Zofia Nałkowska Medaliony Dwojra Zielona Nieduża kobieta z czarną przepaską na oku stanęła przy ladzie. Jej równie drobny i cokolwiek dziwny towarzysz z czarnymi wąsikami zażądał dla niej okularów. — Przez parę lat ta pani nie nosiła okularów — powiedział znacząco i życzliwie. — Dlaczego? — Dlatego, że była w obozie. Co do oka, to okazało się, że jest nieodpowiednie. Jest za duże i nie chce wejść. A po okulary trzeba jeszcze przyjść nazajutrz. — Czy nie zechciałaby pani ze mną porozmawiać? Mogłybyśmy wstąpić tu obok do cukierni. Zdziwiła się. Nie mogła iść do cukierni. Była zajęta. Musiała wracać do mieszkania, bo jest zamknięte, a klucz ma ona ze sobą. Do mieszkania, gdzie właśnie od dwóch dni znalazła zajęcie. Idziemy tedy razem przez szeroką ulicę Pragi i ciemną bramą przenikamy w podwórze wielkiej rudery o brudnych, poczerniałych ścianach z poodbijanym tynkiem. Głęboko w rogu, za oblazłymi z brunatnej farby drzwiami, zaczyna się mroczna sień. — To jest na trzecim piętrze. Drewniane schody idą pod górę nieprzerwanym ciągiem w ciemności. Trzeba się trzymać poręczy, uważnie macać podeszwami wyrwy w deskach, by nie upaść. Dopiero na pierwszym piętrze załamuje się ich ciągły bieg. Równy pomost podłogi wiedzie z powrotem do miejsca, w którym zaczynają się ponad tamtymi nowe schody i znowu jednym długim tchem sięgają piętra drugiego. U wejścia na trzecią kondygnację stoimy chwilę przy oknie. Patrzymy w wielkie, odrapane, ciemne i brudne podwórze. — Jakie pani ma zajęcie? — Sprzątam i pilnuję mieszkania. Bo w tym mieszkaniu będzie żydowskie ambulatorium. — Więc znalazła pani swoich ludzi? Ma pani opiekę i przyjaciół? — Jestem sama — odpowiada spiesznie. — Jestem sama — powtarza jeszcze raz. — Jednak ten pan, który odszedł, kupował dla pani okulary. I oko. Na to z trudem przystała. — Owszem, kupią mi oko. I nawet chcą wprawić zęby. — Zawahała się i ciężko wyznała: — Ale to nie jest rodzina. Idziemy już ostatnią kondygnacją i znów wracamy równym pomostem, obwiedzionym drewnianą poręczą. W miejscu, gdzie na niższych piętrach są okna, na trzecim otwierają się wypełzłe, chwiejne drzwi oszklone. Wychodzą na napowietrzny ganek drewniany z poręczą, uczepiony muru, trzeszczący nad próżnią. Zatrzymujemy się przy trzecich z kolei drzwiach, zamkniętych jak gdyby na okiennice. — To tutaj — powiada. Wyjmuje klucz i otwiera wetkniętą w skoble olbrzymią kłódkę. Drzwi otwierają się na rozległe, puste mieszkanie. Jeden pusty, ponury pokój, z umytą podłogą, drugi też wysprzątany, z niskim pod ścianą legowiskiem. W trzecim stół pod ścianą, jedno i drugie krzesło. — O, tutaj możemy rozmawiać. Niech pani siądzie. Siadamy naprzeciwko siebie przy rogu tego stołu. — Oni są dobrzy. Ale to nie jest rodzina — powtarza. — Nie ma nikogo. Mój mąż zabity w roku 43 na stacji Małaszewicze, osiem kilometrów pod Brześciem Litewskim. W lagrze. Zabitych było tysiące, bo zabijali tak co dziesiątego, zabijali co parę dni. Nie, sama tego nie widziałam, ale o tym słyszałam. Bo tam nie byłam, byłam w Międzyrzecu. I jedno wiem, że w 42 roku mój mąż był jeszcze żywy. Bo wtedy lotnik niemiecki wziął list do męża i była na ten list odpowiedź, że mój mąż się kłania. A później dowiedziałam się, że jest zabity. Wstała i wpuściła ludzi, którzy przyszli naprawić w kuchni zlew. — Mam trzydzieści pięć lat, tylko że tak wyglądam. Nie mam zębów, nie mam oka… Wyszła za mąż, mając dwadzieścia trzy lata. Mieszkali w Warszawie przy ulicy Stawki. Ona pracowała w fabryce, robiła na maszynie wełniane rękawiczki, on był szewcem. Naprzód też pracował w fabryce, później robił buty w domu. Owszem, było im dosyć ciężko. Dzieci nie mieli. — Mąż się nazywał Rajszer, ale ja się nazywam Zielona. Bo nie miałam papierów i zapisali mi nazwisko ojca. Po chwili zastanowienia dodała jeszcze: — A na imię mam Dwojra. W roku 39 bomby rozwaliły dom na Stawkach. Stracili wszystko — rzeczy, ubrania. I przenieśli się do Janowa Podlaskiego. Wetchnęła. — Tam już nosiliśmy żółty trójkąt, sześć takich szpicy, palestyński znak. A dopiero później nosiliśmy opaski. Oboje. W październiku 42 roku już męża nie było, bo pracował w tym lagrze Małaszewicze. Wtedy całe miasto Janów Podlaski wysiedlili do Międzyrzeca. To był taki Judenstadt, tam byli wszyscy Żydzi z lubelskiego województwa. Co dwa tygodnie wywozili ludzi do Treblinki koleją. Ta reszta, co została, była zamknięta w getcie. Inni ginęli, ona nie. — Jak była akcja, to ja się zawsze schowałam. Siedziałam na strychu. Rozpostartymi palcami obu rąk przesłoniła swą twarz. I patrzyła chwilę jednym okiem przez szpary między palcami. — Czy to znaczy, że pani zakrywała sobie twarz rękami? Uśmiechnęła się. — Gdzie tam. Ja tylko pokazuję pani, że się tak zawsze chowałam. Siedziała na strychu i myślała: „Teraz żyję, a za godzinę nie wiem, co będzie”. Ale inni ginęli, a ona nie. — Raz się tak chowałam, jak była akcja, przez całe cztery tygodnie. Bez jedzenia. To także, jak te rozcapierzone palce na twarzy, należało rozumieć w pewnym sensie metaforycznie. — No, wzięłam parę cebulki i miałam tam manne kasze, więc to jadłam. Nie, nie gotowane. Skąd! Nie było przecież wody. Miałam też trochę kawy mielonej, zbożowej, to także jadłam surową tę kawę. Nic mnie nie bolało. Myślałam: „Umrę”. Byłam taka osłabła. Byłam sama jedna na świecie. Raz usłyszałam, że był ruch na ulicy. Było to w grudniu 42 roku. Usłyszałam ruch, to wiedziałam, że już placówki nie pilnują. Więc zeszłam. Po akcji można było znowu chodzić w środku między drutami. Owszem, była jeszcze gmina żydowska. Oni dawali trochę chleba. Ale nie było ważne to całe życie nasze… Miałam kilka koszuli, to sprzedawałam i kupiłam sobie chleb na jutro, na pojutrze. Oko straciłam pierwszego stycznia 43 roku. Była taka zabawa u Niemców. Oni się bawili w Sylwestra. Zastrzelili sześćdziesiąt pięć ludzi. Z mojego domu to ja jedna zostałam, że jeszcze żyję. Strzelali na ulicy, na śniegu, o szóstej rano. Wchodzili do mieszkań. To ja chciałam uciekać, wyskoczyłam przez okno. Myślałam, że się zabiłam. I dostałam strzał w oko. Jak do mnie strzelali, to tak czułam: „A może jeszcze żyję…”. Zniżyła głos, mówiła poufnie: — Pani powiem: ja chciałam żyć. Nie wiem, bo nie miałam męża ani rodziny, ani nikogo, i chciałam żyć. Oka nie miałam, byłam głodna i chłodna. I chciałam żyć. Dlaczego? To pani powiem: po to, żeby powiedzieć wszystko tak, jak pani teraz mówię. Niech świat o tym wie, co oni robili. Myślałam, że będę żyła ja tylko jedna. Myślałam, że nie będzie na świecie ani jednego Żyda. Zabrali mnie do szpitala. W oku nic nie czułam, tylko mnie więcej bolało tutaj: krzyż i nogi. Od stłuczenia. To mówiłam: „Dajcie mnie noża”. Bo chciałam zrobić z sobą koniec. Już nie mogłam żyć. Oka nie miałam, nic nie miałam. Oko wypłynęło całe. Na uchu też miałam ranę. Mieli mnie prześwietlić. Ale samo się zagoiło. Jak już resztę nas zabrali, to już się nie chowałam. I sama poszłam za naszymi do tego Majdanka. Grosza nie mam, jedzenia nie mam, oka nie mam. Żydów nie ma… To co miałam robić sama na tym strychu? Kawałek chleba już też nie miałam. Jak mam umrzeć, to wolałam umrzeć razem z nimi, nie sama. No to poszłam do Majdanka. Tam dawali chleba bardzo mało. I trochę zupy o dwunastej. Czyśmy sobie wzajemnie pomagali? Bo ja wiem. Trochęśmy pomagali. Ale niedużo. Ach, pani wie, każdy ma swój kłopot; co może zrobić? Co dwa tygodnie była selekcja, taka przebierka. Co można zrobić? Czy mnie bili? Owszem. Raz w Majdanku, esmanka Brygida, to ona mnie zbiła. Czym? Kija miała. Dostałam od niej po głowie. A za co? Śmieje się z politowaniem. — Bo ona tak chciała, nic więcej. Wszystkie wtedy dostały. Bo jedna kapowa, taka führabtarina, powiedziała o jednej z nas, że ona robi geszeft. Że coś kupuje. I za tę jedną wszystkie dostały. Ale oczy ona robiła geszeft? Ja nie wiem. Uciec nie można było. Jedna panienka uciekła. To ją złapali i powiesili. Taki tam stał słup i hak… Było nas z dziesięć tysięcy na placu i musieliśmy wszystkie na to patrzeć. Była spokojna, bardzo spokojna. Esman spytał się, co ona chce przed śmiercią. A ona powiedziała: „Nic, nic, prędzej zrób, co chcesz”. Dwadzieścia lat miała, była delikatna. Byli też dwaj bracia. Oni się później sami powiesili. Wstała, żeby wypuścić robotników, którzy już skończyli swoją pracę. Ale wróciła zaraz i usiadała na swym miejscu. — Raz przyszedł esman ze Skarżyska-Kamienna, szef Infling. Powiedział: „Kto chce pracować, to pojedzie do pracy”. Umiałam pracować, to pojechałam. To była fabryka amunicji. Tam nie dostałam bicia ani razu. Ale tam też co raz była selekcja; jak już kto raz był w szpitalu, to go zabili. Kto miał zwolnienie od pracy, choćby parę dni przestał robić, już go zabili. Ja miałam tylko jedno oko i zrobił mi się na tym oku taki jęczmień jak wrzód. No to byłam ślepa. Ale pracowałam, żadnego dnia nie opuściłam, po dwanaście godzin. Tydzień przez dzień, tydzień przez noc. I widzi pani, nie uwolniłam się, nie poszłam do doktora. Bałam się. Bo to była śmierć. Myślałam, że może przeżyję i tak, a może… Uśmiechnęła się nieśmiało i wstydliwie. — Widać znowu chciałam żyć. Jeszcze coś sobie przypomniała. — Teraz pani powiem, jak było z zębami. Kiedy przyszłam do Skarżyska-Kamienna, tam dawali tylko trochę zupy. To byłam strasznie głodna. Można było jedzenie kupić od robotników, którzy przychodzili pracować z miasta. Czasami sami coś dawali, ale prędzej trzeba było kupić. A ja nie miałam pieniędzy. To sama wyrwałam sobie złote zęby. Czy wyrwałam sznurkiem? Nie. Tylko przez kilka dni ruszałam. Jak się dobrze ruszał, to już łatwo dał się wyrwać. Sam wyszedł. Za jeden ząb dostałam osiemdziesiąt albo osiemdziesiąt pięć złotych. I kupiłam sobie dosyć chleba. Trzynaście miesięcy tak robiłam w Skarżysku. Jak się Ruski przybliżył do Skarżyska, to Niemcy całą fabrykę z nami przenieśli do Częstochowy. I tam była znowu taka sama robota. Siedemnastego stycznia przyszli Sowieci. Esmani uciekli szesnastego. W Częstochowie było piętnaście tysięcy Żydów. Zostało pięć tysięcy, resztę powieźli do Niemiec, kolejami. Nic na to nie można było zrobić. Były takie zapisy. Majster zapisywał i ludzi według zapisu brali. Majstrzy nas pilnowali. Żeby jeszcze parę godzin Sowieci nie przyszli, byłoby po nas. Byliśmy już ustawieni na ulicy. Ale Sowieci przyszli i majstrzy uciekli. Czyśmy się ucieszyli, jak przyszli? Tak, cieszyliśmy się bardzo. Bośmy już nie byli za drutami, bośmy byli wolni. Witaliśmy ich, aleśmy ani nie krzyczeli, ani nic. Westchnęła. — Nie mieliśmy siły… ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/nalkowska-medaliony-dwojra-zielona/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Zofia Nałkowska, Medaliony, Spółdzielnia Wydawnicza ,,Czytelnik", 1974. Wydawca: Fundacja Wolne Lektury Publikacja wydana w ramach biblioteki Wolne Lektury (www.wolnelektury.pl). Opracowanie redakcyjne i przypisy: Monika Kępska, Elżbieta Sekuła, Anna Stasiek.