyka tylko tu rządziła. Nic prócz rozśpiewanej duszy. Ona wprawiała w ruch te piękne ramiona, jej rytmem pulsowały serca. Co chwila wzrok mój spotykał w tłumie czyjeś spojrzenie. Oczy były roziskrzone radością, szczęściem, nie chciało się wierzyć, że jest możliwe, że istnieje ten świat, który może i śmie się bawić, podczas gdy podziemiami płynie krew. Myślałem, jak patrzyłby Nieczajew ze swego podziemia na to święto szczęścia i radości. Błądząc po sali, napotkałem parę oczu wpatrzonych w tańczących z takim wyrazem przerażenia i bólu, że mimo woli zatrzymałem na nich spojrzenie. Spojrzenia nasze spotkały się, coś jakby pytanie przemknęło w bolesnych oczach, blada twarz nagle uśmiechnęła się — poznałem ją teraz. Był to poeta Wołzski, poznałem go gdzieś na jakiejś wieczorynce literackiej. Lubiłem niezmiernie jego utwory: smutne jak muzyka słuchana przez umierającego i jak śmierć wśród kwiatów i słońca lub z pamięcią o nich w szpitalu. Czuło się w nim duszę znękaną i zbolałą, kaleczoną przez wszystko, spragnioną światła i szczęścia, których nie znała nigdy. Wołzski podszedł do mnie, spostrzegłem, że ma twarz bledszą niż zwykle, wargi spieczone. Usiedliśmy w jakimś kątku. — Co to jest? — pytał Wołzski, wskazując wzrokiem salę. — Zrozumieć trudno. Wiem, że to jest codzienne i powszednie, że dziwić się temu nie wypada, nie można — ale co to jest? Jak to zrozumieć i pojąć? Hamlet dziwił się matki weselu na dworze w Elsynorze. My się nie dziwimy nawet z kielichem w ręku, w kwiatach, przy dźwięku muzyki, brodzimy w krwi i nikt nie widzi, nikt nie czuje, że to, co się dzieje — jest straszne. Wie pan — mówił — wczoraj byłem u Loris-Melikowa, właściwie dziś nad ranem, ale przechodziłem przed jego domem prawie całą noc. Myślałem, że znajdę słowa, że przecież znajdę jakiś ton, że on poczuje, zrozumie. Mirski — skazany na śmierć. Myślałem, że mu powiem, co to jest śmierć człowieka. Chodziłem i myślałem, co to jest śmierć człowieka. To jest nieprawdopodobne. Wszystko gaśnie, ginie. Wszystko to słoneczne, barwne, pachnące, kwiaty, pocałunki, szczęście, morze, zieleń, ginie — nagle nic. Świat był, świat runął nagle w nicość. Co to jest, jak to może być? Jak może być to, aby człowiek obmyślił śmierć człowieka, ja nie rozumiem, nie rozumiem nic. Jakieś nieporozumienie jest we wszystkim. I ktoś przecie musi dać początek. Ktoś musi wskrzesić dobroć. Myślałem, że powiem mu coś niezwykłego, i czułem to. Nie powiedziałem nic. Był bardzo uprzejmy, chłodny i spokojny, jak gdyby rozumiał i nie dziwił się niczemu. Co może być tak silne, że zrywa wszystkie węzły pomiędzy ludźmi? I czy w nas, czy teraz istnieje jakiś związek, istnieje jaka wspólność? A najstraszniejsze, że tak się ludzie spychają wzajemnie w śmierć, nie widząc i nie wiedząc, jak gdyby nie rozumiejąc, że to na zawsze, że to naprawdę. Myślę, myślę i czasami wydaje mi się, że to ja tylko nie zrozumiałem czegoś — ot, zostałem z jakimiś dziecinnymi, sielankowymi mrzonkami, a życie — to właśnie to: zabijać, zabijać, zabijać. I czy nie? Czy my nie zabijamy i samych siebie? Cóż jest praca, gorączka twórcza, wszystko? Nieustanne samobójstwo. A więc tak trzeba. Coś dziwnego gna nas, my myślimy, że należymy do siebie, a nad nami świszcze bat, ktoś pędzi, gna przez śnieżne pola wśród nocy. Więc życie — to nigdy nie jest *moje* życie, zdaje mi się tylko, że ja jestem. A jest coś, co mi je odbiera, mnie i każdemu. I co to jest? Ja patrzyłem w oczy tamtego człowieka, który śmie wymówić słowo *śmierć*, i szukałem odpowiedzi. On ma *tylko* odwagę zabijać. Skąd ma ją on, skąd ma męstwo człowiek, aby zabijać innego, i tak chłodno, spokojnie, bez niebezpieczeństwa dla siebie zabijać? Któż jest winien ostatecznie? Wszyscy. My wszyscy, trzymający w ręku władzę, prawo, naukę, myśl ludzkości i nie umiejący wytworzyć z tego nic prócz nędzy. My wszyscy jesteśmy winni, dlatego nie mamy prawa się usuwać i wybierać dróg, które nam dogadzają. Trzeba iść, gdzie każe prawda i choćby przez ich i naszą śmierć. A potem? — pytał Wołzski. — Powstaną nowe pokolenia, nowe walki. Ludzie będą ginęli w krwawym mroku, póki nie zdołają go przemóc. To trudno określić — a tak jest. Nie wolno się uchylać od spełnienia swojego czynu. Swojego właśnie. Będą szczęśliwe pokolenia, którym da historia czyny jaśniejsze, czyny szczęścia i światła, niezamroczone przez niczyją krew. Ale to będzie ich czyn. My tu stoimy i musimy przeżyć siebie, własną duszę, myśl. Jeżeli nie można przeżyć myśli swej, nie wołając, nie ściągając śmierci na ziemię — takie jest już położenie historyczne. Historia nie ceni człowieka. Gubi go i w nicość spycha dla niczego. Śmierć nie stanowi dla niej przerwy ani przeszkody. Nie dostrzega ona jej nawet. Większość ludzi ginie, nie wiedząc po co. Dlaczego na przykład umierają i umierają w tej chwili ci wszyscy tańczący, weselący się ludzie. Przecież ona nie wróci, ta na wieki zatracona obecna chwila ich niepowracającego życia. I tak, jedną za drugą, stracą oni wszystkie chwile, godziny, dnie, całe życie. Umierają i giną na wieki nie wiedząc, po co żyli. Świece płonęły na wichrze, świece wiatr strawił. Spłonęły i wiatr dmie te same puste, niezrozumiałe skargi, płacze, przekleństwa. Śmierć nie jest straszna; śmierć bezpłodna, śmierć nie tworząca nic prócz nowej warstwy, nowego pokładu martwego kamienia i mroku grzebiącego żywe społeczeństwo, to jest jedyna groza. My tu w tej chwili siedzimy i w ten lub inny sposób wpływamy na życie ludzi, których nie znamy, przyczyniamy się do tego, że ich życie przeminie marne, puste, bez treści, oni przezywani są przez nas i przezywają nas, i gdzie winowajca? Coś nieznanego trawi żywoty ludzkie i pozostaje wiecznie nieme jak wicher nad czarną, zwęgloną pustynią. I to coś, ten los, my wszyscy tworzymy, on nie jest niezależny od nas. Nieustannie każdy zabija siebie i jest zabijany. Nieustannie. I to przecież jest historia. Trzymamy miliony w ciemnocie, aby na ich nędzy, jak na mierzwie, wybudować myśl. Myśl dojrzała dopomina się o władzę, chce żyć, wskazują jej, że żyć nie może, bo miliony są ciemne. Ona zabiła ich życie, one teraz zabijają ją samą swym ciężarem. Rozumiałem, o co chodzi Wołzskiemu. Szukał on tej samej odpowiedzi u mnie, jakiej nie znalazł u Loris-Melikowa. Przypomniał mi się stryj Seweryn i to, co mówił on o strasznym położeniu człowieka, który *nie jest w stanie* na swym stanowisku, jakie zajmuje, postępować po ludzku. Przypomniało mi się także to, co mówił on, że obecnie wszyscy dążą do zakreślenia takich granic, poza którymi wolno im już przestać liczyć się z człowiekiem i obowiązkiem. Dla jednych wolno nie być człowiekiem wobec zbrodniarza i w złodzieju lub w zabójcy nie widzieć już człowieka, dla innych obowiązkiem się stało przestawać czuć po ludzku, gdy idzie o cesarza rosyjskiego. Gdzieś zawsze kończy się wspólnota w myśli i dążeniu. Rozum bankrutuje, pozostaje, jako ostatnia racja, chłodna, nieprzemożona logika topora. A jednocześnie czułem, że nie mógłbym się zatrzymać na żadnym stanowisku tego rodzaju, że pogardzałbym sobą wewnętrznie, gdybym *dziś* zeszedł z zajmowanego posterunku. Było więc we mnie jakieś prawo. Myśl usiłowała je ująć. Wymykało się jej zawsze coś ostatniego, jak światło księżyca na czarnej, drżącej powierzchni wody. Męczyło mnie to w tej chwili. Muzyka grała, otaczała nas wrzawa, ciężki, odurzający zapach tłumu, krzyżowały się ponad naszymi głowami uśmiechy i spojrzenia. Ja czułem na sobie rozpalony wzrok Wołzskiego i myślałem, że muszę przecież coś odpowiedzieć temu sercu uciskanemu przez świętą bojaźń o przyszłość, o czystość, o prawdę wewnętrzną człowieka. Mówiłem ciężko i z trudem: — Są położenia, gdy wina jest wszędzie. Rozłożyła się na wszystkie głowy, ciąży na wszystkich ramionach, gdy żywi czują, że nie wydołają, że nie są w stanie zrozumieć, gdzie jest źródło krzywdy. Czują, że muszą dźwignąć, a nie mogą, że prawda wyszła już poza nich, że przeszkadzają jej ziszczeniu, że wymyka się im ona wtedy… — Wtedy? — spytał Wołzski. — Wtedy trzeba, aby zginęli wszyscy. Trzeba, aby nie lękali się zginąć. Nie wiem, wydaje mi się, że nie wolno usuwać się. Znika różnica między tym, kto daje i bierze śmierć. Znika różnica pomiędzy ręką, która uderza, i sercem, w które godzi kindżał. — Nie rozumiem — rzekł Wołzski — cóż może śmierć? — Nie przez siebie samą. Ale jest tak. Woła straszliwym głosem krzywda, woła cała krwawiąca olbrzymia masa ludzka: ocal mnie. I czuje się to i widzi. I nie może się dźwignąć. Wciąż się jest przeszkodą. Nie wolno żyć, depcząc po krwi. Już nie wolno rozumować, a raczej — nie pomoże. Niepodobna myśleć o czystym, swobodnym, nieobryzganym krwią życiu. Orestes nie wybierał losu. A to nawet nie to. Bo to nie zemsta. Biada tym, co żyją, a nie umieją stworzyć prawa. Muszą zginąć. Pod oknami tego domu stoją karety i czekają stangreci, lokaje na mrozie. I przemija tak niepowrotnie ich życie. Czekają, aż tu się skończą bawić, i nieustannie zbliża się do nich śmierć, która ich strąci w nicość. Czas ich ginie na wieki i nic nie pozostanie: ot, spada po prostu mętna i zimna fala w pustkę. Tu muzyka i taniec. Przed czym uciekają ci ludzie, co gonią, czas ich ściga, widmo ślepe i wystygłe. Zdaje im się, że już uszli, wyrwali mu się. Własnego życia tylko kilka godzin znów samym sobie wydarli, strącili w jałową pustkę. Muzyka gra, a właściwie tu i tam to jedno, dmie śmierć, wieje wicher, porywa zmarzłe listowie. — Czy pan wierzy — mówił powoli Wołzski — że ludzie zawładną losem, że uczynią celowym stwarzaniem to nieustanne umieranie, uczynią śmierć życiem, że będzie ona posłuszna ich woli i wywodzić będzie z mrącej piersi tylko ich myśl, ich duszę? Czy pan wierzy, że czas będzie miał serce i sumienie? Z rozpaczliwą wiarą, która mnie przywaliła jak kamień w pamiętną noc nad trupem Adasia, z wiarą, która stoi już jakby na mogile, na drżącym sercu, odpowiedziałem: — Tak. I padło to słowo tak dziwnie w tej chwili, jakby zawierało w sobie nieskończenie wiele myśli niedopowiedzianych. — Ja nie mogę, nie mogę uwierzyć myślą — mówił Wołzski — muszę widzieć myśl. Muszę mieć tę chwilę w sercu. O Boże, czy nigdy, czy człowiek nigdy nie będzie swój własny? Dobrze pan powiedział, kradnie coś nieustannie człowiekowi człowieka. Mam wrażenie, żem się zaplątał w jakiś obcy sen, z którego się nie mogę przebudzić. Czuję, że się muszę przebudzić, muszę poznać prawdę jasnym, trzeźwym wzrokiem, ująć życie. A snują się obce, obmierzłe obrazy. I tak przeminę w tym cudzym, potwornym śnie. My nic nie znamy, same kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Myślę, że *ja* właśnie jeden winien, że powinienem krzyknąć z głębi serca i zbudzić wszystkich, bluznąć im wszystkim krwią w oczy, aby stanęli. Ach, ta muzyka. Śmierć gra. Kwiaty pachną, oczy się skrzą. Nad miastem palą się gwiazdy. Tańczą piękne pary. Młodzi, rycerscy panowie szepcą słowa tajemne jak las. Kwiaty pachną; jak gwiazdy skrzą się oczy. Błyszczą na umarłym niebie. I wy, i oni — umarli. Wstrzymał się, zastygł już czas. Czarna rzeka zacięła się w kamień. Cała ziemia leci w słońce jak głaz. Jak głaz spadnie roztańczona ziemia; kiedy wstrzyma się, zastygnie już czas. Muzyka gra, krążą piękne pary: na sali, na niebie jest śmierć. Kwiaty, kwiaty się sypią, sypią się myśli i dnie. Ludzie więdną, zapachem się cieszą chwil, co się sypią jak płatki. Jak listki pachnące, tak dzwonią chwil otrząśniętych wspomnienia. Lecz coś połyskuje na dnie, Co na dnie jest szczęścia pamięci? Czarna rzeka świeci martwo, gwiazdy patrzą groźnie jak śmierć. Krążą, krążą, życie nasze mierzą, Naszych serc piją życie — krew, Krążą, krążą obce i nieznane. Nasze życie tak krąży nad nami, Niedosiężne i obce jak śmierć. Jak księżyc, który się przegląda w rzece Czarnej, zamarzłej jak głaz; Nasze życie patrzy na nas z dali, Patrzy, rychłoli zagasi nas czas. Śmierć gra. Tańczcie, piękne panie! Zimne gwiazdy krążą nad nami — Policzone są już nasze dnie — Los nasz leży jak zamarzła rzeka, Śmierć się patrzy i na nic nie czeka: — Nie powiemy jej, przechodząc, nic. Ona stoi i czeka na hasło. Czeka, czyli jej nie powie kto, Że złamane jest wieczne milczenie, Że nie rządzi gwiazd zmarłych krążenie Żywych ludzi pulsującą krwią. Stoi na stronie i czeka. Życie ludzkie jak piasek przecieka, Szumi los, jak jesienią rzeka, Nim zamarznie. Leży martwa jak szkło. Szklane gwiazdy śmieją się w górze, Nic nie zmieni się w życia naturze. Wciąż jednaki człowieka jest los. Życie krąży nad nami jak gwiazda Niedosiężna, obca, daleka. Los przemija, zamarza jak rzeka, Gwiazdy patrzą zimne i kamienne — Wciąż jest obce, wciąż jest bezimienne Gwiazd i losu nad nami krążenie — Piękne panie, przeminiecie jak cienie. Gwiazdy krążą i milczą nad zamkiem, Biedny człowiek tam mieszka i rządzi — Życie jego jak gwiazda umarła Patrzy z dala: Śmierć u wrót już czeka, U wrót śmierć czeka na hasło, Że gwiazd chłodnych krążenie zagasło, Że zmieniło się wieczne milczenie, Że brzmi głos I słuchają kamienie Własnej mowy żywego człowieka. — Biedny człowiek pod gwiazdami rządzi, Że wolę ma i czyn — śni, Duszą się łamie, że błądzi, Duszę ubroczył we krwi. Śmierć na próżno czeka na hasło, Gwiazdy milczą Nad głową człowieka. Jego życie jak fala przecieka, Będzie leżeć martwa i kamienna, Nad nią pustka Wieczna i niezmienna. Gwiazdy krążą nad nami jak straże, One tylko, one tylko mocarze, Krew się leje, leje jak rzeka, Gwiazdy krążą nad zamkiem człowieka. Życia ludzkie płyną jak rzeka — Próżno wstrzymać ją pragniesz, żeglarzu, Pod wiosłami fala przecieka. Słońce krąży obce jak kamień, Jak kamienna, zamarznięta rzeka, Obce życie — Gwiazdy będą z niebiosów patrzyły W czarny los — Los zamarzły człowieka, Który leży umarły jak kamień — A że rządził — Sny mu się śniły, A że błądził — To było marzenie. Bezimienne jak gwiazd zmarzłych krążenie, Bezimienne i wiecznie dalekie. Życie nasze przepływa nad nami — Śmierć otula zamek skrzydłami. Gwiazdy krążą w oddali i szydzą, Własnych losów tancerze nie widzą — Z serc ich własnych płynie muzyka, Życie chwilom się pustym wymyka — Kwiat się sypie, Opada wspomnienie. Połyskuje los groźnie na dnie — Będą lecieć umarłe kamienie W ciszę słońc. Szydzi z ludzi świecące milczenie — Gwiazdy krążą chłodne i błyszczące — Próżno bijesz, serce gorejące! Życie ludzkie na zawsze zagasło, Śmierć nie czeka już na żadne hasło — Ona stoi niema i nieżywa, Gwiazda gwiazd, Świecąca, straszliwa. Wkoło pustka, głuchota kamienna, Czarna rzeka leży bezimienna W głuchej nocy — Cicho się szkli. Nikt nie widzi zamarzniętej krwi. Myśl snujące serce już zagasło — Już nie czeka, nie czeka na hasło Czas. Wszystko jest kamienne, Wszystko jest jak czarny gmach z kryształu, W którym szydzi gwiazd zimne krążenie — Przeminęło na wieki marzenie — Nędzarzowi śniły się sny. Iż był carem i wolę miał, I chcieć śmiał, i podnosił winy — Sen to był, Nie ty. Przeminęło to wszystko, Nie, ty. Było losu i życia krążenie, Krew się lała, Milczały kamienie, Żeś był carem — to było marzenie. — Teraz leży Zakończony już, milczący los, A zimne kamienie gwiazd Krążą ciche. Czarny zamek milczy — Przeminęło już nasze marzenie — Śmierć jest wszędzie — Gwiazdy i milczenie. Nie przepływa woda pod mostami. Zimne gwiazdy krążą nad trupami, Szklane gwiazdy śmieją się w górze — Nic nie zmieni się w życia naturze. Noc usiadła nad miastem Jak kruk. Jeszcze płyną czarne fale rzeki, Jeszcze światło się na falach skrzy, W salach jasno, Gra muzyka. Pachnie jak kwiat — Osypują się myśli jak liście, Ludzie gasną jak świece w przeciągu — Rzeka płynie — ciągle płynie rzeka — I tak obce jest życie człowieka, Jak milcząca gwiazd kamiennych straż. Wołzski mówił zrazu na wpół do siebie, zatrzymując się i urywając, później przejął się własnymi słowami, obrazami, jakie snuły mu się przed oczyma, nie zwracał się już do mnie, choć mówił dla mnie i wiedział, że go słucham. Słuchałem istotnie tych słów, jakby zapadając w sen. Myśli skupiały się na rzeczywistości stwarzanej przez słowo, otaczały się ich światem. Gdy spostrzegłem, że idzie ku mnie Wiera Kochanowicz z inną, piękną, wysoką kobietą, wydało mi się, że należą one do tego samego obrazu, że związane są z nim kontrastem. Sala teraz wydawała się pusta, muzyka grała w pauzie jakąś operową uwerturę. Dwie kobiety szły ku nam, piękne, poważne, groźne. Zdawało się, że musi się stać coś przez nie. Szły jak zwiastunki. Żeś był carem — to było marzenie… — powtórzyłem. Nie przepływa woda pod mostami — Zimne gwiazdy świecą nad trupami. Wołzskiego Wiera i jej towarzyszka znały już. Mnie odprowadziła Wiera na stronę. — Was czekają jutro na Sadowej — powiedziała. — Już postanowienie. — Kiedy? — spytałem. — W najbliższą niedzielę zapewne — rzekła Wiera. Był wtorek. Żeś był carem — to było marzenie… Nie przepływa woda pod mostami, Śmierć otula człowieka skrzydłami. Zamieniliśmy jeszcze kilka słów. Wołzski rozmawiał z drugą z pań. Gdym podchodził, słyszałem, jak kobieta mówiła: — Antygona jest dla mnie zbyt słodka. Grzebała brata i nie spostrzegła, że miał u boku miecz. A zresztą ja nie sądzę, żeby nam wystarczyć mógł naprawdę ten stary, tak niezastosowany do naszych miar świat. Jasność myśli i czucia pozostaną. — Każde zjawisko jest tam w formie jakby ostatecznej — rzekł Wołzski. — Same zjawiska są zbyt małe, powiedziałabym, nieme. I przeznaczenie ich jest dla nas inne. My wiemy już, że stworzymy sami swoje przeznaczenie, tylko stwarzamy je niby w śnie. Jestem przekonana, że nasz świat, ujrzany i uchwycony przez poetę z taką jasnością, z jaką widzieli greccy pisarze własną swoją, otaczającą ich rzeczywistość, stworzyłby dzieło wielokrotnie przerastające greckie arcydzieła znaczeniem i głębią. — Nie widziała, że u boku ma miecz — mówił Wołzski — a może widziała pole zasiane trupami i nad nim milczenie śmierci i czuła bezpłodność miecza. — Nastanie dzień, miecze przekują się w sochy; jest dziś inny czas, gdy sochy trzeba i lemiesze na miecze kuć. Dopóki kosi krzywda ludzkie żywoty, piękny jest miecz, błyskawica krwawa w ręku człowieka. — Cóż śmierć? — jeszcze raz powtarzał Wołzski. — Zostaje to samo. — Nie, zostaje cisza jak po burzy, gdy przejdzie z piorunami — wspomnienie, że istotnie istnieje przez człowieka stworzone prawo, co strąca w nicość przemoc. Śmierć stworzona, wywołana przez poczucie sprawiedliwości, to wielka siła. Miecz jest także pługiem i śmierć siewbą. Rozmawialiśmy jeszcze chwil kilka. Wołzski, przejęty wciąż swymi myślami, powtarzał całe strofy: Biedny człowiek tam siedzi i rządzi, Że ma władzę i czyny — to sny — Marzy tylko, że działa i błądzi. Własną duszę, że broczy we krwi. Krwawe zjawy stoją nad zamkiem, Przepuściła je królewska straż — Krew się leje, leje jak rzeka, We krwi broczy ciało człowieka — Żeś był carem — to było marzenie… Wszędzie gwiazdy, pustka i milczenie. Czoło przyjaciółki Wiery nachmurzyło się, oczy błysnęły. — To nieprawda — powiedziała — to nieprawda. Ja widziałam z bliska ten świat, ich gwiazdy — to świecidełka i pieniądz. Tam przelewa się krew dla błahostki. Ludzkim głodem tam się bawią złe dzieci. Los świata mają w ręku błazny i zbrodniarze. To nieprawda. Tam nawet nikt nie zasłużył na westchnienie ani pamięć. Poezja nie powinna im dać ani jednego słowa, gdy przytroczonych do wozu powlecze ich za sobą gniew ludowy. Tam nie zasługuje na ocalenie — nic. Tylko słabość, tchórzostwo nasze i brutalna siła ich osłania. Tam nie ma nikt prawa do naszej litości, współczucia. W jakimś uczonym dziele wyczytałam: „Winowajca ma prawo do śmierci jako przywrócenia sprawiedliwości, społeczeństwo winno mu śmierć”. — I powtórzyła: — Sprawiedliwość winna mu śmierć. Rozstaliśmy się. Od Wołzskiego dowiedziałem się, kim była ta przyjaciółka Wiery. My pomiędzy sobą tak często zmienialiśmy nazwiska, że nie zwracało się na nie uwagi. Wołzski był cały pod wrażeniem. Siedzieliśmy z nim parę godzin jeszcze razem. Nie chciało mi się rozstać z nim. On wpadł w jakiś miękki nastrój i oddawał się obrazom stwarzanym przez wzruszenie, gdy mówił: — Huczą konie po zwodzonym moście, turkot słychać ciężkich, złotych kół, pędzi rydwan. U boków mścicielki strasznym wzrokiem wszędzie niosą śmierć. Z mieczem stoi na szczycie rydwanu w złotym kasku Atene, mścicielka. Huczą koła złote, wykuwane, tupot koni słychać już przed zamkiem. Porażona przez gorgony straż. Sina trwoga wykrzywiła lica. Pozostał sam jeden na tronie władca. Blada głowa chyli się w koronie. O mścicielko, czyliż śmierć mi dasz? Daj mi ciszę, wieczne zapomnienie — Głowę zgina śmiertelne zmęczenie, Daj mi śniegów i lodów milczenie Nad pamięcią. Daj mi głuchą noc — Pędzą konie po zamarzłym stepie, Kopytami biją o kryształy Ściętych wód — Pallada-mścicielka na wozie, W ręku trzyma zakrwawiony miecz — Blade ciało wlecze się za wozem — Patrzą w niebo skamieniałe oczy — Gorgoniy sprawiają straż, Patzzą z woza, by nie wstał umarły. Kruki lecą, Będą ciało darły.. Głucha noc — Gwiazdy ciche świecą, Pallas milczy — Konie lecą, lecą — Gorgony sprawiają straż… XVII. Groźby czarnej nocy Nie dziwiłbym się, gdyby był w tym czasie otoczeniem carskim i policją owładnął zabobonny strach. Nieustannie składała policja raporty, że udało się jej ująć cały spisek, że niebezpieczeństwo jest zażegnane — i nie mijał dzień, a nadchodziły znaki, że Narodna Wola żyje i gotuje coś. Policja znała nasz skład — wiedziała, ilu nas zostało. Wysilała się, aby nas ująć. I ciągle z przerażeniem dostrzegała, że znaczne straty nie wstrzymują groźnej, nieustannej, niepohamowanej pracy. Miasto milczało. Policja wiedziała, że w tym milczącym, kamiennym lesie są gdzieś ukryte nieubłagane, nieustraszone serca i gotują zgubę. Znała imiona i twarze tych ludzi. Raporty agentów przynosiły jej o nich głuche wieści. Byli tu — znowu gdzie indziej. Taki to tam był widziany. Na jedną chwilę spoza czarnej ciszy wychylała się blada, groźna twarz, iście widziadło erynii, i znikała znowu. I wiedziało się tylko, że gdzieś na dnie nocy one są — mścicielki. Gdyby car znał grozę swego położenia, byłby w tej chwili tragiczną postacią. On mógł znać tajemnice nocy. Otaczała go zwartą ścianą, mroczna, nieprzenikniona, a nagle, spoza martwego mroku i ciszy dolatywał groźny głos, wysuwała się skrwawiona ręka, oczy iskrzące błyskawicami. „…Biały carze, biały carze — mówił Nieczajew — nie odstraszysz mnie. Podziemiami płynie krew, płynie woda, szumi woda, ciemna jak śmierć. Gwiazdy gasną — ja, trup, rządzę pod ziemią”. Myśl nasza krążyła koło tej jednej postaci jak upiór. I wysiłki policji były rozpaczliwe jak walka z upiorami, walka, poza której determinacją i nieubłaganiem czuło się grozę. Byliśmy przecież istotnie dla ludzi tych tajemnicą. Znali nas oni z fantastycznych domysłów, stworzonych przez własną ograniczoność. I czuli, że milczenie nasze pośród kamiennego miasta groźniejsze jest i głębsze niż te bajki jaskrawe i krwiożercze, jakie na nasz temat roili.. Czy nie straszniejszy był od wszelkiego fantastycznego, krwiożerczego potwora Kibalczyc, który wydał wyrok bezosobisty, jak całe życie jego, i rozwiązywał zagadnienia śmierci jak zadanie astronomiczne? Czy nie straszny był Żelabow, czujący świętość swego prawa i czujący, że ta ochraniana przez straż głowa należy do niego, że on wprost winien jest śmierć Aleksandrowi II? Straszne musi być życie, gdy jasna część duszy sprzymierza się z milczeniem nocy. Zimowy Pałac w tym czasie powinien natchnąć kiedyś poezję. Groźny jak zamek Makbeta, jak zamek królewski, a banalny jak koszary, szary jak sołdacki szynel. Czy brakowało ostrzeżeń? W dzień wiosenny szedł przez swój ogród car Aleksander z synem. Było to jeszcze w początku panowania, czasie iluzji i marzeń. Nagle usłyszał kroki, ktoś szedł za nim. Car przyśpieszył kroku. Gdy zbliża się do cara ktoś, ten stara się uciec jak przed złym sumieniem. I sumienie to szło wtedy za carem, przez aleje parku. Sierno-Sołowjewicz szedł, niosąc mu myśl wskazującą drogę sławy i szczęścia ludowego. Car kazał Sołowjewicza pocałować — tak samo uczynił Judasz. Przeszło parę lat. Sołowjewicz umarł na Sybirze. Nie brakowało, nie mogło brakować ostrzeżeń w Zimowym Pałacu. Czy nie dolatywał tu śmiech Katarzyny gziącej się z kochankiem? Czy nie błąkał się po salach siny trup Pawła z zaciśniętą szyją i zmiażdżoną głową? Czy nie rozlegało się tu westchnienie Aleksandra I, który marzył, że będzie człowiekiem, a został ojcobójcą, zdrajcą ludów, pogardzonym przez własną myśl lepszą? Czegóż szukał na dnie kieliszka Aleksander II? Tego samego zapomnienia, które dawała zesłanemu przez jego ojca w sołdaty poecie Poleżajewowi opiewana przez niego siwucha. Trzeba było roztopić w czymś ołowiany ciężar nudy. Car nudził się. Czuł, że jest w nim pustka. A każda pusta godzina — ciężka i nudna jak jesienny opar — krwią była znaczona. Car nie widywał duchów. On myślał, że morduje zbrodniarzy. Lał krew najszlachetniejszą Rosji i nie widział, Polskę w krwi utopił i nie widział Na Litwę posłał Murawjewa, którego krwiożerczą duszą się brzydził. Krew i łzy płynęły pod zamkiem — car nie widział. On myślał, że to jest Bóg. Że to mu położył na czole rękę Bóg z ikon, że on odpowiada tylko przed nim. Ale ikony milczały, nic nie dawało zapomnienia bożemu pomazańcowi, z głębi Pałacu biegł cichy płacz kobiecy i kładł się na duszy jak zasłużony wyrzut. W końcu umilkł. Car chłodnymi ustami dotknął czoła żony i pojechał do tej, która ją do grobu strąciła. Le roi s'amuse. Krew niech pada na tego, co z ikon spogląda. Otaczali go ludzie, których znał, czytał im do głębi ich zimnych, nędznych dusz. Wiedział, że śmiać się będą w dzień jego pogrzebu, że jest im niczym. Był sam, czuł, że cisza nocy dopomina się o odwet i grozi. Ręka sięgała po kieliszek jeden, drugi, trzeci, dusza piła zapomnienie, a ręce niewidzialne gotowały już topór, co miał spaść na osądzoną głowę. Car czuł, wiedział, że coś idzie, coś nieuniknionego, i szedł na spotkanie smutny, znudzony, bez jasnej myśli w głowie, z chłodem w sercu. Przeznaczenie było nad nim, za nim, gdy odwracał głowę; widział, czuł je i bał się przemówić. Nie umiał myśleć. Mroczyło się wszystko, kiedy zaczynał rozmyślać i zastanawiać się głębiej. Ziemia zbroczona krwią, on na katafalku w mundurze — woskowy, sztywny, śmieszny, niepotrzebny. Co to jest? Koniec? Koniec czyj? Na pytanie nie odpowiadało nic. Pozostawała musztra, dwór, kobiety, wino. Kobiety zdołały go już znudzić… Znał już je wszystkie. Wiedział, czym mogły być one dla niego. Wojsko i wódka. Goły szereg cyfr, zapach stęchłego papieru? — Nuda, nuda. Las, las rozrastał się, ciemny, groźny, moczary naokoło. Jakieś szelesty przelatują po gałęziach, liście drżą — las szepce. I nagle milknie, i wtedy wydaje się, że czeka on, czeka na coś wiadomego jemu tylko, coś, co wyhodował on w długie noce w czarnym, głębokim mroku. Liście wiedzą o tym i szepcą o poranku. Szepcą, że przyjdzie on i wychyli się z leśnego gąszczu to, co jest już tam, co wyrosło, dojrzało w długie noce i na co czekał los. Z okien Pałacu widzieć można było miasto posępne jak zbudowana przez złe duchy twierdza. Udręka jakaś kładzie się na duszy. Powieki przymykają się; myśl widzi: trupy, trupy, trupy, te co były i przeszły, te, które przejdą dopiero. I nic. Myśl na próżno szuka odpowiedzi, po co. Po co umierają ludzie w tym kamiennym mieście. A z ulic pustych nad rankiem, z ulic wypełnionych przez ciszę siną, zdradliwą i czającą się, wysuwa się jakieś pytanie o twarzy wzgardliwej i szyderczej: Tyś powinien wiedzieć, ciebie posłał tutaj sam Bóg. Trudno wierzyć w Boga, sumienie, duszę, posłannictwo w tym mieście, w którym pogarda człowieka występuje twarda i oczywista jak granit. Spadał kamienny, sołdacki, ciężki, pijany sen. …Życie ginie w jakiejś mglistej pustce, która nie wie, po co jest, i mija. Każda z tych równych ulic prowadzić się zdaje w nicość. I znudzonym krokiem urzędnika człowiek idzie, idzie i zachodzi w śmierć: umarły idzie dalej, taki sam znudzony i obojętny, niepotrzebny nikomu, ani sobie. W Petersburgu wiara w pośmiertne życie staje się koszmarem. Wieczne trwanie ranków szarych i mglistych wieczorów, kiedy chłodny, lodowaty wiatr z Newy dmie ulicami. Źle się myśli w Zimowym Pałacu. Miasto szepce, tai się, czyha. Ziewa coś kamiennego na dnie duszy. Sam los, już nieżywy, jakby umarły przed dokonaniem, idzie przez chłodne, wiecznie te same ulice, ziewając. W tych ostatnich dniach umysły nasze wpadły w dziwny stan. Nie wiem, być może, że widzę innych przez pryzmat własnego usposobienia. Ale we mnie pozostało wspomnienie tych dni, jak jakaś straszliwa, z niczym porównać się nie dająca legenda petersburska, o kolorycie tak odrębnym, jak ten, który prześwieca z opowiadań petersburskich Gogola, z powieści Dostojewskiego. Nie. Jest on inny. Dostojewski wnosił własną grozę swych zbolałych nerwów. Wnosił niepokój. Tu zaś wszystko jest gorączkowo chłodne. To nie znaczy, abyśmy w tym czasie stracili zimną krew albo jasność myśli. Nie. Przeciwnie. Tylko z tego, co czyniliśmy, z walki, jaka trwała nieubłagana, z tego straszliwego pościgu rodziła się atmosfera trudna do określenia. Ludzie dzień za dniem, godzina za godziną budowali dzieło śmierci. A co chwila musieli sami bronić swego istnienia, znikać przed obławą, ratując się przed krwiożerczym wzrokiem w gęstwie nocy, i w swoim ukryciu snuć dalej śmiertelne dzieło, nieustannie, nieprzerwanie. We własnych swych oczach człowiek stawał się widmem. Noce nieprzespane, nieustanne zmiany mieszkań, nieustanny pościg poza nami, ciągle szerzące się wieści, że ten lub ów wpadł w ręce policji — wszystko to wyrastało w jakąś odmienną, śmierć i życie jednoczącą rzeczywistość. Rankiem któregoś z tych dni szedłem jakąś mało uczęszczaną uliczką. Z przyzwyczajenia ogarnąłem wzrokiem całą ulicę, nie dostrzegłem nic podejrzanego. Przede mną po tym samym trotuarze wlokła się jakaś zgarbiona, dziwnie mała ludzka postać. Szła, trzymając się jakby jak najbliżej muru, miało się wrażenie, że ręką maca ona drogę… Ominąłem ją. Człowiek spojrzał na mnie. Była to dziwna twarz. Zielona skóra oblekała szkielet czaszki, ust nie widać było, tak były zaciśnięte. Kości przeświecały przez skórę. Zgasłe oczy pełzały bez wyrazu i ruchu. Coś jakby wspomnienie jakieś przesunęło mi się przez głowę. Człowiek ten patrzył na mnie. Nagle poruszyły się usta i wyszedł z nich głos głuchy, z trudem formujący słowa. Wydawało się, że wymawianie sylab, wyrazów jest dla mówiącego trudem nadmiernym i niemiłym, że tam na dnie tej duszy przebywa coś obcego wszelkiej formie, wszelkiej treści. Ten cień ludzki mówił do mnie, nazywając mnie po imieniu… — Kaniowski, nie poznaje mnie pan? Tak to dawno… siedem, osiem lat… Nie pamięta mnie pan… Był pan u mnie w ten wieczór i dlatego pamiętam. Tak dawno. Jestem Schultz… Pamięta pan… Schultz. Odmalować się musiało na mojej twarzy przerażenie. Schultz uśmiechnął się smutnie i rzekł: — Zmieniłem się… tak. Siedem lat sam, ciągle sam. Ciągle sam. Co się z panem działo?… Krzyknąłem… Ale Schultz położył już palec na ustach… — Nic… nic… Niech pan idzie… nie wiem już nic… nie pamiętam. Nie znałem pana… nic nie wiem o niczym. Niech pan idzie, proszę, niech pan idzie. Trząsł się całym ciałem, oparty plecami o mur. Z oczu bezbarwnych płynęły łzy. Ręce podnosiły się błagalnie, bezsilnie drżały. — O, niech pan idzie, ja już nic nie wiem. Ojciec umarł, matka umarła. O Boże, niech pan idzie. Zobaczą, zobaczą, zobaczą. Był chłodny dzień, wiatr przenikliwy i wilgotny wiał poprzez ulice. Po czole Schultza spływały wielkie krople potu. Drżały w nim wszystkie kosteczki. — Niech pan odejdzie ode mnie, odejdzie, oni widzą, zobaczą. Siedem, siedem lat byłem sam jeden. Oni widzą, zobaczą, schwycą. Oni są potężni, są wszędzie. Nie mogłem zdecydować się zostawić go tak drżącego, chorego na ulicy. Usiłowałem uspokoić go: — Zawołam panu tylko dorożkę. Pan musi wrócić do domu. On nie chciał słyszeć nic. Trząsł się, odpychał mnie dygocącymi rękoma i prosił jakimś przerywanym, skowyczącym głosem: — Proszę, proszę odejść. Zobaczą, zobaczą. Musiałem odejść. Gdym skręcał w uliczkę, obejrzałem się: widziałem, jak pełzł, oglądając się i trzęsąc. Głowa zdawała się giąć i chwiać na bezsilnym karku. Robił wrażenie człowieka, w którym cały szkielet był połamany. Nogi posuwały się, jakby tylko luźnie były sczepione z kadłubem, ręce zwisały. Osiem lat przesiedział w więzieniu. Tak na uboczu od wszystkiego stała jego sprawa, że zapominano o niej bezustannie, i tam za murem mijało jego życie w kamiennym grobie, aż wreszcie wypuszczono na światło dzienne ten cień człowieka, zniszczony, zdarty strzęp ludzki. Strach pełza w tych czasach wszędzie naokoło nas. Szpiegów kręciły się całe roje. Chodziliśmy po Petersburgu jak po lesie. Cały system znaków umówionych, wypracowanych w znacznej części przez Michajłowa jeszcze, służył do porozumiewania się. Jakiś niedostrzegalny znaczek w umówionym kącie poczekalni tramwajowej, kawiarni, i sposób zawieszenia firanki w oknie to był nasz język. Czuliśmy poza sobą nieustanną obławę, a w myśli kuliśmy groźny, zawieszony nad skazaną głową topór. I tak płynęły dnie. Któregoś dnia dokonano rewizji w sklepie, z którego szedł podkop. Otwór prowadzący do podkopu był zakryty deską, całkiem podobną do tych, jakimi oszalowane były ściany sklepu. I tego samego jeszcze wieczora kończyliśmy ostatnie przygotowania. My wiedzieliśmy, że nieuchronne się zbliża. Dla osaczonych byliśmy groźni i tajemniczy jak noc. Była tylko ta pewność, że jest nieustanne niebezpieczeństwo w tej nocy, że żyje, rośnie w niej coś groźnego. Opracowano i inny plan. Oddział ludzi, którzy mieli czekać cara z bombami w ręku, gdyby nie pojechał przez Sadową. Bomby obmyślił i przygotował Kibalczyc. On był z nas najspokojniejszy. Na próżno szukałem w nim śladu jakiegoś wzruszenia. Był spokojny i chłodny jak te gwiaździste przestrzenie, w których tonął myślą. Myśl jego nie przestawała pracować nadal w tym czasie nad ulubionymi zagadnieniami. Spokojny i pogodny był jeden z tych, którzy mieli pójść w stanowczy dzień z bombą, Hryniewiecki. Był on jak człowiek doskonale pewny, że stoi na słusznym posterunku i zrobi to, czego zadanie wymaga. Był nazbyt przekonany o sprawiedliwości dzieła, by potrzebować miał wzruszenia i entuzjazmu. Nie dlatego, by była to natura chłodna i czerstwa. Wręcz przeciwnie — ale entuzjazm jego i wzruszenie roztopiły się całkowicie w wielkim, mocnym jak życie przejęciu się sprawą. Kochał on ją jakimś ciepłym, rodzinnym przywiązaniem. Inaczej nie mogłem określić sobie tego spokoju i siły… Należał do tych wyjątkowych natur, które zrastają się tak całkowicie z abstrakcyjnymi hasłami, że przestają one być czymś oderwanym dla nich. Szedł on na czyn jak młody kosiarz wczesnym rankiem na łąki, jak robotnik, który idzie karczować lasy. Wiekowe dęby żyły stulecia. Topór grzmi po ich pniach, nie budząc wyrzutów umienia: młoda głowa widzi już te złote niwy, które falować będą na wykarczowanym obszarze, widzi młody, przez własną wolę człowieka wyhodowany las. Takie wrażenie robił na mnie Hryniewiecki, spokojny i niemal wesoły szedł on na pracę tego dnia jak na każdą inną. Nie było w nim romantyzmu, dramatyzowania swej roli, afektu. Pracowałem z nim którejś nocy w podkopie i wszystko, co mówił, było nacechowane tą samą jasną, pogodną siłą. On sam nie pojmował nawet, jak wielka była ta moc, tak doskonale zrósł się nią, tak całkiem stała się ona jego naturą. Wątpić — to było dla niego coś tak niemożliwego, jak nie oddychać. Nie rozumiał wprost tego podniecenia, w jakim ja się znajdowałem: nie rozumiał, że to, co ma nastąpić, wydaje mi się wyjątkowe. Dla niego to część drobna jednej wielkiej pracy. I chociaż ja to samo wiedziałem myślą, nie umiałem tak czuć. Prawie był przekonany, że zostawi w ten lub inny sposób życie, jeżeli mu wypadnie wykonać czyn, ale i na to patrzył on całkiem spokojnie. Lubił porównywać niebezpieczeństwo walki z niebezpieczeństwami wielu prac fabrycznych. Ryzyko nawet tam bywa większe. Cechą charakterystyczną, zdumiewającą wprost, tak rozwiniętą w Hryniewieckim, było to, że absolutnie siebie nie podziwiał, nie uważał się za bohatera, nie widział niczego wyjątkowego ani w sobie, ani w całej sprawie. Powtarzam raz jeszcze: szedł na czyn jak kosiarz doskonały na żniwo. Kiedy atmosfera społeczna zaczyna wytwarzać ludzi tego typu, czyn, do którego ci ludzie dążą, musi być dokonany. Dążenie historyczne staje się niepowstrzymane, kiedy staje się *naturą* jednostek, prawem ich żywiołowego rozwoju. Hryniewieckiego Żelabow wprowadził w nasze koło i niezmiernie cenił. Sam zaś Żelabow rósł w miarę, jak zbliżał się dzień. Na dni parę przed ową niedzielą byliśmy z nim razem raz jeszcze w twierdzy u Nieczajewa. Plan ucieczki należało zmienić. Musiała ona być odłożona aż do czasu, gdy zamach zostanie wykonany. Teraz należało unikać wszystkiego, co mogło wzmóc czujność policji. I Postanowiliśmy jednak, że Nieczajew sam wyda ostateczną decyzję. Chodziło o jego życie. Żelabow ani na chwilę nie wątpił o wyborze Nieczajewa. Zastaliśmy go chorego, w gorączce. Wyglądał tak straszliwie, iż nie chciało się wierzyć, że się ma przed sobą żywego człowieka. Powieki zapadły na oczy bezwładnie, usta bezsilnie drżały, zanim wysiłkiem woli zmusił je, aby wypowiedziały to, co im powierzył. Był to trup okuty w łańcuchy. Ręce tylko były gorące, ale i one gasły, to znów żarzyły się. To były jedyne niemal znaki życia. Czasu mieliśmy mało. I tak nasi przyjęli z niezadowoleniem wiadomość, że Taras uparł się iść ze mną. Rozmawiać tak, jak rozmawiali ci dwaj, mogli tylko Żelabow z Nieczajewem. Były same proste słowa. — Wybierajcie — rzekł Żelabow. — Razem tych dwóch rzeczy nie da się wykonać, wasza ucieczka albo on. Nieczajew zerwał się. Nie miał sił siedzieć. Opadł znów. Łańcuchy brzęczały. — Dajcie mi ręce — rzekł. Schwycił ręce Żelabowa. Przyciągnął go do siebie. Żelabow przylgnął do jego ramienia… — Niech ci nie zadrży ręka — skończył. — Niech ci nie zadrży ręka. Rozstaliśmy się głęboko wzruszeni. Nieczajew był na wpół przytomny… mówił, że nie chce uciekać: *tu mu jest dobrze*. Niech mu tylko tu przynoszą wieści o swobodzie, on będzie żył. — Ja już tutejszy — mówił — zżyłem się ze ścianami. Teraz będę mówił kamieniom, że on zginie. Nie uwierzą przeklęte kamienie i ja będę z nich szydził. Warto było żyć, warto było żyć. Szczęśliwy jestem, nigdy nie wierzyłem, że można być szczęśliwym. Na drugi dzień odprowadzałem Żelabowa na widzenie z jednym z towarzyszów. Pożegnałem się z nim i wróciłem. Nagle struchlałem: przeszył mnie strach jak w czasie, gdy żyła jeszcze Ola. U drzwi tego domu wyrosła straż, ze wszystkich zaułków sypali się szpiedzy. Byli tak przejęci, że otarł się o mnie agent Vogel i nie poznał: widziałem wypieki na jego żółtej, nędznej twarzy — pędził on ku tamtej bramie. Do dziś dnia nie pojmuję, dlaczego nas nie aresztowano na ulicy, dlaczego nie wzięto mnie w tej chwili, gdym stał jak ogłuszony. Przeszła długa chwila, gdym spostrzegł, że na mnie spogląda podejrzliwie jakieś indywiduum. Widziałem, że czekać było niebezpiecznie, niebezpiecznie też było ujawnić pośpiech. Zresztą w tej chwili wydało mi się wszystko stracone. Żelabow wzięty. Czy nie jest to śmiertelny cios? Postanowiłem jednak walczyć. Myślałem właśnie, jak uwolnię się od szpiegowskich oczu, gdy przejeżdżający w dorożce oficer żandarmerii zatrzymał się tuż przy agencie i nie krępując się, wydawał jakieś rozporządzenia. Była to obława en grand. Tak się przejmowano tym, co zastać miano w osaczonym domu, że nie miano oczu dla niczego innego. Wyśliznąłem się. Dopadłem wreszcie mieszkania Soni. Znalazłem ją samą. Gdym jej powiedział: „Teras wzięty”, usiłowałem nie patrzeć na nią. Sonia na chwilę siadła. Siedzieliśmy bez światła. Choć nie słyszałem płaczu, czułem, że łzy płyną po jej twarzy. Czułem chłód, pojmowałem wszystko. Umiemy niekiedy doskonale widzieć wnętrzem duszy. Zapadłem w jakiś kamienny spokój. Myślałem, że tak jest dobrze. Śmierć idzie. Zaraz zastukają do drzwi. Rewolwer mam w kieszeni. Więc już nic. Nareszcie cisza, cisza. Sonia wstała, przeszła koło mnie. Po chwili wróciła. — Tu nic nie ma — powiedziała — mieszkanie czyste, możemy iść. I dodała sucho: — To już przecie pojutrze nasz dzień. W tym czasie w departamencie policji poznano Żelabowa. — Pan jesteś Żelabow! — tryumfowano. — Do usług — odpowiedział — nie pomoże wam to jednak nic. Cicha noc broczyła krwią, ale groziła wciąż. Teraz biło w jej piersi nieubłagane serce Perowskiej. XVIII. Dies illa Pamiętam tę ostatnią noc, kiedy trzeba było z pośpiechem przygotowywać bomby. Aresztowanie Żelabowa, konieczność nowych ostrożności, mnóstwo drobnych spraw, które trzeba było załatwić, pochłonęły nieskończenie wiele czasu. Była noc, kiedy usiedliśmy do swej śmiertelnej roboty. Trzeba było się spieszyć, nie tracono czasu na rozmowy. Siedzieliśmy pochyleni nad stołem. Nieostrożny ruch, pomyłka, mogły nas kosztować życie. Nie myśleliśmy o tym. Otaczała nas atmosfera śmierci. Od tak dawna już oddychaliśmy nią, nie dostrzegając, że nie jest to zwykłe powietrze powszedniego życia. Codzienne życie pozostawało za nami gdzieś w dali. Przedzielała nas od niego długa droga poprzez mrok, krwawe mgły, poprzez gąszcz, który kaleczył, kamienne pustkowia. Myśli same stały się obce i ciężkie jak kamienie. Nie spałem drugą już noc i chwilami twarze obecnych wplatały się w marzenie, jak dzieje się to we śnie. Była już pierwsza czy druga godzina, gdy wzrok mój padł na kawałek zadrukowanego papieru. Był to skrawek jakiejś polskiej gazety. Coś musiało być zawinięte w nią i leżała ona teraz na stole. Machinalnie oczy moje przebiegały po czarnym druku, aż nagle zatrzymały się. W rubryce nekrologii, jak śmierć zimny i szyderski, czekał, jak zasadzka, napis: „Oktawian Kaniowski, przeżywszy lat 64…” Na skrawku nie było daty, ale gazeta była stara, sprzed miesiąców. Siedziałem bez ruchu, gdy poczułem, że ktoś pociągnął mnie za rękę. — Co wam, Miszuk? — powiedziała Perowska. — Nie odpowiadacie: prosiłam, podajcie mi formę. Popatrzyłem na nią i podsunąłem jej skrawek. Przypomniałem sobie, że nie czyta przecież po polsku. — Ze starej gazety dowiedziałem się — powiedziałem — o śmierci ojca. Musiało to już być dawno, ale dowiedziałem się w tej chwili dopiero. — Mogę was zastąpić — rzekł Sablin. — I tak jesteście zmęczeni. — To przecież już dawno stało się — odpowiedziałem. — Zresztą wolę pracować… Od tej chwili wykonywałem wszystko ze zdumiewającą dokładnością. Zatarło się we mnie już tylko pojęcie czasu. Zdawało mi się, że już dawno przeszedł ten jutrzejszy dzień, że już on leży zabity, my wszyscy pomarliśmy — a wszystko się tylko już śni. To trwało tak długo, aż wreszcie zginął sen: zemdlałem. Ocucono mnie i położono na sofie. Zbudziłem się rankiem. Wykończano właśnie trzecią bombę. Twarze były blade w zimnym świetle wpadającym przez okno. Pracowano z pośpiechem. Usiadłem za stół. Perowska była spokojna i zimna jak posąg. Pomiędzy brwiami wyrosła jej w tych dniach groźna zmarszczka. Była dziesiąta, kiedy wstała, bomby ułożyła w ręcznym koszyku: — Pora. Wyszedłem za nią. Miałem czekać na Sadowej, dać znać, kiedy powóz się będzie zbliżał. Idąc, spotkałem Hryniewieckiego. Był spokojny i uśmiechnął się do mnie nieznacznie. Zaczęły się ostatnie straszne godziny i chwile. Nerwy były wyprężone do ostateczności. Wreszcie, wreszcie dobiegło oczekiwane hasło: — Car wraca. Przeszła długa chwila. Przyszedł nowy znak. — Nie jedzie przez Sadową. Biegłem w stronę Jekatierynieńskiego Kanału. Straciłem poczucie niebezpieczeństwa. Z oddala dostrzegłem przejeżdżający powóz. Przystanąłem. Kareta minęła mnie. Spojrzałem poza siebie i widziałem na rogu Perowską, bladą, z zapatrzonymi w tamtą ulicę oczami; widziałem, jak wyjęła z mufki chustkę. Powóz skręcił. Perowska szła ku mnie. Szła, jakby nie chcąc obejrzeć się poza siebie. Rozległ się głuchy huk. Przeszła chwila. Przejechał koło mnie jakiś oficer w pełnym pędzie, za nim drugi. — Nic nie słychać — powiedziała Perowska. — Pierwszy stał Rysakow. Nagle wstrząsnął nami nowy huk. — Teraz rzuca Kotik — powiedziała. Tak nazywano Hryniewieckiego. Kosiarzowi nie zabrakło zimnej krwi. Zmierzył odległość i rzucił pocisk pomiędzy siebie a cara. Ze zdruzgotanej karety po bombie Rysakowa car wyszedł nietknięty. Hryniewiecki rozwarł wrota śmierci… Szliśmy z Sonią obok siebie… Ulicą pędził oficer bez czapki i wołał coś. — Na śmierć — rzekła Sonia. Z oczu jej płynęły łzy. Doszliśmy do mieszkania, tu już były pewne wieści. Car zabity lub śmiertelnie ranny, Hryniewiecki zabity, Rysakow wzięty. Przeszło parę godzin, na zamku wywieszono chorągiew żałobną. Cisza nocna przemówiła. Ale stało się tylko właśnie to. Ktoś potężny, groźny i nieznany poraził przemoc. Miasto drżało w trwodze i bladło, że zrodziło z siebie tę odwagę, że dokonano w nim czynu. Nie było wprawdzie na ulicach tłumów, wołających „Niech żyje car!”, twarze wyrażały raczej jakieś ukryte zadowolenie, nie smutek, ale nad wszystkim przemagał strach. Miasto nie wierzyło w swój czyn. Dusza zbiorowa była zdeptana przez lęk i stratowana przez jego kopyta. Wiła się i skomlała u skrwawionych stóp trupa: nie ja. Nie ja zabiłam cię, wybacz, wybacz. Car zmarły dławił. Na tronie siedziało krwawe widmo, upiór mściwy i krwi żądny. Tak czuło miasto. Car zabity nie może przebaczyć: czy znajdzie się w żyłach ludu dość krwi, aby zaspokoić żądzę pomsty? Opinia skowyczała, pieniła się, nawoływała o karę dla nas, aby tylko zagłuszyć swą trwogę, swój śmierdzący strach. Narodna Wola, gdyby miała władzę, miałaby opinię u nóg swoich. Teraz szła myśl rosyjska wyprosić przebaczenie. Kuliła się jak pies u żołdackich butów cara Aleksandra III. Było to ohydne. W mieście rządziło rozpasanie podłości. Po ulicach biegała policja tropiąc, śledząc, niecąc trwogę. Jak ocalenie godności ludzkiej zabrzmiał wśród tego wycia szakali i hien, pośród naszczekiwania psiarczyków głos Żelabowa. Z głębi swego kazamatu wołał on: „Ja zabiłem, ja dokonałem czynu, z rozkazu Narodnej Woli przygotowałem śmierć cara”. Wobec strupiałego społeczeństwa wyrósł nagle do nadludzkich rozmiarów ten posąg więźnia dopominającego się o śmierć własną jak o swoje prawo. A poza nim pozostawała wciąż siła nieuchwytna — Narodna Wola. „Z rozkazu Narodnej Woli — mówił Żelabow — jako agent trzeciego stopnia Komitetu Wykonawczego”. Dla nas było jasną rzeczą: Żelabow był stracony. Perowska dowiedziała się o jego liście, przeczytawszy go na ulicy w gazecie, powiedziała tylko: — Tak było trzeba. Po chwili dodała: — Powinnam może to samo zrobić. Andrzej chce, aby sprawa wyglądała jak najpoważniej. — Andrzej nie jest na swobodzie — mówiliśmy. Perowska zaczęła układać plan ocalenia Żelabowa: projekt odbicia go z więzienia. Było to marzenie. Zresztą Rysakow zaczął mówić na śledztwie, zaczęły się areszty w niesłychanych rozmiarach. Na trzeci dzień rano przyszła wieść, że wzięto Hesię Helfman, w mieszkaniu jej zastrzelił się nasz drogi Sablin. Trudno było wprost przetrwać te dnie, nie mówiąc już o przedsiębraniu żadnych rozleglejszych planów. Każda noc stawała się prawdziwym problematem do rozwiązania: gdzie ją spędzić? Trzeba było unikać wszelkich znanych mieszkań, zresztą mało kto był skłonny udzielić nam przytułku. Kto nie widział w tym czasie Petersburga i rosyjskich liberałów, ten nie wie, jak ohydne formy umie przybierać strach. Widziałem ludzi, którzy przed kilkoma dniami jeszcze wygłaszali rewolucyjne zdania, blednących ze strachu, gdy przekraczałem próg ich domu. Znałem adwokata, który wygłosił na dziesięć dni przed zamachem w ścisłym kółku przyjaciół odę na cześć Marata, przez siebie napisaną, po pierwszym marca człowiek ten przechodził takie męczarnie strachu, że nareszcie sam siebie zadenuncjował do wydziału policji, prosząc o łagodny wymiar kary. Tego dnia, kiedy dowiedzieliśmy się o aresztowaniu Hesi, o śmierci Sablina, na próżno szukałem pewnego schroniska, musiałem wreszcie skorzystać z mieszkania jednej staruszki. Mieszkanie posiadało dość znaczne niedogodności, gdyż staruszka miała sublokatorów. Nie było jednak wyboru. Przyszedłem w umówionej porze, kiedy nie było służącej, staruszka pomieściła mnie w swoim saloniku, do którego nikt nie wchodził. Po kilku nieprzespanych nocach zapadłem w ciężki, kamienny sen. Obudziło mnie stukanie do drzwi: był wczesny ranek, godzina zapewne siódma. „Policja” — pomyślałem i biorąc rewolwer do ręki, zapytałem: — Kto tam? — To ja. — Poznałem głos gospodyni. — Otwórz pan i ubieraj się czym prędzej. Wyszedłem po chwili. W mieszkaniu staruszki powiesił się jeden z jej sublokatorów. Posłano już po policję. Lepiej, aby mnie nie zastała tutaj. Było to słuszne. Przechodząc, mijałem otwarte drzwi jednego pokoju: w rogu wisiał tam jakiś dziwny, długi przedmiot. Światło padało na twarz. Poznałem nieszczęśliwego Schultza. Powiesił się w nocy ze strachu przed aresztowaniem. Nie był to pojedynczy przykład. Nie było nocy, by ktoś nie ginął, opierając się z bronią w ręku najściu policji. Wyszedłem na ulicę, znowu nie mając przytułku. Nie było bezpieczną rzeczą udawać się do jakiegokolwiek mieszkania. Policja wiedziała już teraz bardzo wiele. Nałogi konspiracyjnego zachowania działały w tym całkowitym rozstroju świadomej myśli, jak wola hipnotyzera działa w zahipnotyzowanym. Udało mi się nareszcie dowiedzieć o bezpiecznym adresie — zastałem tam Kibalczyca. Przywitaliśmy się z nim w milczeniu. Trudno było mówić o czymkolwiek. Kibalczyc był straszliwie zmieniony. Przywiązywał się on po swojemu cicho a mocno i niezmiennie do ludzi — i zguba tych najdroższych była dla niego straszliwym ciosem. Wiedziałem, że siedzi teraz i wspomina. Że wspomina sobie Sablina, Hryniewieckiego, Żelabowa, Michajłowa Timofieja, Michajłowa Aleksandra. Nie przeszkadzałem mu. Siedzieliśmy w milczeniu. Nie wchodził do nas nikt. Mieszkali tu odważni i szlachetni ludzie: zostawiono nas z naszą żałobą, o którą nikt nas nawet nie śmiał pytać. Pani domu w jakieś pół godziny po moim przybyciu siadła do fortepianiu i zaczęła grać. — Ona to dla mnie robi — rzekł Kibalczyc. Słuchaliśmy muzyki. Harmonijne tony wplatały się w myśli, przepajały je, wydobywały na zewnątrz, dusza cała wibrowała, wypływała z piersi, łkając w głos, gdzieś na zewnątrz serca. Myśli moje zatrzymywały się na zdarzeniach dni ostatnich. Wiedziałem, że snują się one około najboleśniejszej rany, nie śmiejąc dotknąć. Ale bólu tam już nie było. Tchórzostwo tylko wewnętrzne błagało: nie wymawiaj tego imienia. Nie śmiałem, nie chciałem myśleć o śmierci ojca, o tym, jak umierał, co czuł, myślał, gdy wiedział już, że się wszystko dla niego kończy. Straszliwa rzecz — te ostatnie chwile: gdy kona już nadzieja, gdy przyszłość znika, gdy życie, już skończone, nie dopuszczając zmiany, pozostaje jak kamienny, ślepy posąg. Oto już taka twoja prawda. I kiedy wokoło rozpościera się milczenie i pustka, pozostawiając nas na wieki już tylko z samym sobą. Widzieć siebie jako całość zamkniętą, jako zakończone, dopełnione przeznaczenie, czuć, że się już takim tylko zostanie na zawsze, iż się takim będzie trwało w pamięci czy w pustce, a chociażby tylko w tym własnym, ostatnim widzeniu, to jest straszne. Wtedy mi ściskał serce ból na myśl, jak rozstawał się ten ukochany starzec z jedynym swoim zmarnowanym życiem. Nic mu nie zostało. Myśli stwardniały. Nagrobek z nich tylko wyciosać można. Nie przyjęła się, nie wystrzeliła złotym kłosem żadna. Serce. Cóż znało jego serce? Myślałem, że on musiał tęsknić, że musiał spodziewać się do ostatka, do ostatniej chwili. Kibalczyc wstał. — Muszę iść zobaczyć się z Sonią — rzekł. — Jej ciężko. To trudno opisać. Przecie ona teraz musi czekać, tygodnie całe czekać na jego śmierć. Wie, że on już ma nałożoną na szyję pętlicę, że sznur się zaciska. Trzeba iść. Chciałem iść z nim, ale mnie powstrzymał. — Razem pokazywać się niepodobna. Im nas mniej jest przy spotkaniu, tym bezpieczniej. Zostałem sam. Słyszałem, jak w przedpokoju szeptał ktoś, żegnając się z Kibalczycem. — Proszę się strzec i oszczędzać na miłosierdzie boże. Gdy drzwi się zamknęły, usłyszałem za drzwiami kobiecy płacz. Przeszło kilka godzin. Przetrwałem je w jakimś zapamiętaniu, w którym wszystko przeżyte zwarło się w jedno poczucie kamiennego osamotnienia. Nie doświadczałem nigdy jeszcze takiej tęsknoty: nieprzemożonej potrzeby zobaczenia tych właśnie, co zginęli na wieki. Rwało się coś w głębi duszy i buntowało przeciw potwornemu gwałtowi śmierci. Tak to więc jest, takie więc jest życie! Nie byłem w stanie ująć tego w słowa, nie mogłem myślą nawet ogarnąć treści uczucia. Był tępy, bezwzględny, nierozumujący ból. Otóż cię mam, dostałem cię, wbiłem na pal — wij się i cierp. Myślę, że pradziad mój, którego wbito na pal w Stambule, musiał doświadczać czegoś podobnego. To już nie była potrzeba szczęścia — nic prócz gniotącego poczucia, nieprzeminionego, głuchego cierpienia. To musi czuć człowiek żywcem pogrzebany, myśląc w ostatniej sekundzie o utraconym życiu. Ja nie myślałem już nawet o tym. Kto nie wie o tym, że może istnieć bezimienna męka duchowa, głucha i bezwzględna jak ból fizyczny, a wyżerająca sam rdzeń duszy, zbyt silna, aby mogła być związana z jakimś pragnieniem, męka, słowem, a nie pragnienie już, nie jakaś forma woli, lecz samo rozdeptanie duszy, poczucie bezgranicznej klęski — ten nie wie jeszcze nic o naturze bólu. Cierpienie określone jest zawsze optymistyczne, związane ono jest z tym lub innym przedmiotem. Jest ono zawsze czymś dopuszczającym choćby tylko myśl ulgi, polepszenia, zmiany. Tu nic podobnego. Człowiek męczy się bezcelowo, jak bezcelowo świeci słońce. To jest wszystko. Drzwi otworzyły się cicho. Stała w nich młoda dziewczyna, siostra pani domu. Znaliśmy się z nią nieco z widzenia. — Można z panem posiedzieć? — zapytała Kitty; była bardzo blada. — Boję się — rzekła, zwracając się do mnie — boję się strasznie o niego. Kochała ona Kibalczyca. Była to piękna i niezwykła miłość. Cała natura Kibalczyca, pogrzebana przez wolę rzewna jego dusza wypowiedziały się w tym stosunku. Nie wiem i nikt nie wie, czy Kibalczyc kochał Kitty. On sam od razu sprawę swojej miłości postawił tak, że nie wchodziło to pytanie w grę. On nie chciał i nie mógł jej losów wiązać ze swoimi, które już były w zasadzie rozstrzygnięte. Patrzył na tę młodą i piękną dziewczynę jakby już spoza grobu, a raczej z tej swojej spokojnej, pięknej krainy, w której przebywała jego myśl. Przychodził do niej mówić z nią o wszystkim, co kochał. Dawał jej wszystko, co miał najdroższego. Nie mógł dać osoby swej, bo ona nie należała do niego. Było to tak, jakby czytała ona listy zmarłego narzeczonego. Tylko był on jeszcze przy niej, słyszała jeszcze jego głos, widziała uśmiech. Wiedzieć powinna była, że przyjdzie chwila, w której zostanie jej tylko pamięć, tylko wspomnienie ukradzionych losowi chwil. Wiedzieć powinna była, że on już gości tylko tu z nią — że w myśli już zamknął swoje osobiste rachunki. — Mogę żyć bardzo, bardzo długo — mówił Kibalczyc — ale to nie zmieni rzeczy. Na mnie jako na osobie, na moim życiu nie mogę budować nic, gdyż już wiem, jak jest. Może się łudzić, kto nie widzi; świadomie łudzić siebie i innych — to słabość. I tak trwał ten stosunek jesień i zimę. Smutny i głęboki jak romantyczna legenda. Tylko nie było tu żadnego rozkoszowania się smutkiem. Kibalczyc nie przychodził mówić o sobie, mówił jej o niej samej, o życiu, o prawdzie swojej. Tu Kibalczyc odpoczywał. Ten nieubłagany rewolucjonista i matematyk miał w sobie zatoki wielkiej ciszy. W jego myśli zestrajały się takie nawet sprzeczności, dla których nie widział on sam w życiu innego rozwiązania prócz krwi i śmierci. Gdy teraz, już w wiele lat, w pismach pewnego amerykańskiego filozofa napotkałem wyrażenie: „kosmiczny patriotyzm”, stanęła mi żywo w pamięci ta godzina, kiedy opowiadała mi o myślach Kibalczyca kochająca go, piękna i czysta dziewczyna, kiedy z jej ust spływały te wypalone przez myśl zdania; miłość i młodość nadały im czar, jakiego nie ma zwykle mądrość. Były one świeże i szemrzące jak wiosenny strumień. Ludzkość nieustannie i wszędzie, walczy o jedno — o poddanie myśli swej natury, o zamianę całej natury na myśl, na wewnętrzną własność człowieka. Gdy nie będzie już nic w przyrodzie, czego by nie znał człowiek, będzie on miał w myśli wszystko i będzie mógł tworzyć. Tworzyć swój świat. To jest zasadnicze dążenie ludzkości. Żyć — to znaczy brać udział w tej niezmordowanej pracy. Pożałowania godni ci, którzy pozostają poza granicami tej jedynej ojczyzny człowieka. To są prawdziwi pariasi ludzkości. Prawdziwi beznadziejni, osamotnieni. Gdy się ocenia znaczenie moralne naszych uprzywilejowanych warstw, doznaje się wrażenia, że jakiś majtek, opuszczony przez towarzyszów na bezludnej wyspie oceanu, nie może być bardziej samotny niż ci ludzie żyjący pośród nas. Może opisać swą wyspę i cisnąć opis swój w morze w butelce, może zrobić cokolwiek bądź. Jeżeli to będzie praca, pozostanie, my zaś mamy pomiędzy sobą barbarzyńców, dzikich — ludzi absolutnie niezdolnych do związania w jakikolwiek bądź sposób swego istnienia z żywym duchem człowieczeństwa. Nasi bogacze, nasi władcy, nasze duchowieństwo — to piaski pustyni bezpłodne i na zawsze opuszczone. Człowiek uprzywilejowany, posiadający dzięki danemu ustrojowi prawnemu możność żyć z cudzej pracy, skazany jest na zdziczenie. Majątek — to po większej części wygnanie z łona ludzkości. Człowiek, który coś ma, staje się o tyle właśnie, o ile rośnie to jego posiadanie, samotniejszy, bardziej opuszczony, mniej związany z życiem. W walce przeciwko przywilejowi widział Kibalczyc jedną z faz rozwoju moralnego, obejmującego i tych, przeciwko którym toczy się walka. Mniej okrutny względem danej jednostki jest człowiek, który ją zabija za to, że była tyranem, niż ten, który jej tyranię znosi. Pierwszy walczy z siłami upośledzającymi ludzkość, a więc i samego tyrana, drugi skazuje swego władcę na demoralizację przez to właśnie, że pozwala sobą władać. Kibalczyc mówił skrótami, wyciosanymi w głębi myśli niby kamienie przydrożne, drogowskazy. Gdy ze swojego jasnego świata wracał do rzeczywistego, gdy rzucały mu się w oczy podeptanie, uciemiężenie, deprawowanie człowieka, dusza jego rozpłomieniała się. Gwiazdy ciskały pioruny i harmonia sfer głosiła wyroki potępienia. I myśl Kibalczyca właśnie dzięki tej głębokiej bezinteresowności, dzięki rozległości przestworów przez nią obejmowanych, dzięki swej błękitnej szerokości i głębi nie znała kompromisów ani wahań. Trzeba było to zrozumieć, aby pojąć, dlaczego uczony i filozof stał się terrorystą. Zresztą tłumaczyć to trzeba dzięki tym sofistom, którzy nauczyli nas, że rozum powinien ćwiczyć się i zaprawiać w wynajdywaniu usprawiedliwień dla nieustannego uciemiężenia, podeptania, pohańbienia rozumu. Rozum nauki oficjalnej zamyka oczy na otaczające go panowanie gwałtu i bezmyślności. Zagadką stają się dla niego ludzie, dla których władza myśli nad światem, sumienia nad społeczeństwem i historią nie jest czczym słowem. W duszy Kibalczyca godność ludzka żyła jako zbrojne, urągające śmierci bóstwo. Teraz, w opowiadaniu Kitty, wyrastała jego postać. Mimo woli doznawało się wrażenia, że składa ona wieńce na grobie. I wtedy właśnie przyszedł Wołczok. Stanęła w drzwiach bez ruchu i nie swoim, zmienionym głosem powiedziała: — Wzięli ją przed chwilą na ulicy i jego w jej mieszkaniu. Kitty opuściła głowę na splecione ręce. Płakała cicho, bez słowa skargi, bez jęku. Spleciony już był wieniec śmiertelny i tylko zapach wspomnień więdnących pozostał w jej dziwnej miłości. Wiera powtarzała raz po raz: — Sonia, Sonia! — Lepiej by było, gdybyśmy i my poszli z nimi — powiedziałem. Czułem coś podobnego w tym czasie, jak wtedy w syberyjskim lesie po odjeździe Myszkina. Po kamiennej puszczy jeździła śmierć i zazierała lodowatym wzrokiem w okna domostw. W martwocie tej cała istota była jakby przedmiotem zewnętrznym, przykrym, jakby jakimś obmierzłym widokiem, który trzeba zniszczyć; własne życie dogasało gdzieś jak śmierdząca głownia i czarny dym pełzał po kamieniach. Słyszy się, widzi wszystko i na próżno szuka w sobie samym wzruszeń, nienawiści, gniewu, chociażby rozpaczy. Rozpościera się zimny bezwład. Mrok wali się na myśli i serce. Wiedzieliśmy, że zabiją naszych przyjaciół, wiedzieliśmy, że są oni we władzy okrutnego wroga, że już straceni są dla nas na zawsze, wiedzieliśmy, że taki sam koniec czeka nas, wiedzieliśmy, że my mamy słuszność, że nie moglibyśmy, wróciwszy do początku tej drogi, która nas tu doprowadziła, wybierać inaczej. Ale teraz przyszedł kres, do któregośmy dążyli bezwiednie. Od tej chwili było dla mnie rzeczą jasną, że właściwie życie nasze zostało już zamknięte. Weszliśmy na nagi szczyt, z którego nie prowadziła żadna ścieżka. Siedzieliśmy na nim otoczeni przez drapieżne ptactwo: słyszeliśmy, jak kracze ono i jak zwołuje się tam na dnie przepaści, gdzie leżały ciała przyjaciół. Aleksander II, ginąc, i nas ciągnął za sobą. Nie chcieliśmy przecież dokonać aktu zemsty na jego osobie, biednej, opuszczonej przez myśl ludzkiej duszy. Nie. Chodziło o stworzenie prawa w piersi ludu. Teraz on już był w myśli ludu, ten czyn. I myśmy pozostali w niej jako to jedno poczucie dokonanego czynu: prawo, które zatargało skałami przemocy. Lud musiał dojrzeć do tej myśli. Wielomilionowa masa, oślepiona, ogłuszona przez strach, wieczną nędzę, wszystko to bierne, rozpuszczone, musiało skupić się w tym twardym poczuciu, zahartować. Sam czyn był tylko fermentem męskości, wprowadzonym w duszę narodu. A my? Cóż pozostało nam? My dokonaliśmy już całej drogi i czułem, że pomiędzy nami a życiem jest przepaść. Nie to martwe ciało nas przedziela, lecz ta cała droga, która nas doprowadziła do tego momentu, cały nasz przebyty, bolesny rozwój. Nie mogliśmy cofnąć się wstecz do złudzeń młodości. Wiedzieliśmy już, czym jest ta walka, i stoczyliśmy ją w najgroźniejszej postaci. Z wolna w ten wieczór zbierali się ci spośród naszych, którzy ocaleli jeszcze i byli w Petersburgu. Wszyscy czuliśmy potrzebę skupiania się w sobie, zajrzenia w głąb serc własnych, zrozumienia, co w nich jeszcze pozostało. Orlenko przyniósł nam wiadomość od Wiery. Pallada mścicielka nie straciła ani na jedną chwilę nawet królewskiej pewności myślenia. W tym czasie, gdy w wężowej pieczarze konali najdrożsi nasi, w tym czasie, gdy byliśmy jak załoga opuszczonego bastionu, która widzi, jak tryumfuje wróg po ulicach zdobytego miasta, jak włóczy poza swoimi zwycięskimi wozami ciepłe trupy, w tym czasie Wiera układała plan dalszych walk i zwycięstw. Nie umrze, nie zginie Narodna Wola aż do chwili przebudzenia ludu. Jest ciągle jak piorun zawieszony nad głową bezprawia, a jednocześnie hartuje, zestala myśl ludu. Na wyłomie opuszczonym przez najdzielniejszych, którzy legli, stawała i mocą męstwa obejmowała kierownictwo. Kwestie kierownictwa rozstrzygają się w takich razach przez samą siłę wewnętrzną. Kto ma odwagę, gdy słabość dławi serce najsilniejszych, ten przez to samo dźwiga i podnosi sprawę. Cała historia Narodnej Woli jest szeregiem tego rodzaju samodoborów. Historia stwarza pozycję i pozycja szuka człowieka. Tak po godzinie Michajłowa przyszła godzina Perowskiej i Żelabowa. Tak nadszedł teraz dzień Wiery F., Antygony, która wiedziała, że u boków pomordowanych braci były miecze. Dla mnie z tego czasu pozostała przede wszystkim jej postać. Nie każdej zbiorowej akcji udaje się w momencie zgonu ocalić jeszcze duszę swą piękną. Pragnąłem, aby jeśli ginąć ma Narodna Wola, ginęła w szyszaku i zbroi. Aby nie przestawała budzić grozy i szacunku. Nad pobojowiskiem, nad ciszą kazamatu, nad skrzypem szubienic panował w tym czasie jej głos, mocniejszy niż samo zwycięstwo. Zwycięstwo to nie jest przywidzenie. Takimi, jakimiśmy chcieli, pozostaliśmy w historii życia. Nie odebrano nam naszego celu, pozostał on na zawsze, wychowując dusze, tworząc mężne serca. To jest zwycięstwo jedyne: kształtować przyszłość. Że Narodna Wola nie zginęła wśród zgiełku, że nie zgasła w więziennym mroku, jaki rozlał się po powierzchni życia, że pozostała stalowa i groźna, spiżowa i niecofniona, że czuli sędziowie prawdę w słowach Żelabowa: „Narodna Wola pozostaje nietknięta, niedosiężna”, to już przede wszystkim było zasługą Wiery F. Była ona jak ta wróżka z poematu Słowackiego, która rządzi ostatnim śmiertelnym bojem Wenedów. Dzisiaj łatwiej jest mi widzieć cale piękno i olbrzymią grozę tych czasów. Wtedy przepływały koło mnie wypadki i ludzie na kształt cieniów. I być może tragizmem nienajmniejszym tej naszej walki była ta jej, że tak powiem, nieplastyczność. Nasze pola walk nie miały nad sobą słońca, nasze odwroty nie dokonywały się w cieniu drzew, wśród szumu lasów, nad brzegami strumieni i rzek. Nasze klęski i zwycięstwa, nasze przeprawy i odwroty strategiczne — wszystko to odbywało się w głębi dusz. Prowadziliśmy życie ciemne i nerwowe. Głosy towarzyszów i przyjaciół dochodziły tłumione przez odległość. Witaliśmy się i rozstawali wśród mroku i w pośpiechu, zaledwie czas mając na uściskanie dłoni. W tym czasie to właśnie rozegrał się olbrzymi dramat Żelabowa i Perowskiej, a wtedy ja nie miałem dla niego ani oczu, ani czasu, ani sił, by wniknąć w jego treść, zrozumieć, odczuć jego surowe piękno. W Perowskiej też żyła potrzeba osobistego szczęścia i miłości, tak wielka, jak wszystko, co rodziło się w tej duszy. Ale to było jej szczęście i jej miłość. Blada i zmieniona, trup raczej niż człowiek, stała ona w tamten dzień na swoim posterunku. I gdy znalazła się znowu obok niego twarzą w twarz, oko w oko, było to po raz pierwszy w sali sądowej, po raz drugi na śmiertelnym wozie, który ich wiózł razem na szafot. Turkot tego wozu, stuk toporów wznoszących szubienice słyszeliśmy tego dnia i badaliśmy samych siebie, dusze własne — czy żyjecie w nas jeszcze umarli, czy zdołają serca nasze umrzeć tak jak tamte? Wiedzieliśmy, że my sami musimy podnieść ciężar pozostawionej nam przez ginących sprawy, żyć tak, jak umierali Kibalczyc, Sonia, Żelabow, Michajłow, jak umarł Hryniewiecki, zaciskając zęby, w szpitalu. XIX. Trupy Zbliżał się dzień ich śmierci, nieustannie, nieubłaganie mijały chwile, a każda z nich była już policzona. W tym czasie ja naprawdę pragnąłem, aby skończyło się to już jak najprędzej, aby przestali oni już czekać. Łzy wywołała mi wiadomość, że w swym kazamacie Kibalczyc zażądał papieru i pogrążył się całkowicie w swych wyliczeniach. On był najszczęśliwszy z nich wszystkich. On ani na jedną chwilę nie pozostawał bez żywego związku z prawdziwym życiem ludzkości. Ale mylę się, mówiąc tak. Bo pracowali w sposób niemniej płodny, urabiając swoją prawdę wewnętrzną w obliczu śmierci. Nie chodziło o godną postawę, chodziło o wydobycie z samych siebie całej jasności, całkowitego zrozumienia, chodziło o wykucie w sobie myśli obejmującej całe znaczenie czynu. Trzeba było, aby każde słowo, każde z tych nielicznych słów, które mogły być wypowiedziane w sądowej sali, zawierały w sobie całą prawdę, całą głębię przeżytego życia. Mieli przejść ci skazańcy nad milczącą Rosją jak oskarżyciele i sędziowie. Zginąć miało w nich pojedyncze, przypadkowe — pozostać to jedno, co było prawdą. Nieosłonięta przemoc włada olbrzymim krajem, narodem, skarbem ludzkim, oddanym w ręce zbirów, szpiegów, katów, żołdaków… Trzeba było ukazać, że na szczycie tej piramidy jest tylko słabość drżąca o własne swe życie. Naród stał się dla cara postrachem — car walczył grozą ze swym narodem. Nad krajem wśród śpiewów popich, bicia w dzwony w obłoku kadzidłowych dymów przeciągały nieludzkie, drapieżne, sępie myśli godne Bizancjum i Iwana Groźnego. Kraj, własność jednego człowieka: milionowe życie zależne od igraszki jego sumienia, że użyjemy już najpoważniejszego wyrazu. Car stoi sam przed obliczem Boga. To, co dzieje się pomiędzy nim a Bogiem, jest tajemnicą, od tej tajemnicy zależy los ludów. Byliśmy na tym szczycie rosyjskiego Synaj i nie znaleźliśmy nic prócz śmiertelnie znużonego ciała, ubranego w rosyjski mundur. Tajemnicą było tylko: słabość i tchórzostwo z jednej strony, siła i okrucieństwo z drugiej. Car miał w ręku środki zabijania, niszczenia życia. To było jego jedyne prawo. Mógł zabijać. Dano mu w ręce tę władzę. Nie miał żadnej innej. I o nic innego nie walczył, tylko o życie własne. Tajemnica rosyjskiego caratu jest ta: że jego głowa — to nieszczęśliwy człowiek postawiony w warunki takie, że musi przelewać krew, a raczej brać na swoją odpowiedzialność krew przelaną przez innych. Otacza go zdrada wiecznie czujna. Po nocach szepcą mu kotary o losie Pawła, na twarzach swych bliźnich czyta zawsze myśl mordu. Musi być z nimi, musi zawsze służyć większości z nich. Wtedy ona jest z nim i posługuje się nim jako tym, który ma prawo wyrzec groźne słowo: śmierć. Od chwili, gdy dźwignęła się myśl ludowa w Rosji — odtąd rozstrzygnięte są losy jej władców. Otaczająca ich łupieżcza banda posługuje się nimi, musi posługiwać się nimi dla ochrony własnego życia. Nędznego życia pijanych, drapieżnych zwierząt. I biedny, osaczony zwierz w koronie walczy nieustannie o swoje życie; otacza go strach, podszeptują mu doradcy wieści coraz fantastyczniejsze. I walcząc o swoje życie, strąca w nicość myśl, przyszłość i szczęście swojego kraju. I to jest tajemnica Zimowego Pałacu, Gatczyna i Carskiego Sioła. Za mało zastanawiamy się nad całymi stronami naszego istnienia. Sztuka, która powinna nas zmuszać do widzenia ich, ukazywać nam je z taką jasnością i siłą, byśmy nie mogli już ich nie widzieć, byśmy nie mogli o nich myśleć inaczej, jak w obrazach przez nią stworzonych, zaniedbuje wszystko, co jest zbyt groźne, zbyt surowe i drapieżne. Tworzy bajeczkę o istniejącej zasadniczej jedności moralnej społeczeństw i ludzkości. Jedności takiej nie ma. Jest potworna walka, mordowanie się wzajemne, walka o życie, światło, powietrze. Każdy walczący widzi świat takim, jakim czynią go w jego oczach jego warunki istnienia. Warunki istnienia naszej warstwy, naszej klasy, naszego typu to nasz świat, a że poza nim jest zguba innych, że ta zguba to właśnie podstawa, grunt, gleba tych naszych warunków, o tym nie chcemy, nie możemy myśleć. Oficer ma swój honor wojskowy, który każe mu i pozwala kroczyć po trupach. Te trupy to już nie ludzie, to już tylko dekoracja; oni muszą być, aby oficer spełnił swój obowiązek. Przemysłowiec, kapitalista widzi zawsze jedynie tylko cyfry. Nowa maszyna wprowadzona do kraju — to jego tryumf i duma. Los mas robotniczych wyrzuconych na bruk nie wchodzi wcale w rachubę. O nich nie może tu być mowy. A przedsiębiorca może być nawet idealistą, który sam własne swoje życie spala na ołtarzu kapitału i maszyny. Życie ludzkie znika wciąż i ginie w cieniu rzucanym przez fantastyczne postacie rządzące światem i ludźmi. Myśl ludzka nie należy sama do siebie, nie krąży ponad światem jak słońce. Rządzą nią i władają: baśń o złocie, o szpadzie, o pomazaniu bożym i koronie, o sztuce, o nauce. Jedną z nich jest pajęcza baśń o Zimowym Pałacu. Trudno uwierzyć w możliwość samą tych ukształtowań psychicznych, które tu powstawać muszą. Tu musi powstać, rozwinąć się dusza wierząca w swoje prawo życia i śmierci nad ludem. Otacza ją splot interesów i intryg, nie wypuszcza ani na chwilę ze swych sieci, aż wreszcie ukształtuje według swych potrzeb. Po śmierci Aleksandra II dokonał się znów tu i rozegrał zwykły dramat. Człowiekowi o duszy i umyśle przeciętnego kapitana piechoty włożono na ramiona obowiązek zbrodni. Zapewniają nas, że Aleksander III w gruncie rzeczy był fatalistą, że się nie bał śmierci — mniejsza o to. To było straszniejsze nawet. Cóż straszniejszego nad człowieka, który wierzy w swoje prawo tamowania życia i światła, w swój obowiązek dławienia ich. Aleksander II na początku swego panowania przebył coś w rodzaju dramatu osobistego. W jego życiu były rysy ludzkie. Aleksander III — to władza tępej, nie wahającej się ograniczoności. Może nawet uczciwszy był on od swojego ojca. Mniej rozumiał bowiem, co dzieje się w ludzkim życiu poza nim. Aleksander III był przekonany, że jego widnokrąg — widnokrąg mało wykształconego, zahukanego oficera — jest istotnie sensem i znaczeniem świata. Było to tak, jakby ironia wszechświatowa historii po śmierci Aleksandra II zatwierdziła werdykt Narodnej Woli. Ideę zabito. Pozostało ciało: i na tronie Wszechrosji posadzono dieńszczyka. Musi przecie być ktoś, kto wstaje, rozkazuje, kto jest odpowiedzialnym sprawcą krwawych dziejów. Pozory ideowości muszą być zachowane. Nie można upadać na twarz przed niczym, ani przed samym sobą. Musi być więc ktoś carem Rosji, aby poza jego plecami 10 000 wielkich, 100 000 drobniejszych i 1 000 000 całkiem małych rabusiów mogły szarpać ciało ludu. I ironią jest to, że gdy mówią oni, ci prawdziwi władcy Rosji: wszystko jedno, w czyim imieniu rządzimy, wszystko jedno, kim jest nasz koronowany sługa — nagle przekonywują się, że ten dieńszczyk historii może przecież strącać w błoto każdego z nich, o tchórzostwo wszystkich innych będzie z nim przeciwko upadłemu. Zasłona pęka i ukazuje się na szczycie podłości i hańby pijana postać z kieliszkiem siwuchy. Ecce deus — oto pomazaniec pański. Lud pada na twarz, ponad bladym krajem grzmi z opatrznościowych wyżyn gniewny okrzyk pijanego dieńszczyka i znów zakrywa się wszystko, i już widzi się tylko europejskie wyfraczone postacie, krew lejące pachnącymi rękami. Tajemnica Zimowego Pałacu to właśnie ta straszliwa baśń pajęcza, która jest ciągle prawdą dziejów rosyjskich. Nic wstrętniejszego niż to obłudne oburzenie, z jakim mówili ci zawodowi mordercy ludu o nas. My to byliśmy zabójcami. Tak, nieśliśmy śmierć. Śmierć własną i cudzą. Niech obraca się prędzej koło życia i niech narodzi się wreszcie myśl, która oświetli tę krwawą gehennę. Śmierć, komu to mówić o śmierci? Co znaczy dla rządu, jakiegokolwiek bądź rządu, śmierć człowieka? Rządzący mają przywilej zabijania, gdy idzie o obronę ich stanowiska. Zabijania, ile razy się podoba znaleźć do tego powód. Nie oni mają prawo mówić nam o życiu człowieka, jego nietykalności. Życie ludzkie nie było nigdy święte dla żadnego rządu, a szczególniej tu! Tu w Rosji. Śmierć Aleksandra II to tylko epizod wielkiego dramatu. Wpiszcie go pomiędzy tych wszystkich, co zginęli w ciągu jego panowania, pomiędzy polskich powstańców, pomiędzy chłopów zabitych po roku 61, pomiędzy dziesiątki tysięcy żołnierzy. Nie, był on uprzywilejowany. Śmierć Aleksandra II miała przynajmniej sens: umarł on, aby żyło prawo, aby żyła prawda. Na próżno biją dzwony. Nikt nie wierzy z was, krew lejących, w Boga z ikon. Chcielibyście jego uczynić sprawcą zbrodni, mordu, niedoli, łez i krwi. Na próżno. Nie zdołacie rozbudzić w sobie nawet tej wiary. Wy sami, wy sami krew lejecie, głodem morzycie wsie i prowincje całe. To wasz bóg. Przy zielonym stoliku, przy którym zabijacie nudę, znajdujecie swoje jedyne bóstwo. Wasza wiara — to te malowane fetysze paru godzin, które wam zastępują los. Los tak nędzny jak życie wasze. Wyrzućcie ikony z cerkwi, z domu i na kolana przed kierowym królem. Jest to nieprawdopodobne, a jednak teraz właśnie ja, towarzysz Żelabowa i Perowskiej, miałem sposobność zetknąć się z tym światem. Zaopatrzono mnie w doskonały paszport francuskiego arystokraty urodzonego w Rosji. To miało tłumaczyć moją znajomość języka i stosunków. Chodziło nam o to, aby zbadać, jakim jest usposobienie „sfer” i wyżej położonych kół towarzyskich, aby na tych podstawach oprzeć dalszą działalność. Przechodziłem więc przez petersburskie salony, do których udało mi się znaleźć drogę przez te stosunki, jakimi rozporządzały jeszcze blisko nas stojące osobistości. Oczywiście były to już salony drugorzędne, choć i tu można było sobie wyrobić podstawy dla sądu. Byłem przecież raz przez parę godzin w towarzystwie, w którym znajdował się sam Pobiedonoscew. W Rosji tylko mógł rozwinąć się typ takiego człowieka. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że istniało w nim bardzo dużo dobrej wiary, szczerego i głębokiego przekonania. Był dla mnie nieskończenie bardziej podobny do człowieka niż przeciętny liberalizujący dygnitarz. Miałem sposobność obserwowania go w dość sprzyjających warunkach. Musiałem stworzyć dla siebie maskę, która by mnie nie krępowała zbytnio w ruchach. Wybrałem rolę katolika, przekonanego o posłannictwie Kościoła, arystokraty nie oszczędzającego czarnych barw, gdy chodzi o scharakteryzowanie obecnego kapitalistycznego wyzysku, panowania burżuazji. Czyniło to prawdopodobnym mój szeroki sposób bycia i pozwalało dość swobodnie mówić o wielu rzeczach. Wspomnienie stryja ułatwiało poprawność zachowania się. Były chwile, gdym wżywał się niemal szczerze w ten nowy i posępny światopogląd. Było to właśnie w czasie, kiedy kończył się proces naszych towarzyszów. Wiadomo było powszechnie, że sąd właściwie nie może wydać innego wyroku prócz tego, który był znany już z góry — śmierć. Wydawało się to ludziom, przyzwyczajonym do rosyjskiej atmosfery, całkiem zrozumiałym i naturalnym. Czy może być mowa o prawie, jego rozróżnianiach i stopniowaniach, gdy chodzi o zabicie cara? Gdyby spalono ich żywcem na placu, opinia nie byłaby w gruncie rzeczy zaskoczona. Od paru dni jednak można było zauważyć szepty, mówiono wszędzie z tajemniczymi minami o wykładzie filozofa Włodzimierza Worobjewa. Cała elita petersburskiego świata wybierała się na ten odczyt. Półgłosem i półgębkiem komentowano i spierano się: odważy się czy nie. Odczyt zatytułowany był: „O bogoczłowieku, czyli ideale życia” — czy coś podobnego. Trudno było zrozumieć, co wywołuje i usprawiedliwia to gorączkowe zainteresowanie i niezwykłą wagę, jaką zdawano się przywiązywać do odczytu. Sala była pełna, kiedy wszedłem przed samym początkiem wykładu. Zdążyłem zaledwie zająć miejsce, gdy na katedrze stanął już mężczyzna o prześlicznej głowie marzyciela, wieszcza, artysty. Uduchowiona, blada twarz mówiła o długich, przebytych mękach. Była spokojna ta twarz, ale spokojem jakiejś nieustannej ekstazy. Worobjew wyglądał jak człowiek zatopiony w swoim własnym świecie, nieustannym wysiłkiem ducha zdobywający sobie ten spokój i ciszę wewnętrzną. Był jak człowiek dźwigający ciągłym uniesieniem jakiś z trudem wzniesiony gmach wiary. Mówił o ideale życia, o całkowitym zlaniu się człowieka i prawdy, o tym, że wreszcie przestaje ona być czymś zewnętrznym, innym od człowieka, staje się *samą* jego istotą, prawem wewnętrznym jego życia, swobodą jego. — Człowiek przeżywa siebie, tylko siebie, jest tylko sobą, wyszedł już poza wszelki przymus, nie zna go w niczym, nie może go sobie wyobrazić i jego natura bowiem stała się na wskroś wartością. Skrępowanie, to poczucie, że prawda nasza jest poza nami. Złączeni, zjednoczeni z nią, stajemy się na wskroś swobodą. I to jest prawda, której szuka ludzkość: nie oderwana wiedza, nie przekonanie tylko lub wiara, lecz życie samo. To jest wszechświatowe znaczenie postaci Chrystusa. Człowiek staje się na wskroś prawdą i jest ona w każdym jego odczuciu, upaja się on sam sobą. Dopełnia się cud Kany Galilejskiej. Człowiek odzyskuje siebie, poznaje prawdziwą radość istnienia. I tego szuka, do tego dąży ludzkość w swych nieustannych pracach i mękach. Sztuka i religia, wszystkie rozterki wewnętrzne nowoczesnej ludzkości — to właśnie ta walka. Człowiek współczesny wie i rozumie, że on to sam właśnie, jego swoboda — to jest prawdziwa ojczyzna prawdy, jej istota żywa, że w nim musi się ona narodzić i z niego. Nie może on już czcić bezwzględnie niczego poza sobą, żadnego nakazu zewnętrznego, żadnej bezwzględnej zasady poza sobą. Stanowczo nie może on wyrzec się siebie, zaprzedać siebie, gdyż on sam, życie jego jest najwyższą i ostateczną świętością. Wszystko, co jest, musi być roztopione, odnalezione w życiu wewnętrznym człowieka. Wszystko, co ma znaczenie dla życia ludzkiego, musi być ustanowione jako stosunek człowieka do samego siebie. Przed żadną władzą oderwaną nie może skłonić się sumienie ludzkie. Prawda musi być żywa, musi być tak pełna i całkowita jak życie ludzkie. Człowiek prawdę swą może tylko uznać w człowieku. I dlatego sumienie nasze może uspokajać się tylko na takiej całkowitej, dopełnionej zrealizowanej prawdzie. Ideał nasz musi być żywym człowiekiem, musimy czuć, że żyje on tak, aby każdy jego czyn wywoływał w nas nieprzymuszone, całkowite uznanie: oto jest prawda żywa. Ludowi rosyjskiemu jest przede wszystkim właściwy ten stosunek. Lud ten wierzy zawsze w żywego człowieka prawdy. Taki jest jego stosunek do cara. Władza cara w Rosji — to jest władza dopełnionego ideału. Nie inaczej myśli lud. Cesarz — to pomazaniec Chrystusowy, człowiek, który w sobie ma prawdę i dlatego nie błądzi. Inaczej nie zniósłby, nie mógłby znieść lud nad sobą jego władzy. Dlatego też wierzy lud, że jego cesarz postępuje zawsze tak — jak ten dopełniony bogoczłowiek, i to jest władza cesarza. Być świętością ludu, być nieustannie jego najwyższym ideałem, żyć tak, aby musiał czuć każdy: Oto jest bóg żywy. Inaczej ta władza byłaby siłą tylko. Zabijałaby życie, a nie zaś byłaby żywą duszą żywego organizmu. I dzisiaj — mówił Worobjew — kiedy otacza nas mrok, kiedy rozpadliśmy się na ślepe atomy w pomroce sumień, gdy nie wiemy, czy w tym strasznym obłoku, który nam zakrył słońce, który nas otoczył mgłą, istnieje jeszcze coś wspólnego, coś, co łączy nas w jedną wielką, nie umierającą duszę narodową, dzisiaj, kiedy czujemy się skazani na unicestwienie wewnętrzne, na skamienienie w tej pustce samotnych dusz, w których życie jest tylko dogasaniem myśli, dzisiaj car rosyjski musi dowieść, że żyje prawda, lud cały patrzy na cara i czeka, czy zdoła ocalić on prawdę moralną ludu. Lud nasz wie, że nie usprawiedliwia nic śmierci, że nie wolno zabijać życia, że każda dusza to rodzący się Chrystus; lud więc mówi: nie zabijaj. Zwyciężaj, władaj, rządź przez serca; carowi Rosji nie potrzeba miecza. Pośród nocy niech zajaśnieje słowo carskie jak prawda. Przez serce rządź, przez serce porywaj duszę ludu; lud cały woła: nie zabijaj. Słońce zgasło: idziemy przez pustynię piaszczystą, nie prowadzi nas żaden słup ognisty, nie prowadzi nas śpiew kapłanów, wiatr zwiewa ślady naszych stóp i nie wiemy, czy krążymy w miejscu, czy idziemy naprzód. Potykamy się o martwe ciała braci i wołają ku nam trupy strasznym głosem śmierci, że samotne zstąpiły w śmierć, nie wiedząc nic. Nie wiedząc, czy prawdą jest człowiek, czy tylko igraszką, prochem unoszonym przez wiatr na bezsłonecznym stepie. Czy jest jeszcze prawda, która pozwoli nam widzieć się wzajemnie. Nie poznajemy siebie, bo każdy jest sam za siebie, z obłędem i nocą. Nie ma ludu — jest tłum zbłąkanych w krwawej pustce. Ozwij się, wielki carze, jeżeliś jest serce ludu. Ciebie woła lud. Jeżeli tam na Golgocie zaczernieją widma szubienic, jeżeli usłyszy lud stuk siekier i młotów wznoszących rusztowanie zemsty — straci wiarę: uwierzy, że jest w pustce. Jeżeli nie Chrystus jest na tronie, jeżeli nie on nas wiedzie, nie prowadzi nas nikt i żyjemy wśród lotnych piasków pustyni, wiatry przysypią nas ławicami piasku. Rdzawa noc, noc grozy i krwi, będzie trwała wiecznie i słyszeć będziemy, konając i ginąc, tylko szczęk łamanych kości, tylko wycie przerażenia. Człowiek musi wierzyć w siebie, wierzyć w człowieka poza sobą. Musi wierzyć każdy pojedynczy w wielkie, zbiorowe, święte serca ludzkości. Władzę powierzył nad sobą lud rosyjski Chrystusowi tylko: władzę bez ograniczeń. Żywa prawda nie błądzi. I brnie on teraz przez śnieżne zamiecie, przez burzę, stepy, rzeki porywające wirami na dno. Wiatr mroźny go ślepi, śnieg przysypuje, grzebie całe pokolenia, a one idą. Chrystus sam wiedzie. Rzuć miecz… carze, bez miecza jesteś wszechwładny. Rządź przez świętość, rządź przez miłość ludu. To jest twoja władza. Nie zabijaj, nie zabijaj. Na sali płakano, ludzie zrywali się z miejsc. Wystrojone, wytworne damy otoczyły katedrę. Ponad ich głowami na jedną chwilę widzieć było można czyjąś czerwoną twarz i ogromną pięść! Ochrypły głos wołał: — Ciebie zabić trzeba! Ty jesteś morderca! Ale fala ludzka uniosła napastnika. — Prowadź nas! — wołał tłum. — Ciebie chcemy słuchać. Ty jesteś wodzem. Prowadź! Worobjew stał blady. Nie mógł wymówić ani słowa. Nagle z górnych ławek amfiteatralnie zbudowanej sali zabrzmiał młody, dźwięczny, bólem i oburzeniem brzmiący głos: — Kłamstwo! To wszystko jest kłamstwo. Oczy tłumu skierowały się w tę stronę. Tam stała Kitty, blada, z błyszczącymi oczami. Rękę wyciągała poprzez salę ku Worobjewowi. — Nieprawdę pan powiedział. Pan powiedział nieprawdę. Nie Chrystus! Kat mieszka w Zimowym Pałacu. Wasi odkupiciele, przywódcy — to ci, których zabiją za to, że kochali lud sercem, a nie słowem, za to, że śmieli żyć, oni są tam, tam w Petropawłowskiej Twierdzy umierają za prawo. Tłum przerażony usuwał się ku drzwiom, Worobjew stał jak przykuty. Kitty wołała: — Koronę cierniową wkładasz na głowę kata. Piłat tylko umył ręce. Piotr wyparł się i zawstydził. Powiedz pan, że to nieprawda, odwołaj pan. Jakaś pani w koronkach wdrapała się na katedrę i histerycznym, zdławionym głosem zaczęła wołać: — Ona bluźni, bluźni, ty nasz święty, ty nasz wielki! A Kitty mówiła: — Pokłoń się ich świętym szubienicom, pokłoń się ich świętym głowom, duszy nie gub. Kłamstwa nie siej. To kłamstwo, kłamstwo. Kat jest na twoim ołtarzu, krew ludu leje. — Jak ona śmie! — zawołał wreszcie jakiś tłusty, poważny pan. — Aresztujcie mnie lub odbierzcie mi życie, wy czciciele rosyjskiego Chrystusa! — wołała Kitty, prostując się. — Jestem narzeczona Kibalczyca. Zamęt był nie do opisania. Drzwi główne zatarasowane były przez stłoczoną falę głów, na katedrze stał Worobjew ze zgaszoną twarzą, zgarbiony, wpatrzony w ziemię. Jakieś panie zbliżały się do Kitty płacząc. Coś mówiły, ściskały ją za ręce. — Ona wyrywała im je. — Ich krew na waszych rękach, na waszych duszach i wszędzie — wszędzie. Chciałem podejść do Kitty i w jakiś sposób wyprowadzić ją stąd. Ale ujrzałem koło niej Wierę i parę młodzieńczych postaci: cała grupa znikła nagle w jakichś bocznych drzwiczkach. Wieczorem tego dnia znalazłem się w jednym towarzystwie z Worobjewem. Było to w domu pewnej arystokratycznej staruszki, uczennicy Joseph de Maistre'a, jak mówiono. Zbierał się tu petersburski mistyczny i interesujący się zagadnieniami religijnymi świat. W ten wieczór, gdym przyszedł, był tu Pobiedonoscew. Worobjew siedział w kącie milczący, złamany i nieszczęśliwy. Pobiedonoscew rozmawiał z panią domu. Staruszce chodziło, jak się zdaje, o to, aby oddalić od głowy filozofa te gromy, jakie mogła na nią ściągnąć dzisiejsza prelekcja. Pobiedonoscew słuchał uważnie, nie odpowiadając. Po chwili zaczął mówić suchym, nieprzyjemnym głosem. Mówił jakby pod przymusem. Robił wrażenie zasuszonego trupa, który odbywa swe życie jak pokutę. Zdziwiłem się, zobaczywszy, jak w jego szarej, trupiej twarzy błyszczą i żarzą się oczy. Tam na dnie płonęła jakaś namiętność. Przyznam, że na mnie wywarł ten człowiek jedyne w swoim rodzaju wrażenie. Nigdy nie widziałem nikogo, o kim mógłbym użyć tego wyrazu z takim prawem: *straszny*. Wiał strach od niego, jak od czegoś obcego całkiem istnieniu ludzkiemu. — Cesarz nie jest Chrystusem — mówił — on nie może iść za głosem swojej duszy — prawdy. Prawda jest wieczna, to jest tajemnica zasłonięta na wieki. Przed każdym i przed nim. Sługą jest jeszcze bardziej woli bożej niż ktokolwiek inny. Nie może być słaby. Nie wolno mu być sobą. Słuchać siebie. Nad nim jest prawda. — Musi ją czuć przecież — mówiła pani domu — aby ją wykonać. — Prawda jest posłuszeństwo ślepe. Człowiek nie może być prawdą. Na początku wszystkiego jest błąd. On jest to, w czym prawdy nie ma. Prawda jest zawsze poza człowiekiem. I oto jest Rosja. Rab boży, ślepy sługa Jego prawdy. — Ale jakiej? — Zna ją Bóg. — Muszą przecież wiedzieć ludzie. — Nikt jej nie pozna żywy. Świeci ona w oczy umarłemu. Żywi ugiąć się muszą, dźwigać. Wznosić muszą gmach, którego nie znają. Iść, kędy On sam jeden wie. — A car? — On jest tym, komu Bóg kazał strzec posłuszeństwa dusz. On niesie ciężką służbę. Prowadzi, a nie wie, nakazuje, a jest ślepy. — A jeżeli tam nie ma nic potem? — mówił Sołowjew. — Jak to nic? Kto się pyta? Myśl czyja? Ludzka. Przypadkowa. Dla niej powinno być nic. Prawdą jest to, czego ona nie zna, o czym nie wie, co przed nią zakryte, jej obce, czego ona nigdy nie obejmie. — A cóż — powtórzył raz jeszcze Sołowjew — jeżeli tam nic nie ma? Pozostaje coś potwornego, jakiś koszmar, obłęd. Jeżeli nie ma Chrystusa nad Rosją, to wszystko to jest jakimś szaleństwem. — Rosja była pierwej niż ja i pan. Ona przyjęła wiarę w Konstantynopolu. Ona została sama. Gmach Rosji nie ludzki, nie na rozumie, na woli oparty. Tak pan dobrze powiedział. To jest obłęd. Dla człowieka tak. Dla człowieka Bóg musi być obłąkany. Bo nie myśli o człowieku. Rozum ludzki — to wieczne *ja* i *ja*. A wszystko jest właśnie nie my, wieczne nie my. — Pan nie wierzy w Chrystusa — rzekł Worobjew. — Pan nie wierzy w Rosję — rzekł Pobiedonoscew. — Chrystus pokazał drogę — legł w grób i powiedział: „wstanę”, czyli: musicie przejść przez grób. Prawda to jest śmierć. W młodości studiowałem Hegla. Bóg tworzy świat, aby siebie zrozumieć, ale przecież zna on siebie od początku. Więc milczące, wieczne szaleństwo. Bo i po co? I dla człowieka tak ma być. I jest szaleństwo, i trzeba słuchać. Wszyscy żyjemy pod władzą Boga. Kiedy już mój rozum zatrzymał się, kiedy woła: tu obłęd — wtedy wiem, Bóg mówi. I ja wierzę, że Rosję Bóg tworzył; nie człowiek, nie dla człowieka. — Chrystus pojednał nas z Bogiem. — Po śmierci — rzekł Pobiedonoscew. — To wszystko mówi jednak pan tylko — rzekł Worobjew. — Pańskie zdanie. — Nie — rzekł Pobiedonoscew — ja nic nie mówię. Ja słucham, Rosja mówi. I ona mówi: śmierć. W gruncie rzeczy oni to sami czują — Żelabow, Perowska — oni nawet, oni nie boją się śmierci. — Tak — rzekł Worobjew — oni myślą to samo, co pan, tylko z innej strony. — Gdybym nie wierzył w Boga — rzekł Pobiedonoscew — tak jak pan, byłbym z nimi. — Ja wierzę w Boga — rzekł Worobjew słabym głosem. — Pan wierzy tylko w siebie, nie w rozum, nie w człowieka, lecz w siebie, pan w gruncie rzeczy tylko siebie kocha. Worobjew pochylił głowę: — Nie rozumiemy się — rzekł. — Tak — rzekł Pobiedonoscew. — Pan się bawi. Pan jest w gruncie rzeczy zbieg. Pan jest bardziej obcy Rosji niż Żelabow. Żelabow jest rosyjski zbrodniarz, pan jest całkiem sam. Pan chce sobie wybierać życie, choćby tylko w chmurach. Gdybym tam był dzisiaj, poszedłbym uścisnąć rękę narzeczonej Kibalczyca. Ona jedna była tam uczciwym człowiekiem. Tak… — Pan nie ma prawa — rzekł Worobjew. — Pan się obraża — rzekł Pobiedonoscew. — Ja pana nie chcę obrażać. Tylko trzeba stać na ziemi, na ziemi. Z ziemi prowadzi tylko ta jedna droga w gwiazdy, którą szedł Chrystus. Przez grób. A pan chce być świętym za życia, zmartwychwstańcem przed śmiercią. Gospodyni usiłowała przerwać rozmowę. — Czy sprawa już skończona? — Cesarz już podpisał wyrok — rzekł Pobiedonoscew. — To stało się za pańską sprawą — rzekł Worobjew. — Odpowie pan kiedyś przed Rosją. Pobiedonoscew skinął głową: — Oni to rozumieją: albo oni, albo ja. Ich szubienice albo moja. I to jest jasne. — Czy pan myśli, że się na tym skończy? — rzekł Worobjew. — Krew rodzi krew. — To już na wasze głowy spadnie — mówił Pobiedonoscew jadowitym głosem. — Na was, co siejecie prawdy, powtarzacie papuzie słowa: rozum, wolność, miłość, nauka. Rosja musi mieć własną naukę, własny rozum, posłuszny Bogu, milczący. I tak będzie, będzie. Ja przyjmuję odpowiedzialność. Będą mnie nienawidzić. Ja wiem, czego chce Rosja. Kto posiał bunt w duszach rosyjskich? Bielińscy, Czernyszewscy, wy wszyscy. Rozum. Rozum ma być wykonawcą — ma służyć… — Czemu? — Wielkiej i potężnej Rosji. — A Rosja? — Nie wolno tak pytać. Nie śmiej pan! Rosja jest szaleństwo boże, ona jest. Jest. Świat powie: Rosja. Królestwo boże. Boże, nie człowieka. Tak. Zaczął się żegnać. Należałem do gości drobniejszego kalibru, na których można było nie zwracać uwagi. To zaoszczędziło mi pożegnania. Ale pomiędzy Worobjewem i Pobiedonoscewem zaszła scena. — Nie znam pana — rzekł Worobjew — nie znam pana… Pragnę zapomnieć o panu, pragnę zapomnieć, że pan był kiedykolwiek. Pan krwią zbrukany. Pan jest zbrodniarzem. Pan się wyrzekł Chrystusa… Pan jest duch dumy i wiecznego chłodu… Pobiedonoscew zbladł… — Ja — rzekł piszczącym głosem — nie jestem. Leżę w trumnie. Nic dla siebie nie chcę. Niech Rosja… — Nie mów pan, bo wypoliczkuję! — krzyknął Worobjew. Panie rzuciły się pomiędzy nich. — Komediant — syczał Pobiedonoscew. — Słuchaj pan — rzekł Worobjew — chodźmy tam, do drugiego pokoju. Ciągnijmy losy. Kto wyciągnie. — Ja nie jestem z powieści Lermontowa — rzekł Pobiedonoscew — mnie nie wolno… — Cham — rzekł Worobjew; odwrócił się plecami. — Niech pani pośle po lekarza — rzekł Pobiedonoscew i wyszedł. Nagle wrócił i rzekł, stojąc w progu: — Zrobił pan źle, bardzo źle. Pan wie, że ja nie mogę narażać się, że mnie nie wolno… Uderzył pan trupa. — Zejdź mi pan z oczu — szeptem powiedział Worobjew. — On jest chory — szeptała pani domu Pobiedonoscewowi. — Ja ofiaruję Bogu, Bogu — mówił Pobiedonoscew — ja już zamówiłem u mnichów na wieczyste czasy mszę za dusze tych, co chcą zabić Pobiedonoscewa. A modlę się za nich co dzień przed Przedwiecznym. — Powiedział Chrystus: „Nie wódź nas na pokuszenie” — mówił Worobjew. — Panu nie będzie przebaczone. Pana nie można nie nienawidzić. I na pana spadnie ta cała nienawiść, i gdy przeleje ktoś pańską krew, to i to spadnie na pana. Pan odpowie za wszystko. — Bogu wolno mnie potępić — rzekł poważnie Pobiedonoscew. — Jemu podobało się wyznaczyć mi służbę. — I podszedłszy do ikony, żegnać się zaczął: — Wybaczcie mi, skrytobójcy i mordercy, żem was na pokuszenie wiódł; Panie, odpuść mi winy, Panie, wybacz mi. Któraś z pań dostała spazmów. Czułem, że mnie wstręt zadławi między tymi epileptykami. Korzystając z zamętu, wyszedłem. Niebo było jasne. Wieczór chłodny i gwiaździsty. Szedłem, usiłując myślą wniknąć w to, co dzieje się z nimi. Czy pozwolono im być razem? Czy też są sami z myślami swymi? Kibalczyc ze swoim pługiem chodzi po gwiaździstych polach. A Sonia, Żelabow? Wydawało mi się to takim dawnym. Nie byłem w stanie pojąć, odczuć, że to ja brałem udział w tym wszystkim, że to ja straciłem Olę… To był ktoś inny, silny i pełen zapału. Ten, co tu stał, był chłodny jak ta noc. „Każdy sam za siebie” — mówił Worobjew. Teraz i ja tak czułem. Tamten, tamten rozpłynął się już w jakimś wielkim życiu. Pozostał zimny, martwy cień i idzie po umarłym mieście. Nie żałowałem nikogo i niczego. Byłem sam. Tak oddalony, odcięty od wspomnień, jakby nie moje były, jakby z jakiejś obcej wyczytane książki. — Za panem idzie szpieg — usłyszałem głos, jak gdyby dawniej kiedyś już słyszany. — Idzie już kilka minut… było ich dwóch. Oto jest dorożka. Rysak. Siadaj pan. Pozwoli pan, pojadę razem, może się przydam panu. Siadłem. Rysak ruszył. Trotuarem biegł Vogel i wołał: — Stój, stój… Carobójca! — Ruszaj! — wołał mój towarzysz — albo ci w łeb palnę… Dorożkarz odwrócił się: — Nie trzeba, panie, my sami zrozumieć możem. Nie zgonisz, sobaka… — zwrócił się w stronę trotuaru i puścił konia w cwał. Teraz poznałem mego wybawiciela. Był to Kuźniecow. Trudno mi było poznać, tak się zestarzał. — Nie poznaje pan — rzekłem. — Pamięta pan Wrońskiego, Michajłowa, Niemirów, nasze pożegnanie… Jestem Kaniowski. Twarz jego rozjaśniła się jakimś uśmiechem. Błądził on po niej jak blask światła, które przyszło z dala. Rysy były skostniałe. — Dzieci pańskie? — pytałem. — Umarły… rok temu ostatnie. Potem żona… nie mam nikogo, nic. Pojedzie pan do mnie. — Nie — powiedziałem. — To mogłoby pana drogo kosztować. — Czy to prawda, co krzyczał ten? — rzekł Kuźniecow. — Tak… — powiedziałem. — Jeżeli pan ma dla mnie trochę litości — rzekł — pojedź pan do mnie… Będę panu wdzięczny, nieskończenie wdzięczny. XX. Srebne noce Trzy dni spędziłem w mieszkaniu Kuźniecowa. Było u niego niewypowiedzianie smutno. I ten smutek, cisza, brak jakichkolwiek związków i węzłów ze światem żywych przyniosły mi ulgę. Kuźniecow cały żył pamięcią. Człowiek nowoczesnego światopoglądu: nie oczekiwał on żadnego pośmiertnego spotkania. Skończyło się wszystko raz na zawsze. Nigdy już w nieskończonej przestrzeni tego, co jest, nie wytworzy się żaden z tych zgasłych kształtów. Jego pamięć o nich jest ich jedyną rzeczywistością. Z tym przekonaniem żył on, człowiek doskonale samotny. — Mam sześćdziesiąt lat blisko — mówił on — i wiem, że nie zdołam zmienić już nic w moim życiu. Gdybym był zdolny do płodnej, twórczej pracy naukowej, byłoby się to już objawiło w ciągu przeżytego życia. Nie mogę więc się co do tego łudzić. Kocham matematykę tak, jak mógłby kochać królową swą młody paź. Jest to miłość beznadziejna, platoniczna. Gdy moja pani uśmiecha się do innych, widzę ten uśmiech jej, wystarcza mi to, musi mi wystarczyć za wszystko. Muszę czekać, aż ktoś szczęśliwy dobędzie nowego wyrazu, nowego tonu — wtedy on i dla mnie istnieje. — Czy zastanawialiście się kiedy — mówił do mnie jednego z tych wieczorów — nad religijną powagą, jaka jest w matematyce? Czy zastanawialiście się, że to, co człowiek w niej widzi, jest to tylko właściwie czysta forma działalności ludzkiej? Tu obcuje człowiek z własną swoją, pozbawioną jeszcze wszelkich ograniczeń energią. Widzi możliwość czynów. Matematyka — to jest czynna, działająca dusza ludzkości, unosząca się ponad wszystkim. To nagie formy, które życie wypełnia… Tak… Matematyką jest to wszystko, co jest i będzie w człowieku… Myślałem o tym długo, nim zrozumiałem wreszcie, że nie prowadzi ona nigdzie poza człowieka. Myśl tak się lubi łudzić. Tak lubi upojenie i szał. Nieraz chwytałem się na gorącym uczynku czegoś, co nie może być nazwane nadzieją nawet. Czy wy wiecie, jak szalone nadzieje może miewać człowiek? Tak dziwne bywają, że gdyby wydostały się na powierzchnię życia myślowego, wykoleiłyby je raz na zawsze… Myśl krąży po takich lodowych kresach, że jedno poślizgnięcie — i noc obłąkania. Człowiek w gruncie rzeczy pragnie tego. Czy wy wiecie, że ja, poważny człowiek, straciłem rok życia, wieczory całego roku na studia nad odwracalnością czasu? Pojmujecie. Znaleźć formułę odwracalności czasu. Czas jest szeregiem nieodwracalnym. Tak my to nazywamy. Gdy teraz widzę, że żona tu nie wejdzie, że nie usłyszę już nigdy śmiechu dzieci, że wszystko to przeminęło na zawsze i że czekać tylko trzeba, aż ja sam przeminę, to wszystko to znaczy tylko: czas jest szeregiem nieodwracalnym. Jak widzicie, nic w tym strasznego nie ma. Ot, prosta właściwość matematyczna, jak i tyle innych. Dlaczego tak jest? A gdyby znaleźć formułę matematyczną, redukującą nieodwracalne szeregi do innych postaci szeregowych, takich, które są odwracalne. Prawda. Znaleźć tylko formułę. Wzbogaci się słownictwo matematyczne o jeden mały znak i wszystko przedstawia się inaczej. Nie pojmujecie? — Dziwne jest życie — dodał po chwili — ach, dziwne jest życie. I było ono dziwne w tym mieszkaniu, w którym czas istotnie zdawał się nie płynąć. Siedzieliśmy późno w noc, wspominając. Tu można było mówić o wszystkim. Kuźniecow spragniony był słuchania o czymkolwiek, co by przysłonić mu mogło pustkę oczekiwania śmierci. — Siedzę tu — mówił — i czekam, aż przyjdzie. I wiem, że nie będzie to żadne światło, żadna myśl: wiem, że ścieżka ta nie prowadzi nigdzie. Śmierć nie ma nawet matematycznych właściwości — rzekł z uśmiechem. — To zniechęciło mnie do matematyki. Na co czekam — nie wiem. Nie wiem, dlaczego chcę, aby trwał ten srebrzysty przestwór ciszy i tęsknoty, ta blada pustka, w której nie świeci słońce. Pamięć — pamięć. Pustka, przez którą chodzą cienie. Czy pan wie, gdy jestem sam, otwieram drzwi na rozcież — wszystkie drzwi? Sam zapalam lampkę nocną w małym ostatnim pokoiku. Cienie chodzą, chodzą. I tak będę wspominał do końca. Gdy i nadejdzie czas, położę się tam, zapalę lampkę, drzwi każę pootwierać. Skrzypi podłoga w sali, w stołowym, sypialnym pokoju. Przeszedł ktoś koło fortepianu. Oddychają puste pokoje. Czy pan słyszał kiedy, jak cisza nocna wzdycha? Tak głęboko, głęboko, niezmiernie cicho i strasznie głęboko; przelatuje ponad twarzą tchnienie. Czuje się jego powiew. — Czy nie doświadczacie czasem wrażenia — mówił po chwili — że ktoś wszedł do pokoju? Ktoś wszedł i jest tuż obok was. — Złudzenie — powiedziałem. Kuźniecow wzruszył ramionami: — Nie wiem, czy można na pewno twierdzić, że tylko złudzenie. Najzwyklejsze nasze życie samo przez się jest tak dziwne. My bardzo mało wiemy o świecie. Bardzo mały skrawek jego przedostaje się do naszego życia i działa na nas. Co jest poza tym? Podniósł firanki i stanął w wielkim, weneckim oknie. — Co to jest — to wszystko? Siadł przy mnie i mówił: — Jestem zwykłym człowiekiem, nic szczególnego nie było we mnie, nic szczególnego nie przeżyłem. Wszystko najzwyklejsze, przeciętne. Wczesną młodością myślałem zawsze, że czeka na mnie całkiem gotowe przeznaczenie. Nie. Nawet nie tak. Myślałem, gdy mi się co stało, co to może mieć za znaczenie. Po co to, dokąd to prowadzi? Usiłowałem odgadnąć tę całość, do której mogą należeć te fragmenty pojedynczych zdarzeń. Spotkałem moją żonę. Nie będę mówił panu o miłości. Pan to zna. Tak. Myślałem — to — to. Urodziły się nam dzieci… I tak, wie pan, gdy dzieci miały już pięć, sześć lat — powstał strach. I jeżeli to wszystko właśnie tak jest, jak to widzisz, ot, po prostu taki, jakiego się znasz, jesteś, nie ma poza tobą ani ponad tobą żadnych specjalnych przeznaczeń. Ot, po prostu — dwoje ludzi poznało się, pokochało, mają dzieci. I nagle poznałem całą niedorzeczność, całą oczywistość tego. Zrozumiałem, że tak właśnie jest, tak, a nie inaczej, że inaczej wprost być nie może. A zarazem zrozumiałem całą przeraźliwość mego położenia. Ot, w bezmiarach czasu i przestrzeni mam tylko dwie jasne główki. Tylko. My z żoną patrzyliśmy na siebie już tylko z tego punktu widzenia: dla nich żyjemy. A gdyby one znikły — myślałem — i nie śmiałem kończyć myśli. Wydawało mi się to zbyt potworne. A jednak przyszło. Przyszło, jak każdy inny fakt. Pochowałem i dzieci, i żonę: jestem sam. Nic nie mam, na nic nie czekam. Kiedy tu siedzę w oknie, doznaję tego samego wrażenia, jak kiedyś nad brzegiem morza. Tu faluje światło, tylko bez szumu. Nieustannie. I cóż ja jestem? Biedny, nagi, stary człowiek. I to tyle razy było. Czy wy, gwiazdy, także myślicie, że nadejdzie taka godzina, kiedy was strząśnie tak, jak strząsa listowie zeschłe las — to, co jest poza wami, ponad wami? Czy wy myślicie, że wyrzucą was te fale jak źdźbła piasku? Spadamy wszyscy w coś, co nas nie zna. Najlepiej mi jest tu, w małym pokoiku. Kładą mi pod głowę małe swe rączyny, Patrzą w moje oczy jasnymi oczkami. Mrugają oczęta, Usteczka się śmieją, Tatuniu, tatuniu, Rozstań się z nadzieją. — Czy mógłbym się wam na co przydać? — zapytał po chwili. — Rozumie pan, może jeszcze mógłbym coś zrobić, mam sześćdziesiąt lat. Jeszcze kilka lat mógłbym popracować. Doczekałem się, że mnie dziś trumienki dzieci do snu kołyszą: czy przyda się wam na co stary, nieszczęśliwy człowiek? Mówiłem mu tak, jak czułem. Nie byłem w stanie odpowiedzieć mu ogólnikami w rodzaju: wszystkie siły należą do sprawy. Sprawa! Każda sprawa musi być sprawą tego właśnie człowieka, który ją czyni. Nie dość jest rozpiąć ponad głową człowieka chłodne i jasne sklepienie obowiązku. Trzeba, aby na sklepienie wzeszło słońce, roztapiające lodową powłokę. W tym czasie ja sam zanadto zbliżony byłem uczuciami swymi do tego stanu, w jakim był Kuźniecow. I ja, i on patrzyliśmy w gwiazdy i w milczenie wszechświatów jak w olbrzymi grób. Byliśmy jakby pozostawieni przez odpływ fal życia. Piaszczysty brzeg, obce przestrzenie, gdzie sam płynie czas i jest życie. Jest. Świeci w górze, spada snopami światła i milczenia, ale serce nie wie o tym, nie widzi, nie czuje, kamienieje. — Chce pan umrzeć? — pytałem. — Może stać się udziałem pańskim życie długie, chłodne, samotne, oddarte od wszelkich pamiątek. — Pójdę mówić młodym, aby nie cenili życia, aby nie strzegli go. Ono nie da się zatrzymać i upływa. Posiada się jedynie życie stracone, w życie zaklęty raz na zawsze kształt. W tym czasie rzadko zdobywaliśmy nowych przyjaciół i symboliczny wydaje mi się dzisiaj obraz tego starca, zajmującego miejsce wśród młodych na wyłomie. Ja sam czułem się nie mniej niż on stary. W tym czasie oni zginęli. Wczesnym rankiem powieszono ich. Nie chciałem widzieć ich śmierci, zresztą plac był pełen szpiegów. Siedzieliśmy w wieczór tego dnia, nie zapalając światła, wpatrzeni w wielkie okno, w siny przestwór nad nami. Kuźniecow siedział obok mnie. — Milczy noc — rzekł. — Czy pan o tym myślał, że tę nieskończoność nad nami wyżłobiła jednak myśl ludzka? Grecy nie widzieli jej. Nie widział jej człowiek średniowieczny. Kopernik, Galileusz, Bruno, Newton, Kant, Laplace rozpostarli, rozwarli tę dławiącą nas otchłań, stworzyli oni ocean, w którym gwiazdy są jakby ziarnka piasku. Teraz właśnie myślę o tym, jak nie ginie nic z człowieka i jak nie można zerwać więzów łączących nas z wielką zbiorowością duszy. Ona to, dusza pokoleń zmarłych, otacza nas. Ocean nieskończoności. To przecież tylko myśl pokoleń, która jest widzialna poza nami. Nie ginie więc gnąca się dusza. Każda myśl, każde drgnienie duszy pozostaje, pozostaje w zbiorowości życia. Otacza następne pokolenia jak powietrze, niebo, ocean. Nie jesteś mi obca, o nocy. Człowiek, brat mój, w niedoli i męstwie stworzył bezmiar. On krok za krokiem rozszerzał twoje królestwo, rozpościerał milczący przestwór nad głowami. Oto jest niezaprzeczalne duchów obcowanie. Na srebrnym niebie rysował mi się przed oczyma czarny szkielet szubienicy. — Ten tylko pozostał pomiędzy mną i wami łącznik: milczący przestwór dusz zmarłych nad duszami, co się jeszcze w noc nie wzniosły… Spojrzałem w oczy Kuźniecowowi. — Zimno — powiedziałem. — Ja już także mam wszystkich moich w głębi tych przestworów, z których wyiskrzy się kiedyś nowe niebo, nowa ziemia ludzkości. XXI. Na torfowisku Zła gorączka trawiła dusze. Przechodziliśmy teraz jedni koło drugich, kryjąc przed sobą wzajemnie jadowite rany. Każdy czuł, że na dnie duszy jest już śmiertelnie rażony, ale nikt nie chciał łamać szeregu idącego do boju. Szliśmy naprzód — nawet z piosenką na ustach, ale mieszkaliśmy na dnie, w którym dusze więzną, wola się rozpręża i serce przeciw sercu się rozjątrza. Jak znużony śmiertelnie zwierz szukał każdy kryjówki. I tylko jakiś ostateczny wypadek zwiastował innym, jak ciężka była walka. Coraz częściej przychodzić zaczęły wieści o samobójstwach. Zabiła się Bardina, której odwagę i siłę woli podziwiało całe społeczeństwo podczas „procesu pięćdziesięciu”. Listy Tichonrawowa nacechowane były jakimś głębokim zniechęceniem i smutkiem. Było to tym poważniejsze, że widać w nich było chęć ukrycia przed samym sobą prawdziwego stanu duszy, wmówienia w siebie wiary i zapału. Czuć było jakby bezustanną głuchą urazę do wszystkich, że mu tej wiary nie dają, że są chłodni. Wieczorem któregoś dnia przyszła do mnie Wiera Kochanowicz. Była smutna i jakby śmiertelnie znużona. — Co ci, Wołczok? — pytałem raz po raz, mimo woli czując jakąś obawę, żeby nie poszła w ślad Bardinej, której była wielką przyjaciółką. — Nic — odpowiedziała. A dopiero wychodząc, rzekła: — Mieszkam teraz razem z Tichonowem, wiesz. Zadrżałem. Było to rozwiązanie dramatu. Rozwiązanie dla Wiery straszliwe; myliłem się jednak. Był to dopiero początek. Staliśmy w przedpokoju. Było prawie całkiem ciemno. Wziąłem ją za rękę. — Dlaczegoś to uczyniła, Wołczok? — On się zanadto męczył — powiedziała. — Ale ty? Machnęła ręką: — Cóż, nie wszystko jedno? — Wołczok, biedny Wołczok, jak mogłaś to uczynić? Tichonow był robotnikiem, samoukiem. Od paru już lat męczył swą miłością Wierę. Jak prawie zawsze w takich wypadkach sprawa komplikowała się i przybierała przykry, jadowity charakter wskutek tego, że do miłości przyłączała się chora ambicja. Tichonow nie mógł się oprzeć myśli, że tu jest w grze nie tylko obojętność kobiety, lecz może przede wszystkim pogarda, wstręt fizyczny inteligentki dla niego — chłopa. I tego nie można mu było wytłumaczyć. Sam on nie przyznawał się otwarcie do tych myśli, lecz czuć można było ich gorycz w jego wyrzutach i skargach. Trwało to dwa lata. Teraz Wiera położyła kres jego męczarni kosztem swej osoby. Zdawało mi się, że nie błądziłem w tym przypuszczeniu, że i tu widzieć należało symptomat ogólnego zmęczenia. — Czy warto, aby cierpiał człowiek przeze mnie? Cóż jestem ja? Cóż jest życie? Czy warte jest cokolwiek takiej męki? Czy nie wszystko jedno, co się stanie? Było naturalnie i co innego. Wiera litowała się nad Tichonowem. Lubiła go ona dawniej bardzo. Dawniej, to jest przedtem, nim wybuchła w nim ta nieszczęśliwa miłość. Szanowała w nim zapał i wolę, dzięki którym wyrobił on sobie kosztem strasznej pracy nowoczesny światopogląd myślowy. Były w nim oczywiście luki. Pojęcia odznaczały się surową prostotą. Sądy były twarde, prostolinijne. Ostateczne jak uderzenie obuchem. Nie było zrozumienia dlatego wszystkich potężnych i racjonalnych sił życia, które nie pozwoliły Wierze pomimo wszelkich wysiłków rozumu i woli go pokochać. Nie omylę się, jeżeli powiem, że po części sama Wiera patrzyła w ten sposób na sprawę, ona sama potępiała siebie za ten epikureizm i arystokratyzm duchowy. Wmawiała w siebie, że tylko bezwiedne, ale mocno tkwiące w nerwach i naturze przesądy przeszkadzają jej być bezstronną i ocenić wartość Tichonowa. — Gdyby on był tym samym, czym jest, a tylko miał nieco inne formy zachowania się — mówiła ona — gdyby nie wyniósł z życia tej szorstkości w głosie, w tonie, tej nieumiejętności zachowania spokoju i równowagi w dyskusji, tej niepewności siebie, która każe mu być wyzywającym i bezpośrednio potem wpadać w pokorę — być może pokochałabym go. Czy on jest winien, że praca, praca ciężka, pod grozą pięści ojca, majstra dokonywana, wyrobiła w nim tę rażącą mnie postawę, że głowa jego wyrasta jakby prosto z ramion i jest osadzona tak sztywnie, jak gdyby stanowiła jedną całość z resztą kadłuba? Dlaczego, gdy widzę w nim ten drobny rys budowy, ciśnie mi się do myśli wyraz „chamstwo”? Dlaczego odrażający jest dla mnie kształt jego paznokci, kolor brody, sposób stawiania nóg? Czy wszystko to nie jest dowodem, że kieruję się w stosunku do niego uprzedzeniem, że nie jestem względem niego uczciwa i szczera? Gdyby on nie miał tych cech, które są skutkiem jego pochodzenia i stosunków rodzinnych, skutkiem krzywdy, pod brzemieniem której wyrósł on — pokochałabym go i nie męczyłby się on, nie przechodziłby tych udręczeń, które zgięły jeszcze bardziej jego zgarbioną postać, odjęły resztę blasku jego oczom. On czuje się mniej człowiekiem przez to i wskutek tego, że ja jestem nazbyt panienką, że we mnie żyje dotąd laleczka salonowa. Jestem winna, że Tichonow stracił pewność siebie, czuje się wewnętrznie pomniejszony, zachwiany w swej godności ludzkiej. Zresztą miłość? Wiera była naturą zbyt głęboką i czystą. Byłem przekonany, że jej surowa i mężna dusza zachowała niewinność dziecka pod każdym względem. Miałem wyjechać za granicę. Rząd rosyjski zwrócił się do jednego z naszych uwięzionych towarzyszów z propozycją układów, z zapytaniem, na jakich warunkach Narodna Wola zgodziłaby się zawiesić swą działalność. W Paryżu delegat rządowy miał się spotkać z naszymi przedstawieniami. Towarzysze miejscowi chcieli, abym był obecny przy tym spotkaniu Przed wyjazdem byłem w mieszkaniu Tichonowa i Wiery. Gdym przyszedł, była ona sama. W ciągu kilku dni postarzała się i wychudła, jakby zgarbiła się i zmalała. Wydawała mi się chorym, pokrzywdzonym dzieckiem. Myślałem, że gdyby Ola żyła, nie dopuściłaby nigdy do tego, co się stało. — Jedź ze mną, Wołczok — proponowałem. Po jej twarzy przebiegł jakiś uśmiech, skinęła smutnie głową: — Tu zostanę. I zmieniła szybko kierunek rozmowy. Mówiła, jak w kołach robotniczych przed straceniem Perowskiej, Żelabowa i innych istniał projekt zbrojnego odbicia ich. — Wasyli do ostatka spierał się ze mną, że to byłoby możliwe lub pożyteczne. Wasyli — był to Tichonow. Wszedł on w tej właśnie chwili. Nigdy nie wydał on mi się tak strasznie mizerny i nieszczęśliwy, jak teraz. — Przyszliście, Miszuk — rzekł — to dobrze… dziękuję… — Dlaczego nie miałbym przyjść? Nie gniewacie się przecież na mnie. Bywałem przecież u was. Tichonow spojrzał na Wierę i uśmiechnął się tak boleśnie, że mi serce przeszył żal i litość nad nim. Podszedłem do niego, objąłem go i rzekłem: — No… wszystkiego dobrego wam. Wasyli… wszystkiego dobrego. — Jej życzcie — rzekł głucho. — Myśmy już sobie życzyli — powiedziała Wiera. Rozmawialiśmy o sprawcach, o układach. — Zlękli się, psy — rzekł Tichonow. — Warunki? Żadnych warunków, Miszuk. Wy tam twardo stańcie. Za nas stójcie mocno… My nie chcemy żadnych warunków. Nam się nie śpieszy. Póki nie sczezną oni wszyscy, nie ma o czym mówić. — Za niego i za nią — mówił o Żelabowie i Perowskiej — im śmierć. Oni nie mogą tak zginąć bez zemsty. Gdyby tak nie Wiera, nie wy wszyscy, poszłoby nas ze sto chłopa z siekierami. Niechby oni swoimi jasnymi oczami patrzyli z pomostu. Taras nasz i Sonia, orły nasze, jak my za nich giniemy. A tak co? Przywieźli ich na czarnym wozie. Ludzie stali niemi. Strach pozaciskał gardziele. Ja czapkę zdjąłem, kłaniałem się ich drogim głowom. I co? Tacy ludzie ginęli i było cicho jakby nic. Psi naród, co to znosi. Rozradowałoby się Tarasowe serce, jakby widział, że my koło niego wałem legli. Warunki, Miszuk. Powiedz im nasze warunki: oni wszyscy precz, precz z Rosji. Powiedziałem mu, o co chodzi. Uda się może Czernyszewskiego wydostać z ich rąk. — To my go przecież swoimi pazurami spod śniegu, z mogiły wykopiemy. Jedź, Miszuk, niech on wraca, niech podyszy powietrzem naszym, miłością naszą serdeczną. Rozstawałem się z nimi z ciężkim sercem. Wiera długo, długo ściskała mnie, gdym wychodził. Tichonow szedł za mną. — Pora żegnać się — powiedziałem — razem niebezpiecznie iść dłużej. — Należy mi się w twarz plunąć, Miszuk — powiedział Tichonow — zgubiłem ją. I nie ma na to innej rady. Prosiłem ją wczoraj: „Idź, Wiera. Dusza twoja mnie nie znosi”. Nie. Siedzi. Płacze. Siebie zgubiła… Zgubiłem ją ja — podły człowiek. W twarz mi napluj… — Daj spokój, Wasyli — powiedziałem. — Nikt nie winien. Sam odejdź, jeżeli tak czujesz. — Serce płacze — rzekł posępnie Tichonow. — Serce z nią rozstać się nie może. W Paryżu dostałem w dwa dni po przybyciu list Kuźniecowa. Wiera i Tichonow odebrali sobie życie nad ranem tej samej nocy, której rozstałem się z nimi. Tichonrawow poczerniał, usłyszawszy o tym. Jego trudno mi było poznać. Trawiła go wewnętrzna jakaś męka, przez krótki czas naszego rozstania postarzał się o dziesiątek lat chyba. Podczas naszych spotkań z dygnitarzami reprezentującymi rząd imponował mi on swoim dyplomatycznym, ultraangielskim spokojem. Żadne mocarstwo nie mogło mieć bardziej dystyngowanego ambasadora. We mnie hrabia S. wywoływał uczucie głębokiej odrazy. Piękna i wytworna jego postać mówiła o tym wyszukanym szacunku, jakim otaczał on i z jakim pielęgnował swoją własną osobę. Ręka, paznokieć, broda, kolor skóry, wszystko to mówiło o nieustannym, drobiazgowym, pieczołowitym kulcie własnego ciała i zdrowia. Każde zdanie przez niego wypowiedziane było zaokrąglone, wycyzelowane, wyszlifowane jak długie paznokcie jego rąk. Pachniał on wewnętrznie i zewnętrznie. Duszę musiał on przekładać saszetami, jak bieliznę, od czasu do czasu wyjmował on złotą tabakierkę i żuł jakieś pastylki — dla dezynfekcji — jak mówił. Nas traktował on z uprzedzającą grzecznością. — Przede wszystkim jesteśmy dżentelmenami — mówił. Było coś fantastycznego w tym spokoju, z jakim ten dworski dygnitarz omawiał z nami warunki bezpieczeństwa osobistego cara Aleksandra III. Od razu było umówione, że Czernyszewski będzie przewieziony do europejskiej Rosji, że mu wolno będzie zamieszkać w rodzinnym mieście Saratowie. — Za co skazany został Czernyszewski? — pytałem po skończonej rozmowie któregoś dnia. — Trzeba było uspokoić szlachtę — powiedział hrabia S. i połknął dezynfekującą pastylkę. — Znałem — powiedział — jego pisma. Był to człowiek zadziwiająco inteligentny. I dystyngowany — dokończył. — Dystyngowany po swojemu, oczywiście. To już nie to, co Hercen, Bakunin. Jaka szkoda, że on nie wyjechał za granicę… — Pan był członkiem senatu w tym czasie? — zapytałem. — Tak… tak jest. Cesarz sobie absolutnie życzył, aby był tak skazany. Policja uprzedziła do niego cesarza. Chodziło o ofiarę dla uspokojenia szlachty. Pan wie. I zresztą on miał duży wpływ. Czernyszewski był prawie jedną z instytucji w tym czasie. To było właściwie trudne do zniesienia. — Czy pan hrabia wie, w jakich warunkach żył Czernyszewski na Syberii? Ja widziałem tę śnieżną pustynię, wśród której stoi ogrodzony wysoką palisadą dom. — Mais comment donc — rzekł hrabia S. — Siedem lat się skończyło, on ma prawo mieszkać nawet w mieście. Musi sam życzyć sobie samotności. — Doprawdy? — zapytałem. — Ależ tak, przypominam sobie — rzekł hrabia S. — Tak. Była o tym mowa, specjalnie proszono o to cesarza, by dla niego stworzyć coś odrębnego, position à part. Pamiętam, Potapow czytał cesarzowi wyjątki. Vraiment, messieurs, c'était épouvantable. On wzywał otwarcie do rewolucji… — Więc to się nazywa position a part. Czy to jest przewidziane przez prawo? — Que voulez-vous — c'est la Russie — rzekł hrabia S. — Nous sommes bien arrieres — powiem panom pomiędzy nami. Gdybyście panowie byli rozsądni w swych żądaniach. Nie rzeczy niemożliwe, całkiem niemożliwe, przewrót stosunków ekonomicznych to jest wbrew wszelkim zasadom zdrowej nauki państwowej. Ale rozsądne żądania. Na przykład pewien rodzaj konstytucji — liberalne ministerium. To kto wie. W każdym razie na dworze mielibyście panowie moralne poparcie w decydującej chwili. Tam są straszliwie zacofani. Trzeba ich zmusić, aby myśleli. Ouoi donc. Il faut marcher avec son pays. — Pan podpisywał wyrok na Żelabowa — powiedziałem. — Naturellement, monsieur — rzekł. — On był przestępca. Ja pojmuję, że przestępstwo polityczne stanowi, że tak powiem, moment konieczny w naszej konstytucji, ale pomimo to musi on mieć swoją przeciwwagę. To jest zrównoważenie się prądów. Il faut qu'ils se contrebalancent. A osobiście ja z całą admiracją oczywiście. I kiedyś za lat sto, dlaczego nie, pomniki można będzie im postawić. Jak powiada Hegel: „Kto rozszerza prawdę swego czasu, płaci życiem za prawo służenia swej ojczyźnie. Kto tworzy nowe prawo, gwałci stare i płaci za to głową”. Pertraktacje skończyły się na niczym. Zdrada Degajewa dodała odwagi rządowi. Nawet co do umówionego już punktu oszukano nas. Czernyszewskiemu pozwolono zamieszkać nie w Saratowie, lecz w Astrachaniu. Byłem szczęśliwy jednak i z tego. Myśl, że on nie umiera w tej straszliwej pustyni, była może jedynym źródłem zadowolenia w tym mrocznym okresie, w czasie gdy otaczał nas pejzaż jak gdyby zapomniany przez słońce, zwęglony i bezpłodny, gdy grunt zapadał się pod nogami. Tichonrawow był całkiem zmiażdżony tymi ciosami, które spadały nieustannie. Wiadomość o aresztowaniu Wiery F., poczucie zdrady otaczającej nas z bliska: to wszystko działało na jego myśli i duszę powoli, lecz nieustannie, jak trawiąca organizm trucizna. Czynił on wrażenie człowieka, siłą woli utrzymującego samego siebie na zajmowanym posterunku. Wieczorem ostatniego dnia chodziliśmy razem po bulwarach paryskich, weszliśmy do jakiejś kawiarni. Tichonrawow był milczący cały czas; ja wspominałem głośno tych wszystkich, z którymi rozstaliśmy się na wieki. Tichonrawow rzekł wreszcie: — Czy my nie płyniemy przeciw prądowi? — Oczywiście — powiedziałem. — Nie o tym mówię, nie o chwilowych trudnościach; myślę, czy nie płyniemy przeciw jakiemuś prądowi bardziej zasadniczemu, głębokiemu? — Nie rozumiem — odpowiedziałem. — Czy nie zastanawiałeś się nad tym — mówił z wolna — jaka tu otwiera się przepaść? Na czym my się opieramy? Na myśli. Dobrze — co to jest myśl? Powiadamy: wytwór organizmu reagującego na działanie otoczenia i tak dalej. Dobrze. Ale czym jest to wszystko? Skąd ja wiem o tym wszystkim? Z myśli? Ciągłe błędne koło… — Jakiż związek? — zapytałem. — My — mówił Tichonrawow — chcemy rządzić światem, tak jak gdyby cała słuszność była w rozumie, myśli, a świat był tylko materią, czymś martwym. A jeżeli on ma swój własny rozum, jeżeli my jesteśmy tylko jego cząstkami, tego większego rozumu, zbuntowanymi przeciwko niemu? — Coś podobnego mówił przy mnie Pobiedonoscew. Tichonrawow uśmiechnął się. — Coraz głębiej jestem przekonany — rzekł — że rozum indywidualny nie ogarnia prawdy, jest z nią niewspółmierny i opierając się na swojej własnej logice, na własnym przekonaniu, przesłania sobie oczy tylko. A zresztą to może nie mieć w ogóle żadnego sensu — rzekł w końcu. — Kto nam powiedział, że życie ma jakiś sens, że jest w nim jakaś logika? Lub że ono jest rozumne. To wszystko złudzenie nasze. Czy ty nie doznajesz wrażenia, że właściwie jest tak, jak jest napisane w starym, dziecinnym katechizmie, że tam jest Bóg? — Nie — wzruszyłem ramionami — to mi się już nigdy nie wydaje. — A zastanów się, że jest to także logiczne. Na przykład nic logiczniejszego niż nauka o grzechu pierworodnym. Co to jest grzech pierworodny? Indywidualność nasza. Gdy idziemy za jej popędem, wpadamy w błąd. Tak. Bo poza nami jest to wszystko, czym my nie jesteśmy. Rozumiesz? Wszystko. Więc musimy siebie w sobie zabić, aby stać się tym, co jest poza nami. I w Rosji, czy Rosja nie jest tym, czym musi być? Zacznij wszystko od początku i znów wszystko powstanie takie samo. Każdy idzie tylko za głosem swojego ja. I chce niedorzeczności. Niedorzeczność wzajemnie się paraliżuje. Dusze muszą odrodzić się i wychować — czy ty nie rozumiesz, że tak jest, że w tym wszystkim jest i była straszliwa pomyłka? Było mi go żal, powiedziałem więc tylko: — To wszystko nadaje się do dłuższych badań naukowych. — W jakich warunkach człowiek ma prawo sądzić świat? — pytał Tichonrawow. — Nie zastanawialiśmy się nad tym. Wierzymy, że my mamy rację, a poza nami jest błąd. Człowiek ma rację, kiedy poza nim nie ma już błędu. Nie widziałem go już od tego czasu. Wracałem do Rosji tak, jakbym odwoził czyjeś zwłoki. Powiedziałem to Kirsanowowi, z którym spotkałem się w Szwajcarii. W tym czasie wydał mi się on bardzo silnym i bardzo głębokim człowiekiem. Nie zgadzałem się z nim w wielu zasadniczych kwestiach, ale to musiałem przyznać, że posiadał on w sobie, w myśli swojej wielką i wytrwałą siłę. Być może łatwiej mi to ocenić było teraz, dlatego że był on cichy i pełen żalu po tych, co zginęli. Szczerze i głęboko nosił żałobę po tych, których za życia zwalczał. Mówiłem mu o Tichonrawowie. — To zrozumiałe — powiedział on. — On całkiem trafnie postawił kwestię. Trzeba nie odrzucać świat w imię ideału, lecz zrozumieć go. Tylko błądzi ten, kto przyznaje słuszność odrzuconemu światu. Nie można ani świata zabijać dla siebie i w imię swojego ja, w imię swojego choćby największego przekonania, ani też siebie zabijać dla świata. To on i tak uczyni, kiedy nas zakopią w ziemi. Idzie o to, aby myśl nasza wrosła w świat, w samo wnętrze życia, aby pracowała w głębi. Studiował on w tym czasie Hegla, leczył się nim, jak mówił. — Jestem zdania — mówił — że każdy sumienny rewolucjonista powinien przestudiować przynajmniej Filozofię prawa Hegla. Gdy zgryzie on tę twardą książkę, przemocuje się z nią, wyjdzie on z tej walki jak rycerz skąpany w tej styksowej wodzie, nietykalny i niezwyciężony. Mnie teraz nazywają oportunistą, zapewniam cię, krwawy to oportunizm nigdy nie iść za natchnieniem popędu, wmówienia, kaprysu, wiedzieć, że się nie przekroczy rzeczywistości własnej. Czy myślisz, łatwo jest myśleć, pracować, żyć w cieniu ich szubienic, w przeświadczeniu, że oni tam dziesiątkami giną po kazamatach Petropawłowskiej Fortecy, a trzeba, trzeba. — Pamiętasz testament Sołowjewa? — zapytałem. Skinął głową… — Ciężko jest wykonywać testamenty. Życie nie wraca, nie słucha naszej woli: ono dzisiaj nieustannie tworzy nowe formy, pracuje zawsze w kierunku własnym, nieustannie pracuje dla samego siebie. W dwa dni potem jechałem dorożką po ulicy Petersburga. Nagle wskoczył ktoś do niej, schwycił mnie za rękę — był to szpieg Vogel. Siedział on, ciężko dysząc, nie było nigdzie policjanta. Mogłem go z łatwością strącić na bruk. Patrzył on na mnie błagalnymi oczami. — Niech pan pozwoli, żebym ja pana złapał. Pana i tak wezmą, ale niech to ja — mnie chcą ze służby wypędzić. Ja mam astmę, dzieci mają skrofuły. Niech pan pozwoli, żebym ja… Dzieci modlić się będą. I podniósł moją rękę do ust. — Zostaw! — krzyknąłem. — Bierz mnie i milcz. Na rogu następnej ulicy stał policjant. Vogel dał mu znak. Wszystko było skończone. XXII. In hac tumba Gdy już po wszystkim, po wstrętnej komedii sądowej, po długich dniach niedorzecznego oczekiwania, po podróży w ciemnej kajucie statku wyniesiono mnie wreszcie na brzeg i wprowadzono do twierdzy, gdy zostawiono mnie samego w celi — coś na dnie duszy zapadło jak wieko — jak wieko, które czekało na tę chwilę, gdy zatrzaśnie je wreszcie ktoś na zawsze. Nareszcie. Więzienie Szlisselburskie. Wymawiamy z całym spokojem ten wyraz: „więzienie”. Nie rozumiemy znaczenia, które tkwi w tym: na powierzchni życia pozostaną twoje czyny. To, czymś był, jest już tam. Tu zostaniesz sam, na wieki sam z niezmienną, wiecznie tą samą, nagą pamięcią. Nagie ściany celi nie dadzą ci zapomnieć. Ty musisz być sam na sam z tym, czym byłeś, z pamięcią, której nic nie odświeży. Musisz patrzyć godzinę za godziną, dzień za dniem i nieustannie, jak kamienieje, wapnieje, rozpada się wszystko, czym byłeś. Człowiek, który tego nie doświadczał, nie wie, co to znaczy wspominać, wspominać nieustannie. Myśl rzuca się zrazu na bogactwo faktów, uczuć, wzruszeń przeminionych, wydaje jej się, że każdy pojedynczy fakt, każdy rys jest skarbem niewyczerpanym. Wszystko fosforyzuje, mieni się. I z wolna, z wolna ginie to bogactwo, zastyga wszystko, co przed chwilą jeszcze płynęło przed naszym okiem, mieniąc się i drżąc, wibrując. Nic nie można wydobyć ze wspomnień. Stają się one kupą obmierzłych kamieni, stają się jak żółty, wysoki płot, stojący tuż przed samym oknem. Widzi się je, włażą w duszę, w myśl, natrętnie zazierają w oczy — nie można się od nich uwolnić. — To nie więzienie, lecz grób — powiedział jakiś dygnitarz, który zwiedzał Szlisselburg w dwa dni po moim przybyciu. Zamienić życie człowieka w bezbarwne upływanie chwil, w nieustanne, niepowstrzymane przeciekanie czasu. Na niczym nie można zatrzymać myśli. Dnie i godziny upływają bez wrażeń. Nocami przychodzą sny. To jest najstraszniejsze — sny więzienne w pierwszym szczególnie okresie. Myśl długo, długo nie może się uspokoić i zamrzeć — jest ciągle czujna, obecna, chociaż niczym niezatrudniona, jest jak stęchły zapach, którego niepodobna rozproszyć. Wreszcie zapada się w sen. Śni się sen. Z Olą jedziemy przez topolowiecki las, młode brzózki stoją, białe, uśmiechnięte, niebo błękitne pieszczotliwie obejmuje wszystko. Jedziemy niezmiernie szybko. Przejechaliśmy zakręt koło starego cmentarza. Na rogu stoi figura w cynamonowym płaszczu. Zmieniła się od tego czasu nie do poznania. Przyglądam się, wreszcie widzę. Przecież to stryj Florian został świętym przydrożnym, nie dziwi mnie to nic. Jedziemy, jedziemy ciągle dalej. Minęliśmy już wieś. Tu powinien być dwór, nie ma dworu. Jestem niespokojny, gdzież się podział — nasz wielki, biały dom? I naraz widzę, że przecież ja już jestem w amarantowym pokoju. Stary Tychon chodzi na palcach. — Paniczku, nie można — mówi, pokazując na drzwi. — Pan Celestyn z panem Augustynem w karty grają. Tychon stoi u drzwi — słychać tasowanie kart. — Głupstwo — mówię — stary, umarli po świecie nie chodzą. — Zwykli umarli tylko — mówi Tychon. — Nasz pan też nie chciał umrzeć, pan dziedzic, pan Oktawian. A jednak zanieśliśmy go na cmentarz. — Nie chciał? — pytam się i nagle czuję, że włosy mi stają na głowie. Oto jestem na wiejskim cmentarzu naszym. Tej mogiły tutaj nie było. Jest noc, księżycowa jasna noc, słowik śpiewa. — W taką noc powiesili Osińskiego — za moimi plecami mówi Cyprianow. Cyprianow nie żyje przecież — przypominam sobie; nie chcę myśleć dłużej. Widzę tylko mogiłę. I nagle widzę, że ona drży i kamienie usuwają się, wysuwa się przez szczelinę ręka, chwyta kamienie, ziemię i ciska, ciska. Ręka co chwila chwyta nową garść ziemi i rzuca ją, wali się na nią mogiła. Czuję, że krzyczę, i budzę się zlany potem. Nie poznaję zrazu swojej celi: patrzę naokoło siebie osłupiałym wzrokiem. Serce wali jak młot. Długa chwila przechodzi, nareszcie rozumiem, że stukanie, które słyszę, pochodzi z sąsiedniej celi. To stuka Myszkin. Tu z nim spotkaliśmy się po tylu latach. Wstaję i podchodzę do ściany. Myszkin stuka: — Co ci? Krzyczałeś. Odpowiadam: — Koszmar. Myszkin stuknął krótko: — Nic, nic, rozumiem. Koszmar był czy koszmar trwa? Myśl nie chce zrozumieć: Jak to, ja nie wyjdę nigdy stąd? Nigdy stąd już nie wyjdę: tu będę siedział do ostatka dni moich, w tym murowanym, wybielonym grobie. Sam z pamięcią tego, co nie wraca. Siadam na posłaniu i mówię: — Widzisz, staruszku mój, że i mnie nie lepiej. Tobie brzozy szumią nad głową. Tobie pszczoły nad głową śpiewają. Kołyszą się kłosy złociste o miedzę. O miedzę od tego pola, gdzie ty leżysz, niwy się złocą, wiatr ciepły bieży nad grobem. Ty słyszysz, jak kłosy szeleszczą. Szczebiocą rankiem, o świcie, wieczorem, kiedy rosa opada. Głos każdy życia jest inny. O każdej porze dnia inaczej chyli się źdźbło trawy. Tobie chmury nad głową przechodzą, czujesz słońce i wietrzyk, znój i cień. Tu to samo, wiecznie to samo. Martwa, chłodna rzeka czasu płynie. Czekaj, serce, aż czas twój przeminie. Czekaj, serce, aż staniesz się kamień. Serce, serce, w nicość się zamień. W nicość głuchą, jak to życie, które tu przepływa, niosąc chwile puste, głuche i ślepe. Myśli szydzą, szydzą. Chodzą po świecie upiory. Pod oknami myśli zawodzą. Myśli chodzą na stare cmentarze. Chodzą tam, gdzie palą się miasta. Chodzą tam, kędy znały miłość. Pod ścianę ze świata przychodzą. Przychodzą tutaj i szydzą. Ja nigdy nie zobaczę pól, nigdy nie usłyszę, jak brzęczy kosa, kiedy ostrzy ją na łące młody siłacz wioskowy, ociera pot z czoła, pochyla się nad dzbanem. Nie zobaczę, nigdy nie zobaczę. Nad polami słońce zachodzi. Owce beczą, wracając z pól. Dym wznosi się nad chatami. I śni mi się znowu sen. Idę z kosą w ręku przez ścieżynkę polną. Jest wieczór, idę bosy i czuję wilgotną, miękką trawę pod stopami i sprawia mi to rozkosz, idę i nie myślę o niczym. Przypomnieć sobie tylko usiłuję, skąd wziąłem kosę. I teraz widzę, że idę nie sam. Idzie koło mnie kobieta w chustce na głowie. Idzie i śpiewa coś. Słyszę słowa piosenki, które wydają mi się nowe: Usta moje płoną tak jak maki. Marzenia błękitne jak len, Koniec myśli zawsze jednaki — Śmierć kosą zetnie jak sen. — To przecież nie ona śpiewa — to jest wiersz Sablina. — A Sablin gdzie? — pyta kobieta i nie podnosi twarzy. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie jest Sablin. Nie wiem nawet, kto on jest. Na próżno usiłuję sobie przypomnieć go. I nagle widzę, idzie naprzeciwko mnie ktoś: idzie i słońce zachodzące świeci mu prosto w twarz. Twarzy tej nie mogę poznać, bo płonie tak w świetle, że jej blask razi oczy. — To jest Sablin — mówi kobieta. Ale człowiek przechodzi koło mnie, uśmiecha się i kiwa głową. — Przecież to jest Wroński — myślę. A Wroński odwraca głowę i mówi: — Kuźniecow odwrócił czas. — Ja tu czekam na Sablina — odpowiadam — mam mu oddać jego wiersz. — Umarli nie potrzebują wierszy — mówi Wroński. Przypominam sobie, że nie chciałem o tym wszystkim myśleć. — Idźcie precz — wołam — ja chcę żyć z naturą, widziałeś przecie, że idę z kosą… I znowu przypominam sobie, że to wszystko już było. Gdzieś widziałem to wszystko. — Głupiś — mówił Michajłow — to myśmy obiecali Oli, że sprawimy jej dożynek i że ona będzie królową. Pamiętasz… I w tej chwili budzę się znów. Znowu pali się to samo światło. Ola nie żyje, ja trwam jeszcze na dnie nicości. Myszkin znowu stuka. — Co? — Spać nie mogę. Trzeba skończyć to. — Co? — pytam. — Nasze życie. Oni nie śmią mnie więzić. — Jak to? — Jest przecież wyjście — puka. Odpowiadam: — Sam chcesz? Myszkin krótko zastukał: — Nie. Zamilkł. Po chwili podszedł znów: — Muszę zabić. Pamiętam, że nie zdziwiłem się ani na chwilę. Dopiero później refleksja przeraziła się, że coś podobnego wydaje mi się naturalne. Nerwami byłem oswojony ze wszystkim. Sama przez się natura nie obawiała się niczego, nie dziwiła się niczemu. In hac tumba. Teraz splątały mi się wszystkie wspomnienia tego okresu i zlały w jedno monotonne pasmo nudy, w którym nie było nadziei, ani nawet uczuć. W kamiennym grobie męczyli się ludzie. Z góry spoglądała śmierć — i to wszystko. Śmierć przepływa cicho nad nami. Płynie cicha bez szmeru jak czas. Płyną fale, które nas nie widzą. Fale czasu płyną i szydzą. Sama śmierć nie wyzwoli was. Zostaliśmy już istotnie poza czas wyrzuceni, w jakąś martwą pustkę, gdzie nic się nie dzieje. Teraz nie mogę znaleźć żadnych słupów granicznych w tym czasie, który przebyłem, i wydaje mi się, że wszystko stało się w jakąś potwornie długą noc zimową, że spałem i budziłem się z koszmaru, znowu zasypiałem i znowu dławiła mnie zmora. Trudno przecież wyobrazić sobie coś podobnego. Ludzie nie powinni wymawiać bez drżenia tego wyrazu: „więzienie dożywotnie”. Nie znają jego treści. Mówią o czymś nieznanym sobie. Ci, co pisali prawa, nie wiedzieli, co ten wyraz oznacza, nie przeżywali bowiem samej rzeczy, nie mają prawa używać tego wyrazu. Czyny nasze żyją na ziemi. Gdzieś kiełkują z naszych ziarn źdźbła. Ruń zielona rosą się mieni. Słońce przyjdzie. Kłosami złotymi falować będą pola. Dusza nasza faluje i złoci się. Dusza nasza tam żyje, słoneczna. Ziarno pierwej obumrzeć ma. Ale to nie tu się dzieje — nie tu. Wszystko żywe jest poza nami. Tu po prostu śmierć czeka, aż zaśnie myśl, aby mogła precz wyrzucić ciało. Śmierć chodzi po korytarzach. Chodzi szyldwach w szarym szynelu. Przez okienko szyldwach zagląda. Jeszcze żyjesz, jeszcze oddychasz, o czym myślisz, tu już tylko *ja*. Nikt nie usunie już śmierci-szyldwacha. I to było przecież czystą prawdą. Czekano tu wyłącznie na naszą śmierć. Cały ten gmach, wszystkie urządzenia, ludzie otaczający nas mieli to jedno na celu: czekać, aż pomrzemy. Później podobno zaprowadzono tu zmiany. Przeprowadzono mnie któregoś dnia do innej celi. Moją rewidowano tymczasem. Teraz sąsiadowałem z Siewierowem. Siewierow był pogrążony w wielkiej pracy myślowej. Tu ten umysł, skazany na skamienienie, tworzył wielką teorię filozoficzną: w myśli układał cały traktat o budowie materii, mający za zadanie stworzyć ogólne podstawy teoretyczne, na których dałoby się oprzeć jedność badań i pojęć chemicznych, astronomicznych i fizycznych. Szczęśliwi są ludzie mający siłę myśli, pozwalającą im w każdej chwili zawsze i wszędzie wymknąć się władzy czasu. Siewierow siedzący tu pod kluczem w aresztanckiej kurtce — to był pozór tylko, przypadek, coś powierzchownego. Siewierow istotny, rzeczywisty, był w swoim własnym, przez myśl stworzonym świecie. Boska potęga nauki i myśli. Odcięli go przecież od świata. Miał tu zginąć i zgnić jak niepotrzebna, szkodliwa narośl na ciele ludzkości. Oddzielały go od żywego świata mury więzienne, straże, zakazy, niedorzeczne w swym okrucieństwie. A przecież pracował. Pracował i żył z ludzkością, która nie widziała go. Wszystko, co stworzy jego myśl, co zdoła ująć, da mu poczucie, że jest on w tej prawdzie zbratany z tymi wszystkimi, co ją poznają. Zabiją myśl, nie dadzą jej wyjść poza ściany więzienne. Cóż z tego, on wie, że pracuje, pracuje do ostatniej chwili, w której jeszcze nadzieja, że wyjdzie i zdoła powiedzieć ludziom, co wykuła myśl. Ciszy gwiazd słucham, nie strasznego skrzypu czasu, co miażdży serca i istnienia. Czas nie jest próżny. Poza ludzką myślą, poza człowieka życiem trwa nieustanny, wielki proces rodzenia się i powstawania form coraz to nowych. Wsłuchuję się w ten szmer, w tę dziwną mowę martwej materii i uczę się pojmować wielkość i niezgłębioność życia poza nami. Uczę się je pojmować w jego formach najbardziej od nas odległych i obcych. Krążenie tych świecących, olbrzymich światów ponad naszymi głowami, palący olbrzym — słońce, cichy księżyc, morza szumiące z oddali i nieskończoność przestrzeni w każdej drobince materii, prochu każdym: wszystko to ukazuje mi, jak nieskończenie wielkie jest życie poza nami. Martwym wydaje nam się życie niepojęte. Martwym nazywamy życie, którego nie widzimy. Cały świat jest jakąś gorączkową walką nieogarnionych form. Człowiek jest jedną z nich. Myślą swą usiłuje ogarnąć życie poza sobą. Żyje zawsze w tym samym świecie. Świecie już uporządkowanym przez myśl. Poza jego granicami też życie. Dobrze jest pamiętać o tym, aby zyskać wielki, mądry spokój. — Powinno się mieć wiele ojczyzn w świecie — stuknął Siewierow. — Powinno się być w stanie zawsze myślą zmienić ojczyznę. Gwiazdy i mgławice, tworzenie się światów z wirów pierwotnych, świat nieprawdopodobny, z którego wyłonił się pierwszy okruch protoplazmy. Nieogarnione życie przekształceń chemicznych — wszystko to są moje kryjówki i ucieczki. Tam jestem bezpieczny. Wracając z podmorskiego świata, gdzie całe miliony polipów zginęły, dźwigając ze swych obumarłych ciał całe lądy, rafy i skały: jestem spokojny. Trzeba patrzeć na samego siebie ze strony wielkiego „nie ja”. Nawet chemia, nawet astronomia uczą moralności. Uczą nas wielkiej obojętności dla siebie. Zastukałem: — Nie można przyjmować życia, poddawać mu się. Odpowiedział mi na to: — Polip mrze, ale swoje robi, o jedną niedostrzegalną linię wznosi poziom. I po chwili stukał znów: — Trzeba połączyć w jedno te dwie myśli: naszą jedyność i powierzchność. Trzeba przeżywać siebie i jednocześnie wiedzieć, czym to jest od strony wszystkiego. Gdyby dzisiaj powstał poeta jak Dante, jego wędrówki byłyby głębsze. Musiałby on stawać się atomem, polipem, rośliną, pierwotnym człowiekiem, uczonym, urzędnikiem, artystą, człowiekiem czynu. I wszystko to razem pogodzić i objąć. Stukałem: — Mów. I mówił on dalej: — Kocham świat olbrzymi, którego nie znam. Kocham fosforyzujące przestwory wodne, na które nie spoglądało jeszcze żadne oko, kocham to cudowne budzenie się życia na dnie. Czy ty nie tęsknisz, że nie poznasz nic więcej z tego życia, które kłębi się na dnie oceanów, tych wszystkich szumów morskich, które były cudowniejsze niż wszelkie poezje, muzyka, śpiew? Jak ubogie są lądy i my, lądowe stwory, w porównaniu z tym światem morskim, nad którym przemyka się, nie wiedząc, wątła łódź człowieka, zajętego zawsze swoimi własnymi sprawami. To, co w nim żyje, jego tęsknota, pamięć, pożądanie — umiera, te zjawiska rodzone przez jego ludzką pierś przesłaniają mu zawsze świat rzeczywisty. Być bezinteresownym, nie myśleć o sobie, niczego nie chcieć. Zapomnieć nawet, że się jest człowiekiem. Tam spłaciłem już wszystko, co mogłem jako człowiek: teraz mogę nie wiedzieć, czym jest Rosja, ludzkość, zagadnienia naszego ludzkiego życia; mogę zatopić się myślą w tym świecie, który nas nie zna. Chcesz się spowiadać ze swych win i grzechów, myślisz, żeś czynami swymi zmącił sam rdzeń istnienia. Pójdź, powiedz o nas, naszych winach rafom koralowym, mięczakom, roślinom morskim. Przecież i to byt. I wszystko żyje poza nami. Tak samo żyje, jak i my. To uczy swobody i słonecznej beztroski. Kocham ten beztroskliwy, olbrzymi świat. Kocham światła gwiazd na falach morskich, kocham wszystko, co obce, potężne, olbrzymie. Ojczyzna moja jest wszędzie, gdzie jest myśl. Pyłkom słonecznym mówię z uśmiechem: pracujemy razem — one nie wiedzą o mnie, ja o nich, ale razem gdzieś zlewamy się, my i one, ja i życie protoplazmy bezkształtnej, formującej się w fantastyczne, wyśnione przez obłęd morza kształty. — Szczęśliwy jesteś — mówiłem. — Myśl twoja istotnie jak duch Dantego schodzi w głębiny, o jakich nie marzył Dante, jesteś u siebie, tam gdzie się sam kończysz, gdzie cię nie czekał nikt. Pośród gwiazd, pośród krążenia, wirowania atomów, tworzących wszystko, co się zmaga. Któż z nas wie, co jest tam w tych przestworzach olbrzymich, które roztwierają się przed myślą w najdrobniejszych kruszynach materii? W tych obszarach międzyplanetnych, które rozwierają się, rozrastają w niedostrzegalnie małym, znikającym dla nas, można zapomnieć. Tam jesteśmy u siebie. Jest więzienie? Sokołow? Car i Rosja? Kościół? Ludzie? Tam taki chłodny spokój. Taki błogi, świeży dzień. Tam jest spokój wieczny. — Szczęśliwy jesteś — powtórzyłem. I tak też było. Tu mógł przebywać tylko ten, co miał tak wiele ojczyzn, jak Siewierow, kto nie był zrośnięty myślą z ludzkim kształtem, społecznym istnieniem. Kto nie nazbyt uwięził swą istotę w sprzecznościach i zwątpieniach wewnętrznych. Dla mnie nie świeciły zorze polarne myśli, nie umiałem zabłądzić w przestworach drobinowych przestworzeń i przekształceń. Byłem sam ze swoim ludzkim losem. Nie znam was, polipy i gwiazdy, nie znam was, którzy jesteście poza mną, tam jest nic. Sam jestem beznadziejnie, nieuchronnie. Nic nie wedrze się do mojej pustki. Same z sobą zamknięte, jak wszczepione w kamień, spala się serce. Chciałem powiedzieć sobie: byłem. Nikt mi nie odejmie tego, czym byłem. Na zawsze żyje we mnie to wszystko. W pamięci mojej chodzą oni wszyscy — przyjaciele, towarzysze, ja sam z lat młodych. To jest kłamstwo. Czegóż potrzebuje człowiek? Czego pragnie? Życia? Przecież wiem, że przeminie. Miłości żywego człowieka? I ty, co kochasz, i ty, co jesteś kochany, jesteście niczym wobec pustki, igraszkami jakiejś ciemnej ręki. Czegóż więc chcesz? Czy istotnie jest jaka różnica pomiędzy życiem żywych ludzi, a naszym dogasaniem w kamiennej mogile? Zwęglone serce odpowiada: nie ma. Słońce w pamięci mojej zmalało i stało się chłodne. Widziałem wciąż jeden i ten sam krajobraz: czarny, zwęglony przestwór, nad nim słońce barwy miedzi, patrzące jakby wyrzut. Coś, jakby wstyd, że się chce żyć, że jest jeszcze życie. Czułem się, jak człowiek chory nieuleczalnie, męczący się, czekający na śmierć, gdyż niezdolny do życia. Noc zapadła nad nim, zatkniętym na palu: on krwawymi oczami patrzy w gwiazdy. Teraz wstaje słońce i dziwi się: żyjesz, czerwiu. Nad spaloną wsią, porąbanymi ciałami przyjaciół, nad pogorzelą wszystkiego wznosi się kamienna głowa. Jest kamienna, bo nie czuje bólu, który szarpie na ćwierci całą istotę zatrutym żądłem; zębatym ostrzem utkwił w samej duszy. Kamienna głowa patrzy się ciężkimi oczami. Ciebie kochałem, smukła, ty w wieńcu zbożowym, która leży krwawą raną w piersi. Krew płynie na wieniec złotych kłosów. Cóżem ci przyrzekł dać? Szczęście! Szczęście człowieka… Krwawa głowa podnosi się i mówi: Dobre było życie. Jasna moja, umierałaś o innej godzinie. Nie chcę, nic nie chcę… Śmierć-szyldwach chodzi po korytarzu, stoi u bram. Na co czekasz, męczący się trupie? Nóż się w piersi obraca, obraca. Każda chwila obraca go po trzykroć, patrzy w twarz białymi oczami. Mam wrażenie, że cały czas byłem obłąkany. Myśli miałem jasne. Ale to były myśli, z którymi nie można żyć. Piekącymi oczami patrzyłem w okno, przez które wlewał się zgniły dzień. I myślałem znowu. Był ranek właśnie, kiedy usłyszałem śpiew: Przeniosę chętnie śmierci mękę, Tęsknotę, ból i opuszczenie. Myśli spiekotę i zwątpienie — Przeniosę wszystko. Lecz gorycz z oczu matki starej — Wszystko przeniosę. Lecz ginąć jakby nadpróchniałe drzewo, Mieć w głowie myśl i z myślą ginąć, Jak ginie martwa, podeptana trawa; Patrzeć, jak niszczy noc i dzień Wszystko, czym życie mogło słynąć, Gnić z duszą, myślą, bólem w sercu: To jest nad siły. Wolę bój stoczyć w ciemności Głuchej i twardej, Wolę zejść w mrok, Gdzie syczą gady. Wolę z wężami stoczyć bój, Ich ślepia błyszczą chytre, blade; Wolę to wszystko Niż los mój. — Minakow! — usłyszałem głos Myszkina. Po chwili usłyszałem stuk i krzyk. Minakow rzucił talerzem w głowę naczelnika więzienia Sokołowa. Związano go i bronił się im. — Dołguszyn, co oni robią z tobą? — rozległ się czyjś głos. Wszystkie drzwi zatrzęsły się i grzmiały pod ciosami pięści nóg. Więzienie wrzało. — Zabijcie nas, katy! — Weźcie nasze życie! — Zabijcie, zabijcie, zabijcie nas, psy! Słyszałem, jak główny naczelnik więzienia podszedł do celi Myszkina. — To nie ma żadnego sensu — mówił. Słyszałem, jak Myszkin odpowiedział. — Nie mieliście odwagi zabić nas otwarcie i trzymacie nas tu, byśmy zginęli powoli. Tu nie ma mowy o sensie, myśli i prawie. Nie mamy wspólnego języka. Kat nawet jest bliższy nam niż wy. — Prawo — próbował mówić wojskowy, ale więzienie huczało gniewem i szyderstwem. — Nie ma żadnego prawa, jesteście najpodlejsi z morderców. Znowu płynął czas. Czas bezbarwny i pusty. Siewierow błąkał się po przestworach niewidzialnych i niezmierzonych, odpoczywał w doskonałym cieniu myśli. Mnie męczyły zmory znów i straszniejsza od mar wyśnionych rzeczywistość. Były chwile, kiedy starałem się przypomnieć rysy Oli albo Katii, rysy przyjaciół — i nie mogłem. Natomiast wyrysowały się bardzo dobitnie profile Arona Vogla, jakiegoś żandarma, obojętnego przechodnia, widzianego gdzieś w tramwaju lub na ulicy. Innymi dniami stali mi przed oczyma wszyscy. Co więcej, nie miałem nad nimi władzy. Poruszały się te cienie w myśl jakiejś ukrytej przede mną logiki psychicznej i to ich życie stawało się subtelnym narzędziem udręczeń. Ola zazierała mi w oczy i pytała się nagle: — Czy oni bili Sołowjewa po twarzy, czy bili po twarzy szlachetnej i świętej swoimi potwornymi rękami? I widziałem, jak podskakiwał, pieniąc się i sapiąc, Aron Vogel, chcąc dostać swymi piegowatymi rękami, niezgrabnie zwisającymi z krótkich rękawów surduta i poplamionych mankietów — twarzy Sołowjewa. Odwracałem oczy i widziałem wciąż ten sam obraz. Słyszałem godzinami trzask kości Katii pod kołami armaty, ohydny dźwięk kopyt końskich miażdżących ciała i pogrążających się w krwawej masie. W oczach rozrastał się ten świat. Starałem się nie myśleć o niczym. Śniło mi się, że leżę w swojej celi, leżę bez ruchu z przymkniętymi oczami. Nagle otwierają się drzwi i wchodzi, a raczej wsuwa się jakaś skulona figura. Długi czas nie mogłem poznać i przypomnieć sobie, kto to jest. Figura przysunęła się do samego mojego łóżka. Szła, jakby czołgając się. Starałem się jej nie widzieć. Wiedziałem, że musi być straszna. Siadła ona koło łóżka w kącie, zaczęła węszyć, wciągając powietrze, i później położyła mi na piersi miękkie, mackowate ręce i opierając się na nich, wdrapała się na łóżko. Głowa jej opadła na ręce i sunęła dziwnie powoli ku mojej twarzy. Teraz widziałem: był to Schultz. Tylko dziwnie zmieniony, przeobrażony w coś groźnego. Odraza i obrzydzenie były w tej głowie, która węsząc, sunęła się po mojej piersi. Wreszcie dopełzła do szyi i czułem, że zapuszcza zęby w krtań. — Sen — pomyślałem i zbudziłem się. Na korytarzu wołał czyjś głos: — Żegnajcie, towarzysze, prowadzą mnie zabijać. Nie mogłem się poruszyć ani wymówić słowa. Słyszałem, jak tylko Siewierow odpowiedział: — Bądź zdrów, bracie. Myszkin stukał gorączkowo do ściany: — Podłość, że się z nas nikt nie odezwał. Pozwoliliśmy, że go tak wywleczono spośród nas. I że on tak przeszedł pomiędzy nami niepożegnany. Chciałem mówić z nim, co zamierza czynić, ale przerwał mi, chciał, aby go zostawiono z własnymi myślami. Przeszło parę godzin — doleciał nas stłumiony odgłos salwy: Minakow żyć przestał. Słońce chodzi gdzieś po dalekim niebie. Chodzi nad miastami, w których żyją ludzie łudzący się, że posiadają jakieś prawa. Prawo, sprawiedliwość, rozum, ludzkość — sypią się słowa. Tu nie mają one żadnej wartości, żadnego obiegu. Żyć będziecie w swych kamiennych klatkach jak dzikie zwierzęta — wy, coście śmieli wierzyć w słowa, które człowiek wymawia tylko ustami. Sąd chcieliście czynić nad życiem w imię rozumu. Rozum jest poza wami. Tu nie dochodzi żaden jego promień. Cała prawda ludzkiego istnienia, jakim ono jest, występuje tu bez osłon: walka na śmierć i życie. Czy moglibyśmy opłakiwać Minakowa? Jemu słońce w oczy zaświeciło. Jego zabiła świszcząca kula. On stał i widział śmierć ludzkimi oczyma. Patrzyła ona na niego z luf karabinów… Mówiła do niego głosem człowieka. Głos żywy zwiastował mu zgubę. Nami rządzi to, czego nie ma. Pusty czas kradnie nam życie. Kradnie życie, konanie przewleka: nieustannie upływa i szydzi, każdą chwilę wydłuża, zabija nas to, czego niepodobna ująć. Bezoki, bezduszny los dławi żywych ludzi, ssie ich krew. W tej umarłej ciszy rozległy się dla mnie raz jeszcze kroki Myszkina. I jego prowadzili na śmierć. Zostałem sam. Z obu stron miałem puste cele. Dnie i noce teraz utraciły już resztkę ludzkiego sensu. Miałem wrażenie, że rozwijają się one jak wstęga z jakiegoś obracającego się gdzieś poza moją głową koła. Koło obraca się i warczy wstęga. Śmieje się pusta, bezbarwna potęga czasu. Nie czekałem na nic, nie spodziewałem się niczego. Wieczorem jednego z tych pustych dni powziąłem ostateczny zamiar. Kiedy spostrzegłem wyjście i przekonałem się, że nie zawiedzie, siadłem i próbowałem myśleć, jak może to uczynić człowiek wolny. Za chwilę wyjdę stąd i szyldwach sprezentuje broń. Wspomniałem po raz ostatni wszystko bez bólu i bez żalu. Chciałem znaleźć sam dla siebie jakąś myśl o przyszłości: o tym, co będzie kiedyś — nadaremnie. Serce było zimne — uśmiechało się jeszcze do znanych postaci. Patrzyłem teraz na nich wszystkich, którzy odeszli, jak jeden z nich. Pamiętam dobrze, żem myślał o nich wszystkich z jakimś pobłażliwym uczuciem starego, doświadczonego brata. — Tak to jest, widzicie, tak to jest — mówiłem, tłukąc lampkę z palącą się naftą, tak aby płomień objął siennik. * Siedzę teraz pośród drzew, z których rodzą się młode liście. Jestem sam, sam, jak nie byłem nigdy w Szlisselburgu. Kaleka ze zwęgloną duszą, chodzę sam wśród ludzi, którzy dalej są ode mnie niż te drzewa. Z drzewami tylko żyję w zgodzie i cieszę się, kiedy im się wiedzie dobrze. Tu przede mną z czarnego, spróchniałego pnia wystrzeliły nowe gałązki. Rosną, wypuszczają świeże liście: tak jak myśli we mnie. Siedzę otoczony kartkami, którem pisał: biorę je do ręki i przerzucam. Nie poznaję ich, jak nie poznają drzewa liści swoich. Chciałbym, aby wiosna ta, która rozkwita naokoło mnie, była ostatnia. Myślę o śmierci cicho i spokojnie, jak o oddanym, dobrym towarzyszu. Chciałbym, aby zastała mnie tu pośród drzew — nie w pokoju. Łudzę się czasem, że dość jest tu siąść i czekać bez ruchu: ona przyjdzie grabową aleją. Ale od strony życia nigdy nikt do mnie nie idzie. Nigdy nie idzie i nie przyjdzie do mnie nikt. Pisma przychodzą co rano. Co rano mówią mi to samo, co wiem. Z wolna, z wolna człowiek uczy się rozumieć, że nie ma nikogo i niczego prócz siebie, że własnymi tylko rozporządza siłami i uczy się je cenić. Z wolna wyrasta ponad wszystkie inne potęgi — ta jedyna rzeczywista: człowiek pracujący. Lubię słuchać dźwięku młotów, kujących w naszej kuźni. Coś wesołego, twardego jak życie, radosnego jak zwycięstwo, marzy mi się wtedy. Sam siebie musi tak wykuć człowiek. Lubię słuchać pieśni młotów. I lubię słońce nad zaoraną rolą. Idzie chłop, rzuca ziarno. Rzuca złoty siew i znowu wraca. Odwracam się od niego i z wolna idę ku domowi. Idę i myślę, kiełkuje gdzieś niwa. Zamiera złote ziarno. Ślepy siewca idzie poprzez pola… Dusza myśli — czy usłyszę jeszcze wielki szmer niw? Nasłuchuję i wciągam powietrze. Płynie nad polami chmura, czy widziała plon? Ale wrony kraczą często ponad głową. To wiem: nim nadejdzie pora zbierać plon, niemało krwi wyleją czyjeś mężne piersi. Nie szczędząc kości, kosi nieubłagana siła młode niwy. Wrony kraczą ponad moją pustką. Chmury lecą ponad ziemią. Siadają na drzewach, które dopiero porastają w liście. Witam je — złowróżbne ptaki, ptaki dobrej nadziei. Z pobojowisk lecą, z pól, na których śmierć kosi. Nie przestawaj siać, straszliwy siewco. Człowiek najbardziej trwa, gdy ginie. Teraz jednak czasami widzę w pismach i książkach nowy głos, nową pieśń rządzącego sobą człowieka. I myślę wtedy o mediolańskiej katedrze: o wielkim pomniku dziejów, zbudowanym z serc, co pomarły. I powtarzam słowa, które tyle razy słyszałem z drogich ust: zginąć tak, aby żyło z nas to, co chcemy — to jedyne zwycięstwo. W podziemiach gdzieś rodzi się z bezlicznych ofiar przeszłość i dnia każdego i jutrem rządzić ma nasza wola. Ona płynie podziemiami nurtem ukrytym. I kiedy zamykam oczy, słucham, zdaje mi się, że to ja sam, przeszłość moja szumi i szemrze tam strumieniami pod ziemią. Czarny pniak gałązkami swymi się do mnie uśmiecha: młoty kują. Patrzę w świat przede mną i koło mnie i szukam, czy mam w nim jeszcze co swojego, coś, co by było moją, tylko moją własnością, co bym chciał zatrzymać dla siebie. Myślę o tym, co schłonęła mi ta ziemia, i patrzę na nią z przyjaźnią, na nią, która dzisiaj ma w sobie więcej mojej duszy niż to, co pozostało jeszcze we mnie. Patrzę na nią z przyjaźnią: uczyń ze mną, co zechcesz, ty, która rośniesz i żyjesz przez człowieka. Uśmiecham się do wielkiego powietrznego morza i powtarzam: dusze ludzkie ciebie tak rozwarły, rozszerzyły naokoło mnie. Patrzę na starą kobietę, która koło mnie przechodzi, ze strachem szepcąc „pochwalony”, i powtarzam: pochwalone niech będą twoje zgięte barki. Stąpam ostrożnie, jakby niosły mnie ramiona i plecy pokoleń. Uśmiecham się do pól i lasów okolicznych i mówię im z głębi serca: dobrze, że jest życie. Dużo ziarna leży w czarnej ziemi. Bądź błogosławiona ty, którą zapładnia ludzka praca — bądź błogosławiona, rodzicielko i dziecię człowieka. Z ciebie powstał, na tobie krwią spływa i łzami. Czy on jest twój, czy ty jego?… Gdzie kończy się człowiek? Nigdzie — w tym, co jest dla mnie; cokolwiek widzę, myślę, czuję, przez was to czynię, niewidzialni bracia. I sam ja jestem bardziej w was niż w sobie. Ale wraca już Miszuk-Niewidimka, z długiej drogi wraca. Otwarte w saloniku okno. Przyjdź, przyjaciółko moja, i zastukaj. Pamiętasz… jak w ten dzień. Gałązki trącają o szyby, stukam i myślę: to będzie tak, za chwilę już. I tak mi dobrze. Wszystko moje jest poza mną. Chodzę teraz już po świecie, jak po pokojach tego domu: tak może chodziłem dzieckiem. Przychodzę i dziwię się… aaa… tak więc to jest, tak… A zegar odpowiada cicho: tak… tak… tak… tak. Błogosławię ci, stary zegarze, że mierzysz czas, w którym dojrzewa ziarno. — ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/brzozowski-plomienie. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Stanisław Brzozowski, Płomienie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1956. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Aleksandra Kopeć, Wojciech Kotwica, Małgorzata Nawrot. ISBN-978-83-288-5702-5