Aleksander Puszkin Eugeniusz Oniegin tłum. Leo Belmont ISBN 978-83-288-2712-7 Przedmowa Mickiewicz, który stawiał wysoko geniusz poetycki Puszkina, uważa słusznie Oniegina za „najpiękniejszy, najoryginalniejszy i najnarodowszy” jego utwór. Wszystkie inne utwory największego rosyjskiego poety nie mogą iść w porównanie z tym jednym, choć odsłaniają częstokroć nowe strony tego bogatego talentu. Może tylko czar jednaki wieje jeszcze z drobnych lirycznych jego utworów, ale gdy te są tylko przedziwnie szlifowanymi brylancikami lub ułamkami złota, poemat stanowi całą bryłę najszlachetniejszego metalu. Nosi on na sobie piętno wdzięku nieśmiertelne. Jak wszystko, co jest w poezji prawdziwie piękne i wielkie, nie zestarzał się dotąd wcale. Nie zestarzał się bowiem jego język pełny niespodziewanych, olśniewających zwrotów, delikatnych, zawsze trafnie dobranych epitetów, niezmiernie ściśle odpowiadających myślom i uczuciom wyrażeń — język niezbanalizowany dotąd przez naśladowców, bo subtelność jego zbyt trudno byłoby podrobić. Nie zestarzały się też mistrzowskie obrazy natury, proste a wierne opisy wiosny i zimy, pól i lasów; posiadają one wieczystą młodość samej przyrody, głęboko odczutej przez poetę. Nie zestarzały się rzucane garściami w formie czarownych dygresji, w rodzaju Byronowskich w Don Juanie, uwagi psychologiczne poety, owe „rozumu zimne postrzeżenia i serca gorzkie notaty”, które spisał subiektywny autor z dziejów własnej duszy, zaznaczając jej zajmujący rozwój w ciągu lat dziewięciu — od epoki burz młodzieńczych, gdy tworzyć jął pierwszą pieśń Oniegina, jeszcze niezrównoważony i znajdujący się pod wpływem Byrona, na poły wsłuchany w swawolne dźwięki Beppa, na poły owiany mrokami duszy Childe Harolda, na wzór którego tworzył postacie „Kaukaskiego jeńca” i Aleka, aż do epoki rozważnej i spokojnej dojrzałości, gdy napisał ostatnie słowa ósmego rozdziału, już przetrawiony w ogniu namiętności, zimniejszy i równiejszy zewnętrznie, a zawsze czuły w głębi serca, znający dobrze życie, bo wiele przebolał i przemyślał, będący już samym sobą, bo znalazł własną drogę i swój osobny stopień do „grodu sławy”. Nie zestarzała się prawda charakterów, zaobserwowana okiem biegłego znawcy dusz ludzkich i przedstawiona w obrazach i scenach wypukłych a pełnych artyzmu. Więcej powiemy, prosta fabuła romansu poetyckiego jeszcze dziś pociąga zajmującą swoją treścią, a dzięki bogactwu wplecionych w nią psychologicznych motywów i muzyce wiersza, czytelnik powraca do niej zawsze jednakowo chętnie, wciąż nowe odnajdując w niej uroki. Fabuła ta w głównej osnowie bodaj schodzi się zupełnie z prostymi dziejami Płoszowskiego i Anielki z Bez dogmatu. Znużony, kapryśny, przesycony życiem Oniegin, jak i Płoszowski, pogardził kryształowo czystym, prostym sercem dziewczęcym, a gdy napotkał później Tatianę, związaną z innym człowiekiem węzłami ślubu, przejrzał i rozgorzał dla niej, jak Płoszowski dla Anielki. Te same zupełnie dzieje, te same niemal charaktery, tylko że Płoszowski jest o wiele więcej skomplikowany — rzekłbyś, że to Oniegin, któremu przybyło pół wieku kultury psychicznej, a z nią głębsza i tragiczniejsza świadomość samego siebie — tylko że idealna a cicha Anielka nosi na sobie wyraźne piętno polskiej indywidualności kobiecej, gdy mniej bierna Tatiana, przy tych samych zaletach moralnych, jest z ducha Rosjanką, poprzedniczką energicznych i wybuchowych bohaterek z powieści Turgeniewa i Tołstoja — tylko wreszcie, że współczesny nam pisarz polski skierował rozpędowy bieg swojej analizy dalej, wtajemniczając nas w bolesną historię dwojga serc, rozdzielonych przepaścią dogmatycznego nakazu społecznego, podczas gdy Puszkin, przyprowadziwszy nas nad sam brzeg owej fatalnej przepaści, w tej samej chwili zrywa z żałosnym jękiem struny swojej liry. Poza tym są oczywiście w narodowym poemacie rosyjskim nader swoiste rysy i sceny, które, podobnie jak odnośne sceny polskiej powieści, mogą być wyrazem tylko danego czasu i miejsca, odbiciem życia narodowego w pewnej epoce. Ale i tu o zestarzeniu się Oniegina nie może być mowy; przeszłość, ilekroć zaklęta jest w dźwięki poezji, do ciekawych barw historycznych miesza jakowyś pierwiastek wieczny, jak to widzimy na przykładzie Iliady i Pana Tadeusza; a gdy przez swoistość kolorytu miejscowego dany utwór posiada najwyższą wartość dla tego narodu, któremu z ducha jest najbliższy i przeto najdroższy, dla obcych zyskuje inną zajmującą stronę — oryginalność indywidualnej narodowej duszy, występującej w utworze. Ciekawość zaś wzrastać chyba winna, gdy chodzi o odzwierciedlenie bytu narodu pokrewnego — na tym neutralnym gruncie, który zwie się poezją, w dziedzinie najpowszechniejszej i własnym tylko posłusznej prawom — w dziedzinie piękna. Dlatego miał chyba słuszność Mickiewicz, gdy na lekcjach literatury słowiańskiej, zastanawiając się nad tym poematem, w którym upatrywał formę porywającą wdziękiem prostoty, doskonalszą miejscami niż w poezjach Byrona, a i głębszą od Byronowskiej tęskność – przepowiadał, że „*utwór ten będzie czytany zawsze z przyjemnością we wszystkich krajach słowiańskich i pozostanie wieczystym pomnikiem swojej epoki*”. Tłumacz Zarys krytyki I Od nakreślonych w przedmowie uwag ogólnych, pragniemy zejść do pewnych szczegółów, aby oświetlić — o ile da się to uczynić w krótkim zarysie — znaczenie społeczne i literackie poematu, główne jego charaktery i idee przewodnie, a zarazem dać czytelnikowi polskiemu niektóre ważniejsze wskazówki, dotyczące stworzenia tego dzieła i stosunku do niego krytyki. Zesłany na południe, na wybrzeża Czarnego Morza, za zjadliwe epigramaty na wysoko postawione osoby, uznany przez rząd ówczesny za niebezpiecznego nowatora politycznego, a nawiasem mówiąc, ocalony tym zesłaniem, na własne i Rosji szczęście, od czynnego udziału w grudniowej ruchawce, co mogłoby mu zgotować los jego przyjaciół: Rylejewa lub Bestużewa, Puszkin rzuca się namiętnie do tworzenia i w maju 1822 roku rozpoczyna w Kiszyniewie pierwszą pieśń Eugeniusza Oniegina, którą kończy w Odessie. Nie ma wówczas jeszcze planu całości, sam nie wie, jak wielkie w zakresie twórczości swojej przedsięwziął dzieło i, co jest jeszcze charakterystyczniejsze, w określeniach pracy swojej, gdy informuje o niej listownie przyjaciół, sam błądzi. Donosząc im, że rozpoczął romans wierszem w rodzaju Don Juana i że zatopił się w tej robocie „do niemożliwości” (do nielzia), dodaje mianowicie, że „zachłysnął się żółcią przy pisaniu”, że wątpi, czy uda mu się przesunąć utwór przez cenzurę i dlatego pisze go „byle jak” (spustia rukawa). Przypomina to lekceważący sąd Mickiewicza o pierwszych pieśniach Pana Tadeusza, gdy autor odzywał się, że „kropi szlacheckie poema”, że „kiwa piórem”, że „zanosi się na długą chryję”, a nie domyślał się, iż tworzy największe arcydzieło rodzimej literatury. W istocie o pisaniu „ze spuszczonymi rękawami” nie może być mowy tam, gdzie autor, jak Puszkin w Onieginie, znajduje zupełnie nową, niesłychanie misterną formę, najeżoną w układzie rymów i strof umyślnymi technicznymi trudnościami, z których wychodzi zwycięsko. Nie ma także w pierwszej pieśni Oniegina zapowiedzianej żółci. Jak gdyby budząca się już w poecie równowaga artystyczna, stanowiąca swoiste piętno geniuszu Puszkina, chroni go od zapędów tendencyjnych, od wylewów żółci w poemacie, w którym od początku zachowuje owo poczucie miary, wyróżniające go korzystnie wśród największych poetów, bo gdy pod innymi względami ustępuje niejednemu, nie posiadając chmurnej namiętności Byrona i Lermontowa, orlego polotu Mickiewicza, barwności Słowackiego, głębi Goethego, wzniosłości Schillera, pod tym jednym względem — miary artystycznej, góruje bodaj nad wszystkimi. Dlatego żółć swoją wylewa jednocześnie — ale tylko w epigramatach i w poemacie Cyganie. Dlatego, przechodząc jeszcze, jak wszyscy wieszcze z owej epoki, jak np. Mickiewicz, ostrą, bajronistyczną gorączkę pod wpływem autora Korsarza, tworzy równolegle z Onieginem postać Aleka w Cyganach, próbuje pisać Demona, zanim przekona się ostatecznie, iż „nie jest zdatny na bohatera romantycznego” i nie wyśmieje własnego Jeńca kaukaskiego, skrojonego według obcych wzorów. W Oniegina zaś wkładając pewne rysy bajronistyczne, odbicia Aleka, Demona, Jeńca kaukaskiego, już to osłabia je, dbając o realność i prawdopodobieństwo życiowe typu, przystosowanego do tła romansu, już to karykaturuje te rysy zgodnie z tym, co widział dokoła we współczesnej inteligencji, zarażonej śmiesznie bajronizmem w złym gatunku, wynosząc się tym sposobem niejako ponad samego siebie, stając się satyrykiem i obiektywnym sędzią swojego czasu. Tym sposobem nieświadomie dla siebie samego przygotowuje ową chwilę, gdy znacznie później, pisząc pieśń szóstą, wraz z Tatianą przejrzy, że jego bohater jest tylko „Moskwiczem w płaszczu Childe Harolda”, a może nawet „parodią na bajronizm”. A tak, składając naturę Oniegina z mnóstwa odłamków, tworzy ze sprzecznych rysów całość charakteru niezmiernie prawdziwą i, wiedziony trafnym psychologicznym instynktem, zaznacza już w tej pierwszej pieśni, że „widzi w niej wiele sprzeczności, ale poprawić ich nie chce”. Wpływ Byrona w pierwszym rozdziale Oniegina przejawia się tedy głównie w naśladowaniu żartobliwego poematu Beppa, a po części wydanych wówczas pierwszych pieśni Don Juana, z Childe Harolda zaś słychać tutaj tylko oddalone echa. Ten pierwszy rozdział, pełny żartobliwej ironii i zarazem owiany jakimś elegijnym tchnieniem, tworzy czarowną przygrywkę do poematu, a choć nie wydaje się ona dość organicznie przystająca do całości, jest tak nieporównana w stylu, że w istocie miał prawo Puszkin powiedzieć o niej: „jestem zadowolony z pierwszej pieśni, a to wiele, bo ja rzadko jestem z siebie zadowolony”. Niepodobna sobie wyobrazić, jakie wrażenie uczyniła ta pierwsza pieśń, pojawiając się w druku w roku 1825. Obudziła ona niesłychany zapał w kołach czytelniczych, rozeszła się w niespełna dwa tygodnie w 700 egzemplarzach — cyfra na owe czasy niebywała, jeżeli na domiar zważyć, że prócz drukowanych egzemplarzy, krążyło w salonach ówczesnych mnóstwo odpisów — cytowano oddzielne wiersze, uczono się ich na pamięć. Natomiast krytycy ówcześni, przestrzegający jeszcze kanonów starej pseudoklasycznej poetyki, nawykli do uroczystego tonu w poezji, uderzyli na trwogę, z patosem mówili o burzeniu reguł estetycznych, o niemoralności romansu, o nieprzyzwoitym tonie subiektywnym, o poziomości tematu. Nie czując, że Puszkin scharakteryzował trafnie ówczesne rosyjskie „towarzystwo”, noszące piętno kosmopolityzmu, uznali poemat za „nienarodowy”, upatrując całą jego „narodowość” chyba w opisie ulic i restauracji. Nie rozumiejąc jeszcze tej nowej liryko-epicznej formy, którą wprowadzał do literatury przez Don Juana Byron, a w którego ślady dokonywał przewrotu w ojczystym piśmiennictwie Puszkin — przerażali się krytycy zuchwalstwem poety, przeskakującego wciąż od głównej treści do wrażeń osobistych, do swojego „ja”. Oczywiście, na cześć zręcznego wersyfikatora rozbrzmiały tu i ówdzie chwalby; niektórzy, bardziej czuli na nowość krytycy, zaśpiewali nawet dytyramby. Ale na ogół Puszkin słusznie określił te mniemane krytyki jako „w największej części wymyślanie, w mniejszej — przesłodzone bzdurstwa” i zaznaczył, że „z przyjemnością przeczytał tylko ocenę Wenewitinowa”, młodego krytyka, który próbował torować drogę nowym poglądom; Oniegina ani ganił, ani chwalił, a radził czekać dalszego ciągu poematu. Tymczasem druga pieśń, znamionująca zwrot ku narodowym typom, wprowadzająca na scenę Łarinych i dająca przedziwnie piękny zarys charakteru współczesnego romantyka, Leńskiego, wielbiciela Kanta i Schillera, znajdowała się już w tece autorskiej. Napisana została w Odessie w roku 1823 i pisząc ją, poeta czuł już, że tworzy najważniejsze dzieło swego życia. Niezadowolony też był mocno, gdy w następnym roku oderwany został od pracy nad trzecią pieśnią i posłany przez Woroncowa z obowiązku służby dla zbadania klęski wyrządzonej przez szarańczę. Swój zły humor z tego powodu wyraził w niebywałym dotąd urzędowym sprawozdaniu podanym gubernatorowi. Szarańcza leciała, leciała I siadła; Siedziała, siedziała — I wszystko zjadła. Sprawozdanie to mówi nam także o niezmiernej lekkomyślności młodego poety, w którym łączyły się zresztą zadziwiające kontrasty. Mickiewicz w nekrologu z powodu śmierci Puszkina, podpisanym „jeden z przyjaciół”, tak go charakteryzuje: „Słysząc go rozumującego o polityce zagranicznej lub własnego kraju, można było go wziąć za męża osiwiałego wśród spraw publicznych i czytającego codziennie rozprawy wszystkich parlamentów. Narobił on sobie wielu nieprzyjaciół epigramatami i sarkazmami swoimi, którzy się mścili za to oszczerstwem. Znałem poetę rosyjskiego z bliska i przez dość długi czas; uważałem go za człowieka wrażliwego i lekkiego niekiedy, ale zawsze szczerego, szlachetnego i wylewnego”. Niefortunne w formie, choć pewnie prawdziwe w treści, sprawozdanie delegata do miejsc spustoszonych przez szarańczę sprawiło, że poeta, z którym nie mógł sobie dać rady Woroncow, internowany został niezadługo potem w rodzinnej wsi Michajłowskiem (w gub. Pskowskiej). Tutaj, jakkolwiek niezadowolony z rozciągniętego nad nim dozoru, zwraca się do cesarza z prośbą o przeniesienie go do Schlüsselburgskiej fortecy — w rzeczywistości korzysta niezmiernie wiele, bo rozpoczyna kursa samowykształcenia, studiuje Szekspira, tworzy pod jego wpływem Borysa Godunowa, a mając gotowy wzór wśród znajomych panien w sąsiedztwie, kończy pieśń trzecią, dopełniając postać Tatiany niezmiernie subtelnymi i pociągającymi rysami. Stworzenie tego typu kobiecego, tak prawdziwego, a tak nowego w rosyjskiej literaturze, stanowi wielką zasługę Puszkina. Rzecz dziwna, że Mickiewicz w kursie słowiańskich literatur nie ocenił tej postaci, za bohaterkę poematu uważając raczej znacznie pospolitszą Olgę. Ale zapewne tutaj tylko pamięć nie dopisała Mickiewiczowi; dowodzą tego inne jeszcze faktyczne błędy w streszczeniu poematu, wskazujące, że Mickiewicz, układając swoją lekcję w r. 1842, nie miał pod ręką poematu, a kierował się pamięcią. Gdy się to zważy, to raczej wypadnie nam podziwiać i w tej okoliczności genialną pamięć autora Pana Tadeusza, która po wielu latach zdołała zachować taką olbrzymią ilość szczegółów z przeczytanego dawno poematu i dała podłoże do sądów niezmiernie trafnych o znaczeniu poematu, nieocenionego jeszcze dostatecznie przez współczesną krytykę rosyjską. Brak poematu pod ręką lepiej wyjaśnia niektóre drobne błędy faktyczne i odnośne częściowe pomyłki sądu Mickiewicza, niż przypuszczane przez Poliwanowa z tej racji „zaćmienie pamięci i pomroka, spadająca na genialny umysł pod wpływem Towiańskiego”. Bo chociaż razić może dziś przepowiednia profesora literatury słowiańskiej w Paryżu, że wraz z Puszkinem skończyła się literatura rosyjska, to i tu nie daje się zaprzeczyć, iż Puszkin aż do dziś zachował w poezji rosyjskiej pierwsze miejsce, nie został prześcignięty przez epigonów swoich, że dotąd jeszcze wiersz jego jest ideałem wdzięku. Pojawiające się w druku kolejno pieśń druga i trzecia natężają uwagę publiczności do najwyższego stopnia. O Tatianie czytelnicy mówią jak o żywej osobie. Puszkin, zajęty w Michajłowskiem w latach 1824–1826 tworzeniem czwartej i piątej pieśni, zasypywany jest listami czytelniczek, proszących go, aby „los Tatiany urządził jak najszczęśliwiej”. Ale co do krytyki, to tu w dalszym ciągu trwa wspomniana wyżej dwoistość. Obok nieumiejętnych, wodnistych, pozbawionych szerszego krytycyzmu pochwał, które mogłyby być obroną dla poety, gdyby trafniej oceniały piękności poematu i wartość nowego kierunku w literaturze, pojawiały się w ilości przeważającej przycinki, drobne szykany, nieprzyzwoite wymysły. Rosły one z każdą pieśnią. Wprawdzie krytycy, nie mając odwagi iść przeciw ogólnemu prądowi, nazywali Puszkina „ulubionym poetą” i przyznawali mu „rzadki talent”, ale „przez bezstronność” napadali na szczegóły, wytykali brak planu, związku, zły rysunek charakterów, a na domiar… liczne błędy językowe. Ugrzązłszy w starych formach, nie odczuwali zdrowotności świeżego narodowego powiewu w mowie literackiej, nie rozumieli, że Puszkin prowadzi dalej dzieło Karamzina, że z większą jeszcze mocą i talentem tworzy nowy przyszły język, że nie on od nich, ale oni od niego uczyć się powinni, jak mówić należy. Sława Puszkina i protekcja przyjaciół, takich jak Żukowski, zrobiła wreszcie swoje. Puszkin otrzymuje prawo wjazdu do stolicy, przyjęty jest na dworze, dostępuje wielkiego zaszczytu, że sam cesarz zostaje pierwszym i jedynym cenzorem jego utworów — łaska wobec tępości i drobiazgowości ówczesnej cenzury w wielu wypadkach niezmiernie pożyteczna, czasami jednak zmieniająca się w niespodziewany ciężar, dzięki pedanterii hr. Benkendorfa, który gromił poetę, iż na wieczorze prywatnym odczytywał przyjaciołom Borysa Godunowa, zanim ten utwór przeczytany został przez cesarza. W Petersburgu i w Moskwie, w latach 1826–1828, powstaje szósta i siódma pieśń Oniegina, wśród mnóstwa prac i niepokojów, ciągłych rozjazdów, kłopotów pieniężnych, zmiennych kolei losu, uśmiechów szczęścia i następujących w ślad za nimi rozczarowań, miłostek przelotnych i poważnych zabiegów matrymonialnych lub, mówiąc słowami jednego z biografów Puszkina: „śród trudów samowychowania, gotowych lekcji życia, uniesień, szałów, walk i zwycięstw moralnych”. Stosunek krytyki do poety wciąż się nie zmienia, choć zdawałoby się, że świetna scena pojedynku w rozdziale VI powinna była ich przejednać. Ale teraz już i nerwowy, wrażliwy, zmienny w usposobieniach poeta, otrząsnął się z toczącej go przez pewien czas melancholii, uczuwa w sobie przypływ energii, ogromne zapasy żywotności, właściwej ludziom kochającym życie, Grekom z natury duchowej, do jakich należał Puszkin; ma on teraz własny organ i w redagowanym przez się piśmie rozprawia się ostro ze swoimi krytykami, kładąc podwaliny nowej krytyki, domagając się uznania dla artystycznego realizmu zwalczając pedanterię, fałsz, konwencjonalność w literaturze, a nie ustając równocześnie w twórczości. W tej epoce życia porównywują biografowie jego działalność z pracą amerykańskiego kolonisty, który jedną ręką uprawia pole, a w drugiej trzyma strzelbę i broni nią gruntów swoich od napadu dzikich. Na koniec w roku 1831 w Bołdinie i Carskim Siole wykańcza ósmą pieśń Oniegina. Nie zwyciężony, ale znużony nieustanną walką z tępymi krytykami, spieszy rozstać się z bohaterem i bohaterką swojego romansu, zawodząc do pewnego stopnia wytężoną ciekawość czytelników, pragnących, aby według „klasycznych” reguł, albo Numa wyszła za ukochanego Pompiliusza, albo — gdy to jest niemożliwe — bohater skończył tragiczną śmiercią. Ale Puszkin rad jest, że dobiegł kresu swojego „wolnego romansu”, którego „dal oglądał przed wielu laty, jak gdyby przez kryształ magiczny, jeszcze w niejasnej mgle”. Zrywa energicznie strunę, nie dbając o to, że pozostawił bohaterów jak gdyby w środku drogi, że naraża się na zarzut urwania wątku na prozaicznym miejscu zjawienia się generała-męża; okupuje to i przejednywa nas, w przedziwnych końcowych strofach, wiejących smutną rezygnacją dojrzałego męża pocieszając się, iż najszczęśliwszy jest ten, kto „ucztę życia pozostawił wcześnie, nie wysączywszy do dna winem napełnionego pucharu, nie doczytawszy życiowego romansu do końca”… Jakkolwiek gorąco miłował swoją twórczą pracę nad Onieginem, tak nerwowo spieszył wówczas poeta do końca, że zrzekł się pierwotnego zamiaru dania dziewięciu rozdziałów i wyrzucił gotowe już strofy rozpoczętej pieśni (Podróż Oniegina), mającej zająć środkowe miejsce pomiędzy VII a VIII rozdziałem. Opowiada autor w tym urywku, wyłączonym z całości poematu, a zawierającym blisko 280 wierszy w przypiskach do wydań pośmiertnych, o błądzeniu po świecie Oniegina, gnanego nienasyconą, nieznajdującą ukojenia tęsknicą w dalekie ziemi zakątki. Rzecz godna zaznaczenia, że wspominając o pobycie swojego bohatera w Krymie (Taurydzie), *poeta rosyjski nie może oprzeć się chęci przypomnienia czytelnikom swoim, że był tu niegdyś i tworzył pieśni swoje wielki wieszcz polskiego narodu*. Podajemy w przekładzie odnośny ustęp: Dla wyobraźni kraj to święty, Kraj strasznych zdarzeń, wieszczych snów: Atryda ściął tu setki głów, Tu przeszył mieczem własne łono Mitrydat, kiedy zdjął go szał; Tutaj nad morzem pośród skał, Mickiewicz śpiewał pieśń natchnioną I o swej drogiej Litwie śnił, W której wspomnieniem zawsze żył. II Czy dzieło stworzone śród tylu zmiennych kolei, na tylu różnych miejscach, pisane z przerwami, pod wrażeniem wciąż nowych wypadków osobistego i otaczającego życia, w zmiennych usposobieniach rozwijającej się stopniowo duszy — może posiadać doskonałą, organiczną jednolitość? Około tego punktu wrzały najdłużej namiętne spory. Spasowicz, który stawia nader wysoko ten utwór Puszkina, powiadając, że „poemat jego wygląda jak rozłożysty dąb i zyskał sławę wszechświatową”, czyni jednak następujące zastrzeżenie: „Puszkinowski Eugeniusz Oniegin nie jest żadnym arcytworem, zbudowanym na pewnym pomyśle, przeprowadzonym organicznie”. I w ślad za Mickiewiczem wskazuje, iż Puszkin oczywiście nie przewidywał, na czym skończy, że „rozproszywszy całe skarby czułości, rzewności i blasków, urwie wątek opowiadania na prozaicznym pospolitym wypadku” — „zasłużonego odkosza”. Co do nas, to w poemacie Puszkina spostrzegamy jeżeli nie organiczną, to artystyczną jednolitość. Zresztą i na korzyść pierwszej przemawia niewątpliwa logika charakterów i wypadków i prawda rozwiązania, cokolwiek by rzec można o jego prozaiczności. O artystycznej jednolitości zaś stanowi logika *nastroju*, w jakimkolwiek znaczeniu weźmiemy to modne dzisiaj słowo, prócz najmodniejszego znaczenia — monotonii. Bo jeżeli chodzi o nastrojowość zmienną, kalejdoskopowo barwną, wprawiającą duszę naszą w ruch falisty, to w Onieginie znajdujemy niezmiernie szeroki diapazon, określony tak przez któregoś z krytyków: „czarujące przejścia od tonu naiwnego do żartu, od żartu do sarkazmu, od sarkazmu do współczucia, od współczucia do gniewu i bezlitosnej lekcji moralnej pod adresem swojego społeczeństwa”. A wszystkie te zmienne nastroje powiązane są psychologicznie, nie rażą przy największych przeskokach, łącząc się naturalną logiką bądź podobieństw, bądź kontrastów. Z przedziwną tedy trafnością, w tej samej chwili, gdy krytycy rosyjscy napadali jeszcze na brak związku w poemacie, gdy jeszcze nie oświecił ich o wartości tego dzieła pierwszy godny miana krytyka pisarz rosyjski Bielinski, Mickiewicz na lekcjach literatury w Paryżu tak charakteryzował „te pieśni, będące raz komedią, raz tragedią, oraz romansem dramatycznym”: „Jest to prześliczne malowidło, którego tło i koloryt zmienia się ciągle, a czytelnik *ani spostrzega*, jak z tonu ody spada na epigramat, i *podnosząc się nieznacznie*, spotyka ustęp opowiedziany prawie z powagą epopei”. Jeżeli zaś za nastrój uważać pewną jedność zasadniczego tonu (oczywiście nie w znaczeniu monotonii), to i ona się znajdzie: będzie nią spostrzeżony także przez Mickiewicza, górujący nad całą tą gamą uczuć i panoramą obrazów, wyrywający się z najgłębszych osnów Puszkinowskiej duszy — ton „tęskności, rozlanej w całym utworze”. W tym właśnie ośrodku krystalizuje się idea przewodnia dzieła, tak określona przez Bielinskiego: „Boże mój! Jakże smutnym jest ten romans, w którym odbiła się współczesność, ten obraz nowo powstającej społeczności, rosyjskiej inteligencji, karykaturalnie odtwarzającej powiewy europejskiego zachodu, wydającej z siebie takich ludzi jak Oniegin, posiadających w sercu »dumę i szlachetność«, ale zepsutych fałszywym wychowaniem, próżniactwem, nędznymi wpływami światowymi. W tym romansie wyczerpał Puszkin do dna rosyjską współczesną rzeczywistość, a jakże gorzko: Oniegin, człowiek czujący swoją przewagę nad tłumem, urodzony z wielkimi zdolnościami duszy, ale w trzydziestym roku już apatyczny, przekwitły, obcy wszelkim ludzkim i społecznym interesom, a zarazem niemogący wejść w ogólną kolej marnego powszedniego życia, ziewający tylko wszędzie, staje się nieszczęściem najlepszych ludzi, z którymi los go zetknął. Dopiero w końcu romansu jak gdyby zmartwychwstaje do życia, bo wskrzesło w nim pragnienie, ale tylko dlatego, że jest ono niewykonalne. I romans kończy się na niczym. Bohaterka jego, Tatiana, i druga osoba, Leński — przepiękne, poetyczne obrazy szlachetnej ludzkiej natury — już z tej samej racji są zbyt obcy wszystkim dokoła, że wyżsi są od otaczających ich ludzi. A rzeczywistość, co ich otacza, w istocie jest okropna i oni oboje zginąć muszą, jako jej ofiary, rychlej jeszcze niż Oniegin, lepiej rozumiejący życie, bardziej nieufny i sceptyczny. Cały ten romans jest poematem próżnych nadziei, rozpryskujących się pragnień, nieosiągających celu dążeń”. Tak po raz pierwszy, już po śmierci Puszkina, dzięki Bielinskiemu ocenione zostało społeczne znaczenie poematu. Później już krytyka rosyjska wskazała trafnie, że romans ten był „pierwszym niemal aktem samopoznania, uświadomienia dla rosyjskiego społeczeństwa, krokiem naprzód o rozmachu tak szerokim, że już niepodobna było zatrzymać się na miejscu”. Spasowicz w jubileuszowej mowie z powodu stuletniej rocznicy urodzin Puszkina określił dosadnie znaczenie literackie i społeczne tego poematu dla Rosji w następujących słowach: „Jest to najrozleglejszy i najpłodniejszy w następstwa utwór Puszkina, bo *z jego nasion wyrośli wszyscy późniejsi tak zwani »bohaterowie naszych czasów«*, inaczej mówiąc: powstał cały romans obyczajowy, stanowiący największą chlubę rosyjskiej literatury w chwili obecnej”. A opowiadając dalej o długotrwałym sporze o to, czy Puszkin był prawdziwie narodowym poetą nie tylko z formy, ale i z ducha swojej poezji, tak rozstrzyga tę kwestię: „Otóż, jeżeli można wziąć za pewnik, że najbardziej narodowym poematem Mickiewicza jest Pan Tadeusz, chociaż to tylko historia szlachecka, to wypadnie uznać, że Oniegin jest też na wskroś narodowym rosyjskim utworem, odtwarzającym byt i obyczaje tej bardzo szczupłej wprawdzie, szlacheckiej tylko warstwy narodu, w której jednak kupiła się wonczas cała inteligencja. Dziś, po upływie trzech ostatnich ćwierci wieku, uprawa umysłowa daleko głębiej wsiąkła we wnętrze społeczeństwa. Wonczas oświecone przez nią były tylko same górne cyple i wierzchołki. Spór o nacjonalizm lub kosmopolityzm w poezji Puszkina można dziś uważać za skończony”. Dodajmy od siebie, że jeżeli horyzonty w Panu Tadeuszu naraz się rozwierają, jeżeli zwada zaściankowa, zatarg szlachecki, domowy proces o siedzibę w zamku przechodzi w końcowych pieśniach w ustęp z epopei napoleońskiej, w dramat z historii narodowej, to Puszkinowi trudno było wstąpić w Onieginie na te tory, gdyż życie po prostu nie dawało mu po temu odnośnego materiału. Mając to na względzie, zmuszeni jesteśmy pod innym kątem widzenia spojrzeć na jakoby „pospolite i powszednie” zakończenie Oniegina. Uwypukliła się w nim nie polityczna, ale obyczajowa strona życia narodowego. *Mniemana prozaiczność* końca — a doprawdy, trudno byłoby wymyśleć inny — w gruncie rzeczy znajduje się w harmonii ze zdrowym etycznym poglądem… mas. Indywidualny mocno, nie dzielący „ani drgań serdecznych, ani poglądów z tłumami”, bardzo zmysłowy i namiętny, bo noszący w żyłach pierwiastki krwi afrykańskiego pradziada, umizgający się dosyć długo do pewnej mężatki (pani Kern), nie mógł przecie poeta publicznie głosić zasady „wolnych miłostek” i utrzymał w mocy przepaść pomiędzy zamężną już Tatianą a Onieginem. Schylił głowę przed dogmatem moralnym czystej i obowiązkowej kobiety, a wystrofował przez jej usta Oniegina, okazując jego marność wobec zdrowej i wychowanej na wsi, zapoznanej ongi dziewczyny. W taki sam sposób wyidealizował Sienkiewicz dogmatyczną Anielkę i unicestwił moralnie Płoszowskiego, choć jest tutaj także pewna różnica: mniej surowy w poglądach moralnych, może i zbyt lekki, ale zarazem ideowo bardziej swobodny, Puszkin okazuje więcej współczucia i sympatii swojemu bohaterowi. Może dlatego, że sam był bliższy charakterem do stworzonego przez się typu, a przeto bliższy do ówczesnych i rozwiniętych dzisiaj prądów, do których stosunek autora Bez dogmatu jest negatywny. Na ogół zaś Puszkin, jak i Sienkiewicz, jak wszyscy ukochani przez masy pisarze i poeci, *na najbardziej ważnych punktach moralnych* stoi w zgodzie ze swoją społecznością; inaczej nie byłby przez nią tak kochany. Rewolucyjny z ducha Byron do dziś jeszcze stoi pod klątwą większości swojego narodu. Słowacki, będący częstokroć w ostrej sprzeczności ze swoim narodem (pogląd na papiestwo w Beniowskim, szyderstwa w Grobie Agamemnona, rewolucyjne idee w Odpowiedzi Autorowi psalmów), prowodyr dzisiejszej, zarażonej nietzscheanizmem młodzi poetyckiej, nigdy tak głęboko nie przeniknął w dusze mas, jak Mickiewicz, w całokształcie poglądów etycznych zbiegający się zupełnie z większością społeczną, najukochańszy i największy poeta swojego narodu. III Nie będziemy zatrzymywali się w niniejszym krytycznym zarysie na ubocznych postaciach romansu. Tatiana, określona przez Merimée'go, jako „wulkan pod korą lodową”, jest zupełnie jasna, choć Dostojewski znalazł i w niej pewną psychologiczną zagadkę, wykazując, iż nie zrozumiano jej, przypuszczając, że mogłaby wyjść za Oniegina, gdyby została np. wdową: „zbyt głęboko zranił jej serce Oniegin, aby mu mogła kiedykolwiek je zaufać”. Jasny jest także Leński, do którego poeta czerpał po części rysy ze swojego „ja”, tylko młodszego, po części zaś tworzył go na wzór przyjaciela młodych lat, Kiuchelbekera, marzyciela i dekabrysty, który siedząc przez dziesięć lat w więzieniu, pisywał bez ustanku romantyczne wiersze, wierząc, że nimi odrodzi swoje społeczeństwo. Inne postacie są jeszcze jaśniejsze. Natomiast musimy zatrzymać uwagę czytelnika na centralnej figurze romansu, na Onieginie, który — według świetnego określenia Andrejewa — „pierwszy na kartach rosyjskiej literatury, złożywszy ręce, umiera powolną i męczeńską głodową śmiercią bezczynności wśród zadowolenia, marności i mogilnego milczenia współczesnych”. Tu właśnie powstaje powikłana psychologiczna zagadka, rozświetlona częściowo już przez nas powyżej, a wymagająca głębszej analizy, bo *Oniegin jest postacią jeszcze dziś dla naszego pokolenia bliską, typem rozwijającym się i nabierającym coraz to żywszych i subtelniejszych zarysów w późniejszej literaturze rosyjskiej i powszechnej aż po dziś dzień — odległym potomkiem Hamleta*. Chwilami zdaje się, że Puszkin, tworząc tę postać ze wszystkimi jej wadami i zaletami, maluje współczesnego nam człowieka „z jego duszą niemoralną, samolubną i suchą, oddaną bez granic marzeniu, z jego ostrym, oziębłym umysłem, kipiącym w bezcelowej działalności” (pieśń VII, str. 22). Analogie zaiste zadziwiające, czyniące poemat aktualnym dla chwili bieżącej! Powstaje kwestia, skąd pochodzi nietajona sympatia autora dla tego światowego próżniaka, zabójcy Leńskiego? Objaśnia się to po części przez to, że Oniegin bądź co bądź przerasta całą głową swoje otoczenie, że posiada serce w gruncie dobre, tylko zatrute przesądami i wpływami złego otoczenia, atmosferą klasy, która z Byrona wzięła wiele, ale nie to, co było w nim najlepsze, nie jego namiętny poryw ku wolności. Skarykaturowała ona bajronizm, wydając wkrótce takie postacie jak potworny „bohater naszych czasów”, Pieczoryn z powieści Lermontowa. Lecz w Onieginie mało jest demonizmu; raczej autor nadaje mu pewne rysy małostkowe. Ale, bądź co bądź, Oniegin już przez to samo zasługuje na współczucie, że sam cierpi, że nie znajduje zajęcia dla nadmiaru swoich sił, że dręczy się nicością swojego własnego życia i ze wstrętem patrzy na marność swojego otoczenia. Jest on typem swojej klasy przez pokrewne z nią rysy, ale w bogatej swojej naturze posiada tyle cech indywidualnych, że raczej wydać się winien *typowym wyjątkiem*. Te cechy autor dał swojemu bohaterowi z samego siebie. Nie dziw tedy, że sympatyzuje z nim, że pamięta mu, iż nie chciał igrać sercem Tatiany, a wybacza zachowanie się w pojedynku. W samej rzeczy, autor jak gdyby rozszczepił się w poemacie na dwoje. Cząstkę siebie samego wciela w Oniegina, drugą oddaje Leńskiemu, a sam poniekąd „staje pomiędzy nimi, jak sędzia polubowny”. Oniegin na miarę społeczną, jako bezczynny arystokrata, musi się wydać nam marny, bo autor, odtwarzając siebie, odebrał temu sobowtórowi swojemu talent poetycki; oddał go wyłącznie Leńskiemu. Ale Leński, bez złośliwości, bez krytycznego umysłu, bez specyficznych cech Oniegińskich Puszkina, jest mimo całą piękność swojej duszy, trochę ckliwy i naiwny, a dlatego autor romansu niejednokrotnie traktuje go z pewną pobłażliwą ironią. Oświadczając wielokrotnie, że czuje słabość dla pokrewnego sobie duchem Oniegina, poeta spieszy jednak zaznaczyć już w I pieśni, że są pomiędzy nim a jego bohaterem pewne różnice. Oto jedna z nich, nader charakterystyczna — i kto wie, czy poeta, gdyby świadom był jej siły, nie sądziłby ostrzej swojego bohatera, pomimo wszystkich jego zalet. Jak Leński — Oniegina, tak porywczy marzyciel Kiuchelberker wyzwał też kiedyś na pojedynek Puszkina, z powodu jakiejś drobnostki, zdaje się, epigramatu, w którym Puszkin zabawnie wydrwił mdłość poezji swojego przyjaciela. Leński tylko pierwszy, podniósłszy pistolet, celuje, Kiuchelberker wystrzelił pierwszy. Egoistyczny Oniegin, party instynktem samozachowawczym, spieszy wystrzelić. A Puszkin po wystrzale przyjaciela rzucił na ziemię pistolet i nie bacząc na gniewne wołania przeciwnika: „Strzelaj! strzelaj!”, jął go zapewniać, że lufę pistoletu zatkał mu śnieg, że strzelać nie może, i ściskał serdecznie przyjaciela, aż ten, ujęty jego dobrocią, wyciągnął doń rękę na zgodę. Ta scena w artystycznej wyobraźni Puszkina przetworzyła się w znakomitą scenę pojedynku w pieśni VI, odpowiednio do koncepcji romansopisarza. Zupełnie niepodobna w zmyślonym tragicznym rozwiązaniu do wspomnianej sceny z rzeczywistości, zdobyła prawdę artystyczną pod wielkim piórem, więcej jeszcze — zyskała podobieństwo z inną groźną chwilą, wówczas jeszcze ukrytą w mgle przyszłości. Rzecz dziwna! Poeta jak gdyby sam przepowiedział sobie śmierć od kuli w pojedynku i cudowne strofy nad mogiłą Leńskiego są jakby hymnem pogrzebowym, który wieszcz nieświadomie wyśpiewał sam sobie! O przekładach Eugeniusza Oniegina I Jeżeli wróżba Mickiewicza, że Oniegin będzie czytany zawsze z przyjemnością we wszystkich krajach słowiańskich nie sprawdziła się dotąd dla nas, to pochodzi to niewątpliwie stąd, że nie posiadamy w literaturze naszej nawet po prostu znośnego przekładu poematu Puszkina. Ten jedyny, który istnieje, dokonany w Wilnie w roku 1847 przez Sikorskiego, jest, krótko mówiąc, haniebny. Tkwi w tym pewna niesłuszność względem rosyjskiego poety z punktu widzenia estetycznego, jeżeli wziąć pod uwagę wartość literacką większości tłumaczeń z Mickiewicza na język rosyjski. Jest w tym coś dziwnego, jeżeli zważyć, że literatura nasza nie przestaje wydawać przez dziesiątki lat pisarzy, którzy posunęli wykwintność formy bardzo daleko i umieją przezwyciężać największe trudności techniczne w wierszowaniu. Jest w tym coś przykrego, bo wszystkie znane mi przekłady Oniegina na inne języki, a czytałem ich wiele w Petersburskiej Publicznej Bibliotece — nawet najgorsze, nawet nieudolne, stoją jeszcze nieporównanie wyżej od tego przekładu, który dał nam p. Sikorski. Bodajbyśmy lepiej nie mieli żadnego tłumaczenia Oniegina niż taką śmieszną na niego parodię! Oniegin tłumaczony był na języki: francuski, niemiecki, angielski, włoski, chorwacki, węgierski, nowogrecki, na niektóre z tych języków po parę razy. Pozostawiając sąd o swoim przekładzie czytelnikowi, tłumacz Oniegina ma prawo na zasadach wyłuszczonych poniżej stwierdzić, że ani jedno z istniejących całkowitych tłumaczeń Oniegina nie stoi na wysokości zadania. A oto dlaczego! Napotykane zazwyczaj przez tłumaczy trudności mnożą się, gdy chodzi o przełożenie takiego arcydzieła formy, jakim jest Eugeniusz Oniegin. Przy oddaniu wierszem treści oryginału poetyckiego tłumacz ma zwykle pracę trojaką: *twórczą, krytyczną i mieszaną twórczo-krytyczną*. Ilekroć język przekładowy jest ekonomiczniejszy (oszczędniejszy w ilości sylab) od języka oryginału, zachodzi potrzeba pracy twórczej, tj. *dotwarzania* pewnych szczegółów wiernie według ducha oryginału, czyli wcielania się w obrazy, myśli i uczucia poety celem właściwego ich rozwinięcia. Ilekroć język oryginału jest krótszy (ilościowo), miast zaznaczonej wyżej potrzeby zapełnienia pozostałego miejsca, zachodzi konieczność dla zachowania miary wiersza, *wyrwania* niektórych mniej ważnych i mniej charakterystycznych szczegółów obrazu, czyli uczynienia umiejętnie wyboru krytycznego. Wreszcie krępujące warunki mowy wiązanej nakazują w olbrzymiej ilości wypadków *zastępowanie* wyrażeń oryginału obrazami synonimicznymi (symbolami tamtych, omówieniami analogicznymi); trafny dobór tych synonimów wymaga zarazem twórczości i krytycyzmu. Przezwyciężenie wszystkich tych trudności wymaga bodaj specjalnego daru, jeżeli zważyć, że zdarzali się znakomici poeci, którzy nie byli w stanie po prostu przetłumaczyć dłuższego ustępu z poezji obcej; do takiego stopnia było dla tych lotnych i wybitnie indywidualnych duchów wstrętne i niemożliwe poddanie się wymogom cudzej fantazji. Inni z podobnej kategorii pisarze tłumaczyli wiele, ale ich piękne „przekłady” były raczej samodzielnymi wariantami na dany temat; podawały one zawsze indywidualność tłumacza miast indywidualności tłumaczonego poety. Zakrywali go sobą. Skreślone powyżej zwykłe trudności potęgują się w dwójnasób, gdy chodzi o przetłumaczenie poezji autora, który żadnego wyrazu nie rzuca na próżno. Taki jest właśnie Puszkin, nadzwyczajnie zwięzły w obrazach, niesłychanie ścisły w określaniu uczuć i myśli, a zarazem niezmiernie prosty i pełny wdzięku. Jak tu oddać styl taki, nie banalizując go, nie przeciążając, nie ścierając barw i nie przesadzając w nich? Jak skracać coś dla miary wiersza, gdy wszystko zda się jednakowo konieczne? Jak dodawać cokolwiek dla wypełnienia rytmu, gdy każde nowe słowo zda się zbyteczne? Jak zastąpić cośkolwiek synonimem, nie zabijając prostoty oryginału? Więcej powiemy, jak oddać po prostu treść, gdy trzeba równocześnie zachować misterną formę? Zaskoczeni takim nawałem trudności, z tylu stron od razu, tłumacze Oniegina po największej części… poświęcali formę wiersza i dawali przekłady w prozie! Zabijając muzykę wiersza, odejmowali tedy najmniej trzy czwarte czaru poematowi. Jeden z francuskich tłumaczy Oniegina powiada słusznie w przedmowie do swojego rymowanego przekładu o poprzednikach, którzy ten utwór przełożyli prozą: „jeżeli przekład rymowany jest na ogół z konieczności niewierny (infidèle), to przekład prozaiczny jest po prostu względem oryginału wiarołomny (perfide)”. Inni tłumacze, czując konieczność mowy wiązanej, zarzekali się rymów (tłumacz chorwacki, niemiecki Blumental i inni) i przekładali Oniegina białym wierszem; zyskiwali przez to pewną dźwięczność, ale taką, która się miała do oryginału tak, jak odbite księżycowe światło do blasku słonecznego. Wreszcie pewna ilość przetłumaczyła *całego* Oniegina wierszem rymowanym, ale żaden z nich, *absolutnie żaden nie zachował dokładnie formy oryginału, odnośnego układu strof, charakteru rymów i rytmu*. W przedmowach swoich szeroko rozwodzili się nad *artyzmem formy Oniegina i niemożliwością oddania jej w przekładzie*. Z tego względu tłumacz francuski przekłada Oniegina na przemian ciężkimi aleksandrynami i kusymi ósemkami, rozciąga albo obcina strofy jak Prokustus swoje ofiary, miast 14, dając to 20, to 10 wierszy itp. W podobny mniej więcej sposób postępują inni. Nawet tak świetny wersyfikator, znany ze swoich niezmiernie zręcznych „gazel”, twórca wytwornych Pieśni Mirza Schaffy, Bodenstedt — cofa się przed trudnością formy Oniegina i tłumaczy go ulubionymi własnymi rytmami. Czyni mu ostry z tego zarzut Alexis Lupus, pierwszy i jedyny z tłumaczy Puszkina, który pokusił się o nadanie Onieginowi w przekładzie formy oryginału, ale zadanie to wypełnił tylko w drobnej mierze. Dał bowiem w tłumaczeniu tylko pierwszą pieśń Oniegina, a zasługująca na uznanie piękna ta praca, jak widać, kosztowała go niemałe wysiłki. Wydana po raz pierwszy w r. 1860, wymagała niezmiernej ilości poprawek i dopiero w powtórnym wydaniu, r. 1899, odpowiedziała zamiarom tłumacza, który trafnie ocenił, że „wdzięk poematu Puszkina w znacznej mierze znajduje się w zależności od niesłychanie misternej formy, zdradzającej rękę wirtuoza, który umyślnie napiętrzył trudności, aby tryumfalnie okazać najwyższą swoją lekkość i zręczność”. Oto, jak określa się ta forma: W 14-wierszowej strofie Oniegina spotykają się wszystkie możliwe kombinacje czterowiersza: więc w pierwszej czwórce rymy przeplatają się co drugi wiersz, w drugiej idą kolejno jeden za drugim, w trzeciej dwa środkowe, sąsiadujące, objęte są dwoma najbardziej odległymi od siebie (1 z 3, 2 z 4; 1 z 2, 3 z 4; 1 z 4, 2 z 3). Na każdy czterowiersz przypadają dwa rymy męskie i dwa żeńskie. Wreszcie strofa zakończona jest parą rymów męskich, zawierających zazwyczaj żart lub dosadnie zamykających myśl. Wiersze z żeńską końcówką mają po 9 sylab, wiersze z męską odpowiednio do tego po 8 sylab. Dr. Alexis Lupus, jedyny z tłumaczów, który postarał się zachować całkowicie formę oryginału *w jednej tylko pieśni*, mówi o swojej pracy jako o „drogiej towarzyszce całego, obfitującego w trudy i troski życia”. Jeżeli sądzić z tej uwagi i zarazem z dat pierwszego i drugiego wydania, to okaże się, że kosztowała go ta praca szeregi lat. II Po tym, co rzekło się wyżej, Czytelnik osądzi, ile trudności miał do pokonania obecny tłumacz Oniegina, który niniejszym doręcza publiczności pierwszy całkowity przekład Oniegina ściśle oddający formę oryginału. Fakt, że polscy tłumacze znajdowali w tej mierze trudność, podobnie jak i zagraniczni, stwierdza się przez dane następujące. Jedyny u nas tłumacz całego poematu, Sikorski, użył w przekładzie nieodpowiedniej ósemki, a rymował jak mu się żywnie podobało, nie zachowując ani układu rymów, ani ich rodzaju. Budziński, o tyle zdolny prawnik, o ile słaby poeta, przełożył w r. 1873 tylko pierwszą pieśń poematu, używając nieodpowiedniej dla epicznej opowieści skocznej dziesiątki z rymami banalnie przeplatanymi co drugi wiersz. Pług i Bartoszewicz, którzy tłumaczyli zresztą tylko drobne urywki poematu, nie zastosowali się do formy oryginału. A co chyba stanowi najwymowniejszy dowód trudności oddania w całej mierze artyzmu formy Puszkinowskiej, to fakt, że nawet władający doskonale formą i na ogół niezmiernie ścisły w przekładach Gomulicki, dając nam niedawno piękne spolszczenie urywka z Oniegina (Pojedynek), jakkolwiek już znacznie zbliżył się do formy oryginału, ułatwił sobie pracę pewnym odstępstwem: mianowicie cztery rymy męskie zastąpił żeńskimi. Należy jeszcze wziąć pod uwagę, dla zmierzenia wszystkich trudności, że dokładne zachowanie rytmu Oniegina w polskim języku jest nierównie trudniejsze niż w rosyjskim. Polski tłumacz, ze względu na istnienie w języku naszym stałej akcentacji słów kilkusylabowych na przedostatniej sylabie, nie posiadał na usługi tylu męskich rymów, co autor rosyjski. Jako takie mogły służyć tłumaczowi tylko jednosylabowe wyrazy. Znalezienie stosownych w odpowiedniej ilości nie mogło być zbyt łatwe, gdy się zważy, że większość rymów w poemacie jest męskiego rodzaju (8 na 6 w każdej strofie), a poemat ma przeszło 5,300 wierszy. Tyle o stronie technicznej dla tych wypadkowych Czytelników, których ta kwestia zainteresować może. III Aby powyżej wypowiedziane ostre sądy o przekładach Sikorskiego i Budzińskiego nie wydały się Czytelnikowi gołosłownymi i konieczność nowego przekładu Oniegina wystąpiła w całej pełni, pozwalam sobie z tych przekładów dać parę cytat. Okaże nam zaraz przykład Sikorskiego, że istnieje specjalny talent zachowywania… *największej nieścisłości w treści przy wszelkich możliwych ułatwieniach w formie*, zdolność przy absolutnej nieznajomości własnego języka i języka oryginału do tłumaczeń arcydzieł obcej literatury… oczywiście z odpowiednim rezultatem!… Przekład Sikorskiego: Rozdział I, str. 1 Stryjaszek dobrej metody I gdy chory bez nadziei, By go czczono dał dowody, Nie znalazł lepszej kolei. Jego przykład uczy drugich, Lecz ile dni, nocy długich Trzeba siedzieć z udawaniem Niemal trupa zabawianiem, Jakież nizkie maskowanie To poduszek poprawianie, Z żalem lekarstwo podawać, We łzach rozpaczy zostawać, Myśląc w duszy o pogrzebie; Kiedyż diabeł weźmie ciebie? Rozdział I, str. 10 i 11 (dowolnie złączone przez tłumacza, który często całe ustępy przepuszczał, wedle swojego kaprysu). Jak on umiał zdać się nowym, Trwożyć niewinność żartami, Lękać śmiałymi rymami, Wraz na pochlebstwo gotowym Łowić chwile umilenia I niewinne uprzedzenia Rozumem, sercem odpychać, W ich oczach gasnąć, usychać, Jęczeć i błagać wyznania W niewinnej dobie spotkania I im w końcu opanować A w samotności tajemnej Sceny dla serca przyjemnej Niebiankę swą perorować. Przekład Budzińskiego: Rozdział I, str. 1 Mój stryj (człek sobie był to uczciwy) Gdy jedną nogą już w grobie stał, Dokazał, że dlań stałem się tkliwy; Mógłże inaczej chociażby chciał? Niech to przykładem dla innych będzie Ależ piekielnie nudzi się człek, Gdy nieruchomie przy chorym siędzie, To jedna chwila długa jak wiek! Jakże nikczemnym to udawanie! Na pół żywego zabawiać chcieć, Niby poprawiać chętnie posłanie, Podawać leki, twarz smutną mieć, Wzdychać, a w duszy pomyśleć szczerze, Ach, kiedyż ciebie diabeł zabierze? Rozdział I, str. 10 Jakże on umiał wydać się nowym, Niewinność żartem aż w podziw wzbić. Krokiem rozpaczy grozić gotowym, Każdego zręcznym pochlebstwem lśnić, Chwytać chwilowe serc uniesienie, A uprzedzenie młodzieńczych lat Walcząc przez rozum, uczuć płomienie Cierpliwie czekać, by zerwać kwiat, Błagać, a potem żądać wyznania, Podsłuchać serca najpierwszy dźwięk, Zdobywać miłość, potem spotkania Tajnego szczęścia ogarniać wdzięk… itd. U Budzińskiego spotykają się niekiedy strofy lepsze od przytoczonych, choć nieznacznie tylko. U Sikorskiego wszystkie równej wartości lub jeszcze gorsze. W Śnie Tatiany stwarza on samodzielnie obraz: „Pasternak cebulę wiedzie”(!!); o twarzy Olgi odzywa się po swojemu: „tłuste lica *złej Madonny*”(?!). Czy z takich przekładów, znajdujących się w tym stosunku do oryginału, co pełzanie żółwia do biegu Achillesa, mogła sobie wyrobić publiczność polska choćby najbardziej odległe wyobrażenie o poetyckim talencie Puszkina? Oczywiście nie mogła go ocenić dotąd. Miałem mnóstwo dowodów, że Oniegina nie zna nawet młodzież wychowana w gimnazjach w Królestwie, bo zna go *źle*, czemu bynajmniej dziwić się nie można. Poznała go w warunkach, które nie nadają się do oceny piękna poezji, w warunkach pewnego systematu szkolnego, który miał na widoku wszystko inne, prócz właściwego celu — obudzenia chęci poznania wielkiego poety z własnej, nieprzymuszonej woli. Poznała go na domiar w latach szkolnych, kiedy nawet ci, nazbyt dojrzali młodzieńcy, którzy przezwyciężali wstręt do łaciny, aby skrycie odczytać historię Myrrhy w Metamorfozach Owidiusza — nie byli w stanie ocenić czystej duszy kobiecej, wypowiadającej się czarownie w ostatnim rozdziale Oniegina, ani subtelnej woni tego poematu. Może dziś, dojrzalsi, w przekładzie na język rodzimy ją odczują… ------------------------------------------------ Zanim postawię punkt ostatni, chcę wywiązać się z głęboko poważnego obowiązku. Muszę złożyć gorące podziękowanie szanownemu p. Włodzimierzowi Spasowiczowi za słowa mocnej zachęty, którymi do dalszej pobudził mnie pracy, gdym okazał mu gotowe dwie pierwsze pieśni przekładu. Ta zachęta miała dla mnie tym większe znaczenie, że pochodziła od niepospolitego znawcy literatury rosyjskiej, a takich jest wśród naszych krytyków niewielu. Pod jej wpływem rzuciłem się do pracy dalszej — i cały przekład, z wyjątkiem paru strof, przełożonych kiedyś jeszcze na ławie szkolnej, a umieszczonych w III tomie Rymów i rytmów, dokonany został w niespełna dwa miesiące w natężeniu prawie twórczym, w tej na poły bolesnej, na poły rozkosznej gorączce, na którą złożyły się wielka miłość dla danej pracy, wielki urok, wiejący na tłumacza od prawdziwej poezji, wielka wiara w to, że się społeczności swojej niesie coś ze siebie samego na jej pożytek i wielka potrzeba zapomnienia się… Bez tej zachęty i otuchy, która spłynęła tak niespodzianie i tak przypadkowo, tłumacz Oniegina nigdy by pracy niniejszej nie doprowadził do końca. Dlaczego zaś tak bardzo, nie będąc nowicjuszem w literaturze, potrzebował szczerego, gorącego słowa zachęty do dalszej pracy — o tym nie teraz pora i nie tutaj miejsce mówić. Dość, że obecnie pokrzepiony na duchu, wydając Oniegina w szatach polskich, karmię się może niepłonną nadzieją, że wróżba Mickiewicza teraz *choć w pewnej mierze* osiągnęła warunki do spełnienia się, że Eugeniusz Oniegin znajdzie u nas chętnych czytelników, a zatem wśród tych, którzy miłują prawdę i piękno w poezji, znajdzie też szczerych wielbicieli, że przeto i skromna praca tłumacza nie pójdzie na marne… Petersburg, 26 stycznia – 8 lutego 1902 r. Eugeniusz Oniegin Pétri de vanité il avait encore plus de cette espèce d'orgueil, qui fait avouer avec la même indifférence les bonnes comme les mauvaises actions, suite d'un sentiment de supériorité, peut-être imaginaire. Tiré d'une lettre particulière Rozdział I I żyć się kwapi, i czuć się spieszy. Ks. Wiaziemski I «Stryjaszek mój, poczciwiec sobie, Gdy nie na żarty opadł z sił, Szanować kazał się w chorobie; To wcale niezły pomysł był! Niejeden w ślady te się uda… Lecz, Boże drogi, jakaż nuda Przy chorym siedzieć noc i dzień, Nie odstępować go jak cień! Jakież nikczemne to kuglarstwo Półtrupa bawić garścią słów, Poprawiać mu poduszki znów, Smutnie podawać mu lekarstwo, Wzdychać i myśleć w duchu wraz: Kiedyż cię diabli wezmą raz!» II Mknąc śród zielonych niw kobierca, Hulaka młody dumał tak, Krewniaków wszystkich spadkobierca, W czym widać woli Zeusa znak. W kim miłość dla mnie żyje szczera, Mego romansu bohatera Temu bez wstępów, przedmów, fraz, Przedstawić jestem gotów wraz: Oniegin, mój przyjaciel dawny, Na brzegach Newy ujrzał świat, Gdzie może snujesz pasmo lat Mój czytelniku, w świecie sławny! Jam też tam lubił bawić wprzód, Lecz szkodzi mi północny chłód. III Służąc chwalebnie i wytrwale, Długami ojciec jego żył; Co roku dawać zwykł trzy bale, Aż go fortuna pchnęła w tył. O Eugeniusza dbały losy: Madame trefiła dziecka włosy, Później Monsieur, z chłopięcia rad, Był stróżem jego młodych lat. Monsieur l'Abbé chłopczyka uczył, Trud obracając w miły żart, Nie dał mu czerpać z suchych kart I morałami nie dokuczył. Na figle — lekkie groźby miał I do ogrodu z sobą brał. IV A gdy w młodzieńczej burzy porę Uciekły sny naiwne wstecz, W czasie, gdy serce mocniej gore, Monsieur wygnano z domu precz. Oniegin pojął dar swobody, Zaraz się ostrzygł według mody, Jak dandy błysnął krojem szat I po raz pierwszy wstąpił w świat. Językiem Gallów mówił zręcznie I łatwo listy pisał… Ba! W mazurze robił lekkie pas, Umiał się kłaniać nader wdzięcznie. Czyż więcej trzeba?… Orzekł świat: «Jest miły, mądry» — i był rad. V My wszyscy uczym się po trosze. I to i owo pomnim z klas, Więc wykształceniem — bardzo proszę! — Potrafi błysnąć każdy z nas. Oniegin — pedant (tak surowy Rzekł areopag salonowy), Prym uczonością swoją brał. Jednak szczęśliwy talent miał: Umiał w dyspucie, pijąc wino, Trącić splątanych kwestii sznur, A gdy poważny zawrzał spór, Milczeć z uczoną znawcy miną, Lub dam przychylny zyskać sąd Przez niespodzianych żartów prąd. VI Klasycyzm zwietrzał dziś bezsprzecznie, Więc zadowolić może wieść, Że znał łacinę dostatecznie, By epigrafów badać treść, Wspomnieć Tacyty, Juwenale, Na końcu listu dodać: Vale, Pamiętał (lecz cóż wiecznie trwa?) Z Enejdy… błędnie wiersz lub dwa! Dziwacznej nie czuł on ochoty Z dziejowych ksiąg, z papieru brył, Chronologiczny strząsać pył, Lecz dni zamierzchłych anegdoty Od Romulusa po dziś dzień Znał — i odtwarzał w kilka mgnień! VII Śmiejąc się z wieszczów, co ofiarą Rymów czczą Muzę w noc, bez lamp, Nie mógł odróżnić żadną miarą, Co to jest trochej, a co jamb, Ganił Homera, Teokryta, Lecz czytać zwykł Adama Smitha, O ekonomii powziął sąd; Więc rozumować umiał stąd, Jak się wzbogacać państwo zdolne, Jak ubożeje, albo jak Szkód mu nie zrządzi złota brak, Jeżeli ma produkty rolne, Ojciec go pojąć nie mógł i… Oddawał w zastaw wieś po wsi. VIII Wszystko, co umiał mój Eugeniusz, Opisać — byłby zbytni trud; Lecz w czym okazał istny geniusz, Co z wszystkich nauk poznał wprzód, Co z młodu badał, co mu było Rozkoszą, pracą, męką miłą, Co zapełniało, niby w śnie, Leniwo-tęskne jego dnie — Ach, to nauka słodkich szałów, Którą mistrz Nazon w pieśni wplótł, Za co promienny życia wschód, Opłacił kresem śród opałów, Witając w stepach smutny skon, Z dala od miłych włoskich stron. IX . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . X Jak wcześnie umiał serca łudzić, Zazdrościć, ogień w duszę tchnąć, Zabijać wiarę albo budzić, Zdawać się chmurnym, z żalu schnąć, Udać pokorę lub namiętność, Uwagę, dumę, obojętność… Czasem wymowy lawą wrzał, Czasem milcząco smutny stał. W serdecznych listach był niedbały: O jednym marząc, myśląc, śniąc, Umiał się wyzbyć innych żądz. Wzrok, to wstydliwy, to zuchwały, Umiał wybuchnąć szału skrą Albo posłuszną błysnąć łzą! XI Gra uczuć zmienna czarowała; Damy porywał ducha hart, Gotowa rozpacz przerażała, Dziewice bawił śmiały żart; On serc zgadywał żywsze prądy I młodocianych lat przesądy Subtelnie niszczył; jak przez czar, Wydzierał pierwszych wyznań dar; I mimowolne rąk pieszczoty Zdobywać umiał; mocą swą Do rendez-vous mógł skusić «Ją», W sadzie, gdy miesiąc świeci złoty, A kiedy przyszła, z szczęścia drżąc, Morały prawił jej, jak ksiądz. XII Kokietki umiał on wytrawne Zwodzić przez pochlebstw swoich szych, Znajdował zawsze środki wprawne, By konkurentów zgnębić swych. Jakież im sieci stawiał skrycie! Jak o nich mówił jadowicie! A jednak mężów szczęsny ród Śpiewał mu chwałę jakby z nut. Ręce mu ściskał mąż sceptyczny, Faublasa nieodrodny brat, Starzec, co wszystkie zęby zjadł, I rogonośca pompatyczny, Który nie dojrzy żadnych plam W żonie, w obiedzie, w sobie sam! XIII, XIV . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XV Jeszcze jest w łóżku… List po liście Niesie mu lokaj… Pismo pań… Co, zaproszenie? Oczywiście… W trzech domach wieczór… Liczą nań… Tam raut, tam bal, tam uczta dzieci… Kędyż swawolnik mój poleci? Po cóż wybierać? Czasu dość. Wszędzie się zjawi miły gość. Tymczasem ranny strój dać każe; Kładzie szeroki boliwar, Amerykańskiej mody dar, I chodzi długo po bulwarze, Póki mu breget z piątą wraz Nie dzwoni na obiadu czas. XVI Do sani siada. Zmierzch już dobry… «Jazda!» — zakrzyknie. Konie mkną… Jego kołnierza świetne bobry Mroźnego pyłu srebrem lśnią. Do «Talon» droga niedaleka, A tam Kaweryn już nań czeka. Wszedł — wnet się rozległ korków huk, Prysną szampańskich krople strug. Już stoi przed nim roast beef krwawy I trufle — zbytek młodych lat, Francuskiej kuchni cenny kwiat; Strasburski pasztet wiecznej sławy, Ananas złoty pośród grusz I ser limburski pachnie tuż. XVII Jeszcze przy winie rad gawędzić (Kotlet był nader tłusty snadź), Lecz do teatru musi pędzić, Gdzie nowy balet mają dać. Surowy sceny prawodawca, Aktorek krasy wielki znawca, Niestały druh baletu diw, Zakulisowych badacz niw, Oniegin znalazł się w teatrze, Gdzie byle krytyk — chytry lis — Za entrechat wyć gotów: «bis!», A sykać Fedrze, Kleopatrze, Moinę wołać, sprawiać szum, Aby go tylko słyszał tłum. XVIII Czarowny kraj! Tam niegdyś wolny Fonwizin wzniósł satyry miecz; Tam Kniaźnin, naśladowca zdolny, Niejedną cenną dał nam rzecz; Ozierow tam zachwytów słowo Z młodziutką dzielił Siemionową, Od tłumów zbierał brawa, łzy; Katienin tam, w północne mgły, Z Zachodu przyniósł blask Kornela; Szachowski wniósł tam dowcip swój I swych komedii gwarny rój; Tam Didlot myśl swą w tańce wciela; Tam, tam kulisów chłodził cień Młodości mej gorący dzień. XIX Boginie moje! Czy słyszycie Ten tęskny liry mojej dźwięk? Czy ruch gwiazd nowych po orbicie Zastąpić zdoła dawnych wdzięk? Jam zawsze patrzeć na was skory, Lecz czy rosyjskiej Terpsychory Zobaczę pełny ducha lot? Lub zrozpaczonych oczu grot Zmierzy ku obcej, nudnej scenie, Przez szkło lornety przejdzie wzdłuż Tych obojętnych rzędów lóż… I pierś podniesie mi westchnienie?… Ziewając wśród wesołych scen, Będę wspominał pierzchły sen! XX Już teatr pełny; błyszczą loże, Wre parter; hałas z górnych sfer: Paradyz czekać już nie może… Wreszcie kurtyny słychać szmer. Patrz, Istomina, jak królewna Albo bogini lśniąca, wiewna. Na czele nimf, z szelestem szarf, Posłuszna dźwiękom skrzypiec, arf, Śród scenicznego dąży pola; Stąpa… nie tyka ziemi krok… Unosi nóżkę… jeden skok! Jak puch ulata z ust Eola, Kibić się wije, niby wąż, I nóżka nóżkę bije wciąż… XXI Oklaski grzmią… Oniegin wchodzi, Po nogach stąpa widzom… Siadł. Po lożach krzywym okiem wodzi, Obcym mu zdał się damski świat. Obejrzał wszystkich piętr krawędzie, W szatach i twarzach znalazł wszędzie Błąd jakiś lub fałszywy ton; Mężczyznom oddał z wszystkich stron Ukłony; potem ledwie raczył Na scenę spojrzeć; już ma dość; Ziewając, myśli: «Bierze złość, Że tego nikt nie przeinaczył… Balet już na mnie nudą tchnie, Ba, i Didlot już znudził mnie». XXII Chóry aniołów, czartów, cieni Jeszcze na scenie w pląsach mkną; Jeszcze lokaje umęczeni Przy futrach u podjazdów śpią; Jeszcze w teatrze wrzask nie ścicha, Tłum klaszcze, syka, kaszle, kicha; Jeszcze i w gmachu, i u drzwi Szereg latarni jasno lśni; Znudzone i zziębnięte konie Przy dyszlach niecierpliwie drżą; Stangreci panów swoich klną, Bijąc w skostniałe swoje dłonie — A już Oniegin jest u wrót; Przebrać się każe kaprys mód. XXIII Trudno wam obraz dać dokładny, Tej dziwnej szatni oddać świat, Gdzie wychowanek mód przykładny Zajął się zmianą swoich szat. Wszystko, czym Londyn pedantyczny Spieszy nakarmić kaprys liczny I przez bałtyckiej fali grzbiet Za las i sadło zwozi wnet; Wszystko, co smak Paryża głodny (Praktyczne zyski ciągnąc stąd), Znalazł, by zabaw wzmagać prąd, By zadowalać zbytek modny — Wszystko to, młody ceniąc szał, Ów młody mędrzec tutaj miał… XXIV Bursztyn na fajkach Carogrodu; Tu porcelana, ówdzie brąz, W krysztale rżniętym z róż ogrodu Wonnych ekstraktów fiolet, pąs; Grzebyczki i pilniki różne, Nożyczki krzywe i podłużne; I dla paznokci, i dla ust Kilka dziesiątków szczotek… Gust Kazał tak… Tu zauważę: Drwi Rousseau, że poważny Grimm, Kiedy rozmawiał ongi z nim, Paznokcie czyścił w dysput żarze! Obrońca praw — zapewniam was — Nie miał słuszności na ten raz. XXV Boć można dzielnym być człowiekiem I o paznokci piękność dbać: Po co wojować próżno z wiekiem? Obyczaj jest tyranem snadź. Eugeniusz mój, Kaweryn wtóry, W stroju pedantem był z natury, Przytyków świata nie mógł znieść — Wolał, że «frantem» zwie go wieść. Przez trzy godziny się przebiera, Między lustrami spędza czas… Lecz kiedy wyszedł, każdy wraz Rzekłby: to wietrzna jest Wenera, Kiedy włożywszy lekki strój, W maskaradowy spieszy bój! XXVI Tu, skoro Muza moja splata Na cześć toalet — rymów rój, Dla uczonego rad bym świata Opisać ściśle jego strój! Ten temat byłby smacznym kąskiem (Opis jest moim obowiązkiem), Lecz «pantalony» albo «frak» — Po rusku takich słówek brak! A i tak, nie śmiem się zapierać (Spostrzegam to od kilku chwil), Że mój ubogi mógłby styl Tych barbaryzmów mniej zawierać; Toć jam, gdym ongi «mores» znał, Akademicki słownik brał! XXVII Zresztą i Muza stawia veto, Daje mi nowy temat: bal. Oniegin jedzie tam karetą, Zdyszane konie pędzą w dal. W ulicy sennej leżą śniegi, Ściemniałych domów śpią szeregi. Tam się wyciągnął karet rząd, Z podwójnych latarń światła prąd Na śnieg tęczowym blaskiem pada. Oto wspaniały lśni się gmach, Mnóstwo kagańców błyszczy w mgłach, Na szybach cieniów drży gromada. Profile główek snują tam: Figury modnych panów, dam… XXVIII Eugeniusz mknie przed gmach pochopnie… Wysiadł… szwajcara minął już, Na marmurowe wbiega stopnie, Po włosach dłonią gładzi wzdłuż… Wchodzi… Tłum w sali pląsa szybki, Ledwie nadążyć mogą skrzypki… Ognisty mazur długo trwa… Gwar i ciasnota… Gości ćma… Kawalerzysty ostróg brzęki I trenów szelest… Nóżki pań… Za nimi biegną, niby dań, Spojrzenia pełne ognia, męki… I głuszy skrzypiec ostry ton Zazdrosne szepty młodych żon. XXIX W wesołe dni mych młodych wierzeń, Jakże mnie bawił każdy bal! Wyborne miejsce to dla zwierzeń: Tam wręczasz listy śród tych sal! O wy, szanowni, cni mężowie, Proszę przysłuchać się mej mowie: Tutaj usłużność moją znać; Ja wam przestrogę chciałbym dać! I wy, o mamy, śpiące może, Śledźcie swych córek każdy krok, Wspomóżcie binoklami wzrok — Ach, bo inaczej… O, broń Boże! Ja to dlatego piszę wam, Że dawno już nie grzeszę sam! XXX Ach, na zabawy, na widziadła, Jam dużo życia stracił już, Gdyby moralność nie upadła, Nie wyrzekłbym się świata burz! Lubię ja młodość, szał i tłumy, Wymyślne stroje, blaski, szumy, Damy w koronkach, w tiulu mgłach, Lubię ich nóżki — tylko, ach! Czyliż się znajdą w Rosji całej Trzy pary zgrabnych damskich nóg? Długom pamiętać jeno mógł Dwie nóżki!… Smutny i zbolały, Ja wciąż je pomnę… nawet w śnie One to dręczą serce me. XXXI Próżnom zapomnieć chciał je nieraz! Szaleńca nie uleczył czas! Ach, nóżki, nóżki, gdzie wy teraz, Jaka dziś ziemia pieści was? W rozkoszy wschodniej tonąc stale, Nie zostawiły śladów wcale Na smutnym śniegu naszych stref; Dywan i wiatru wziął je wiew… Ach, kiedym tylko spojrzał na nie, Zapominałem wszystko wnet: Pragnienie sławy, jarzmo bied, I kraj rodzinny i wygnanie… Lecz znikło szczęście młodych lat, Jako wśród traw wasz lekki ślad. XXXII Dyjany pierś, rumieniec Flory Mogą miłosny budzić jęk… Jednakże nóżka Terpsychory Ma dla mnie stokroć większy wdzięk! Ona to krew młodzieńczą burzy, Ona nagrodę słodką wróży, Ona to wzrok rozmarza twój, Budząc swawolnych pragnień rój! Lubię ja nóżki, o Elwinko! Czy pod obrusem stołu drżą Czy po wiosennej trawie mkną, Czy spoczną w zimie na kominku; W salach, gdzie tańców rządzi szał, Nad morzem, na granicie skał… XXXIII Pamiętam morze burzą wrzące, Jak się przez zazdrość ból mój wzmógł, Patrząc, jak fale biegły drżące Spocząć z miłością u twych nóg… Jakżem ja pragnął wraz z falami Dotknąć się miłych nóg ustami! Śród uciech młodych moich dni, Gdy milion żądz szalało w krwi, Nigdym nie pragnął z taką męką Całować lica młodych dziew, Gorących ust ich chwytać wiew, Dotykać piersi drżącą ręką — Nigdy namiętnej burzy znak Nie targał duszy mojej tak! XXXIV Myśl za wspomnieniem innym goni, Czasem się snom porywać dam: Szczęśliwe strzemię trzymam w dłoni I zgrabną nóżkę w palcach mam! Znów kipię w słodkich snów zamęcie, Znów czarodziejskie to dotknięcie Zapala w zwiędłym sercu krew, Czuję miłości tęskny wiew… Lecz nadto sławi dumne dziewy Ma gadatliwa lira, drżąc; One nie warte są tych żądz, Nie zasługują na te śpiewy: Oczy i słowa bogiń tych — Zdradliwe są, jak nóżki ich!… XXXV Cóż mój Oniegin? Na wpół senny, Z balu do łóżka spieszy już… A bęben, czas zwiastując dzienny, Ze snu Petersburg budzi tuż. Wstał kupiec, ledwie zwłóczy troszka, Na stację wlecze się dorożka, Dzbanek — mleczarki zwalnia bieg, Pod nią poranny skrzypi śnieg. Słychać szmer ranka powitalny, W nim roznosiciel trzyma prym, Z kominów buchnął siny dym I piekarz, Niemiec punktualny, W szlafmycy spieszył w ranny czas Otworzyć w oknie wasisdas. XXXVI Lecz gwarem balu zamęczone, Z dnia czyniąc noc, zamknąwszy drzwi, Kotary cieniem otulone, Zabawy dziecię słodko śpi. Południe minie, nim się zbudzi… I życia plan go nie utrudzi: Barw niby wiele — jeden cień! Jak wczoraj, dziś przeżyje dzień. Lecz, śród powszednich zabaw niwy, Wolny, w rozkwicie młodych sił, Gdy z serc podboju sławnym był — Byłże Eugeniusz mój szczęśliwy? Czyli ku ucztom wracał znów, Choć lekkomyślny, zawsze zdrów? XXXVII Nie! Prędko dusza w nim ochłodła, Znudził go świata pusty szum: Kobiecy czar, Amorków godła Przestały być przedmiotem dum; Znużyły go i zdrady zgoła, Nie rozjaśniała przyjaźń czoła, Boć trudno było znaleźć moc, Aby szampańskim tak co noc Zalewać pasztet, z równą siłą Ciąć żartem, brać na słówek lep, Kiedy go wściekle bolał łeb; I chociaż wisus był, aż miło, Dojadł mu wreszcie szabel blask I w pojedynkach kurków trzask. XXXVIII Niemoc (właściwa mgłom Londynu), Której przyczyny tajne są, Która podobna jest do spleenu, A którą u nas «chandrą» zwą, Powoli tknęła jego duszę; Wprawdzie na szczęście, przyznać muszę, Nie czynił samobójczych prób, Lecz jakby z życiem zerwał ślub. Niby Childe Harold, chmurny, smętny, W bawialniach wciąż w zadumie trwa; I ani plotki, ani gra, Westchnienie, uśmiech, wzrok ponętny Nie rozjaśniały jego lic; Nie zauważał z tego nic. XXXIX, XL, XLI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XLII Wielkoświatowe kapryśnice, Najsamprzód was porzucił on! Przyznajmy, dawszy głos krytyce, Że dość jest nudny wyższy ton. I choć niejedna dzisiaj dama Wykłada Saya i Benthama, Lecz tych niewinnych rozmów bieg Tworzy banialuk przykry stek. Na domiar tak bezgrzeszne, dumne, Tak wzniosłe, tak ostrożne są, I pobożnością taką tchną, Tak akuratne, tak rozumne, Tak mrożą cnotą swoich min, Że sam ich widok rodzi spleen! XLIII I was, młodziutkie swawolnice Was, które niesie wichrem koń Na lekkich fiakrach przez ulice, Gdy noc rozpostrze ciemną dłoń, I was porzucił mój Eugeniusz, Gdy go odstąpił zabaw geniusz. Już się zamykać w domu jął, Ziewając, w rękę pióro wziął. Chciał pisać coś, lecz pracy twardej, Co zmusza siedzieć, nie mógł znieść… Nie chciało nic spod pióra leźć. A przeto nie wszedł w cech ten hardy, O którym sądzić, Boże broń! Ponieważ sam należę doń. XLIV Dni bezczynności bolą, nudzą, Dręczy się wnętrzną pustką duch; Wtem znalazł cel: chce myślą cudzą Pobudzić własnej myśli ruch. Na półkach księgi stawia rzędem, Czyta, pochłania, gnan obłędem! Tu znalazł podłość, głupstwo tam, Ówdzie bredzenie, nudę, kłam… Wszędy w kajdanach myśl, niestety! Postarzał starych książek świat, W nowych — starzyzny cuchnie ślad… Więc rzucił książki, jak kobiety, I półkę, rzędy książek — pył Czarną firanką wreszcie skrył. XLV Zbrzydziwszy «świat» na zawsze, zda się, I konwenansów długi spis, Jam się przyjaźnił z nim w tym czasie; W nim olśnił mnie niejeden rys: Jakaś głąb marzeń nieprzejrzana, Oryginalność nieudana, Myśl zimna, ostra, jako stal… W nim była chmurność, we mnie — żal; Przeszliśmy obaj zmysłów szały, Dla obu spłowiał życia czar, W sercach obydwu przygasł żar, Obu złośliwe szpony rwały Ślepej fortuny w młodych dniach, A z nimi — ludzkie szpony, ach!… XLVI Kto żył i myślał, ten nie może Nie gardzić ludźmi; ten, co czuł, Wie, jak w zmienionej życia porze, Żal niepowrotnych snów go skuł… Nie wrócą dawne upojenia, Serce zadławi wąż wspomnienia, W duszy żałosny płacze dźwięk… Wszystko to często nada wdzięk Rozmowie… Zresztą mnie z początku Raził Oniegin ostrzem słów… Później przywykłem… Nęcił ów Spór, trującego pełny wrzątku, Jego żółciowych żartów moc I szydzącego śmiechu noc. XLVII Bywało czasem w noce letnie, Gdy przeźroczyste niebo lśni, Gdy szyba Newy błyszczy świetnie, Gdy wkoło całe miasto śpi, W uroki wspomnień pogrążeni, Dawną miłością zachwyceni, Pogodę w sercach czujem znów, Siedzimy całą noc bez słów, Wiosennym pojąc się oddechem… Jak senny więzień w nocny czas, Przeniesion z turmy w wonny las, Budząc się, wita liść uśmiechem — Takeśmy biegli w marzeń świat, W zaranie naszych młodych lat. XLVIII Owiany tęsknych dum urokiem, O granitowy rzeki wał Oparty, w cichem i głębokiem Swym zamyśleniu druh mój stał. Cisza, na krótki mig rozdarta, Kiedy na zmianę zdąża warta Lub dojdzie głuchy fiakra huk, Lub zapóźnionej stopy stuk… A czasem tam z drzemiącej rzeki Naraz doleciał wiosła szmer, Plusnęła woda, skrzypnął ster I piosnki nadbiegł głos daleki; Drżała mi tęsknie serca cieśń, Marząc Torkwata słodszą pieśń! XLIX Adryjatyku boskie fale! Brenta! Was ujrzeć daż mi los? Wówczas natchnieniem się zapalę, Wasz czarujący słysząc głos! Tęsknoty ku wam nie zagaszę… Byrona lira echa wasze Przyniosła mi w ojczysty próg: Więc kocha was Apolla wnuk! Czyliż mi kiedyś los pozwoli Wolność pod niebem włoskim czuć, Marzenia z Wenecjanką snuć, Z nią w tajemniczej niknąć gondoli? Poznają usta w kilka chwil Petrarki i miłości styl. L Więc mi wolności bij godzino! Już czas! Nad morzem błądzę wciąż… Czyż wszystkie żagle mnie ominą? Hej, ty okręcie, po mnie dąż! Z burzami walcząc, z fal potokiem, Po tym bezdrożu wód szerokiem Kiedyż rozpocznę wolny bieg? Czas już porzucić nudny brzeg Tej nieprzyjaznej dla mnie mocy I pod palącym nieba tchem, Pod afrykańskim niebem mem, O tej posępnej śnić Północy, Gdziem kochał, wziął z cierpieniem ślub, Gdziem swemu sercu wyrył grób! LI Oniegin rad był ze mną jechać, Wołał go w podróż serca głos, Lecz musiał planów tych zaniechać; Na długo nas rozłączył los. Ojciec mu umarł w owym czasie, Ku spadkobierczej zbiegł się kasie Wnet wierzycieli chciwy tłum… Ogłuszył go pretensji szum. Eugeniusz nie mógł znieść procesów, Ojcowski spadek oddał im, Rad, że zawarli pokój z nim… Może poprawę interesów Przeczuł przez zmysł wewnętrzny swój; Odgadł, że gaśnie stary wuj. LII Wkrótce mu rządca przy raporcie Doniósł, że wuj opuszcza świat I że, w Letejskim stojąc porcie, Pożegnać się z siostrzanem rad. Eugeniusz smutną wieść wyczytał Z wieczora, i gdy dzień zaświtał, Już pędził od pocztowych wrót… Jechał i ziewał, myśląc wprzód, Że trzeba będzie chmurzyć czoło, Wzdychać i rolę nudną grać, Ażeby za to spadek brać! Lecz nim w krewniaka wjechał sioło (Tym otworzyłem romans swój), Na katafalku leżał wuj. LIII W sieni moc służby, domownicy; Goście wkraczali w domu próg, Pogrzebów wielcy miłośnicy, Sąsiadów tłum — i druh, i wróg… Popi i goście jedli, pili, Potem do bryczek zawrócili, Rozjechał się poważnie tłum; I zamarł w domu zgiełk i szum… Oniegin w wiejskim tym zakątku Jest gospodarzem gruntów, wód, Cegielni, lasów, on, co wprzód Grosz trwonił, wrogiem był porządku! Rad, że ma w życiu nowy wzór, Że zmienił na coś stary tór. LIV Przez dwa dni zdały mu się nowe Strumienia szmery, wonność pól, Wietrzyki, mknące przez dąbrowę, I gwarem pszczół brzęczący ul. Trzeciego dnia — las, śpiew ptaszęcy Nie zajmowały go już więcej; Sen nań napędzał polny kret, Nużyło wzgórze: ujrzał wnet, Że nuda na wsi gospodarzy, Jak w mieście, chociaż nie ma tam Balów i wierszy, kart i dam; Chandra czyhała nań na straży I biegła za nim w noc i w dzień Jak wierna żona albo cień. LV Lecz ja o wiosce myślę wdzięczniej. Mnie był przeznaczon żywot ten; Toć w ciszy lira śpiewa dźwięczniej I barwniej błyszczy twórczy sen. Szczęśliw niewinną wczasu porą Nad puste chodziłbym jezioro; Far niente — to mych marzeń szczyt! I dziś mnie budzi każdy świt Tylko na słodkie próżnowanie: Niewiele czytam, wiele śpię, Za sławą nie uganiam się, Wspominam młodych dni zaranie, Gdy na wsi dąb mnie cieniem krył… Wtedym jedynie szczęśliw był! LVI Wsi, ciebie kocham sercem szczerem, Ja kocham każdy polny kwiat! Różnicę w sobie z bohaterem Jam zawsze tu podkreślić rad, Aby potwarczy jakiś krytyk, Albo czytelnik, który przytyk Rad będzie zrobić — chytry lis — Sprawdzając tutaj każdy rys, Nie drwił, rzucając w obieg zdanie, Żem tu nabazgrał portret swój, Jak Byron, wiodąc z światem bój… Jak gdybyśmy nie byli w stanie Znaleźć dla pieśni inną treść, Tylko o sobie duby pleść! LVII Lecz à propos: toć wszyscy wieszcze Oddają snom miłosnym hołd… Te sny niedawno snułem jeszcze, Płacąc im w rymach znaczny żołd. Muza, gdy drżały one we mnie, Umiała zdobić je tajemnie I opiewała «dziewę gór», Ideał piękna, cnoty wzór, I niewolnice ze Salhiry. Dziś, przyjaciele, po tym śnie! Słyszę, jak chcecie pytać mnie: «Po kim wzdychają struny liry? Czyją dziś nosisz z damskich szarf? Komuś poświęcił dźwięki harf? LVIII I dziś na jakiej cześć dziewoi Z kadzideł twoich wzlata dym? Kogoś ubóstwił w odzie swojej? Którąś uwiecznił przez swój rym?» Nikogo, bracia, ach, na Boga! Ucichł miłości szał i trwoga… Kto burzy uczuć spłacił dług, Szczęśliw, gdy z nią połączyć mógł Gorączkę rymów: On podwoił Szaleństw poezji święty żar, I Petrarkowy wznowił czar, I sławą — serca ból ukoił!… Ja, gdy mnie uczuć porwał wir, Zgłupiałem i nie tknąłem lir. LIX Gdy miłość znikła, Muza — bliska, Rozwiewa się mej myśli mrok, Natchnienia źródło w sercu tryska Płynie czarownych dźwięków tok. Piszę… przestaje tęsknić dusza, Pióro rysować nie przymusza Obok przerwanej pieśni słów Kobiecych nóżek, albo głów… Zagasły popiół nie rozpłonie; Nie płaczę już, choć tęsknię rad… Lecz wkrótce, wkrótce, burzy ślad W głębinach duszy mej zatonie. Poemat pisać znajdę chęć… Pieśni najmniej dwadzieścia pięć! LX Mam plan już nawet, formę wierszy, Wiem, jak bohater ma się zwać… Tymczasem dość, że rozdział pierwszy Tego romansu kończę snadź. Przejrzałem wszystko to surowo, Sprzeczności mnóstwo… Daję słowo! Poprawiać nie chcę, choćbym mógł. Cenzurze pragnę spłacić dług; I dziennikarzom na rozdarcie Pracownej myśli oddam nić: Ku newskim brzegom zatem idź, Dziecię mej duszy!… Spiesz na starcie I sławy dań mi przynieś stąd: Wymysły, hałas, krzywy sąd! Rozdział II O rus!Horacy O Ruś! I Był to czarowny kącik ziemi — Ta Eugeniusza mego wieś… Kto sny się poisz niewinnemi, W ustronie takie serce nieś! Dwór od chat gwarnych oddalony, Górą od wiatrów zasłoniony, Nad rzeką stał; daleko w krąg Ciągnęły się dywany łąk, Złociły w słońcu pola pszenne, Migały wsie, błękitniał staw, Stada błądziły pośród traw, I rzucał gęsto cienie senne Ogromny, zapuszczony sad, Najmilszy smętnych Dryjad świat. II Szanowny zamek był stawiany Świetnie; dziś takich domów brak. Komnaty ciche, mocne ściany, Jak kazał mądry stary smak. Salon z materii miał obicie, Sufit wysoki należycie. Carskich portretów wisiał rząd, Piec z barwnych kafli zdobił kąt. Wszystko to dawno wyszło z mody. Czemu, doprawdy, nie wiem sam… Zresztą, gdy prawdę mówić mam, Oniegin w tym nie widział szkody: Jednako ziewał, patrząc w dal, Śród starych i śród modnych sal. III Penaty swe w tej izbie mieści, Gdzie stary dziwak skromnie żył, Z klucznicą darł się lat czterdzieści, I placką zręcznie muchy bił. Wszędzie tu stara prosta moda: Miękka kanapa, stół, komoda… Ni śladu z atramentu plam. Oniegin w szafę zajrzał, tam Znalazł wydatków rejestr… Za to W kredensie, dzierżąc stałą straż, Stał z nalewkami szereg flasz; Przy nich kalendarz z dawną datą… Starzec miał dużo spraw; do rąk Nie brał więc nigdy innych ksiąg. IV Śród wielkich swoich dóbr samotny, By w jakiś sposób spędzić czas, Myślał mój druh (miał umysł lotny) Nowy porządek wnieść tu wraz. Nasz mędrzec dobre miał natchnienia: Na czynsz pańszczyznę starą zmienia, Na lekki czynsz… Odetchnął rab, Za pana modli się tłum bab. Za to skrzywiono się w sąsiedztwie: Bardziej praktycznych panów ród Wróży z reformy mnóstwo szkód. Szepnął o myśli ktoś kalectwie. Wszyscy rozpaczny czynią gest: «To dziwak niebezpieczny jest!» V Wprzód każdy spieszył jak pochlebca… Na przyjaźń z nim liczono snadź! Lecz że dońskiego sobie źrebca Przed tylną sień zalecał dać, Kiedy na głównej drodze sioła Zaturkotały tylko koła — Więc dąsów stąd się zrodził huk I… zmilkł na drodze bryczek stuk! «Nasz sąsiad nieuk z pyszną miną! Mason, nie może być dwóch zdań! On nie całuje rączek pań! Szklanką czerwone pija wino! Krótko tnie swoje: „nie!” lub „tak!”». Rzeczono w głos: »Zwyczajów brak!» VI Tak krążą plotki i pogłoski, Aż znajdą nową rozmów oś… Do swej rodzinnej wrócił wioski W tym samym czasie jeszcze ktoś… A zwał się on Włodzimierz Leński; Był to duch iście gettyngeński, Młodzieniec piękny… Chociaż wieszcz, Kant w nim podziwu budził dreszcz. Przywiózł z Germanii mnóstwo znamion: Marzenia mgliste — wiedzy plon, Entuzjastyczny mowy ton, Kędziory czarne aż do ramion, Ognistą duszę mknącą hen! — I o wolności luby sen. VII Jeszcze nie zwiędnął. Nie zdołała Wciągnąć rozpusty chłodnej toń Tej duszy, którą mu rozgrzała Pieszczota dziewic, druha dłoń. Serce, niewiedzą miłą tchnące, Snuło nadzieje czarujące. Świata nieznany blask i szum Ponętą były młodych dum… Dusza ta była jeszcze gładką, Cień zwątpień nie padł na jej biel; Śniącemu słodko życia cel Nęcącą zdawał się zagadką. Nie łamał głowy nad nią, wprzód Podejrzewając wzniosły cud! VIII Wierzył, że duszę ma pokrewną, Że ta tęsknocie płaci dań, Że się połączy z nim na pewno, Że każdej chwili czeka nań… Że za cześć jego — wierzył z góry — Przyjaciel pójdzie na tortury, I że dłoń druha ani drgnie, Kiedy w potwarcze łono tnie; Wierzył, że są wybrańcy losu, Którzy prowadzą cały lud Do ideału jasnych wrót, Że nieśmiertelny dźwięk ich głosu Powoła ludzkość aż na szczyt, Że przyjdzie wieczny szczęścia świt! IX Ta miłość, co przed dobrem klęka, Nienawiść złego, święty gniew I ona sławy słodka męka — Wcześnie wzburzyły jego krew. Niebo Goethego i Schillera Jaśniało nad nim; atmosfera Ich pieśni wlała w duszę szał… Wówczas płomienną lirę brał, Podniosłą Muzę przywoływał. Szczęśliwych natchnień był w nim splot, Nigdy nie spadał jego lot; On w pieśniach dumnie zachowywał Dziewiczych snów naiwny żar, Powagę i prostoty czar. X Miłość dobywał z duszy swojej, A tak był czystym jego tren, Jako niewinnej myśl dziewoi, Jako dziecięcia słodki sen, Jakoby Diana w nieb pustyni, Westchnień, tajemnic, snów bogini. Nieokreślony śpiewał żal, Nieznane «coś» i mglistą dal, Opiewał róże romantyczne, Rozłąki ból, daleki kraj, Gdzie cicho w kwiatach stąpa Maj, Gdzie płyną dziewic łzy mistyczne… Śpiewał, że pobladł życia kwiat, A nie miał… osiemnastu lat! XI W pustyni, gdzie Eugeniusz jeden Cenę talentu jego znał, Sąsiedzkich uczt banalny Eden Słaby dla niego urok miał. Leński od gwarnej zbiegł zabawy… Nie dziw! Rozsądna treść rozprawy O porze żniw, o węchu psim, O wódce, nie budziła w nim Zajęcia; w szczerej tej spowiedzi — Przez dowcip, polot, albo smak, Lub nieco żywszych uczuć znak, Nie uderzyli go sąsiedzi; A zaś ich miłych szczebiot żon Niósł jeszcze słabszy myśli plon. XII W pięknym młodzieńcu konkurenta Czuł zabiegliwych matek chór… Działa zasada na wsi święta: Już wszystkie mamy dla swych cór Śniły w nim zdobycz; próg przestąpi, Już mu rozmowa nie poskąpi — Niby to dalszą snując nić — Żalów: «Jak źle bez żony żyć!». Na stole stanie wnet herbatka; Na samowaru baczyć kran Ma Dunia… «Duniu, pić chce pan!» Tu jej gitarę poda matka I już (o, Boże) słychać pisk: «O przyjdź, gdzie złoty słonka błysk»… XIII Jego — hymenu węzeł drażni, Nie nęci jeszcze mirtu liść, On marzy tylko o przyjaźni; Do Oniegina woli iść. Zeszli się. Dziwna!… Lód z płomieniem, Proza z poezją, wiatr z kamieniem Mniej różnic mają, niż ci dwaj… Każdy, jak w obcy wchodząc kraj, Niepewność odczuł w pierwszej chwili; Potem nęciła różność ta, Potem zjeżdżali się co dnia — Nierozłączeni wkrótce byli! Niejeden z nas (ja pierwszy snadź) Tak sobie serce gotów dać. XIV Coraz jest rzadszą przyjaźń szczera! Wszelkie przesądy zniszczył czas: Dzisiaj we wszystkich widzim zera, Chcąc, by jednostką zwano nas. Każdy chce być Napoleonem I jak narzędziem, tak milionem Dwunogich stworzeń rządzić rad. Śmieje się dzisiaj z uczuć świat! Eugeniusz w nowych praw porządku Znośniejszym był od wielu; znał On ludzi, wzgardę dla nich miał, Lecz (nie ma reguł bez wyjątku) Umiał niektórym oddać cześć, Szanował szczerą serca treść! XV Z uśmiechem słuchał on poetę: Ognisty młodych sądów skok, Myśl, za doświadczeń mknąca metę, I ten natchniony wiecznie wzrok — Wszystko to było dlań tak nowem; A więc mrożącym swoim słowem Nie chciał tej młodej duszy truć… Myślał: «Toć głupio szczęście psuć, I tak trwa ono krótką chwilę, Życie otworzy oczy mu; Tymczasem, szczęśliw z swego snu, Niechajże wierzy dobra sile! Wybacz gorączce młodych lat Młodzieńczy żar i złudzeń kwiat». XVI Wszystko ich wlokło do rozmowy, Budziło myśl, wzniecało spór: Umarłych plemion szlak dziejowy, Trwałych przesądów chiński mur, Gra losu często niedorzeczna, I tajemnica grobu wieczna, I zło, i dobro, prawda, błąd — Wszystko podpadło pod ich sąd. Leński, w dyspucie zapalczywy, Zapomni się, bywało, tak, Że głosi ustęp z szwedzkich sag, A mój Eugeniusz pobłażliwy, Chociaż bywała ciemną treść, Wyrażał mu uwagą cześć. XVII Lecz częściej dwaj anachoreci Brali za treść — miłości świat; Wyrwawszy się z jej władczej sieci, Oniegin mówił o niej rad — Z westchnieniem, z żalem mimowolnym. Szczęśliw, kto był do tego zdolnym, Że w burzę wszedłszy, uszedł tuż; Szczęśliwszy ten, co nie znał burz, Co miłość ziębił przez rozstanie, Ból przez szyderstwo; szczędził sił, Ziewając, kawkę z żoną pił, Zazdrości w sercu tłumił granie, Nie stawiał, aby chłodzić krew, Majątku — na waleta tref! XVIII Gdy nas rozsądek pod sztandary Powoła swe, gdy w ciszy czas Zgasną namiętnych pragnień żary, Kiedy już tylko bawi nas Kapryśna żądza swym oddechem, Kiedy z spóźnionym serca echem Walcząc, tłumimy krwi swej ruch, Wówczas nam jeszcze pieści słuch Cudzej miłości powieść słodka, W głębinach duszy ryjąc znak. Ach, inwalida stary tak, Kiedy wąsaczów młodych spotka, Słyszy w swej chacie armat ryk, O nowe boje pytać zwykł. XIX Ale i młodość błąd milutki Posiada: nie ukryje nic; Nienawiść, miłość, radość, smutki Wygada wnet z rumieńcem lic. Oniegin, niby inwalida W kochaniu, bada, jak się wyda Leńskiego miłość; ten był rad Otworzyć przed nim serca świat, Wybranki swej przymiotów dowieść. Eugeniusz przeto poznał wnet Szczegółów moc od a do zet, Całą miłości młodą powieść — Ocean uczuć… Wyznać mam? Nie było nic nowego tam! XX Włodzimierz kochał… Ach, niestety, Dzisiaj miłości takiej brak! Tylko szalony duch poety Jeszcze skazany kochać tak! Wszędzie i zawsze myśl jedyna, Pełna jej każda jest godzina, Jedno marzenie, jeden żal! Ani ziębiąca zwykle dal, Ani rozłąki długie lata, Nauki chłód i Muzy dar I cudzoziemskich dziewoj czar, Gwar uczt, wrażenia barwne świata— Nic nie zmieniło duszy tej, Którą za młodu oddał Jej! XXI Chłopięciem był, a już niewinne Serce uderzył Olgi wdzięk I na zabawy jej dziecinne Patrzył z zachwytem, czując lęk… Z wolna się zbliżył; w cieniach gaju, Dzieci bawiły się, jak w raju… Widząc krzepnący związek ten, Matki o ślubie snuły sen. W ustroniu, w cienie brzóz spowita, W oczach rodziców szczęściem drżąc I niewinności czarem tchnąc, Jako konwalia kwitła skryta, Której przez traw zielony gąszcz Nie dojrzał motyl, ani chrząszcz. XXII Tak pierwsze sny, zachwyty pierwsze Dała Leńskiemu Olga… Wnet Począł pisywać czułe wiersze, Zabrzmiał elegią jego flet. Żegnajcież gry dzieciństwa złote! Pokochał ciszę i tęsknotę, Samotność, gwiazdy, nocny czas I tajemniczy gęsty las, I lunę, cudną lampę nieba, Której składaliśmy i my Westchnienia nocne i te łzy, Co je wypłakać z serca trzeba… Dziś! — myślim, że jej świetlna gra Latarki blask zastąpić ma! XXIII Zawsze posłuszna, skromna zawsze, Wesoła zawsze, jako świt, Miła, jak słówka najłaskawsze, Prosta, jak młody wieszcza byt; Oczka błękitne jak niebiosy, Uśmieszek, w płowych loczkach włosy, Leciutka kibić, ustek mak — Wszystko to w Oldze… Ale wszak Łacno jej portret odnajdziecie: Dość pierwszy lepszy romans wziąć. Sam mogłem ongi przy nim schnąć Z miłości, lecz mnie znudził przecie. Więc, czytelniku, skończmy z nim — O starszej siostrze składam rym! XXIV Jej siostra zwała się Tatianą… Znajdziecie w tym zuchwały żart, Żem śmiał wprowadzić takie miano Do romansowych czułych kart… Lecz wszakże mile dźwięczy w rymie; Więc cóż, że razi was to imię Czeladnej izby starym tchem… Jeżeli chcecie, wyznać śmiem, Że u nas mało smaku wszędzie, Jak w mianach, które nosi lud (Że już nie wspomnę naszych ód)… Z postępem iść nam trudno będzie! Ba, od oświaty — z pudrem lic Wzięliśmy pozę — więcej nic! XXV A zatem zwano ją Tatianą… Nie wiem, w czym był jej wdzięku klucz. Świeżością siostry swej rumianą Nie mogłaby pociągnąć ócz. Dzika, milcząca, zbyt wrażliwa, Jak łania leśna bojaźliwa, Choć ją otaczał krewnych świat, Rosła w nim, jako obcy kwiat. Nie lubi pieszczot… Ojciec, matka Nie mogli czytać w duszy tej, Choć dziecię — nie pociąga jej Dzieci bawiących się gromadka. I czasem w oknie cały dzień Siedzi milcząca jako cień. XXVI Zaduma była od kołyski Żywiołem jej, przyjaznym tchem, Wczas wiejski, zawsze nudy bliski, Barwiła jej ciekawym snem. Jej delikatnej ręki palce Nie znały igły; z nudą w walce Nie zwykła do rąk kanwy brać, By w nią jedwabiem życie wlać. Gdy się w dziewczątku budzi władza, Posłuszną lalkę pragnie mieć; W konwenansową zmierza sieć, Gdy lalkę żartem w świat wprowadza… Dziewczynki lalkom z taktem dam Prawią morały swoich mam. XXVII Ale w dziecinne nawet lata Tatiana lalkę rzuca w kąt… I z nią o modach, plotkach świata, Nie toczy rozmów. Widać stąd, Że są jej obce figle dziecka; Strasznych powieści treść zdradziecka, Zimą, gdy mroki rzuca noc, Ma nad jej sercem większą moc. A kiedy niania na spacerze Zbierze dla Olgi dzieci rząd I poprowadzi w parku kąt — Ona udziału w grach nie bierze. Gwar ślepej babki, wietrzny śmiech — Nie budzą w jej serduszku ech. XXVIII Tatiana lubi na balkonie Uprzedzać złoty jutrzni brzask, Kiedy na bladym niebios łonie Stopniowo gaśnie gwiazdek blask, Kiedy na skraju ziemi dnieje, I poseł ranka, wietrzyk, wieje, I z wolna zdąża jasny dzień. A zimą, kiedy nocny cień Oblecze wszystko czarną smugą, Gdy cała ziemia ciężko śni I mglisty miesiąc blado lśni I wschód ociąga się przydługo, Już nie potrafi w łóżku zwlec, Ubiera się przy blasku świec. XXIX Romanse ją zajęły właśnie; One to dla niej wszystkim są! Ją czarowały z młodu baśnie I Richardsona, i Rousseau. Ojciec jej był poczciwiec sobie, Dość zapóźniony w zeszłej dobie, Nie widział w druku szkodnych plam. Prawda, nie czytał nigdy sam, Ale w powagę ksiąg nie wierzy, Nie daje ceny wieszczym snom, Nie dba więc, jaki tajny tom Pod poduszeczką córki leży. A jego żona… Czyżbym śnił? Richardson dla niej bóstwem był! XXX Tak! Uwielbiała Richardsona — Nie, aby miała z dzieł go znać, Lub że stawiała Grandisona Nad Lowelasa wyżej snadź, Lecz ongi księżna Paulinka, Słynna moskiewska jej kuzynka, Mówiła właśnie o nim wciąż… A wtedy jej obecny mąż Był narzeczonym… wbrew jej chęci! Bo inny ktoś, czyj piękny wąs Na jej twarzyczce budził pąs, Daleko mocniej tkwił w pamięci. Ów Grandison… ba! graczem był, Lecz mundur gwardii na nim lśnił. XXXI Oboje byli dziećmi mody; W snach go widziała u swych stóp; Ale się nikt nie pytał młodej, Kiedy wieziono ją na ślub… By ją rozłączyć z wspomnień zmorą, Rozsądny mąż wyjechał skoro Na wieś. Tu obcych ludzi gwar Z początku wzmógł tęsknoty żar; Rozwód — to było jej marzenie We łzach, w nerwowych splotach rąk… Lecz w gospodarstwa wszedłszy krąg, Znalazła wkrótce ukojenie. Przyzwyczajenie Bóg dał sam, Aby zastąpić szczęście nam. XXXII Przywykła… Lżejsze było życie… Powszedniość sny daleko gna. Aż tu zrobiła raz odkrycie, Co pocieszyło ją do cna. Zakwitła w myśli świeża płonka: Jak pod pantofel wziąć małżonka, Jak stworzyć samodzierżczy rząd! I zawiał w domu nowy prąd: Jeździ codziennie na roboty, Łby goli, grzybów wielki kosz Soli na zimę, liczy grosz, Odwiedza łaźnię co soboty. Służebne bije, wpadłszy w złość… Mąż milczał… To dla męża dość! XXXIII Kiedyś w albumy z czułą miną Pisała, biorąc z palca krew, Praskowję zwała Pauliną Naśladowała mową śpiew. O wiotką kibić bardzo dbała, I «n» rosyjskie wymawiała Zawsze z francuska, więc przez nos… Teraz ją mocno zmienił los! Album i księżna Paulina, Gorset i kajet czułych słów Poszły w niepamięć — oto znów Akulką wabi się Celina. Pani na głowie czepek ma, O watowany szlafrok dba. XXXIV Ale mąż kochał ją bez miary, W szlafroku łaził, jadł i pił, Na żonę patrzał, pełen wiary, Że czyni wszystko wedle sił. Życie płynęło tempem skorem; Zajrzał czasami w dom wieczorem Sąsiad; z nim żona, kilka cór. Wesoła plotka, drobny spór Skracają chwile do wieczerzy; Bez ceremonii biegnie czas, Olga herbatą służy wraz; Wreszcie godzina snu uderzy, Odjeżdża gość ku swoim wsiom… I w ciszy tonie stary dom. XXXV Stare zwyczaje, stare gusta Regulowały każdy czyn: Gdy «maślanica» przyszła tłusta, Na stole ruski leżał blin; Dwa razy w roku post — niewiele! Lubili krągłe karuzele, Za stołem pieśni, chłopski chór… A w «Trójcy dzień», gdy ludzi sznur Do cerkwi ciągnął, przy mszy ziewał, Czuli, jak serce w łonie drży, Roniąc na wierzby łezki trzy… Dom cały kwasem się zalewał. W ucztach gość nie znał, co to szwank: Noszono dania wedle rang. XXXVI I tak starzeli się oboje, Aż oto wreszcie cichy grób Przed mężem rozwarł swe podwoje, Każąc mu zawrzeć z niebem ślub. Umarł w godzinę po obiedzie… Tyś go opłakał, cny sąsiedzie, Wy, wierna żono, córy dwie — A szczerą prawdą żal wasz tchnie! Bo człek był prosty, pan wyborny, I gdzie proch jego legł — na znak Grobowy pomnik głosi tak: «Śpi Dmitrij Łarin, grzesznik korny, Hospodni rab, brygadier… Tu Zażywa wiecznej ciszy snu». XXXVII Leńskiemu po powrocie pilno Było na drogie groby iść, Sąsiada płytę nadmogilną Westchnieniem uczcić, przybrać w liść. «Poor Yorick» westchnął Leński smutnie, «Śmierć mi wydarła go okrutnie! On mnie na ręce często brał… Pomnę mą radość, gdy mi dał Do gier swój medal oczakowski! On obrał mnie dla Olgi swej, Myśląc: «Doczekamż chwili tej?»… I Leński, pełny szczerej troski, Nad tym kamieniem chyląc grzbiet, Madrygał prochom stworzył wnet. XXXVIII Nowy wiersz pisze dla pamiątki; Ojca i matki, tnąc w łzach, Uczcił śmiertelne drogie szczątki… Na wielkim życia łanie, ach! Z woli tajemnej zarządzenia, Chwilowym żniwem pokolenia Wschodzą, dojrzeją i wnet mrą… A śladem już je inne prą. Tak samo nasze wietrzne plemię Rośnie i kipi, z życiem ślub Zawiera, pcha pradziadów w grób. Lecz przyjdzie czas, rozewrze ziemię I wnuki nasze z biegiem lat Wycisną nas na tamten świat! XXXIX Ba! Niech wam dni w uciechach biegą, Nim śmierć nie zwali na was płyt! Rozumiem marność życia tego I mało cenię ziemski byt! Mnie już blask życia nie owieje… Lecz jeszcze jedną tkam nadzieję, Jeszcze mnie jednym trzyma świat: Chcę tu zostawić jakiś ślad. Zgon byłby bezeń nazbyt smutny, Więc żyję, piszę — pochwał dym Nie nęci mnie! Lecz celem mym — Zaznaczyć żywot swój pokutny, By kiedyś o mnie śród tych stron Przypomniał choć jedyny ton! XL I może rym mój kogoś wzruszy Łacniej niż dźwięk bojowych trąb I głosu strof mych nie zagłuszy Chłonąca wszystko Lety głąb! Próżność mnie wabi na swe szlaki! Marzę, że kiedyś nieuk jaki, Widząc mój portret, w sercu dreszcz Uczuwszy, rzeknie: «To był wieszcz!». O, przyjmij słowo dziękczynienia Ty, wielbicielu cichych Muz, Który odwalisz czasu gruz, Dobędziesz rym mój z zapomnienia, Swoją życzliwą wzniesiesz dłoń, Pogładzisz w laurach starca skroń! Rozdział III Elle était fille, elle était amoureuse. Malfilâtre I «Dokąd? Ot, gadaj do poety!» — «Żegnaj, Oniegin; na mnie czas». — «Nie trzymam cię, lecz powiedz, gdzie ty Wieczory spędzasz? Powiedz raz…» — «W Łarinów domu». — «O, litości I nie znajdujesz w tym trudności; Zabijać każdy wieczór tam?» — «Ani troszeczkę». — «Obraz dam, Że będzie wierny, przyznaj z góry!.. Prosta rodzina, ruski byt, Dla gości uprzejmości szczyt, Zwyczajem świętym: konfitury! Temat do rozmów: len i mak, Obora, bydło… Zgadłem wszak?» II «Ba, ja nieszczęścia w tym nie widzę». — «A nuda? Nuda? Czy to nic?…» — «Modnego świata nienawidzę; W tych prostych domach szczęsny widz Odetchnąć zdoła…» — «Znów ekloga?! Daj pokój liryce, dla Boga! No jakże, jedziesz?… Ale, wiesz? Czy ja bym nie mógł ujrzeć też Filidy onej, co twojemu Natchnieniu daje skrzydła, lot, Łzy, rymy et cetera… Ot! Przedstaw mnie jej!» — «Żartujesz!» — «Czemu?» — «Więc dobrze». — «Kiedyż?» — «Choćby już. Tam zawsze gościom radzi… Cóż?» III «Jedziemy!» — Już druhowie lecą… Przybyli… W domu radość, wrzask… Stara gościnność, wyznam, nieco Nużyła gościa zbytkiem łask. Ot, uprzejmości masz tortury: Niosą na spodkach konfitury, W karafce borówkowy sok — To ma umilać rozmów tok! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . IV Wracają… Księżyc srebrne plamy Rzuca… oświetla bryczki ruch. Tutaj ukradkiem podsłuchamy Rozmowę naszych druhów dwóch… «Cóż, Eugeniuszu? A, ty ziewasz?» — «Nic, to mój zwyczaj». — «Czasem miewasz Weselszą minę…» — «Nudy moc Jednaka zawsze. Ależ noc! Poganiaj konie, ej, Andriuszka! Ot, głupia droga… A propos W prostocie bywa powab… co? Łarina miła jest staruszka. Aj! Co to?… Tak dokucza bok… Boję się: to z borówek sok!… V A powiedz, która z nich Tatiana?» — «Ta, co milcząca jako głaz, Weszła posępna jak Świetlana… Siedziała w kącie cały czas». — «Tak?… A ty młodszej jesteś sługą?» — «A co?» — «Ba, ja bym wybrał drugą, Mając na czole Muzy znak. Toć w twarzy Olgi życia brak; To jest Madonna Wandykowa, Kraśna i krągła… Otóż masz, Jak ta księżyca głupia twarz, Co się w ten głupi obłok chowa». Włodzimierz sucho odrzekł coś I zamilkł… Skrzypi bryczki oś… VI Ale wizyta Oniegina U Łarinów sprawiła rum… Domysł tkać przędzę swą poczyna, Szepcze w sąsiedztwie swat i kum. Wprawdzie po cichu i ukradkiem, Plotka się karmi tym wypadkiem (Wstrzymać pogłosek nie ma sił). «On pewnie dla Tatiany był!» W zaściankach szczerze zapewniano, Że termin ślubu pewny — raz; Po wtóre: zmienion, bo na czas Obrączek ślubnych nie przysłano. Mniej ich zajmował ślubny akt Leńskiego — to był stary fakt! VII Tatiana z gniewem plotek słucha, Lecz myśl ta jej nie puszcza z kleszcz I mimo woli w głębi ducha Dziwnej radości budzi dreszcz; I w serce wpija się po trocha… Czas przyszedł — i Tatiana kocha! Tak ziarno pada w grunt, a wiew Wiośniany ciepłem żywi siew. Z dawna tęskniącej wyobraźni Potrzebna była nowa treść; Pieszczotę pragnie wziąć i nieść. Zdradziecki poryw serce drażni I młoda pierś jej nie chce schnąć… Dusza czekała… kogo bądź! VIII I doczekała się… I oczy Rozwarła… Rzekła: oto on! Ach, teraz myśl ją jedna tłoczy, Rozbrzmiewa w sercu jeden ton; W gorących snach go zawsze spotka, Oddycha nim… Dziewica słodka, Jego czarowną czuje moc Dokoła siebie — dzień i noc. Już szczebiot siostry jej dokuczył I zbyt troskliwy służby wzrok, I gadatliwych ludzi tłok… Cień smutku lica jej obłóczył; Klnie gości, milcząc jako głaz, Za nagły przyjazd, długi wczas… IX Z jaką uwagą teraz czyta Czułych romansów świeży tom; Czarownym zmyśleń tchem spowita, Oddaje duszę złudnym snom! Tatiano, szczęsną mocą marzeń Ożywiasz tło książkowych zdarzeń: Kochanek Julii Volmàr, Matecque-Adèl i de Linar, Werter, męczennik buntowniczy, I niezrównany Grandison (Nas tylko spać przymusza on) — Budzą w twej duszy sen zwodniczy; I z wszystkich jeden obraz tkasz: W nim Oniegina widać twarz! X Zdając się sobie heroiną Najukochańszych swoich ksiąg, Klaryssą, Julią lub Delfiną, Tatiana nie wypuszcza z rąk Kart niebezpiecznych; błądząc w lesie, Otwartą książkę w ręku niesie I w niej znajduje, z szczęścia drżąc, Odgłos snów swoich, tajnych żądz; Wzdycha i sercem swym zabiera Zachwytów, bólów cudzych świat I w zapomnieniu szepcze w ślad List do swojego bohatera… A on… Ba, nie wiem, kim był on — Wiem jedno: nie był Grandison! XI Płomiennych twórców przeszła era, Co wszedłszy na podniosły tór, W osobie swego bohatera Doskonałości ryli wzór; Ludzie ścigali go niesłusznie, Choć wszystko czynił dobrodusznie, Rozumem świecił, sercem żył I jak Adonis piękny był. Na krzyk o pomoc stawał w progu, W zalety z każdą kartą rósł; Już na ofiarę życie niósł, Ale na szczęście — w epilogu Zawsze skarana była złość, A dobro miało nagród dość. XII A dziś padł tuman na umysły, Rzuca nas w sen morałów ton; Grzech i w romansie kult ma ścisły I tam już święci tryumf on! Ba! przy brytańskich Muz bajaniu, Dziewczę się rzuca na posłaniu, Nowe jej bóstwa burzą sen — Melmoth, włóczęga chmurny ten, Wampir, posępny i bezdźwięczny, Złowrogi Korsarz, Wieczny Żyd, Sbogar — tajemniczości szczyt!… Lorda Byrona kaprys zręczny — I egoizmu ciemny świat Przyoblókł w romantyzmu kwiat. XIII Lecz dla mnie nie jest to podnietą… I jeśli przyjdzie taki kres, Że ja przestanę być poetą, Że wlezie we mnie nowy bies, Że, chociaż zaklnie Feb ze zgrozy, Poniżę się do skromnej prozy — Romans na bardzo stary krój, Zajmie wesoły zachód mój. I nie nadludzkich łotrów zgraje, Nie tajną mękę sumień tam, Tylko po prostu skreślę wam Ruskiej rodziny obyczaje, Czułej miłości wabny świat, Podania naszych dawnych lat. XIV Wskrzeszę postacie zaginione, Ojcowskich rozmów prosty typ, Dzieci spotkania umówione U źródła, gdzieś pod cieniem lip; Błędnej zazdrości udręczenia, Rozłąki łzy, łzy pogodzenia I kłótnie znów… A w końcu prób, Pojadę z wami na ich ślub… Przypomnę ton porywający Wyrazów, które tonąc w łzach, Szeptałem sam w minionych dniach, U czarodziejki stóp klęczący — Pieszczotnych, słodkich słówek rój, Od których odwykł język mój! XV Lecz teraz zajmie mnie Tatiana! Ty płaczesz?… Spójrz, ja płaczę też! W szpony modnego dziś tyrana Całe swe życie oddać chcesz… Przepadniesz, miła! Chociaż za to Blask marzeń będzie ci zapłatą I w sferę uczuć wyższy wzlot, I czarujących marzeń splot, I pragnień rozkosz, snów trucizna… Ot, marzy ci się cały czas, Że on za tobą idzie w las — Podejdzie zaraz, miłość wyzna… Gdziekolwiek niesiesz lekki krok, Tam kusiciela widzisz wzrok. XVI Tęsknota serce biednej toczy… Do parku idzie, zrywa liść. Wtem nieruchome chyli oczy I nie ma siły naprzód iść… Wzniesiona pierś, opadłe ręce, Na licach nagłe lśnią rumieńce, Z pobladłych warg ulata jęk I w oczach blask i w uszach dźwięk. Nastanie noc; na niebie czaty Obchodzi miesiąc; w srebrnej mgle Wywodzi słowik trele swe I leją woń jaśminu kwiaty. Tatiana czuwa… snu jej brak I z nianią w mroku szepcze tak: XVII «Tu duszno, nianiu! Spać mi trudno! Otwórz tam okno, bliżej siądź!» — «Co tobie, Taniu?» — «Tak mi nudno! Opowiedz mi cokolwiek bądź!» — «Ba, o czym, Taniu? Dawniej zawdy Sporo i prawdy i nieprawdy Chowałam w głowie, że aż strach! — O duchach złych, dziewiczych snach… A dzisiaj ciemna jestem, Taniu: Już nie pamiętam dzisiaj nic… Ot, spróchniał do cna stary rydz! Skręciło mnie…» «Opowiedz, nianiu, Jako za starych było lat? Czy znałaś ty kochania kwiat?» XVIII «Ot, gadasz, Taniu! W nasze lata Nam się nie marzył taki kwiat; Nieboszczka świekra z tego świata Wygnałaby na tamten świat». — «Więc jak na ślub skłoniono nianię?» — «Jak Bóg przykazał… Zesłał Wanię… Mnie wyszedł już trzynasty rok, On młodszy był, więc poszło w skok. Niedziele dwie chodziła swatka, A gdy zamknięto za nią drzwi, Pobłogosławił ojciec mi, Płakałam z strachu, ze mną matka… Rozpletli warkocz; w cerkiew, bacz, Ze śpiewem wiedli, a ja w płacz… XIX I w obcą wzięli mnie rodzinę… Lecz ty nie słuchasz?… Nudna rzecz?…» — «Ach nianiu, nianiu! Patrz, ja ginę! Ciągle o jednym myślę precz! Ciągle do płaczu jestem skora!…» — «Kochanie moje, jesteś chora. Zmiłuj się Panie, pomóż nam! Czego chcesz, Taniu, zaraz dam… Chcesz? Świętą wodą cię pokropię… Ty masz gorączkę…» — «To nie znak Choroby, nianiu!… Kocham tak!» — «Zmiłuj się, Panie. Złe wnet stropię!» I niania, dziewczę ustrzec chcąc, Żegna je starą ręką, drżąc. XX «Ja kocham! Modlić się nie pora! Mnie nie pomoże krzyża znak!» — «O nie, kochanie! jesteś chora!» — «Daj pokój, nianiu! Kocham tak!» A tu księżyca popielaty Blask się zakradał do komnaty, Srebrzył na oczach ślady ros I rozpuszczony ciemny włos; I w siwych włosów lśnił promyku, Który spod chustki starej zbiegł; I tak Tatianę blask ten strzegł I starą w ciepłym kaftaniku… I tak ta srebrna cisza drga, A w niej się chwieją cienie dwa. XXI Tatiana milczy, głowę ściska, Patrzy w promienia srebrną nić… Wtem nowa myśl w jej duszy błyska… «Zostaw mnie samą, nianiu… Idź… Wprzód papier, pióro dasz mi może; Stół przysuń. Wnet się spać położę. Idź teraz!»… W ciszy skrzypną drzwi. Tatiana sama. Miesiąc lśni… Pisze nad stołem pochylona, Wciśnięta we framugi kąt, I nierozważnych liter rząd Wchłania jej miłość… Blask już kona… Za oknem słychać wiatru świst. Skończyła. Komu poślesz list? XXII Znałem piękności niedostępne, Chłodne i czyste, jako śnieg, Nieubłagane, nieprzestępne, Których nie pojmie nigdy człek. Dziwiąc się pysze, modnej pono, Jam przed ich cnotą przyrodzoną — Wyznaję — uciekł… Miałem sen: Zda się, żem czytał napis ten Ponad ich brwiami — napis piekła: «Nadziei tu na wieki zbądź!» Bo grzechem dla nich — miłość tchnąć, Odstraszać ludzi — rozkosz wściekła. Nad Newą nie wypadłoż wam Spotykać mnóstwo takich dam? XXIII Znałem i inne, ach, ponętne, O ustach pełnych mroźnych tez, Egoistycznie-obojętne Dla westchnień, hołdów i dla łez. Cóż kapryśnice wywołały? To, że wielbiciel ich nieśmiały Uciekał od surowych słów. Lecz te umiały przecie znów Pociągnąć go choć iskrą żalu; Przynajmniej czasem mowy dźwięk Słodyczą drgnął, cokolwiek miękł… I na następnym zaraz balu Szaleniec zapominał skarg I biegł w przepaści łamać kark. XXIV Czyliż winniejszą jest Tatiana? Czemu? — Że nie wie, co to kłam? Że w blasku marzeń rozkochana Nie widzi na swym słońcu plam? Że sztukę ma w miłości za nic, Że w zaufaniu nie zna granic, Że ją porywa uczuć głos, Że ją obdarzył władny los Umysłem lotnym, wolą żywą, Burzliwym wyobraźni tchem, Nieco dziwacznym myśli tłem, Sercem ognistym, duszą tkliwą?… Któż by kamieniem rzucić śmiał Za lekkomyślny uczuć szał? XXV Tylko kokietka chłodno sądzi. Tatiana szczerze kocha snadź, Jak dziecię sobą już nie rządzi; Miłości życie pragnie dać! Nie umie liczyć tak: odłożę — Wartość miłości tym pomnożę. Pewniej go schwytam w swoją sieć. Trzeba więc plan ostrożny mieć: Wprzód niepewności zmęczę noszą, Ambicję kolnę, w serce jad Zapuszczę, struję widmem zdrad… Inaczej, nudząc się rozkoszą, Niewolnik nędzny, chytry wąż, Gotów jest rwać kajdany wciąż. XXVI Jeszcze mam trudność: chcąc ratować Ojczystej ziemi drogą cześć, By list Tatiany zacytować, Muszę… przełożyć jego treść! Ojczysty język słabo znała, Dzienników naszych nie czytała; By oddać płomień swoich snów, Nie chciała długo szukać słów; A więc — pisała po francusku… Z przekąsem precz!… Sprawdziłem sam, Że dotąd miłość naszych dam Nie oświadczała się po rusku. Pocztowa proza — otóż masz! — Nie dba o dumny język nasz. XXVII Wiem: chcą nauczyć nasze panie Po rusku czytać… Oto bąk! Toć ja im wyrwać byłbym w stanie «Błagonamierennego« z rąk! Na was powołam się, o wieszcze! Wszak prawda? Te, co natchnień dreszcze Budziły w was, u czyich stóp Gorzeliście jak ognia słup, Składając świetnych rymów tyle — Czuły na sobie ostry szpon, Chcąc trafić w ruskiej mowy ton, Swój język przekręcały mile, Do francuskiego miały gust: Ten, jak ojczysty, brzmiał z ich ust. XXVIII Strzeż Boże spotkać gdzieś na balu, Gdzie z gawęd wzlata czad i dym, Seminarzystę w żółtym szalu, Akademika w czepku pstrym. Jak bez uśmiechu buzi ślicznej, Tak bez pomyłki gramatycznej Nie mogę ruskiej mowy znieść! Lecz oto, słyszę, idzie wieść, Że nowe niewiast pokolenie Wypieści ruskim wierszem słuch I gramatyczny stworzy ruch, Błagania gazet mając w cenie! Lecz ja… Ach, to nie moja rzecz! Z wiernością będę patrzył wstecz… XXIX Niedbale słodka paplanina, Źle wymawianych słówek żar, Co wszelkich reguł zapomina — Zawsze mieć będą dla mnie czar. Sił do pokuty nie nabędę I galicyzmy kochać będę: Bogdanowicza wiersze wszak I stare grzeszki kocham tak. Lecz dość! Tatiany listem oto Dawno przyrzekłem zająć was… Ba! Rad bym słowo cofnąć wraz: Coś mi nie pilno z tą robotą! Wiem, nowa moda dzisiaj drwi Z westchnień i piór à la Parni! XXX O Uczt śpiewaku z duszą smętną Gdybyś tu teraz ze mną był, Prośbą bym znużył cię natrętną; Ja bym cię błagał z całych sił, Byś na czarowne swoje dźwięki Przełożył mej dziewicy jęki, Co w obcej mowie słodko brzmią… Gdzie jesteś? Przybądź! — Oto są Me prawa — oddam je z pokłonem. Nie słyszy!… Pośród smutnych skał, On, który poklask ongi brał, Dziś błądzi z sercem wyziębionem… W fińskiego nieba patrząc dal, Nie wie, że druha toczy żal! XXXI Leży przede mną list Tatiany, Świętości strzegę tej… Z tych słów Czar wieje zawsze niespodziany… Czytam go… Schowam… Czytam znów… Kto włożył w pióro jej tę żałość I taką słodką słów niedbałość? Skąd ten naiwnych westchnień plon I ten szalony wezwań ton, Co tchnąc słabością, moc posiada? Ja nie wiem!… Oto puszczam w świat Niezręczny przekład, pełny wad… Żywego pędzla kopia blada, Melodia Strzelca, tylko że W nieśmiałej uczennicy grze! List Tatiany do Oniegina «Piszę do Pana — czegóż więcej? To jedno zdradza serca stan. Czy wydrwisz zapał ten dziewczęcy? Czy mnie ukarzesz wzgardą Pan? O nie! — W to wierzę najgoręcej, Że mi litości podasz znak, Że nie zostawisz Pan mnie tak… A jam z początku milczeć chciała… Wierzaj: mojego serca ran Nigdy byś nie mógł dojrzeć Pan, Gdybym nadzieję słabą miała, Że z rzadka, choć w tygodniu raz, Poświęcisz nam swój drogi czas! Że głos usłyszę Twój przelotem, Rzucę Ci słówko, aby potem O jednym myśleć dzień i noc Aż przyjdziesz znów — tchnąć w serce moc! Lecz powiadają, żeś odludek; Nudzi Cię głuchy, wiejski świat; Więc Pana, ach, nasz skromny sad Nie znęci wonią niezabudek… Dlaczegoś Pan odwiedził nas? W tym zapomnianym kątku świata Nigdy by mi nie odkrył czas, Jak mocno serce w pierś kołata… I burzę słów niedoświadczoną Czas by uciszył — w życia śnie; Ktoś by do serca przypadł pono, Cnotliwą matką, wierną żoną Mogłabym zostać — kto to wie? Inny!… Nie zmusi cały świat. Bym mu oddała duszę swoją! Na Wyższej Radzie wyrok padł, To wola nieba: jestem Twoją!… Cały mój żywot był zadatkiem Spotkania naszych krewnych dusz; Bóg mi nie zesłał Cię przypadkiem, Do grobu Tyś mój anioł stróż…. Z dawna mi sen Cię ukazywał I z niewidzianym łączył los; I cudny wzrok Twój mnie porywał I w duszy cudny dźwięczał głos! Lecz nie!… To nie był tylko sen! Gdyś wszedł, jam Ciebie wnet poznała. Jam zapłonęła, osłupiała I w myśli rzekłam: Oto ten! Wszak prawda? Muszę głos twój znać… To Ty mówiłeś ze mną w ciszy, Gdy szłam biednemu pomoc dać, Gdy się modliłam, klęcząc w niszy, By w serce słodki pokój wlać! Czyś to nie Ty śród groźnych mgnień, Gdy nocą wzrok mój się wysilał, Wstępował w mgłę, jak miły cień, Nad mym wezgłowiem się pochylał? Nie twójże głos brzmiał dźwiękiem cytry, Szeptał, że przejdzie pora burz?… Kto jesteś?… Czyś kusiciel chytry, Czy dobrotliwy anioł stróż? Rozstrzygnij trwożne te zwątpienia… Może to wszystko jeden błąd, Okrutny błąd niedoświadczenia… I innym będzie Boży Sąd! Wszystko mi jedno!… Cały los Składam w tej chwili w Twoje ręce, Ku Tobie z prośbą wznoszę głos: Ulżyj głębokiej mojej męce; Zrozumiej tylko: jestem sama, Nikt tu nie zajrzy w moją duszę, Mój umysł cierpi tu katusze, Dokąd się zwróci — wszędzie tama… Czyliż w milczeniu zginąć muszę? Czekam na Ciebie w strugach łez… Ożyw mnie jednym oka rzutem, Albo złudzeniom połóż kres I zasłużonym raź wyrzutem! Kończę!… I strach i wstyd mnie dręczy… Nie śmiem odczytać tego w głos… Za Ciebie honor Twój mi ręczy, Śmiało powierzam Ci mój los!»… XXXII Tatiana wzdycha przy stoliku; Raz po raz list w jej dłoni drgnie, Na rozpalonym jej języku Opłatek czerwonawy schnie. Opada głowa ociężała I zsuwa się koszulka biała Z prześlicznych ramion… Płynie czas, Promień księżyca całkiem zgasł, Przez mgłę poczyna jaśnieć niwa; Świt idzie na strumyka próg I w fali drży… Pastuszy róg Ze snu mieszkańca wsi wyrywa. Już dzień… Obudził wszystkich blask. Tatiana nie wie, że już brzask; XXXIII Nie wie, że słonko jasno błyska… Znużona, snem żelaznym śpi, Pieczątkę rytą w palcach ściska… Lecz oto cicho skrzypią drzwi; To stara niania… Już przy pracy! Herbatę wnosi jej na tacy I woła: «Taniu! Wstawać czas! Ba! Uprzedziła wszystkich nas! Moja gołąbka już gotowa! O, ranne ptaszę… Wczora tak Bałam się, że ci czegoś brak… Zły wieczór!… Dzięki Bogu, zdrowa! Po takiej nocy choćby ślad! Gdzie tam! Tak świeża, kieby kwiat!». XXXIV «Ach, nianiu!… prośba… mam życzenie…» — «Kochanie moje, tylko każ». — «Ach, nie myśl tylko… Podejrzenie… Zrobisz to, prawda?» — «Otóż masz! Nie wierzą mi… Przysięgam przecie…» — «Niech z listem tym twój wnuk w sekrecie Idzie do O… No, wiesz już kto? Nasz sąsiad… Lecz zapowiedz to: Nikomu niech nie mówi słowa, Niechaj nie powie, list ten skąd…» — «Komu, kochanie?… Zrobię błąd, Tak zesłabiała moja głowa, Sąsiadów różnych wkoło huk… Kto by to wszystkich pomnieć mógł?» XXXV «Czyli nie możesz zgadnąć, nianiu?» — «Kochanie moje, nie wiem, kto!… U starej rozum stępiał, Taniu… A dawniej bystra byłam, ho! Pan rzeknie słówko, ja już skora…» — «Ach, nianiu, nianiu, czy to pora O starych czasach teraz pleść?… No, widzisz, list ten trzeba nieść Do Oniegina». — «Tera jasno!… Nie gniewaj się, gołąbku mój. Ja stara… A sąsiadów rój. Ot, znów ci liczka, Taniu, gasną!…» — «Idź, nic mi nie jest!» — «Dałby Bóg» — «Idź i niech zaraz spieszy wnuk». XXXVI Dzień minął. Nie ma odpowiedzi… Nastaje drugi… Nic i nic! Od świtu Tania, milcząc, siedzi I trwoży dom bladością lic. Do Olgi Leński przybył. Oto Matka jej pyta go: «A co to, Druh pański już zapomniał nas?». Tatiana drgnęła… «Ach, w sam raz Spytała pani… Dziś przyjedzie — Rzekł Leński. — Ze mną jechać chciał, Ale robotę z pocztą miał I pewnie będzie po obiedzie». Tatiana oczy spuszcza w dół, Jakby wyrzutem ktoś ją kłuł. XXXVII Był zmierzch… Na stole blask rozlewał Samowar, kipiąc. Jego war Chińskie czajnika dno rozgrzewał… Wkoło się snuły kłęby par. Olga pospiesza wnet z posługą; Do filiżanek ciemną strugą Leje się płyn, wydając woń… Chłopak śmietankę poda doń. Tatiana stoi cicho, dysze Na szyby okna ust swych tchem, I coś, porwana słodkim snem, Prześlicznym swym paluszkiem pisze; I widać na omglonym szkle Luby monogram: «O» i «E». XXXVIII Drży Tania, że ją zdradzą szpetnie Ślady na twarzy łzawych smug. Wtem tętent… Krew się w żyłach zetnie. Już bliżej… Ścichło… Zdąża w próg Eugeniusz. «Ach!» i jako łania, Przez drugą sień ucieka Tania, A z sieni na dwór, potem w sad… Wzdłuż ogrodowych biegnie krat, Głowy na chwilę nie odwraca, Obiegła mostki, bagna skraj, Aleję do jeziora, gaj; Bzy łamie i do sadu wraca, Po klombach depce i bez tchu Ku małej ławce spieszy. Tu — XXXIX Upada. «On! Eugeniusz w domu! List czytał! Jak mnie sądzi zeń?!» I serce pełne męki, sromu, Kryje nadziei mglistej cień. Drży cała… cała żarem dyszy. Czeka czy idzie?… Nic nie słyszy. W sadzie służące pośród grząd Zbierały wiśnie. Parku kąt Rozbrzmiewał pieśnią nakazaną (Nakaz ten cel osiągnąć mógł, Że pańskich jagód usty sług — Chciwymi usty nie zjadano; Bo usta musiał zająć śpiew… I na wsi dowcip rzuca siew). Pieśń dziewcząt «Hej, dziewice, krasawice, Gołąbeczki, kochaneczki, Rozigrajcie się, Rozbiegajcie się! Zaśpiewajcie pieśń Ulubioną swą! Oto chłopca wraz Zwabcie pieśnią tą… Ledwie zwabim go, Z dala ujrzym go, Rozbiegniemy się, Zarzucimy go — Zarzucimy wiśnią, Wiśnią i maliną, Czerwonymi porzeczkami Zarzucimy ino! Nie chodź, chłopcze, podsłuchiwać Piosnki tajemnicze! Nie chodź, chłopcze, podpatrywać Nasze gry dziewicze». XL Śpiewają… Tania mimo woli Wsłuchuje się w ich dźwięczną pieśń: I czeka na to, że powoli Ucichnie drżąca serca cieśń, Że twarz ochłonie rozpalona, Że się ukoi pierś wzburzona. Lecz nie pomaga parku chłód… Bardziej goreje twarz niż wprzód. Tak, różnobarwnym skrzydłem drgając, Biedny motylek pragnie zbiec, A psotnik go nie przestał wlec; Tak w oziminie drży ów zając I głębiej chowa ciało w rów, Widząc przez krzaki błyski luf! XLI Wreszcie Tatiana lżej oddycha… Wstaje, przez mały idzie most… Lecz do alei ledwie z cicha Skręciła — patrzy: przed nią wprost Eugeniusz!… Idzie, błyszcząc wzrokiem, Jak groźny cień, ogromnym krokiem. Jakby się na nią ognia skry Sypnęły… Stoi… Cała drży. Lecz co się stało tam z wieczora, Jaki spotkania skutek był, Opisać nie mam dzisiaj sił; Po długiej mowie wytchnąć pora, Na spacer iść… Dość plecy giąć… Dokończę później jakoś bądź! Rozdział IV La morale est dans la nature des choses. Necker I, II, III, IV, V, VI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . VII Im mniej rozkochasz się w kobiecie, Tym łatwiej się podobasz jej, Pewniej ku zgubnej ciągniesz mecie I w sieć ponętną pchasz ją lżej. Rozpusta zimna w dawne wiosny Z sztuki chlubiła się miłosnej, Trąbiła wciąż, że sprawia cud, Bo rozkosz czerpie, dając chłód; Ale poważna ta zabawa — Małp starych godna, których stek Stworzył sławetny dziadów wiek. Dziś Lowelasów zblakła sława; Z pudrem wspaniałych peruk wraz Pogrzebał ją zwycięski czas! VIII Kogóż nie znudzi — wiecznie kłamać, Tych samych słów spożywać wikt, Albo poglądy takie łamać, Których nie głosi serio nikt; Jedne zarzuty słyszeć wiecznie, Niszczyć przesądy niedorzecznie, Których nie zdążył wetchnąć świat W dziewczę, co ma… trzynaście lat! Kogóż nie znużą klątwy, groźby, Pierścionki, łzy, żałosny ton, Listy, co mają dziesięć stron, Zdrady, ploteczki, kłamstwa, prośby, Nagłe stawanie matek w drzwiach I ciężka przyjaźń mężów, ach! IX Tak drwił Eugeniusz mój z przeszłości… On, co ofiarą z młodu był Nieokiełznanych namiętności I burz, co w oczy miecą pył… Życiem próżniaczym wypieszczony, Jakąś drobnostką w mig olśniony, Rozczarowany inną wnet, Palony żądzą tête-à-tête, Tryumfem łatwym szybko psuty, Wzrok topiąc w ciemny serca grunt, Aby tam dostrzec wieczny bunt, Ziewanie kryjąc w śmiechu nuty — Oto jak, niszcząc życia kwiat, Zmarnował osiem młodych lat! X Więc już na schadzki nie pospieszał, Leniwie nogi na nie wlókł; Odmówią — szybko się pocieszał, Zdradzą — był rad, że wytchnąć mógł. Szałem żywota nie zakłócał, Bez żalu damę serca rzucał; Miłość znużyła go i złość! Tak obojętny jedzie gość Na wieczór, skrócić czas przy wiście; Siadł… gra się kończy… wstaje wnet… Wraca, w sypialni progi wszedł I tam zasypia oczywiście, A gdy gwar ranka przerwie sen, Nie wie, gdzie spędzi wieczór ten. XI Lecz otrzymawszy liścik Tani, Wzruszony mój bohater był; Z tych uczuć, co w nim żyły raniej, Jak gdyby naraz strząsnął pył. W myśli stanęła mu dziewica, Jej bladość, piękne smutkiem lica. W niewinny i bezgrzeszny sen Już go pogrąża obraz ten. Ogień jej listu w serce wchłania, Czuje w nim stary, znany ton… Lecz nie wyzyska przecie on Duszy niewinnej zaufania. A teraz lećmy w sad co tchu: Na niespodziane rendez-vous. XII Milczeli kilka chwil oboje… On pierwszy podszedł i rzekł tak: «Pisałaś do mnie: pismo — twoje! O, nie przecz, pani! Słów mi brak, Aby wyrazić, jak wyznanie, Niewinnej duszy zaufanie, Jak twoja szczerość wzrusza mnie! O młodych lat wspomniałem śnie, Wspomniałem dawnych marzeń roje… Od chwalb tych płonie twoja twarz? — Więc dość!… Za szczerość oto masz Wyznanie szczere, jako twoje. Przyjmij spowiedź. Pojmiesz stąd… A zresztą sama wyrzecz sąd! XIII Gdybym chciał wejść w hymenu sieci, W domowym ciasnym kole żyć, Gdyby mi mężem, ojcem dzieci Przyjemny los nakazał być, Gdybym na moment choć jedyny Zatęsknił sercem do rodziny, Nie szukałbym, by spełnić sny, Innej dziewicy, niźli ty! Bez madrygałów mówiąc wstrętnych: Gdyby ten cel mi wskazał Bóg, Ciebie bym jedną obrać mógł Na towarzyszkę dni mych smętnych, Przed tobą bym kolano zgiął I szczęścia — ile można — wziął. XIV Nie dla mnie szczęście jest… niestety! Los sobie zrobił ze mnie żart! Daremne wszystkie twe zalety, Nie jestem ich zupełnie wart. Wierz mi (sumienie me poręką), Małżeństwo będzie dla nas męką; I choćbym twój uwielbił czar, Przyzwyczajenie — zniszczy żar. Ty zaczniesz płakać… Niewymowna — Dla mego serca burza łez, Tylko mi nerwy skąsa bies! Więc sądź, Hymena dłoń czarowna, Jaki nam w życie wplecie kwiat? Może na długi szereg lat! XV Cóż gorsze jest niż ta rodzina, Gdzie biedna żona, sama wciąż, W dzień i wieczorem przypomina, Jak się odmienił nędzny mąż; Gdzie z nudy on, jej wartość znając (A los wszelako przeklinając) Zimno zazdrosny, chmurny wciąż, Milczący, gniewny… Piękny mąż! Jam taki! Tego żeś szukała, Gdyś z takim żarem młodych snów, Prostotą cudny liścik ów Z takim rozumem napisała? Czyliż surowy życia głos Tobie przeznaczył taki los? XVI Sny nie wracają, ani lata, Nie kwitnie dwakroć duszy kwiat. Ja kocham cię miłością brata, A może czulej niźli brat. Wysłuchaj mnie bez gniewu, proszę: Nieraz na nowych snów rozkosze Zamieni dziewczę stare sny, Tak żółty liść na drzewie drży, Lecz wiosna nowy niesie w dani… Tak Bóg urządził każdą rzecz! Pokochasz po raz wtóry, lecz… Naucz się rządzić sobą, Pani. Nie każdy ciebie pojmie tak! Zważ, doświadczenia gubi brak!». XVII Eugeniusz prawił tak kazanie. Rumieniec znikł z Tatiany lic; Nie dyszy, przeczyć nie jest w stanie, Słucha — przez łzy nie widzi nic. Podał jej rękę… Smutkiem tchnąca, Automatycznie, wciąż milcząca, Tatiana bierze jego dłoń Pochyla na bok bladą skroń… Przez ogród cieniem otulony Przyszła do domu razem z nim. Nikt za złe tego nie wziął im: Swoboda wsi ma miłe strony; Korzysta wieś też z swoich praw, Jak Moskwa, pyszna jako paw. XVIII Chyba mi przyzna tu czytelnik: Z miłą zacnością prostych dusz Postąpił sobie mój pustelnik Ze smutną Tanią. Nieraz już Jednako sprawił się szlachetnie, Chociaż go świat obgadał szpetnie, Złośliwej żyłce płacąc dług… Jego przyjaciel, jak i wróg (Ach, to na jedno wyjdzie może) Sławił go różnie — tak i siak. Komuż na świecie wrogów brak?… Lecz od przyjaciół strzeż nas Boże! Oj, przyjaciele!… Kilka słów Chcę im poświęcić. — Muzo, mów! XIX Nie spiszę tego, co się marzy… W nawiasach stwierdzę pewną rzecz: Że nie ma podłej dość potwarzy, Z tych, co je łgarz uprawia precz, Płodzi na strychu gdzieś namiętnie, A świecka czerń je szerzy chętnie, Bzdurstw takich, które tworzy złość, Epigramatów brudnych dość, Aby się druh wam nie przysłużył, Bez złości krzty, bez planów złych, Z uśmiechem stokroć — żeby ich Porządnym ludziom nie powtórzył! A zresztą… wstąpi za Cię w bój, Kocha Cię tak, jak… krewniak twój! XX Hm! hm! Szlachetny czytelniku! Jakże tam krewni? Zdrowiż są? Zapewne krewnych masz bez liku?… Chcesz o nich znać opinię mą? Mogę Ci krewnych odmalować: Trzeba ich kochać i szanować; Na obyczaje mając wzgląd, Wizytę złożyć podczas Świąt; Albo też zamiast tego kroku, Kiedy Wigilii przyjdzie czas, Życzenia pocztą posłać raz, Aby w ich myślach resztę roku Nie został po was ani ślad… Więc niechaj żyją do stu lat!… XXI Nie wierz krwi związkom i przyjaźni. W miłości masz pewniejszą broń, Gdy burza życia cię rozdrażni, Miłość ci jeszcze poda dłoń… Zapewne tak… Lecz zmiany mody, Kobiecej duszy niepogody, Opinii świata bystry ruch… Płeć piękna — lekka jest jak puch… Ba! I mężowskich zdań powaga Dla żony, co ma mnóstwo cnót, Musi być święta… Rzadki cud, Gdy zbiór tych wpływów nie przemaga. Tak ginie wierność serca dam… Miłością igra szatan sam! XXII Więc kogo kochać? Komu wierzyć? Kto nie zgotuje nigdy zdrad? Kto naszym łokciem będzie mierzyć Z usłużną miną — cały świat? Kto o nas fałszu nie powtórzy? Kto da przytułek podczas burzy? Kto się nie zlęknie naszych plam? Kto się nie znudzi nigdy nam? O ty, co widma szukasz mylnie, Porzuć wysiłków próżnych rój I, czytelniku luby mój, Samego siebie kochaj silnie, Boć tylko w sobie — dobrze zważ — Taki uprzejmy przedmiot masz! XXIII Lecz cóż spotkania było skutkiem? Nie trudno zgadnąć… Jasna rzecz: Z duszy, co rada żyje smutkiem, Miłość i ból nie poszły precz. Jeszcze ją mocniej szał pochłania; Goreje biedna moja Tania! Odbiega sen, a za nim w ślad Uśmiech i zdrowie, życia kwiat, Dziewiczy spokój — wszystko pierzcha… Snów miłych rozkosz, marzeń wdzięk — Wszystko przepada jako dźwięk… I Tani młody dzień się zmierzcha. Tak samo mroczy burzy cień Na wschodnim niebie jasny dzień. XXIV Tatiana więdnie, gaśnie, blednie, Niby zwarzony mrozem kwiat… Obcym jej życie jest powszednie, Zda się jej obcym cały świat. Ten i ów sąsiad głową kiwa, Niejeden szeptem się odzywa: «Jej za mąż pora!… dawno czas!» Lecz o tym dość… Toć muszę was Piórem mym trochę rozweselić; Obraz miłości szczęsnej dać! Wiem… mimo woli z wami snadź Chciałem mą wielką troskę dzielić. Wybaczcie mi ten miary brak: Moją Tatianę kocham tak! XXV Z każdą godziną więcej wzrusza Leńskiego młodej Olgi wdzięk, W niewoli słodkiej jego dusza Chciwie jej głosu chwyta dźwięk. Wiecznie ich razem napotkacie. Po ciemku siedzą w jej komnacie; Gdy ranną rosą błyszczy kwiat, Pod rękę razem idą w sad. I cóż?… Miłością upojony, Leński uczuwa rzewny wstyd; Już w tym śmiałości widzi szczyt, Gdy jej uśmiechem zachęcony, Ustami dotknie skraju szat Lub w lok rozwity wplecie kwiat. XXVI To romans czyta jej moralny Głosem przejętym, pełnym zmian; Naturę autor idealny Skreślił tam tak, jak Chateaubriand. A jednak po dwie, po trzy strony, Przepuszcza on — zarumieniony, Wietrząc w nich pustej bredni siew, Groźny dla serca młodych dziew. Albo przy szachach, gdzieś w altanie, Siedzą… schylone głowy w dół, Łokcie oparte są o stół… I Leński, wpadłszy w zadumanie, Wyciąga roztargnioną dłoń: Własną królową bije koń! XXVII Do domu jedzie; jego myśli I tam zajmuje Ola znów: Coś w jej albumie pilnie kreśli, Zdobi go czarem swoich słów. Rysuje wiejskie w nim pejzaże, Z lekka farbami potem maże; Pomnik, Cyprydy grecki chram, Lirę z gołąbkiem skreśli tam. Do cudzych wspomnień słówko wtrąca; Na kartce, gdzie się wpisał ktoś, Czułym swym rymem doda coś; Pamiątka młodych snów milcząca, Dum błyskawicznych lekki ślad — Nie straci wdzięku z biegiem lat. XXVIII Powiedzcie: album wiejskiej panny Czy kiedy braliście do rąk? Przez koleżanki zapisany Z początku, z końca, z boku, w krąg! Zwyczajem częstym tu się trafi Wiersz, co jest drwiną z ortografii; Tam zbytek sylab, tu znów brak — Zły rytm — przyjaźni wiernej znak! Na pierwszej kartce napis witasz: «Qu'ecrirez vous sur ces tablettes?» I podpis: «t. à v. Annette». A na ostatniej zwykle czytasz: «Kto bardziej kocha Cię niż ja, Dalej ode mnie pisać ma!» XXIX Znajdziecie kwiatek tu niebieski, Dwa serca z kluczem, ognia słup I słowa: «Do grobowej deski Trwa miłość moja» — rzewny ślub! Tu retor z armii wojowniczej Wlepił z pewnością wiersz zbrodniczy… W albumie tym — rzec prawdę mam? — Ja gotów jestem pisać sam. Bowiem spokojny, mam na względzie, Że każda brednia moja w mig Zasłuży mi na wdzięczny dyg, Że później nikt z niej drwić nie będzie, Pod lupę każde słówko brać, Ważyć, czym nie mógł zręczniej łgać! XXX Lecz wy, tortury rymopisów — Albumy, szyte z świetnych kart, Wy, które z biblioteki bisów Chyba na świat wyrzuca czart! Sam Baratyński rymem słodkim I cudotwórczym pędzlem wiotkim Tołstoj ozdabiać musiał was — Niechże was piorun spali raz! Gdy swój in quarto modna dama Da mi z uśmiechem, spojrzeć dość, Bym uczuł w piersi dreszcz i złość: Drży w głębi serca epigrama, Ledwie nie wyda gniewu twarz, A madrygały pisać masz! XXXI Nie madrygały Leński pisze, Lepszego album Olgi wart… Miłością pióro jego dysze, Nie błyśnie spodeń zimny żart: Coś dojrzy, słyszy coś o Oli, Notuje zaraz prawdzie gwoli. Na kształt szumiących rzeki fal, W elegiach płynie słodki żal… Jak on, Jazykow mój natchniony, Gdy jego serce ogniem tchnie, Opiewa — kogo? Pan Bóg wie — A tom, z elegii upleciony, Wsłuchanym w ich czarowny głos Opowie z czasem jego los. XXXII Lecz ciszej!… Słyszysz ostry przytyk? Elegii skromny wianek rwać W strzępy — surowy każe krytyk, Na rymotwórców woła brać: «Hola, przestańcie wreszcie płakać, Wciąż jedno w srogim żalu kwakać, I o „minionym” duby pleść, Dosyć!… Odnajdźcie nową treść!» — «Masz słuszność! Pewnie nam pokażesz Maski, kindżały z dawnych lat, I odnowiwszy stary grat, Myśl „nową” wskrzesić nam rozkażesz? Czy tak, mój druhu?» — «Ale, ba! Panowie, ody pisać trza! XXXIII Według poważnej starej mody, Gdy żył potężny przodków ród…» — «Co? Uroczyste same ody! Czy się nie zlękniesz czasem ód? Zważ, ody tworzył i satyryk! Cudzego zdania chytry liryk Mali dla ciebie większy wdzięk Niż rymotwórców naszych jęk?» — «Lecz treść elegii tchnie pustotą, Jej cel jest marny! Ody pisz, Bo oda wzniośle dąży wzwyż, Szlachetny cel ma»… Mógłbym o to Spór wzniecić, ale spokój dam; Po co dwa wieki kłócić mam? XXXIV Wielbiciel sławy i swobody, Z myślą burzliwych pełną nut, Włodzimierz byłby pisał ody, Lecz Olga nie czytała ód. Wieszczu! Czyś czytał swej uroczej Elegię tkliwą, patrząc w oczy? Wyższej nagrody nie zna wieszcz! Tak mi mówiono… Szczęścia dreszcz Wstrząsa skromnego wielbiciela, Gdy Ona — słodki przedmiot ów Miłości, rymów, westchnień, snów — Uwagi swojej mu udziela! Szczęsny… Choć ona — wierzcie mi — Nie o tym myśli, albo śpi! XXXV Lecz ja, co Muzom złożę w dani Owoce natchnień, marzeń kwiat, Czytam jedynie starej niani, Druhowi moich młodych lat. Lub gdy znudzony, po obiedzie, Przypadkiem sąsiad do mnie zjedzie, Rwę go za połę za ten błąd, Duszę tragedią, cisnąc w kąt; Lub (tu żartować nie wypada), Słuchając smętnej Muzy praw, Kieruję kroki ponad staw, Wystraszam dzikich kaczek stada: Spędza je z brzegu nagły lęk, Gdy słyszą słodkich strof mych dźwięk! XXXVI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XXXVII A cóż Oniegin?… — zapytacie, Widząc, że Pegaz na bok mknie… Jeśli cierpliwym będziesz, bracie, Opiszę, jak przepędza dnie… Żył jak pustelnik… Zerwał z światem; O siódmej rano wstawał latem, Wychodził na czczo… Wieś tę znam: Pod górą rzeczka płynie tam… Piewcę Gulnary naśladował, Przepływał wpław Hellespont ów; Potem do domu wracał znów, Pił kawę, dziennik zły wertował, Ubierał się. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XXXVIII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XXXIX Przechadzki, książki, sen głęboki, Strumyka szept, cienisty gaj, Czasem dziewicy czarnookiej Świeżutki całus (w to mi graj!), Koń bystry, a wędzidłu korny. Obiad zaprawdę dość wytworny, Białego wina puchar i — Samotność, luba cisza wsi: Ot, cały żywot Oniegina! Nieznacznie z ciszą tą się zżył, Nie liczył dni, pogodny był… W spokoju miłym zapomina Przyjaciół, bale, newski gród I nudę, co go gryzła wprzód. XL Ale północne nasze lato, Karykatura włoskich zim, Mignie i znikło… Zgoda na to?… Więc czemuż kryć się z sądem tym? Już czuć w powietrzu tchy jesienne, I słonko świeci mniej promienne, I coraz krótszy dzienny czas Cienisty, tajemniczy las Z posępnym szmerem głąb obnaża; Na pole pada mgła, śród chmur Krzykliwych gęsi leci sznur Het, na południe… I zagraża Nuda, jesieni wierny stróż… Listopad stał na progu już. XLI Świt blady w mgłę się wdziera chłodną; Na łąkach hałas pracy zmilkł I wraz z wilczycą swoją głodną Na drogę z lasu dąży wilk; I już go poczuł koń podróżny, Rozdyma chrapy; pan ostróżny, Pędzi co tchu na górski szczyt! Już pastuch, gdy nadejdzie świt, Z chlewu wyganiać krów nie będzie, Ani w południe jego róg Nie zwoła ich na zakręt dróg; W izbie, śpiewając, dziewa przędzie. Przed nią zimowych nocy druh, Łuczywo barwi kłębka ruch. XLII Lecz mróz już trzeszczy… Śnieżne burze Pokryły srebrem całą wieś… (Czytelnik czeka rymu: «róże»; No, więc go żywo sobie weź!). Jako posadzka woskowana — Czyściej — lśni rzeka w lód odziana. Krzykliwych chłopców drobny lud Łyżwami zręcznie kraje lód. Na kraśnych łapkach gąsior dąży, Ot, chce po łonie płynąć wód, Ostrożnie zsuwa się na lód, Ślizga się, pada… Patrz, jak krąży Wesołych śnieżnych płatków rój, W mig tracąc kształt gwiaździsty swój. XLIII Co począć w głuszy w takim czasie? Na spacer iść? Ach, stygnie krew, Gdy przykry widok oczy pasie Nagością monotonną drzew. W surowym stepie jechać konno? Z biedą się spotkasz nieuchronną: Groźna podkowie śliska błoń, Jeszcze ci nogę złamie koń! Pod dach się kryj więc od zamieci! Czytaj: ot, Pradt, ot, Walter Scott! Nie chcesz? Rachunki sprawdzaj, ot! Gniewaj się, pij — i wieczór zleci… Nazajutrz wstąp na tenże szlak… Pysznie ci zima zejdzie tak. XLIV Jako Childe Harold nieustannie Oniegin duma… Próżniak zeń! Rankiem w lodowej siędzie wannie, A potem w domu cały dzień W obrachowaniach pogrążony I tępym kijem uzbrojony W dwie kule na bilardzie gra… Od rana ta zabawa trwa… Nadchodzi wieczór… Wtedy z dłoni Wypuszcza kij. (Ba, głód już czuł!) Już przy kominku gotów stół… Eugeniusz czeka… Trójką koni Nadjeżdża Leński… «Otóż masz Głodnego! Obiad podać każ!» XLV Za stołem siada mój poeta, A słowo już zmienione w czyn: Wdowy Cliquot, albo Moëta Błogosławiony niosą płyn; W zmarzniętej pieni się butelce… Niegdyś i moją duszę wielce Nęciło grą swą wino to: Koledzy! Wszakże za Cliquot Puszczałem ongi resztki monet; Pomnicie: z tych czarownych strug Powstawał miłych bredni huk, Mnóstwo i żartów i canzonet. Niespodziewanie świetnych słów, Zajadłych sporów, słodkich snów! XLVI Lecz dzisiaj zdradzasz mój żołądek Swą gwarną pianą, o, Cliquot! Zmieniając dawny uczt porządek, Rozsądne wolę dziś bordeaux. Ai mi szkodzi nawet szklanka… Ai — druhowie! — to kochanka, Błyszcząca, wietrzna, zmiennych cech: Kapryśna, w pusty wpada śmiech! Lecz ty, bordeaux, ty jesteś druhem I towarzyszem w każdy czas, Co w smutku zwykł pocieszać nas. Wspomagać w położeniu kruchem, Miłą gawędą pieścić słuch… Niech żyje nam bordeaux, nasz druh! XLVII Przygasa ogień… Popiół biały Powleka złoty węgla blask; Ciepło przepełnia pokój cały, W kominku ustał iskier trzask… Wzlatują z fajek dymu wstęgi, Wokół butelek tworzą kręgi… I spuszcza się wieczorny zmrok… (Ach, przy kieliszku gawęd tok, Łgarstw przyjacielskich miła chwilka, Zwłaszcza o zmierzchu urok ma, Gdy ta niepewna pora trwa, «Pora pomiędzy psa i wilka»; Ten termin — mój obraża słuch). Lecz słuchaj mych przyjaciół dwóch: XLVIII «A cóż sąsiadki? Co Tatiana? I co się dzieje z Olgą twą?» — «Dolej mi wina… Dzisiaj z rana Byłem tam. Wszyscy zdrowi są. Panny pokłonić się kazały… Jak plecy Oli wyładniały! Co to za dusza! Kiedyś bądź Zajedziem do nich. Proszę, sądź: Dwa razy tylko tam zajrzałeś — Gościnnie cię przyjęto tam, A ty — czy słusznie, rozważ sam — Już nosa im nie pokazałeś… Ależ… to osioł ze mnie!… Wszak Proszony jesteś!» — «Ja?» — «A tak! XLIX W sobotę Tani imieniny, Ola i matka proszą cię; Odmówić nie ma wszak przyczyny… Pojedziesz, prawda?» — «Zlituj się! Tam kupa gości, wiem to z góry, A przy tym moc hałastry, której…» — «Nikt, tylko swoi, dobrze wiem! Zaręczyć mogę słowem swem. Pojedziesz, proszę!» — «Zgoda!» — «Dzięki! Jaki ty dobry!» — Mówiąc to, Do góry kielich wzniósł z Cliquot, Wychylił go za Olgi wdzięki I o nich jął rozprawiać znów. Ba, miłość nie zna innych słów! L Był wesół… Toć za dwa tygodnie Szczęśliwy termin wypaść miał… Czekał na żar, co nie ochłodnie, Na szczęście, na zachwytów szał, Na małżeńskiego łoża tajnię… Nigdy nie sądził, że zwyczajnie Hymen przynosi troski nam, Żal, poziewanie, chłód i kram… Gdy domowego życia scena Wrogom Hymenu wróży swąd Albo obrazków nudnych rząd, Romans w rodzaju Lafontaine'a, Mój biedny Leński o niej śnił: Dla tego życia zrodzon był! LI On był kochany… albo sądził, Że jest kochany… Szczęścia dość! Szczęśliwy, kto się wiarą rządził, Kto zdusił chłodną myśli złość, Nie wstrzymał słodkich marzeń w biegu, Jako podróżny na noclegu Spojony, w śnie nie słyszał burz, Lub motyl ssący nektar z róż… Lecz biada temu, co przewidzi Już z góry wszystko, zimny jest, Kto każde słowo, każdy gest, Za treść wewnętrzną nienawidzi, Śród mroźnych życia zastygł burz: Zapomnieć się nie zdoła już! Rozdział V O, Świetlano moja, Bogdajbyś nie znała Onych strasznych snów. Żukowski I Jesień w tym roku długo trwała, Jak gdyby czasu zwolniał bieg… Natura zimy wyglądała; Dopiero w styczniu upadł śnieg, Trzeciego w nocy… Już z posłania, Ocknąwszy się, spostrzega Tania Przez okno — pobielały dwór, Parkan z przeciwka, dachów sznur, Gałęzie sosen srebrem kryte, Na szybach w kształcie haftu szron, Na śniegu gwarne roje wron, Miękkim kobiercem opowite Błyszczące grzbiety bliskich wzgórz… Dokoła wszystko w bieli już! II Zima!… Włościanin, tryumfując, Saniami pierwszy znaczy ślad; Kobyłka, śnieg pod stopą czując, Kłusem przebiega mimo chat; Pryskając wokół śnieżnym puchem, Kibitka śmiga żwawym ruchem; Stangret na kozioł żywo wlazł, Lśni na kożuchu kraśny pas… Patrz, na folwarku biega malec, W saneczki z drzewa wsadził psa, Sam przy nich konia dzielnie gra; Swawolnik już odmroził palec. Choć ból doskwiera, mknie co tchu, A matka z okna grozi mu… III Lecz… wy wolicie temat inny, Nie tych obrazów prostych rząd; To wszystko jest natury gminnej, Niewiele wdzięku bije stąd. Już inny wieszcz, Apollinową Obdarzon łaską, cudną mową Wam odmalował pierwszy śnieg, Wszystko o cudach zimy rzekł… Przejażdżki w saniach tajemnicze Umiał w ognisty zamknąć rym I pewnie was czarował nim… Z nim walczyć — sobie dziś nie życzę, Ani wymieniać z tobą strzał, Śpiewaku Edy z fińskich skał! IV Tania — że ruską duszę miała — Rosyjskiej zimy chłodny wdzięk Całą swą duszą ukochała… (Wyjaśnić, za co — byłby sęk!) Kochała sanek polot śliski, W zorzy różowe śniegu błyski, Sosny na mrozie skrzący wierzch, Wieczorów grudnia długi zmierzch. Dom cały święcił zwyczaj miły: W zmroku służebnych huczał głos; Wróżyć panienkom przyszły los Z kuchni, z folwarków się schodziły: Przepowiadały im co rok Wojskowych mężów bliski krok! V Tania w prostocie słucha służby, Wierzy w znaczenie wieszczych słów, W kabałę z kart, w księżyca wróżby, W przesądy, w głos proroczych snów. I różne złe ją trwożą znaki; Wypadek, przedmiot lada jaki Ma dla niej tajemniczy wiew; Przeczucie w żyłach ścina krew. Kot z zalotnością na kominie, Miaucząc, łapkami mordkę mył: To dla niej znak niemylny był, Że goście jadą. Wtem wypłynie Dwurogiej Luny młoda twarz Na lewym niebie — otóż masz: VI Tatiana zbladła i zadrżała! A kiedy, złoty kreśląc szlak, Przez ciemne niebo przeleciała Gwiazdka, spadając — na ten znak, Tatiana spieszy szepnąć właśnie, Dopóki gwiazdka nie zagaśnie, Życzenie serca… Znaków złych Ustrzec się chce: gdy czarny mnich Przeszedł jej drogę albo zając Mignął przed okiem pośród pól, Uczuwa w sercu strach i ból, Na miejscu stoi, już dumając, Jaki ją rychło spotka cios, Jaki ją czeka smutny los… VII Cóż? Tajny urok grozy siła Posiada… Tanię nęci strach… Natura tak nas utworzyła, Z sprzeczności wznosząc życia gmach!… Nastały Świątki. Toż uciecha! Młodość wróżenia nie zaniecha, Choć nie zna, wietrzna, co to żal, Choć przed jej okiem życia dal Ciągnie się jasna… Z nią ochotnie Przez okulary wróży też Starość, grobowych bliska leż, Straciwszy wszystko niepowrotnie! Nadzieja wszędzie bierze prym; Bełkotem dziecka kłamie im! VIII Ciekawym okiem Tania bada, Jak mieni się, topniejąc, wosk; Przedziwny jego kształt powiada, Czy czekać uciech, czyli trosk. W naczynie z wodą kładzie rączki, Szuka pod pieśni takt obrączki, Wyjęła swoją… Biedna drży, Bo właśnie motyw stary brzmi: «A tam to chłopy są bogate, A złota, srebra mają w bród… Komu śpiewamy, temu cud Przyniesie szczęście!»… Przecie stratę Wróży ten motyw… Sercu dziew O kotku z kotką milszy śpiew. IX Noc mroźna… Niebo jasne, czyste… Gwiazdy, odwieczny pełniąc lot, Płyną poważne, uroczyste. Tania wybiega na dwór… Ot! Lusterkiem w drżącej ręce błyśnie; Pierś wpół odkrytą drugą ciśnie, Patrzy w lusterko… W lustrze masz Tylko miesiąca smutną twarz! Pst!… Śnieg zaskrzypiał… Ba, wędrowiec! Na palcach dziewczę biegnie wnet I pyta głosem, co jak flet Rozbrzmiewa słodki: «Proszę, powiedz, Jak twoje imię?». Na to on Spojrzy i mruknie: «A-ga-fon!». X Tatiana, według rady niani, Nocą chce wróżb rozplątać nić; Przeto cichaczem każe w bani Na dwie osoby stolik kryć. Lecz straszno robi się Tatianie… Ja sam — ach, na myśl o Świetlanie, Drżę również!… Strachu działa moc… Nie będziem z Tanią wróżyć w noc! Jedwabny pasek Tania zdjęła, Już się w posłania rzuca biel. Nad piękną główką krąży Lel. A pod poduszkę, nim usnęła, Włożyła lustro z drżeniem rąk… Śpi Tania… Cisza legła w krąg. XI I dziwny sen się śni Tatianie… Zdaje się jej, że idzie w dal, Idzie po śnieżnej wciąż polanie… Wokoło mgła, a w sercu żal… Patrz! W rowie przed nią się przewala Potoku ciemnosiwa fala; Nieskuty zimą wartki bieg, Szumiąc, unosi z brzegów śnieg… Dwie żerdzie, lodem słabo zbite, Tworzą przez potok zgubny most… Tania ku niemu dąży wprost, Lecz zatrzymała oczy wryte: Iść nie śmie… drży pod stopą żerdź… A z głębin, zda się, patrzy śmierć… XII Jak na rozłąkę przykrą, srogą, Tatiana szemrze tak na toń… Po tamtej stronie — ba! nikogo, Kto by pomocną podał dłoń. Wtem bryła rusza się śniegowa, Spod niej potworna wstaje głowa… Kudłaty niedźwiedź… Tania w krzyk… A na jej «ach!» odpowie ryk… Łapę w pazury ostre zbrojną Wyciąga zwierz; Tatiana, drżąc, Wsparła się, ledwie spojrzeć śmiąc, I przeszła stopą niespokojną Przez ruczaj… Idzie dalej w świat… Lecz niedźwiedź kroczy za nią w ślad. XIII Dreszcz trwogi wstrząsa moją Tanią; Przyspiesza krok… nie patrzy już… Ale kosmaty lokaj za nią Jak nieodstępny goni stróż… Nieznośny niedźwiedź, rycząc, wali… Las nieruchomy widać w dali: Posępnie pięknych sosen rzęd… Dźwiga gałęzi każdy skręt Śnieżną oponę; przez wierzchołki Nagich jesionów, lip i brzóz Błyskają gwiazdy… Krzepnie mróz… Ni śladu drogi… Krzaki, dołki, Wszystko zamieci powiew skrył; Narzucił wszędy śnieżnych brył… XIV Tania do lasu… Niedźwiedź za nią… W śniegu do kolan dziewczę brnie… To kolce sosny w szyję zranią, To długa wić ją w ucho tnie I złoty kolczyk wyrwie zdradnie; To kruchy śnieg z jej nóżki skradnie Trzewiczek mokry… Albo wraz Chusteczkę zgubi… Lecz nie czas Schylić się, podnieść… Jak się zegnie, Gdy za nią niedźwiedź spieszy tuż?! Więc nawet drżącą ręką już Szat nie unosi… Biegnie — biegnie… Zwierz za nią miecie śnieżny pył… I Tania biec już nie ma sił. XV Upadła w śnieg; a zwierz już czyha, Pochwycił, zręcznie niesie łup… Ona — bez ruchu — nie oddycha — Korna — nieczuła — jako trup… On z łupem mknie śród leśnej drogi… Wtem szałas pośród drzew, ubogi… Dokoła głucho… Z wszystkich stron Śnieg go zasypał… Lecz przez szron Jaskrawym światłem błyszczy szyba, W szałasie hałas, gwar i szum. Niedźwiedź przemówił: «Tu mój kum, Pozwoli ci się ogrzać chyba». Do sieni wchodzi… U swych nóg Składa Tatianę tam na próg. XVI Przyszła do siebie… Niedźwiedź szpetny Gdzieś zniknął… Tania wstaje w mig… Za drzwiami, jak na stypie świetnej, Słyszy brzęk szklanek, gwar i krzyk… Gdzież jest?!… Ciekawość ją pochłania… W dziurkę od klucza patrzy Tania Przebóg! Co widzi?… Stołu kąt… Przy nim potworów siedzi rząd… Tam szkielet hardy, tam diablica, Tamten z rogami, mordą psią, Ów z łbem kogucim, z łapą lwią, Tuż z koźlą brodą czarownica Karzeł z ogonem… dalej, ot! Na poły żuraw, na pół kot. XVII Okropnych dziwów moc się skupia: Gna na pająku konno rak, Na gęsiej szyi głowa trupia W czerwonym fezie kroczy wspak I młyn w prysiudach żwawo pląsa, Skrzydłami warczy i potrząsa; Szczekanie, śmiechy, świst i ryk Tętenty końskie, ludzki krzyk! Lecz co się w sercu Tani mieści, Gdy wpadł jej w oczy pewien gość, Co już ją w życiu strwożył dość — Miły bohater mej powieści?! Oniegin — tam! Za stołem grzmi… Czasem ukradkiem patrzy w drzwi. XVIII Znak poda: wszyscy wnet poskoczą; Rozśmieje się — i wszyscy w śmiech; Pije — i wszyscy gęby moczą; Brwi chmurzy — wszystko wstrzyma dech. Rzecz jasna z ruchów, z jego twarzy: On na tej uczcie gospodarzy. Więc Tania z własnych obaw drwi. Z wolna otwiera nieco drzwi. Wtem wicher zadął… Drgnęli wszyscy… Gaśnie kagańców nocnych blask… Strwożona szajka… Ustał wrzask… Oniegin gniewnym okiem błyszczy, Powstał od stołu… groźnie grzmi… Powstali wszyscy… Idzie w drzwi… XIX I strach ją zdjął, i uciec pragnie… Lecz nie ma sił; chce wydać krzyk — Głos w gardle zamarł; drży, jak jagnię, Gdy z jaru idzie na nie dzik. — Pchnął drzwi Eugeniusz… Tania blada W oczy piekielnym widmom wpada. Brzmi dzikim śmiechem każdy kąt I gorejących oczu rząd, Kopyta, kły, języki krwawe, Ogony, ryje, każdy róg — Wskazują Tanię… Mierzą w próg Palce kościste i koślawe… Lecz wymowniejszy niźli gest — Krzyk poczwar: «Moja, moja jest!». XX «Moja!» — Eugeniusz krzyknął groźny… I znikła szajka… tylko dym Wzbił się na miejscu… We mgle groźnej Zostało dziewczę samo z nim… On ją powoli wiódł do kąta, Na ławie złożył… Tam się krząta Wkoło niej, cuci… Potem skroń Wsparł o jej ramię… ściska dłoń, Wtem Olga wchodzi — Leński za nią… W izbie błysnęło mocą gusł, Oniegin rękę groźnie wzniósł, Klnie nieproszoną tę kompanią… I twarz mu skurczył dziki śmiech… Tatianie w piersi zamarł dech… XXI Rozgorzał spór… Eugeniusz długi Nóż chwycił nagle…. Błysnął… W mig Leński powalon. — Mroku strugi Zgęstniały… straszny rozbrzmiał krzyk. Drży szałas… Ziemia go pochłania — — I w strachu z snów się budzi Tania… Patrzy… W komnatce widno już… Na zmarzłej szybie blaski zórz Różowo grają… Drzwi otwiera Ola… Wlatuje jako ptak, A tak różowa, świeża jak Aurora, gdy się w drogę zbiera… «Siostrzyczko! — woła — kto był ten, Kogo widziałaś dziś przez sen?» XXII Nie widzi siostry — milczy Tania, W łóżku zajęta nie na żart, Książka uwagę jej pochłania… Przewraca szybko szereg kart. W tej książce nie masz dziwnych zdarzeń, Ani poety słodkich marzeń, Ani prawd mądrych… Jednak ot! Przenigdy Byron, ani Scott, Wirgili, Rasyn lub Seneka, A nawet «Żurnal Damskich Mód» Nikogo tak nie zajął wprzód: Bowiem to Marcin był Zadeka, Co wiódł chaldejskich mędrców huf, Kabały twórca, tłumacz snów! XXIII W tę ustroń kupiec koczowniczy, Pod pliką książek chyląc kark, Przyniósł ten utwór tajemniczy, I z Tanią wreszcie kończąc targ, Z Malwiną, gdzie brak kart sześćdziesiąt, Ustąpił go za trzy pięćdziesiąt. A że głęboki był to twór, Wziął na dodatek bajek zbiór, Gramatykę, dwie Petryjady I Marmontela trzeci tom. A odkąd wszedł Zadeka w dom, Tania w nim szuka ulgi, rady… On wiernym druhem jej się stał, Pod jej poduszką zawsze spał. XXIV Dziś senne trwoży ją marzenie… Przedmiot uwagi głębszej wart. Ciemne groźnego snu znaczenie Musi odnaleźć śród tych kart. Po to spis rzeczy na początku W abecadłowym ma porządku. Znalazła: «burza», «bór» i «bieg», «Mrok», «mostek», «niedźwiedź», «potok», «śnieg»… Et cetera… Lecz i Zadeka Zwikłanych nie rozjaśnił snów! Jedno widoczne z wszystkich słów: Że trosk i smutków moc ją czeka. Pamięta sen… Po kilku dniach Jeszcze ją ciągle dręczy strach. XXV Lecz z dolin dłonią purpurową Wytacza zorza słońca glob, A za jasnością zdąża dniową Gwarne imienin święto w trop… Rój gości spieszy uczcić Tanię; Od rana bryczki, wózki, sanie Lecą; sąsiadów zjechał huk — Z żonami, z dziećmi, z kupą sług. W podworcu ruch i psów szczekanie, W sieni bieganie, hałas, tłok, W bawialni posuwisty krok, Śmiechy, dziewczęcych ust cmokanie, Szuranie nóg, ukłonów szyk, Dziecięcy płacz i mamek krzyk! XXVI Z tłustą połową okazały Zjechał Pustiakow, ze wsi Głusz Gwoździn, gospodarz doskonały, Właściciel mnogich głodnych dusz, Siwy Skotinin ze swą starą, Z dziatek wszelkiego wieku chmarą: Od lat trzydziestu do dwóch lat; Pietuszkow — wiejskiej młodzi kwiat; I bliski kuzyn mój, Bujanow, W cylindrze z daszkiem (w twarzy pąs, Strój w pierzach, niegolony wąs), I «otstawnoj sowietnik» Flianow, Łapownik, żarłok, stary łgarz, Plotkarska gęba, błazna twarz. XXVII Panfil Charlikow z żoną chudą, A z nimi wraz monsieur Tricke (Żartami i peruką rudą W Tambowie niegdyś wsławił się). Prawdziwy Francuz — dla Tatiany Kuplet w kieszeni wiózł, na znany Dziateczkom motyw; kuplet brzmi: Reveillez-vous belle endormie… Śród kart zgrzybiałych almanachu Był drukowany kuplet ów, Tricke go z prochu wskrzesił znów; Zręczny poeta nie zna strachu, Więc śmiało zamiast «belle Nina» Postawił: «belle Tatiana»! XXVIII Wtem słychać ostróg brzęk… Rotmistrza Z mieściny bliskiej poznasz krok — Panien przejrzałych już bożyszcza, Na którym matek wisi wzrok… Wszedł, przyniósł nowość… Ba! Muzyka Wojskowa dąży… Pułkownika Śle ją tu rozkaz… (Toć nie dal…) Co za uciecha: będzie bal! Zawczasu już dziewczęta skaczą… Lecz jeść podano… Powstał gwar… Idą do stołu rzędy par… Panny na bliskość z Tanią baczą… Młodzież naprzeciw. — Cichnie szum… Przeżegnał się i zasiadł tłum. XXIX Na mig rozmowa zwykła ścichać, Gdy żują usta… Tylko dźwięk Talerzy lub widelców słychać, Zgrzyt nożów i kieliszków brzęk. Ale powoli gwar znów rośnie; Ten i ów krzyczy coś donośnie, Nie słucha nikt… Zgiełkliwy chór Tworzą śmiech, hałas, pisk i spór… Wtem drzwi rozwarto. Leński wchodzi, Oniegin z nim. Gosposia — «Ach! Nareszcie!» — woła… Jeszcze w drzwiach, A już im każdy rad wygodzi: Nakrycia, krzesła zsuwa gość, By druhom zrobić miejsca dość. XXX Naprzeciw Tani siedli oba… Drżąc, jako łań na rogów wieść, Bledsza niż miesiąc, kiedy doba Wszczyna się ranna — nie śmie wznieść Ściemniałych oczu biedna Tania… Wre w sercu… Duszno… Powitania Druhów nie słyszy… Z oczu łzy Gotowe upaść… Cała drży. Biedaczka ledwie nie zemdleje… Lecz wola i rozsądku moc Schodzącą na jej duszę noc Przemogły… Z cicha się rozśmieje, Przez zęby cedzi słówka dwa… Usiedzi, chociaż boleść trwa! XXXI Traginerwowych zjawisk różnych, Dziewiczych zemdleń, płaczu burz (Zniósłszy tak wiele łez usłużnych) Eugeniusz mój nie znosił już! Dziwak, że wpadł na bal ogromny, Był mocno nierad… A nieskromny Chwilowy Tani widząc szał, Już oburzeniem skrytym wrzał; Nadął się, oczy spuścił gniewnie, Leńskiego w duchu mocno klął I zemsty plan obmyślać jął… Uknuwszy, jak go skarać pewnie, Czas skraca, w duchu, jako widz, Karykatury tworząc z lic. XXXII Zmieszanie Tani mej uroczej Nie on jedynie dostrzec mógł, Lecz tłusty «pieróg» wszystkich oczy Pociągnął wówczas (ręką sług Był na nieszczęście przesolony). Lecz, patrz, w butelce zasmolonej, Nim po pieczystym przyjdzie krem, «Cymlańskie» służba wniosła… Z niem Rzęd kieliszków długich, wiotkich, Jak twoja kibić, o Zizi, Krysztale młodych moich dni, Przedmiocie wierszy moich słodkich, Amforo uciech, których wiew Pijanił ongi moją krew… XXXIII Wystrzelił korek mokry; wino Perli się w czarach; pośród pań Siedzący, wstał z poważną miną Monsieur Tricke (już dawno krtań Tłoczył mu kuplet); wszystko w ciszy Utonie; Tania ledwie dyszy; Do niej się zwraca mówca nasz: Laurka w ręku, wzniosła twarz… Śpiewa, fałszując… Wnet ogromny Wybucha zapał: brawa, krzyk… Tania zmuszona zrobić dyg; A wieszcz choć wielki, jednak skromny, Na cześć jej pierwszy toast wzniósł, Wręczając kuplet… Zapał wzrósł. XXXIV Z powinszowaniem tłum się rusza; Wokoło Tani gości tłok; Przyszła i kolej Eugeniusza: Podszedł… Dziewicy tęskny wzrok, Przy jej znużeniu i wzruszeniu, Budzi w nim litość… Więc w milczeniu Złożył jej ukłon… Ale z ócz Świeciła tkliwość… W czymże klucz Zagadki był? — Czy mimo woli Wzruszony, stracił duszy hart? Czy kokietując, zrobił żart? Nienaumyślnie? Ze swawoli? Dość, że mu wzrok pieszczotą drgnął I w serce Tani życie tchnął. XXXV Zagrzmiały krzesła odsunięte I do bawialni wali tłum… Tak na wiosennych łąk ponętę Rój pszczół wylata — sprawia szum… I po paradnym syt obiedzie Już sąsiad sapie: «Hm, sąsiedzie!»… Przy piecu zasiadł matron rząd; Panny poszeptać poszły w kąt; Zielone stoły rozstawiono; Spieszy kłótliwy młody gracz Do gry w bostona, a tam, patrz! — Wistem się bawi starców grono. Z ich jednostajnych czytasz min, Że każdy — chciwej nudy syn. XXXVI Już osiem robrów odegrali Bogowie wista; ósmy raz Już miejsca swoje pozmieniali… Herbatę dano… Lubię czas Mierzyć obiadem i kolacją; Na wsi, zaprawdę, z wielką racją Określasz jadłem pory w dniu; Żołądek jest zegarkiem tu. Lecz zauważę rad, w nawiasach, Że równie często lubię wpleść W strofy swej pieśni miłą treść — O ucztach, winach i frykasach, Jak ty, Homerze, bożku nasz, Co wiek trzydziesty w chwale trwasz. XXXVII Herbata… Panny wzięły sztywnie Spodeczki w palce… Ale wnet Za drzwiami w długiej sali dziwnie Kusząco zabrzmią trąba, flet… Parys miasteczek okolicznych Rzuca herbatę z rumem; z licznych Pań wybrał Olgę, objął stan: Już mój Pietuszkow pomknął w tan. Leński z Tatianą; z Charlikową Puszcza się w tan Tambowski wieszcz; Walc w nich rozkoszy budzi dreszcz; Uniósł Bujanow Pustiakową, Tłum sypie się z sąsiednich sal I w całej krasie błyszczy bal. XXXVIII, XXXIX . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XL Jam na początku poematu (Patrz pierwszy zeszyt) zamiar miał, Jak Alban, hołdy składać światu, Stołeczny bal opisać chciał… Ale porwało mnie marzenie; Znajomych nóżek przypomnienie Uniosło w snów młodzieńczych świat; O nóżki, wasz wąziutki ślad Bez uwag muszę dziś zostawić; Trzeźwiejszym, mędrszym trzeba być, Przestać w dojrzalszych latach śnić, W czynach i w stylu się poprawić — I piątej pieśni snując treść, Dygresji brzydki zwyczaj znieść. XLI Migają pary; walca tony Miarowo-słodko brzmią i w rytm Kłębi się walca wiatr szalony, Jak wicher śród piaszczystych wydm… Godziny zemsty słysząc bicie, Oniegin się uśmiecha skrycie, Podszedł do Olgi… Spełnia plan… Na długo ją porywa w tan, Potem na krześle usadowił, Przemówił do niej kilka słów, A po minutach paru znów Z swoją tancerką walca wznowił; Wszyscy zdziwieni krokiem tym… Leński nie wierzy oczom swym. XLII Wtem mazur zagrzmi… Dawnym czasem Bywało, kiedy mazur grzmi, Posadzka trzeszczy pod obcasem, W ogromnej sali wszystko drży I z dźwiękiem szyb się trzęsą ramy. Inaczej dziś. — I my, jak damy, Przyjmujem cichy, śliski chód… Lecz wieś i powiatowy gród Mazura w pełnym wdzięku chowa; Hołubce, podskok, ostróg brzęk, Ogromny wąs, obcasów dźwięk — Tam żyją jeszcze; moda nowa, Choroba dnia, ten tyran nasz, Nieprędko tam ukaże twarz. XLIII, XLIV Bujanow (brat mój) z Olgą Tanię Prowadzi śród tanecznych zmian Do Oniegina; ten powstanie, Wybrał — i… z Olgą idzie w tan! Niedbale sunie — jeszcze chwila: Z czułością ku niej się pochyla — I komplementem pieści słuch I rączkę ściska… — Oli duch Miłości własnej pełen: żywy Rumieniec bije z pięknych lic… Drgnął Leński — mimowolny widz, Końca mazura niecierpliwy Czeka… (Zazdrością oczy lśnią!) Do kotyliona prosi ją… XLV Ona «nie może»… Co? Nie może? «Dała już słowo»… Komu? Jak? «Onieginowi!»… Boże! Boże! Czy wierzyć uszom?… A więc tak?! Więc to możliwe!… Takie dziecko — Kokietką! Igra już zdradziecko! Już wieje chytrość z serca dna! Wietrznica, sztukę zdrady zna!… Leńskiego tłoczy straszna mara; Klnie serca kobiet, pełne zdrad. — Wyszedł… na konia spiesznie siadł… I pędzi. Pistoletów para — Dwie kule — jednej kuli cios — Rozstrzygną wkrótce jego los!… Rozdział VI La, sotto i giorni nubilosi e brevi, Nasce una gente a cui l'morir non dole. Petrarka I Oniegin po zniknięciu druha, Syt zemsty, tuż przy Oldze siadł. Nie mówi sam i jej nie słucha, Znudzony, w zadumanie wpadł. Ziewa z nim Olga i oczyma Szuka Leńskiego… Zła, że nie ma Końca kotylion. Taniec ten Nuży ją tak, jak ciężki sen… Nareszcie kres. Kolacją dano. Ścielą się łóżka… Miejsca dość… Od sieni do czeladnej gość Znajdzie tu nocleg. Pozostaną Wszyscy… Oniegin jeden (snadź Sen w domu woli), wraca spać… II I zeszedł spokój: już w bawialni Chrapie Pustiaków; tenże błąd Zdradza małżonka… A w jadalni Na krzesłach równo legli w rząd Pietuszkow, Gwoździn i Bujanow, I niezupełnie zdrowy Flianow; Tricke legł na podłodze tuż, Szlafmycę, trykot włożył już… W pokojach Olgi i Tatiany Wszystkie panienki słodko śpią… I tylko jedne oczy lśnią… Tania w promieniach bladych Diany, Siedzi przy oknie… W sercu żal… A oczy w ciemną patrzą dal. III Jego wizyta niespodziana, Nagła serdeczność jego ócz, Potem przy Oli nowa zmiana — Wszystko ją dziwi… Gdzie jest klucz Do jego dziwactw? Nie rozumie… Gubi się w różnych myśli tłumie… Dręczy ją zazdrość, więcej żal… Jakby dłoń zimna, niby stal, Szarpała serce, jakby pod nią Czerniała przepaść, ciągnąc w dół. «Niech zginę — szepcze — on by czuł… A nie — szemranie jest już zbrodnią! Ginąć przez niego — szczęścia plon! Innego — dać nie może on!» IV Pędź, mój romansie, naprzód! nuże! Wnet nową postać wplączę weń. Od wsi Leńskiego Krasnogórze O pięć wiorst mieszkał — po dziś dzień Słynny śród szlachty okolicznej — W pustyni swej filozoficznej Zarecki — niegdyś burda, żbik, Krzykacz i wódz szulerskich klik, Hultajów bóg, garkuchni mówca; Dziś cichy rolnik, dobry pan, Wyborny druh, z prostoty znan, Kawaler — ojciec dzieci hufca, Ba, nawet i uczciwy człek: Tak to poprawia się nasz wiek. V Niegdyś z pochwałą doń usłużną Zbliżał się słodko nawet wróg… W asa o sążni pięć nie próżno On z pistoletu trafiać mógł! W bitwie z odwagi raz zasłynął, Gdyby się nie spił, byłby zginął; Lecz z kałmuckiego konia spadł Odważnie w błoto… Ani zbladł, Kiedy go Francuz brał w niewolę… Toż zakład był!… Honoru bóg, Regulus nowy, gdyby mógł, Przyjąłby znowu więźnia dolę, Aby na kredyt u «Verie» Co dzień butelki spijać trzy! VI Niegdyś szyderstwem w ludzi godził, Z głupców zabawnie umiał drwić, I nawet mędrców za nos wodził, Powagą żart potrafił kryć; Wprawdzie za tę lub ową sztuczkę Dostał niekiedy sam nauczkę; Wprawdzie niekiedy miewał kram, Gdy w własne sieci wpadał sam… Lecz się wesoło spierać umiał Odciąć się, czasem żarcik znieść; Wcale rozważny, sam rozumiał, Kiedy ma milczeć, kiedy pleść; Skłócić przyjaciół — talent miał I w pojedynek później pchał. VII Lub godził szybko spór zażarty, Aby śniadanie w trójkę zjeść, Po czym snuć skrycie kłamstwa, żarty, Zgodzonym wieniec hańby spleść. Sed alia tempora! Swawoli, Jak i miłości, przejdzie kolej Wraz z tchem wiosennym młodych burz… Zarecki dziś, jak rzekłem już, Pod cień kasztanów i akacyj Od burz się ukrył, ciszy chce, Dzieciom wskazuje A, B, C, Kapustę sadzi jak Horacy, O rozpłód gęsi bardzo dba… Mędrzec — spokoju wartość zna. VIII Rozsądny był… Oniegin tedy, Chociaż szacunku nie miał dlań, Lubił pogadać z nim niekiedy I cenił trzeźwość jego zdań; Chętnie widywał go czasami. Więc, gdy stukając obcasami, Zarecki rankiem wstąpił doń, Nie zdziwił się, wyciągnął dłoń… Ten ledwo wita — mina sucha — Szybko rozmowy przerwał tok — I topiąc w nim złośliwy wzrok, Podaje kartkę mu od druha. Oniegin kartkę szybko wziął, Podszedł do okna, czytać jął… IX Szlachetny, miły list, a krótki: Wyzwanie; w liście Leński mój Grzecznie, lecz chłodno, bez ogródki, Zapraszał przyjaciela w bój. Oniegin ledwie okiem rzucił, Wnet ku posłowi się odwrócił I, jakby słów się zbytnich strzegł, Tylko: «Jam zawsze gotów» — rzekł. Zarecki powstał… W progi rusza… «Nie może zostać: zdarzył traf, Że ma dziś w domu wiele spraw»… Znikł bez wyjaśnień… Eugeniusza, Kiedy pozostał z sobą sam, Dręczył tej głupiej sceny kłam. X I słusznie dręczył: po rozbiorze, Na wczorajszego zajścia tle, Odnalazł własną winę może; Czuł, że już w tym postąpił źle, Iż z czułych serc w minionej dobie Tak lekkomyślnie zadrwił sobie; Po wtóre zaś: niech czuje wieszcz Z powodu głupstwa gniewu dreszcz I głupstwa robi… Bo to wolno Ośmnastu latom… Ale on, Gdy w sercu czuł przyjaźni ton, Przesądów piłką być bezwolną Nie wolen… Winien poryw zgnieść, Jak mąż z honorem zgodę nieść. XI Mógł myślą krew swą uspokoić, Miast się najeżyć jako zwierz; I młode serce mógł rozbroić Uczuciem własnym… «Licho bierz! Za późno teraz… Zresztą drwinkarz (Myśli Eugeniusz), pojedynkarz Wsadził w tę sprawę swoje kły; Gaduła stary, plotkarz zły… Prawda, jest godna dlań zapłata — Pogarda… Ale głupców cech — Ich szept — spojrzenia drwiące — śmiech»… I oto wam opinia świata! Honor — nasz bożek i nasz kat! To, na czym dziś się kręci świat! XII A Leński w domu, po swym liście, Czeka, gorączki czując dreszcz… Nareszcie sąsiad uroczyście Przywiózł odpowiedź. Rad mój wieszcz… Świąteczny dzień dla zazdrośnika! On bał się figlów swawolnika, Co mógł obrócić wszystko w żart, I znaleźć pretekst (mimo hart Swej duszy), by nie stanąć w walce… Lecz wszystko dobrze! Pewny — czyn: Jutro przed świtem, gdzie jest młyn, Zjadą się obaj, zimno palce Na cynglach złożą… ścisną broń I mierzyć będą w druha skroń! XIII Kokietkę pragnąc znienawidzieć, Wzburzony Leński nie chciał już Przed pojedynkiem Olgi widzieć; Patrzył na blask wieczornych zórz, Na zegar — ale… ot, wypadek! — Znalazł się wkrótce u sąsiadek. Myślał, że jego przyjazd w dom Uderzy w Olę jako grom. Gdzie tam! Jak dawniej z sieni skoczy Witać go Olga… Tenże gest; Tak samo jasna, świeża jest; Tak samo przez wesołe oczy Patrzy nadziei wietrznej wschód: Słowem, jest taka, jak i wprzód! XIV «Czemu pan wczoraj znikł tak wcześnie?» Pierwszym pytaniem brzmi jej głos, Leńskiemu zda się, że jest we śnie, Milcząc, na kwintę spuścił nos. I gniew, i zazdrość znikły oto Przed pieszczotliwą tą prostotą, Przed jasnym blaskiem onych ócz. I Leński myśli: «Tu się ucz, Jak z oczu tych o sercu wnosić! Kocha mnie jeszcze!»… Żal i wstyd, I skruchę czuje… Gniewu syt, Sam przebaczenia gotów prosić… I drży… Nie może znaleźć słów… Szczęśliwy jest i niemal zdrów. XV, XVI . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XVII I patrzy, patrzy w obraz miły… Lecz znów na czoło pada cień; Posmutniał… Biedak nie ma siły Przypomnieć jej wczorajszy dzień; I myśli: «Będę zbawcą Oli, Nie ścierpię, aby ze złej woli Rozpustnik jad w nią pochlebstw wlał I młode serce skusić miał; By na łodydze lilii hożej, Tocząc ją, usiadł podły czerw, By kwiat dwóch ranków uwiądł wpierw, Zanim listeczki swe roztworzy». A skryty sens tych dumań był: Stanowczo będę z nim się bił! XVIII O, gdyby wiedział, jaka strzała W płonącym sercu Tani tkwi! Gdyby Tatiana to wiedziała, Że jutro przed grobowe drzwi Eugeniusz z Leńskim pójdą razem By o nie toczyć spór żelazem: Może jej miłość — kilka słów Złączyłyby przyjaciół znów! Lecz nikt nie umiał należycie Wyczytać żaru z bladych lic; Oniegin o tym nie rzekł nic, Tatiana usychała skrycie; Niania — ta wiedzieć mogła, lecz Zgadywać — ba, to nie jej rzecz. XIX Przez cały wieczór roztargniony Leński to wesół był, to milkł; Lecz kto przez Muzę jest pieszczony, Ten zawsze taki; to jak wilk Spojrzał — i siadł przy klawikordzie I akord bierze po akordzie; To w Olę oczy wlepi znów I szepcze: «Jam szczęśliwy, mów!». Lecz późno; jechać pora. Serce Ból ścisnął. — Kiedy żegna ją, Wszystkie mu struny w duszy drżą I sam ze sobą jest w rozterce; Więc cień na licach Oli legł… «Co tobie?» — «Nic!» — I z schodów zbiegł. XX Przyjechał do dom; pistolety Zbadał, w szkatułce zamknął znów; Legł i drogiego tom poety Otwiera; czar Schillera słów Nie działa jednak… Myśl ucieka, Nie drzemie serce, krwią ocieka; Nad jego łożem dzierży straż Urocza wizja: Oli twarz… Więc książkę zamknął, pióro chwyta; Przy świecy pisze… Cisza w krąg… Pełne miłosnych bredni, mąk, Leją się dźwięki… W głos je czyta Pełen liryzmu, ognia, sił, Jak Delwig, gdy pijany był. XXI Mam wiersze te; nie zaginęły… Oto jak pieśń Leńskiego brzmi: «O kędy, kędyście umknęły, Mej młodej wiosny złote dni. Dzień przyszły idzie… Cóż gotuje? Daremnie w przyszłość wzrok szybuje, Bo czegóż szuka w gęstej mgle? Los słuszność ma, cokolwiek śle! Czy padnę sam, przebity strzałą, Czy cios mnie minie w groźnym dniu — Za wszystko dank: czuwania, snu, Zakreślił czas granicę śmiało. Błogosławiony troski dzień, Błogosławiony nocy cień! XXII Zabłysną jutro ranne zorze, Jaskrawym światłem zagra dzień, A ja, być może, głowę złożę W grobowca tajemniczy cień. W cichej letejskich wód głębinie Młodego wieszcza pamięć zginie. Świat mnie zapomni… Niechaj tak! Lecz ty, o dziewczę, przyjdziesz wszak Łzę wylać do mej wczesnej urny I myśleć: dla mnie poniósł zgon, Jedynej mnie poświęcił on Świt burzliwego życia chmurny! Najdroższa moja!… Będę śnić Żem Twój małżonek… Przyjdź… o przyjdź!» XXIII Tak pisał on «niejasno — ckliwie» (Co romantyzmem u nas zwą, Choć ja się nazwie takiej dziwię; Lecz co tam! Jest to kwestią czczą). Wreszcie przed samym świtem zaśnie; Znużoną głowę spuścił właśnie, Gdy pisał modny wyraz ten: «Ideał»… Lecz zaledwie sen Objął go głębszy nad stolikiem I uniósł w słodkich marzeń świat, Już do pokoju sąsiad wpadł, Budzi Leńskiego głośnym krzykiem: «Godzina siódma! Jechać czas! Oniegin dawno czeka nas!». XXIV Lecz mylił się; bo jak zabity Eugeniusz w owej porze spał. Już słońce wzgórz pozłaca szczyty, Już kogut wiele razy piał. Oniegin śpi. I wyżej słońce Wznosi się… Płatki śniegu lśniące Rozrzuca zamieć… Nikną mgły… On leży jeszcze… Jeszcze sny Latają nad nim… Nagle oczy Roztwiera… Senny wyraz znikł… Coś przypomina… Rozwarł w mig Poły kotary… Z łóżka skoczy. W szczelinę bije światła pas. Widzi Oniegin: jechać czas. XXV Gwałtownie dzwoni, nawołuje… Wbiegł lokaj — Francuz, pan Guilleau. Szlafrok, pantofle proponuje, Bieliznę wyjął, podał ją. Eugeniusz spieszy… (Moc kłopotów)… Poleca słudze, by był gotów Pojechać z nim, ażeby broń W szkatułce wziął… Już parska koń Przy lotnych saniach… Siedli żwawo, Do młyna lecą… Już tam są… Za panem niesie broń Guilleau — Lepage'a groźne lufy. W prawo Skierował stangret sanek ruch… Ma czekać tam przy dąbkach dwóch. XXVI Wsparty o groblę Leński czeka, Wpatrzony w dal… Zarecki siadł; O młynie znawczy sąd wyrzeka: W biegaczu znalazł kilka wad. Oniegin podszedł, wybaczenia Za zwłokę prosi. Lecz zdziwienia Zarecki zrobił ręką gest: «A gdzież sekundant Pański jest?». Klasyk i pedant w pojedynkach Metodę kochał, chciał, by człek Nie byle jak od kuli legł, Lecz jak w przepisach i przyczynkach Do owej sztuki kazał świat; Czcił święcie prawa dawnych lat. XXVII «Sekundant mój?» — Eugeniusz powie — «On tu, monsieur Guillot, mój druh… Nie sprzeciwicie się, panowie… Dodam, gdym wasz obraził słuch, Że choć nieznany, bez znaczenia, To człek uczciwy — bez wątpienia!». Zarecki wargi przygryzł… Ów Do przyjaciela rzecze znów: «Więc cóż, zaczniemy?». Wstrząsnął głową Włodzimierz: «Owszem». I za młyn Szli obaj… Sekundantom z min Czytasz, że ważną są umową Zajęci… Odwróceni wpół Wrogowie stoją… Oczy w dół… XXVIII Wrogowie?!… Dawnoż ich rozdziela Krwi bratniej żądza — straszny głód? Dawnoż śród słodkich chwil wesela Dzielili uczty, myśli, trud? A teraz gniewni i cyniczni, Jakby wrogowie dwaj dziedziczni, W śnie czy w obłędzie, z zimną krwią W pierś przyjacielską mierzyć chcą I knują zguby plan surowo? Czyż się nie zaśmiać, zanim dłoń Krwią nie powala bratnia skroń? Czy się nie rozejść pokojowo? Ba!… Świeckiej złości dziki zgrzyt Zna jedną moc — fałszywy wstyd! XXIX Już pistoletów lśni żelazo, Słychać o stemple młotków dźwięk, I kule w rżnięte lufy włażą, I zabrzmiał pierwszy kurków szczęk. I szarą strugą na panewki Proch się posypał ze sakiewki. A cyngiel trzyma kurka ząb W odwodzie jeszcze. Już za dąb Guillot się schował. Płaszcz szeroki Odrzucił każdy z wrogów dwóch. Zarecki, ściśle ważąc ruch, Trzydzieści dwa odmierzył kroki… Prowadzi druhów do ich met… Pistolet bierze każdy wnet. XXX «Teraz się schodźcie»… Idą wrogi, Jeszcze nie mierząc, z zimną krwią, Wolno i równo wznoszą nogi, Trzy kroki przeszli… Ach, to są Trzy stopnie, które w grób prowadzą. Eugeniusz pierwszy, z wielką władzą Nad sobą, ciągle krocząc w bój, Pistolet jął podnosić swój. Jeszcze pięć kroków przeszli… Leński Przymruża oko… z ciężkim tchem Celować począł… Ale wtem Oniegin strzelił… Groźna klęski Godzina bije… Leński dłoń Rozwarł, wypuścił cicho broń… XXXI Na pierś bez jęku składa rękę I pada. Lecz zamglony wzrok Śmierć wyobraził, a nie mękę. Tak wolno w dół przez górski stok Śnieżna lawina sunie, jeszcze W słońcu miotając iskier deszcze… Eugeniusz pobladł, uczuł chłód, Spieszy na pomoc… Próżny trud!… Patrzy i wzywa… Nadaremnie: Jego już nie ma. Młody wieszcz Kres wczesny znalazł. Chłodu dreszcz W kwiat piękny wniknął potajemnie… I uwiądł kwiat w jutrzniowy czas, I na ołtarzu ogień zgasł. XXXII Leżał bez ruchu. Dziwnie była Spokojną twarz… Śmierć starła gniew. Kula na wylot pierś przebiła; Dymiąc się, z rany ciekła krew… Wcześniej o jedno okamgnienie, A biło w sercu tym natchnienie, Nadzieja, miłość, boleść, gniew, Igrało życie, wrzała krew. Teraz, jak w domu opuszczonym Cisza i zmrok… Na pustki znak W nim okiennice przywarł hak Ku szybom, kredą pobielonym. Uszła zeń pani kędyś w świat. Gdzie jest, wie Pan Bóg… Przepadł ślad. XXXIII Mile jest sypać śmiałe żarty, Gdy się nie umie odciąć wróg, Mile jest patrzeć, gdy uparty W dół schyli swój bodliwy róg I nie śmie spojrzeć się w zwierciadło, By się w nim poznać nie wypadło; Milej, gdy wściekły w świetle dnia Zawyje z głupia: toć to ja! I mile jest, gdy w uniesieniu Wreszcie was wyzwie taki kiep, Celować w jego blady łeb, Stojąc w szlachetnym oddaleniu… Lecz nie wiem, czyli byłbyś rad, Posławszy go na tamten świat. XXXIV A cóż dopiero, kiedy padnie Od waszej kuli młody druh, Że odpowiedział nie dość ładnie Lub głupstwem wasz obraził słuch, Drobnostką dotknął przy butelce, Chociażby sam, rozdrażnion wielce, Wyzwanie harde posłał wam — Powiedzcie sami, ile plam Znajdziecie wówczas w swojej duszy, Widząc, jak zachwiał się, jak padł, Śmiertelnie w oczach waszych zbladł, Kiedy się więcej nie poruszy, Kiedy na ziemi stygnie w mig, Głuchy na wasz rozpaczny krzyk? XXXV Pistolet dłonią gniótł zdrętwiałą Jakby go Harpii legion strzegł; Eugeniusz oczy wlepił w ciało. «No cóż? Zabity!» — sąsiad rzekł. «Zabity!» Krzyk ten go ocucił; Eugeniusz zadrżał, broń odrzucił, Odchodzi — woła ludzi — znikł… Zarecki zręcznie, jako zwykł, Na saniach składa chłodne ciało, Skarb straszny kryje burką swą… Poczuwszy trupa, konie drżą, Rozdęły chrapy, pianą białą Bryzgają na wędzideł stal I już jak strzała lecą w dal… XXXVI Wam żal poety, przyjaciele! Los w nim naczynie drogie stłukł, On zapowiadał nadziej wiele; Nim złote wróżby spełnić mógł, Uwiądł!… Gdzie teraz poryw świetny, Gdzie wzniosły zapał, gdzie szlachetny Uczuć i myśli młodych pęd? Przed brudem życia piękny wstręt? Gdzie są miłości żądze złudne? Dążność do wiedzy, grzechu strach, Pragnienie pracy — i gdzież, ach! Marzenia tęskne, widma cudne innego życia — i gdzież wy, Świętej poezji słodkie sny!… XXXVII Ach, może on dla dobra świata Lub choć dla sławy zrodzon był… Z umilkłej harfy pieśń nie wzlata, Co może miałaby dość sił, By grzmieć przez wieki… Duch poety Może do wyższej kroczył mety Przez stopnie świata… W straszny dzień Jego męczeński zabrał cień. Ze sobą świętą tajemnicę… I może przez złowrogi los Zmilkł żywotwórczy dla nas głos I za mogilną już granicę Doń nie doleci w przyszły czas Hymn błogosławieństw wdzięcznych mas! XXXVIII . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XXXIX A może być i tak: poecie Zwyczajny los gotował czas; Młodości dni by przeszły przecie, Ogień by w duszy jego zgasł. On sam by mocno się odmienił, Z Muzą się rozstał i ożenił, Życie zrozumiałby w sam raz I w haftowany szlafrok wlazł; Na wsi szczęśliwy i rogaty W podagrze późny żywot wiódł, Jadł, pił, poziewał, tłuściał, chudł I w łóżku wreszcie skończył z laty, Pośród lekarzy, dziatwy, sług, Bab, co się z bekiem tłoczą w próg. XL Tak, czy inaczej — Muz wielbiciel, Wsłuchany w dźwięk nadziemskich stron, Kochanek młody i marzyciel, Z ręki przyjaźni znalazł zgon!… Jest miejsce: w lewo idź od sioła, Gdzie mieszkał pieszczoch Muz — tam woła Oracza w skwar dwu sosen cień; Korzenie swoje jeden pień Tam z korzeniami splótł drugiego; W krąg nich owinął strugi swe Strumień, co z gór pobliskich rwie: Z dzbankami tam żniwiarki biegą; Cień gęsty bije tam na twarz; W tym miejscu prosty pomnik masz. XLI Pod nim (gdy skąpe krople zlewa Wiosenny czas na zasiew pól), Pastuch, pstre łapcie plotąc, śpiewa Rybaków wołżskich tęskny ból. Mieszczanka młoda, w letniej porze Mieszkając na wsi, po ugorze Samotna konno mknąc co tchu, Rzemienną uzdę ściąga tu, Wstrzymuje konia przed kamieniem, Odsłania woal, napis ów, Złożony z kilku prostych słów, Przeczyta biegłych ócz spojrzeniem; I oczy jej przesłoni mgła, Po miłym licu spłynie łza. XLII I stępa jedzie pośród pola, Marzenia w sercu wiodą rej… I mimo woli wieszcza dola Zapełnia całą duszę jej. I myśli: «Co się z Olgą stało? Czy długo serce jej cierpiało? Czy krótko płacząc, zniosła cios? I jaki jest jej siostry los? Gdzie dziwak ów chmurnego serca, Piękności modnych modny wróg, Wygnaniec ze światowych dróg, Młodego wieszcza druh-morderca?». Czekajcie, proszę: przyjdzie czas, O wszystkim powiadomię was. XLIII Ale nie teraz. Choć serdeczną Do bohatera słabość mam, Chociaż doń wrócę. Dziś konieczną Rzeczą jest wytchnąć… Wyznam wam, Że wiek do twardej prozy skłania, Mój wiek figlarny rym odgania; Za rymem — ach! nie odgadłbyś — Leniwszym krokiem stąpam dziś. Ochoty dawnej braknie stalce Mazać arkusze, wiersze snuć, Gdy moją duszę począł truć I w ciszy wsi, i w świata walce Innej, surowszej troski jad, Innych, zimniejszych marzeń kwiat. XLIV Jam głos usłyszał innych marzeń, Mam w sercu sroższych bólów stal, A zwiał nadzieję bieg wydarzeń; I dawnych smutków dziś mi żal. O sny, gdzież wasza jest osłoda? Gdzie wieczny rym jej: dusza młoda? Czyż czas z jej wieńca świeżość starł I wianek z głowy mojej zdarł? Bez elegijnej metafory Wypadaż wreszcie przyznać mi, Że znikła wiosna moich dni (Com żartem twierdził do tej pory)? I już mi jej nie wróci świat? Trzydzieściż skończę wkrótce lat? XLV Wybił południa czas, wyraźnie Trzeba to przyznać… Już po śnie! Więc pożegnajmy się przyjaźnie, Młodości mojej lekkie dnie! Więc dzięki wam za upojenia, Za smutek, słodkie udręczenia, Za uczty, burze i za gwar, Za wszystkich darów waszych czar, Za wszystko dzięki ci, młodości! Od ciebie w ciszy i śród trwóg Jam zaznał uciech… ilem mógł… Jam syty! Dość!… Na szlak przyszłości Z jasną dziś duszą wstąpić chcę, Odpocząć po młodości śnie. XLVI Niech się obejrzę. Sadów cieniu, Gdziem żył śród głuszy, tyle snów Z mej duszy wysnuł, gdziem w pragnieniu, W lenistwie pędził dni — bądź zdrów! Lecz ty, natchnienie młode, raźniej Służ postarzałej wyobraźni, W drzemiącym sercu obudź prąd I często zjawiaj się w mój kąt. Nie daj ostygnąć duszy wieszczej, Zgoryczeć, uschnąć, iżby czas Zamienił ją na twardy głaz — Pośród światowych uciech kleszczy, Śród głupców, którzy blaskiem lśnią, Pyszałków, którzy z uczuć drwią, XLVII Śród tchórzów chytrych i cynicznych, Spieszczonych dzieci z duszą czczą, Śród łotrów nudnych i komicznych, Służalców, co do kajdan lgną, Pośród kokietek rozmodlonych, Śród sędziów tępych, nieproszonych, Pośród powszednich, modnych scen, Miłości nikłych jako sen, Pośród oszczerców, błaznów, trutni, Co w zimnych sądach szerzą jad; Śród płaskich myśli, grzecznych zdrad, Bezmyślnych rozmów, nędznych kłótni — W odmęcie tym, gdzie z wami wraz Pogrążył mnie nasz miły czas. Rozdział VII Jakże tu nie lubić rodzimej Moskwy? Baratyński I Już śniegi, wiosny promieniami Pognane z gór stojących w krąg, Mętnymi zbiegły strumieniami Na zatopione równie łąk. Ocknąwszy się z uśmiechem w oku, Natura wita ranek roku; Lśni błękit nieba w ranny czas… I przezroczysty jeszcze las W zielony puch się stroi szczytnie; Pszczoła opuszcza biedny ul, Leci podatek zbierać z pól; Dolina schnie i w barwy kwitnie. Na drogach stada wzbiły kurz; I nocą słowik śpiewał już. II Miłości poro! wiosno! wiosno! Jak smutnie witam powrót twój! W mej duszy budzisz pieśń żałosną, Poruszasz rzewnie krwi mej zdrój. Ach, z jakim ciężkim upojeniem Dziś się napawam twoim tchnieniem, I gdy twój powiew leci z pól, W tej ciszy wiejskiej czuję ból! Czyli mi obcą jest uciecha? Czy wszystko, co radością drży, Co życiem drga i blaskiem skrzy, We mnie tęsknoty budzi echa? I tylko nudy wieje tchem Na duszę, śpiącą martwym snem? III Gdy wiosna nowy listek wplata Na miejsce tego, który zmarł, Czyż pamiętniejszą bywa strata Tych, które wiatr jesienny zdarł? Czyliż z naturą ożywioną Łączymy myślą zasmuconą Sprzeczność więdnących naszych lat, Których nie wróci nigdy świat? Być może inną, starą wiosnę Marzenie przypomina nam I na swych skrzydłach niesie tam, Gdzieśmy roili sny miłosne, W tę księżycową cudną noc, Gdyśmy poznali szczęścia moc!… IV Próżniacy mili, którym chmura Nie zasępiła nigdy czół, Wy, mędrcy szkoły Epikura, I ty, rolniczych dziatwo szkół, I wy szczęśliwej wsi Pryjamy, I wy, sentymentalne damy, Hej, wiosna woła na wieś już — Pora roboty, ciepła, róż, Pora przechadzek ulubionych, Kuszących nocy miły czas… Hej, w pola! wszyscy pędźcie wraz W karocach szczelnie zapełnionych, Lub pocztą na wsi zróbcie zjazd Poprzez rogatki waszych miast. V I ty, mój miły czytelniku, W swój zagraniczny siadaj kocz; Z miasta, gdzieś zabaw miał bez liku Przez całą zimę, za mną skocz… Pójdziem z kapryśną Muzą moją Tam, gdzie szumiące wierzby stoją, Tam, gdzie potoku szemrze zdrój, Tam, gdzie Eugeniusz mieszkał mój, Pustelnik, z dziwactw swoich sławny, Gdzie jeszcze bawił zimy tej, W sąsiedztwie miłej Tani mej, Tej marzycielki niepoprawnej, Gdzie nie ma go, bo uszedł w świat… Gdzie smutny pozostawił ślad. VI Śród gór, półkolem roztoczonych, Pójdziemy, gdzie strumienia pas Po łąkach wije się zielonych Ku rzece przez lipowy las. Tam róż kochanek, słowik, śpiewa Przez całą noc; tam rozebrzmiewa Szept źródeł; dziko kwitnie tarń. Tuli się głaz mogilny w darń, Pod cieniem sosen dwóch zgrzybiałych; Napisem rytym mówi głaz: «Włodzimierz Leński śpi tu, zgasł W rozkwicie wieku śmiercią śmiałych». Wiek i rok śmierci idzie tu… «Niech ziemia lekką będzie mu!» VII Nad cichą urną tą, bywało, Z gałązki sosny wianek zwisł; Wiatr ranny nim kołysał śmiało, A czasem czerw się w listki wgryzł. Bywało tam w wieczornej dobie: Szły dwie dziewice i na grobie, Spowite w księżycowe mgły, Objąwszy się, mieszały łzy. Dziś… zapomnienie tutaj włada; Do grobu trawą porósł szlak I na gałęzi wianka brak; Tylko pod głazem jeszcze siada Siwiutki pasterz, plecy gnie, Nuci i łapcie plecie swe. VIII, IX . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . X Mój biedny Leński! Wszakże ona Już wypłakała łez swych zdrój. Ach, jego młoda narzeczona Prędko zdradziła smutek swój. Ktoś inny jej pociągnął oczy, Ktoś inny pochlebstw jad uroczy Wlał w serce wietrzne, uśpił żal… Już za ułanem patrzy w dal, Ułana kocha sercem całym, Z nim przed ołtarzem stoi już; Na licach blask wstydliwych róż, Schylona twarz pod wieńcem białym, Na ustach lekki uśmiech drga, W spuszczonych oczach ogień gra. XI Mój biedny Leński! Czy mogiła Nie daje mocy wszystko znieść? Czy go za grobem zasmuciła O zdradzie tej fatalna wieść? Czy go nad Letą nic nie smęci? Śpi, szczęśliw z wiecznej niepamięci, Głuchy dla ziemskich dźwięków, zdrad, I niemym jest dla niego świat?… Tak! Obojętne zapomnienie — Oto umarłych zwykły los: Kochanek, druhów, wrogów głos Zamilknie wnet; o nasze mienie Jedynie spadkobierców chór Prowadzi brudny, gniewny spór. XII Już wkrótce dźwięczny głosik Oli W Łarinów domu zmilknąć miał. Ułan, niewolnik swojej doli, Jechał do pułku, żonę brał. Staruszka, córkę swą żegnając, Gorzko się łzami zalewając, Trzęsła się cała; Tania, acz Śmiertelnie blada, jednak płacz Wstrzymała, raczej łez nie miała. W pamiętny pożegnania dzień, Służba stłoczyła się przed sień, Karetę młodych otaczała… Wszystko się jęło krzątać, biec… Tania nie mogła słowa rzec. XIII I długo, blada jako ściana, Patrzyła za karetą w ślad… I oto sama jest Tatiana! Ach, przyjaciółka tylu lat, Owa młodziutka gołębica, I bliska krwią jej powiernica W świat obcy dąży… Straszny cios! Na zawsze je rozłączył los. Jak cień, bez celu, błądzi Tania, W osierocony idzie sad; Wszystko w jej serce sączy jad; Wszystko od chwili pożegnania Coraz w niej sroższy budzi żal… Zdusiła łzy i patrzy w dal… XIV Czas w samotności smutnie płynie, Powstają roje dawnych snów I o dalekim Onieginie Serce poczyna mówić znów… Ach, nienawidzieć go powinna: W zgubie Leńskiego była czynna Dłoń jego… Przezeń zginął brat — Mąż przyszły Oli… Ale świat Zapomniał wieszcza… Narzeczona Kocha innego… poszła z nim. Pamięć o piewcy, jako dym, W błękitne niebo lecąc, kona… Jeszcze go może serca dwa Pomną… Lecz na co ból ich trwa? XV Był zmierzch. Ciemniało niebo. Rzeka Płynęła cicho. Brzęczał chrząszcz. Wiatr pieśni ze wsi niósł… Z daleka, Za rzeką, ponad lasów gąszcz Z rybaczych ogni dym wzlatywał; Miesiąc wieczorną mgłę przeszywał Blaskiem… I srebrem drżała mgła. Tatiana w polu sama szła… Szła, szła… Aż wtem przed zamyśloną Pod wzgórzem wyrósł pański dwór… Na lewo sad, na prawo bór. Patrzy na dom, na odwróconą W szybie wód ścianę… W chwili tej Silniej zabiło serce jej. XVI Przez moment ją wątpliwość trzyma: «Iść naprzód, czy się cofnąć?… At! Nikt mnie tu nie zna, jego nie ma, Spojrzę na dom ten, zajdę w sad». I schodzi z wzgórza… Ledwie dyszy… Wchodzi we wrota… W martwej ciszy, Zda się, spoczywa pusty dwór… Wtem ze szczekaniem psiarni chór Rzuca się na nią… Tania krzyczy… Zbiega się wiejskich chłopców tłum; Zachodzi kłótnia, rośnie szum, Każdy obronić pannę życzy… Lecz rozegnali wreszcie psy… Tatiana jeszcze lekko drży. XVII «Czy można» — ochłonąwszy nieco, Pyta — «zobaczyć pański dom?» Wnet do Anisji dzieci lecą, Wracają z krzykiem: «Klucze som!». Stara za dziatwy zdąża zgrają, Klucz zgrzyta, drzwi się otwierają… Tatiana wchodzi… brak jej tchu… On, on niedawno mieszkał tu! Patrzy: kij na bilardzie w sali Śpi zapomniany… Przeszła próg… Wciśnięta w miętej sofy róg Szpicruta leży… Tania dalej… Stara: «Kominek jest tu… Tam Nasz pan siadywać lubił sam. XVIII Tutaj z nim często obiadywał Nieboszczyk Leński… kiedy żył… Nasz sąsiad często u nas bywał. A tu gabinet pański był… Tu sypiał, kawę pijał rano, Tu mu raporty podawano I książkę czytał tu do snu, Dawniejszy pan też mieszkał tu… W niedzielę… że to nudno w głuszy… Tu okulary kazał dać, W «Czarnego Piotra« raczył grać Ze mną… Zbawienie jego duszy, A kościom pokój niech da Bóg… Był krzepki… jeszcze żyć by mógł!» XXIX O długo, długo, rozrzewniona Ogląda Tania każdą rzecz; W bolesną rozkosz pogrążona, Nieprędko krok stąd cofnie wstecz. Tu wszystko drogie jest jej pono: I stolik z lampą zakopconą, I dywan, wytwór pilnych rąk, Byrona portret, stosy ksiąg, I w srebrną smugę księżycową Przenikający drobny kurz, I widok z okna pól i wzgórz; I słupek z lalką metalową O chmurnym czole, oczach wzwyż, Rękach na pierś złożonych w krzyż. XX Tatiana stoi w celi modnej, Jakby porwana w czarów kraj… Lecz późno… Wiatr się zrywa chłodny. W dolinie mroczno. Zasnął gaj. Miesiąc ukrywa się za górą I rzeka czerni się ponuro I tajemniczo szemrze las… Pielgrzymce dawno wracać czas. Westchnienie tłumi i spojrzenie Raz jeszcze rzuca; już do wrót Podąża, lecz od starej wprzód Bierze Tatiana pozwolenie Wizycie nadać dalszy ciąg, Korzystać w pustym zamku z ksiąg. XXI Za bramą żegna się z klucznicą. A rankiem już na trzeci dzień, Lipową krąży znów ulicą I wchodzi w porzuconą sień. W milczącym siada gabinecie… Zapominając tam o świecie, Długo na smutny płacze los. Potem przewraca książek stos. Niechętnie naprzód patrzy na nie, Wypuszcza je z bezwładnych rąk… Lecz ją uderza wybór ksiąg. Wkrótce zagłębia się w czytanie Z płomienną żądzą młodych lat — I w nich odkrywa nowy świat. XXII Choć znudzonego Eugeniusza Od dawna już nie nęcił druk, Do kilku dzieł go parła dusza, Tych nie wyrzuciłby za próg. Tam śpiewak Giaura i Juana Na stole leżał; z nim dobrana Romansów wiązka; kartek stek, W których się nieźle odbił wiek I człek współczesny z duszą suchą, Egoistyczną, nędzną, czczą, Z myślą oziębłą, niemal złą, Bez moralności, z wolą kruchą, Wciąż szukający błędnych mar, Na próżny czyn tracący żar. XXIII Tam na niejednej był stronicy Znaczny paznokcia ostry rys; I żywiej płonął wzrok dziewicy, Czytając ustęp obok kres. I dreszcz się w Tani coraz wzmaga, Gdy widzi, jaka myśl, uwaga, Trafiała w serca jego ton I z czym się, milcząc, zgadzał on. Tam jakąś kartkę on zagina, Tu znak na marginesie kładł; Wszędzie ołówka zdradny ślad Wydaje duszę Oniegina: Króciutki frazes, «nie» lub «tak», Wykrzyknik, zapytania znak. XXIV I coraz jaśniej — Bogu chwała! — Przed okiem Tani staje ten, Przed którym dusza jej zadrżała, Kto rzucił ją w dręczący sen… W czym sens zagadki niebezpiecznej? Ów dziwak chmurny, niebezpieczny, Piekieł czy stref niebieskich twór, Ten pyszny czart czy anioł z chmur, Któż on?… Cień nędzny, co kopiował Cudze pomysły?… Obcych min Komentarz tylko?… Moskwy syn, Co się w Harolda płaszcz drapował? Leksykon pełny modnych słów? Wreszcie parodia cudzych snów? XXV A więc zagadkę rozwiązała? Znalazła słowo?… Jaki srom! Godziny biegną; zapomniała, Że na nią czeka cały dom. Za stołem dwóch sąsiadów siada; Przed nimi stara matka biada: «Co robić? Czekaj? Ręce złóż? A Tania nie jest dzieckiem już! Toć od niej młodszą była Ola. Wydać dziewczynę dawno czas, Lecz co z nią począć? Każdy raz Odmawia: „Taka moja wola! Nie pójdę za mąż”… Nie je nic… W las bieży, smutek wieje z lic.» XXVI «A może kocha?» — «Ależ… kogo? Bujanow swatów przysłał — precz! Pietuszkow — odszedł tąże drogą, Był huzar Pychtin — myślę: rzecz Tu pójdzie składniej… Tydzień gościł, Patrzył i wzdychał, prawie pościł, Do nóg się kłaniał… Ale gdzie! Los świetny — nic! Uparła się!» — «Do Moskwy, matko, by się zdało, Tam jarmark panien… Dalibóg! I wolnych miejsc, jak słyszę, huk…» — «Och, ojcze mój, dochodów mało!» — «Na jedną zimę starczy wam; A nie, to ja pożyczkę dam». XXVII W myśl starej trafia dobra rada: Do Moskwy! — słusznie sąsiad rzekł… Rachunki robi, cyfry bada, Czeka, aż spadnie pierwszy śnieg. Tania nierada z wieści nowej: Jechać, na świata sąd surowy Ponieść spóźnionych strojów krój, Styl mowy starszy niźli strój, Prowincjonalnych jasnych rysów Prostotę, którą wydrwi świat… Iść pod kłujących spojrzeń grad Moskiewskich Cyrcej i dandysów! O, strach! Nie lepiejż to się kryć? Śród głuszy lasów zawsze żyć? XXVIII I Tania teraz wstaje z brzaskiem, Mknie w pole, rozwiał się jej włos, Jej oczy smutnym świecą blaskiem… Staje, spogląda, mówi w głos. «Żegnajcie, ciche wy doliny, I wy, znajomych gór wyżyny, Żegnaj i ty, o lasku mój, Coś w moich oczach zmienił strój, Wesoła żegnaj mi przyrodo! Zastąpiąż twój pogodny blask Świata bezmyślny szych i blask? I ty mi żegnaj, o swobodo! Kędyż przeznaczeń ciągnie głos? Co mi gotuje przyszły los?» XXIX Coraz są dłuższe jej spacery. Listek, natury miły dar, Strumyczek, wzgórze, drzew szpalery Jawią jej jeszcze żywszy czar. W gajach i polach biegać rada, Jak z przyjaciółmi z nimi gada, Żegna rodzinnej rzeki brzeg. Ale szybkiego lata bieg Dogania wreszcie jesień złota; Jako ofiara cały świat Drży w blasku najświetniejszych szat. Już północ chmur kłębami miota, Zawyje wiatrem, śniegiem tchnie I czarodziejka zima mknie! XXX Przyszła, rozparła się i szmaty Wiesza na każdy dębu sęk; Na pola, szczyty gór, na chaty Kobierców miękkich rzuca pęk. I brzegi z rzeką nieruchomą Swym puchem równa… I łakomo Mróz czyha… Ale wiejski świat Z figielków matki-zimy rad. Ty jedna smucisz się, o Taniu! Na jej spotkanie nie chcesz iść, Na mrozie dyszeć, śniegu kiść Zdjąć z dachu łaźni o zaraniu, Obmyć nim piersi, plecy, twarz… Ty w myśli straszną podróż masz! XXXI Już odjazd nieraz odroczono; Wreszcie stanowczy przyszedł dzień. Starą landarę, odświeżoną, Toczy kilkoro sług przed sień. I obóz gotów — cztery fury; Na nich manatków całe góry… Kufry, krzesełka, z kuchni sprzęt, Rondelki, misy, garnczków rzęd, Słoje konfitur, z drobiem klatki, Sienniki i do pierzyn puch… Wre na dziedzińcu hałas, ruch… Wszczyna się w izbie śród czeladki Krzyk, pożegnalny płacz i gwar… Przywiedli klaczy dziewięć par. XXXII W powóz wprzągnięto je bojarski; Jadło z kucharskich wzięto łap; Woźnice klną; ich okrzyk dziarski Miesza się z kłótnią dworskich bab… Na klaczy chudej i kosmatej Zasiada foryś, chłop brodaty, I czeladź zbiega się do wrót, Żegna się z państwem dobry lud. Siedli. Szanowny powóz rusza… Z dziedzińca wreszcie wywlókł się… «Przytułku drogi, żegnam cię! Ujrzęż cię kiedyś, wsi, gdzie dusza W ciszy roiła słodkie sny?» — I z oczu Tani trysły łzy… XXXIII Kiedy oświacie dobrodajnej Szerzej się nasz otworzy świat, (Według rachuby niezwyczajnej Mędrców — za pięćset ledwie lat Nastąpi u nas czas ten błogi), Zmienią się mocno w Rosji drogi: Przerzną ją szosy tam i siam, Przetną, za łącznik służąc nam. Żelazne mosty nad wodami Zanucą swój zuchwały łuk, Przewiercim góry mnóstwem dróg, Pod wodą przejdziem tunelami, Na każdej stacji chrzczony lud Gospodę znajdzie — istny cud! XXXIV Dziś zapomniane mosty gniją, Stan dróg jest opłakanie zły, Na stacjach krew z nas chciwie piją I spać nie dają pluskwy, pchły. I gospód nie ma. W izbie chłodnej, Kwiecisty w stylu, ale głodny Prejskurant dla oględzin masz; Wisi, apetyt drażniąc nasz. Zgłodniały czekasz, aż cyklopy Wiejskie w wolnego ognia skrach Wyleczą ruskim młotkiem, ach, Leciuchny wyrób Europy, Modląc się, by zachował Bóg Wyboje, rowy wiejskich dróg. XXXV Lecz za to śnieg o porze chłodnej Kryje dróg naszych mnogi brak… Jak wiersz bez myśli w pieśni modnej, Tak gładki jest zimowy szlak. Bieg naszych trójek niezmęczony, Siarczyście mkną Automedony, Miga wiorstowych słupów rzęd, Niby sztachety — taki pęd! Lecz, ba, pocztówki koszt przestrasza Łarinę (miała racji krztę)… Własnymi końmi wlokła się. Nudziła się też Tania nasza; Milczy wciąż w drodze… Matka śpi… Jechały tak przez siedem dni… XXXVI Lecz blisko już. Już coraz bliżej Jest biała Moskwa… Płoną już W powietrzu blaski złotych krzyży Na stałych szczytach wszerz i wzdłuż. Jam już nie prosił, bracia, o nic, Gdy raz mi w oczy cerkwi, dzwonnic, Pałaców, parków szereg wpadł… Lecz później, w biegu młodych lat, Wygnaniec, gorzkie pędząc chwile, Gdy serce gryzł tęsknoty wąż, Moskwo, o tobiem myślał wciąż! Moskwo… w tym jednym dźwięku tyle Dla rosyjskiego serca drży! I tyle ech w tym dźwięku brzmi! XXXVII Piotrowy zamek pośród wrzosów Stoi tam. Czas niedawny wlał Weń chmurną dumę… Pieszczoch losów, Tu Napoleon długo stał — I tu się zawiódł w swoich planach… Czekał, że Moskwa na kolanach Wyjdzie doń, niosąc Kremla klucz; Lecz nie spuściła trwożnie ócz, Nie szła do niego Moskwa moja. Gdy on na darów czekał rój, Ona przywdziała z ognia strój, Ją przepasała z iskier zbroja… W tym miejscu on w zadumę wpadł, Patrzył w płomienie, z gniewu bladł. XXXVIII Żegnajcie sławy zgasłej świadki, Piotrowe baszty. Ruszaj! Wio! Bieleją słupy u rogatki, Wehikuł skrzypi, konie mkną, Po Twerskiej skaczą przez wyboje. Migają w oczach miejskie stroje, Budki, latarnie, płoty, mur, Chłopaki, baby, sklepów sznur, Pałace, parki, monastery, Bulwary, sady, lwy u wrót, Apteki, magazyny mód, Tatarzy, kupcy, chłopi, skwery, Balkony, wieże, cerkwie, dzwon. I wkoło krzyżów stada wron. XXXIX O Moskwo! Moskwo! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XL Tania nie patrzy… Jest znużona… Bez końca zda się wielki gród… W zaułku cerkwi Charitona Wreszcie wstrzymały się u wrót. Staruszka ciotka tu mieszkała, W suchotach czwarty rok cherlała, Nie miała w licach kropli krwi. Na oścież im otworzył drzwi W kaftanie pstrym, z pończochą w łapie, Siwiutki Kałmuk… Mruknął, znikł. Spotyka je w bawialni krzyk Księżnej, leżącej na kanapie. Uderzą w płacz staruszki dwie, Wołając wraz, całują się: XLI «Księżno, mon ange!» — «Pachette!» — «Polinko!» — «Kto by pomyślał?» — «Tyle lat!» — «Na długo?» — «Jak się masz, kuzynko?» — «Usiądź! Ot scena! Jakbyś skradł Z romansu opis powitania…» — «A to jest córka moja, Tania». — «Ach, Tania!… Dziecko, pójdź no tu. Wiesz, wszystko to ma pozór snu… Kuzynko, pomnisz Grandisona?» — «Kto, Grandison?… A, Grandison! Jakże, pamiętam. A gdzież on?» — «On mieszka tu, u Simeona; Był u mnie w święta, w karty grał. Niedawno syna żenić miał. XLII A ten… ach, później ci opowiem. Jutro odwiedzisz krewnych… Tak! Pokażesz Tanię. Źle z mym zdrowiem. Pojechać z wami sił mi brak, Ledwie powłóczę chore nogi. Lecz wy zmęczone pewnie z drogi… Pójdźmy odpocząć… Sił mi brak… Osłabłam jakoś… To zły znak: Teraz już radość też mnie męczy, Nie tylko smutek… Ach, Pachette, Niechby mnie Pan Bóg zabrał wnet! Na starość życie tylko dręczy… Już nic nie jestem warta… Ach!» — I rozkaszlała się we łzach… XLIII Chorej pieszczoty i uciecha Wzruszają Tanię… Lecz cóż stąd? Milsza domowa niska strzecha, Niźli tych obcych komnat rząd. Jedwab, kotary, nowe łoże — Wszystko zbyt obce… Spać nie może. Zrywa się, kiedy w domu śpią, Zaledwie ranne dzwony brzmią, Zwiastując wczesną pracę ludzi. Rzednieje mgła… Ją trapi ból, Gdy z okna, zamiast swoich pól, Ogląda widok, co ją nudzi: Kuchnia i stajnia, obcy dwór I oficyny żółty mur. XIV Co dnia rodzinne są obiadki, Rozjeżdża Tania z kąta w kąt… Widzieć ją pragną babcie, dziadki, O młodej wnuczce powziąć sąd. Wszędzie okrzyki, słówka miłe, Krewne z dalekiej wsi przybyłe Napotykają… «A to kto? Tania? Ta panna?! Bobo to! Niedawno do chrztu ją trzymałam». — «A ja ci naznosiłam fig!» — «Ja klapsa dałam za zły dyg!» — «A ja na ręce ciebie brałam». I wszystkie babcie głoszą wraz: «Mój Boże, jak też leci czas!» XLV Co do nich, czas nie zmienił wcale Ani ich min, ni w życiu ról: Ciotka Helena nosi stale Ten sam czepeczek, tenże tiul. Wciąż się pudruje Daria Lwowna, Jednako łże Liubow Pietrowna, Iwan Pietrowicz z biegiem lat Nie zmądrzał; nie schudł jego brat. Ciotki Aglai Nikoławny Monsieur Fine-Mouche jest druhem wciąż; Nie zmienion chart, nie zmienion mąż, A mąż ten — klubu członek dawny, Wciąż cichy, ciągle zły ma słuch, Pije za trzech, a je za dwóch. XLVI Ich córki, Gracje Moskwy, Tanię Objęły, cedzą kilka słów; I okiem wprawnym a starannie Zmierzyły ją od stóp do głów; Sądzą, że nieco jest dziwaczna, Że prowincjalność na niej znaczna, Zbyt blada, chuda — duży błąd! Niebrzydka zresztą… Skończon sąd, Natura młoda górę bierze: Do swoich komnat wiodą ją, Całują, przyjaciółką zwą, Trefią jej modnie włos i szczerze Zwierzają swe sekrety już, Tajniki swoich serc i dusz: XLVII Świetne zwycięstwa salonowe, Nadzieje, sny, figielki swe… Czasem w niewinną ich rozmowę Leciutka potwarz wkrada się… Potem za miłą paplaninę, Pragną jej wyznań wziąć daninę: Niech im otworzy serce swe; Lecz moja Tania, jakby w śnie. Słucha ich rozmów bez udziału, Zaledwie chwyta słów ich treść I tajemniczą serca wieść, Skarb szczęścia, łez, drogiego szału Chowa. Nie zwierzy nigdy! Nie! Ukrywa ból na serca dnie. XLVIII W rozmowy chce się wsłuchać Tania, Rozważyć to, co każdy rzekł: Lecz wszystkich bawi i pochłania Nieznośnych, płaskich bredni stek! Tak blado, obojętnie bają, Ba, nudno nawet spotwarzają; Z tych bezowocnie suchych mów, Bezmyślnych plotek, starych słów, Przez cały wieczór, choć przypadkiem, Nie błyśnie myśli nawet skra; Ani tam serce żywiej gra, Ani drgnie rozum choć ukradkiem. Świat pusty z dawna dobrze znam: Nawet głupstw śmiesznych nie masz tam. XLIX Spode łba patrzy się na Tanię Czupurna, archiwalna młódź… Śród nich kursuje cicho zdanie, Że ją prowincją nazbyt czuć. A oto jakiś błazen smutny Stanął przy drzwiach jak cień pokutny, W niej idealną widząc treść, Tworzy elegię na jej cześć. Spotkawszy ją u nudnej ciotki, Wiaziemski przy niej jakoś siadł, Ten jeden głębszą duszę zgadł I zajął ją; wnet starzec słodki Widząc ją z nim, perukę swą Poprawia, pragnie poznać ją. L Lecz tam, gdzie grzmiąco się odzywa Przeciągły Melpomeny ryk, Gdzie chłodnych tłumów nie porywa Jej płaszcza szych, jej wzniosły krzyk, Gdzie Talia brawa nie usłyszy I zadrzemała sobie w ciszy, Gdzie tylko Terpsychory lic Wygląda chciwie młody widz (Jak działo się i w dawnej porze, Za waszych i za moich lat), Nie zwrócił na nią oczu świat, Nie skierowały na nią loże, Dam pełne, swych zawistnych szkieł; Znawcy nie wzięli jej na kieł. LI Do klubu wiozą moją Tanię. Tam ścisk, gorąco, duszność, gwar, Orkiestry grom i świec błyskanie, Miganie, wicher szybkich par, Piękności słynnych lekkie stroje I na galeriach ludzkie roje. Tam salonowych mnogość lwów, Panien do wzięcia, ciepłych wdów; Tam dandys w walcu lub w galopie, Wystawia lśniąco biały gors, Swą arogancję i swój tors. Huzarzy, będąc na urlopie, Grzmią tam, podziwu budzą krzyk, Błysną, zwyciężą, znikną w mig. LII Jest moc na niebie gwiazdek ślicznych, A w Moskwie wiele pięknych dziew, Lecz jaśniej od gwiazdeczek licznych Lśni Luna śród przezroczych stref. Lecz Ona, którą strun mych dźwiękiem Trwożę w tej chwili z wielkim lękiem, Gdzie pięknych pań jest huczny zjazd, Jak Luna błyszczy pośród gwiazd. Z jakąż niebiańską dumą Ona Dotyka ziemi stopką swą! Jej oczy jakimś czarem lśnią! Zapowiedź pieszczot bije z łona! Lecz dosyć, dosyć! Wszakże szał Ode mnie dość już danin brał! LIII Ukłony, śmiechy, mazur szumny, Ogonów szelest, szybki krok… A śród dwóch ciotek, u kolumny, Gdzie jej nie dojrzy niczyj wzrok, Tatiana patrzy — i nie widzi, Światowych gwarów nienawidzi… Jej duszno tu… Marzeniem stąd Ucieka w cichy wioski kąt, Gdzie stoją biedne chłopskie chatki, Gdzie się odbija w stawie prom, Gdzie pośród brzóz jest stary dom, Gdzie są jej książki i jej kwiatki, Gdzie lipa gęsty rzuca cień, Gdzie on się zjawił w pewien dzień. LIV Marzy… o balu zapomniała, Znikł jej z przed oczu gości tłok… A poważnego generała Tymczasem śledzi za nią wzrok. Kiwnęły obie ciotki na się, Trącą ją w łokcie w jednym czasie I każda Tani szepcze już: «Na lewo, Taniu, prędzej spójrz!» — «Na lewo? gdzie? cóż tam takiego?» — «Patrz!… teraz ręką zrobił ruch… Tam, gdzie w mundurach jeszcze dwóch… Teraz lokaje dwaj doń biegą…» «O, bokiem stanął… Dał im znak…» — «Kto? Ten generał tłusty?» — «Tak!» LV Tu możem Tani powinszować Zwycięstwa… przeczuć dobrą wieść… I w inną stronę wzrok skierować, Bom już przeoczył główną treść! Więc niech mnie słowa te ostrzegą: «Opiewam druha tu młodego, Jego dziwactwa, jego los… Epicka Muzo, na mój głos Znijdź błogosławić mej podróży, Pozwól iść śladem twoich nóg, Nie daj mi zbaczać z moich dróg!» Dość! Już się klasyk nie oburzy, Nie podrze pieśni mej na strzęp… Choć późno — jest epicki wstęp!… Rozdział VIII Fare thee well, and if for ever, Still for ever, fare thee well. Byron I Był park w Liceum… Moja dusza Tam zażywała słodkich chwil, Bawił ją twór Apulejusza, A Cycerona nudził styl… W dni one siedzę na murawie, Słyszę łabędzi krzyk na stawie I tonę w jakimś błogim śnie… Wtem Muza w ramię trąca mnie. Odtąd studencka moja cela Błysnęła światłem: Muza w niej Na ucztach jęła wodzić rej, Śpiewała młodą pieśń wesela I chwałę naszych dawnych lat, I serca dreszcz, i marzeń kwiat. II Świat mile przyjął Muzy dary, Z uznaniem był dla pierwszych prób; I dostrzegł nas Dierżawin stary I błogosławił, schodząc w grób. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . III Jeszcze nie wierząc w żadną klęskę, Uznając jedno prawo — szał, Jam szedł na uczty koleżeńskie I rześką Muzę z sobą brał, Gdzie huczą spory, dzwonią żarty, Ku wielkiej zgrozie nocnej warty. I Muza w ten szalony gwar Rytmicznych dźwięków niosła dar, I jak bachantka, pijąc chętnie, Pieśń przy kielichu mogła snuć… A w onych dniach przyjazna młódź Za nią włóczyła się namiętnie. A ja… wyznaję: rósł mi duch, Że mą wietrznicę chwali druh. IV Wreszcie rozstałem się z druhami, Uciekłem… za mną Muza w dal. Teraz umiała pieszczotami Koić wygnańca niemy żal, Bajką czarować słuch z wieczora; Na koniu ze mną, jak Lenora, Pędziła śród kaukaskich skał, A miesiąc srebrne blaski lał! Wodziła mnie na brzeg Taurydy, Gdzie się rusałek schodzi tłum, Abym usłyszał morza szum, Szept niemilknący nereidy, Huczących fal wieczystą treść: Chwalebny hymn na Twórcy cześć! V I o stołecznym świecie butnym Zapominała w nocnych mgłach… I gdzieś w mołdawskim stepie smutnym Kryła się pod płócienny dach, Błędne plemiona nawiedzała, Żyła w szałasach i zdziczała! Biednych języków dziwny świat I piosnki, które nosi wiatr, Dały zapomnieć bogów mowy!… Wtem nowa zmiana z biegiem lat: Zjawiła się w mój wiejski sad W postaci panny powiatowej, Co się oddaje smutnym snom I w rękach ma francuski tom. VI I oto Muzę mam wprowadzić W świat wielki, na wspaniały raut; Nie wiem, czy zdoła sobie radzić, Swej prostej duszy zadać gwałt. Przez zwarty rząd arystokratów, Wojskowych dandych, dyplomatów, Cichutko sunie, siadła tam, Z daleka od wytwornych dam; Wokoło siebie patrzy rada; Bawi ją szelest szat i słów, Przed panią domu ukłon głów, Powolna gości defilada, Wśród fraków jasne stroje dam — Obraz, co z ciemnych patrzy ram… VII Podoba jej się duma chłodna, Co nie narazi się na szwank, Oligarchiczność tonu, godna Tej mieszaniny lat i rang. Lecz kto tam w tłumie tym wybranym Zda się przypadkiem zamieszanym? Zda się jest wszystkim obcy tu… Jakby natrętne widma snu, Migają przed nim ludzkie roje. W twarzy czy spleen? Czy zdradza gest Cierpiącą pychę? Któż to jest? Skąd wziął się? Nieba, rzec się boję… Czyż to Eugeniusz? Przebóg! On! «Dawnoż z dalekich przybył stron? VIII Czy zmienił się, czy maskę rzucił? Czyli poskromił dawny szał? Powiedzcie, jakim dziś powrócił? Czy znów dziwaka będzie grał? Jak się przedstawi? Cień Melmotha? Kosmopolita? patryjota? Harold? świętoszek? kwakier? Ba! Może świetniejsze maski ma? Albo poczciwcem sobie będzie, Jak ty, jak ja, jak cały świat? Niech zrobi tak. Niech słucha rad… Rzucają starą modę wszędzie, Pochlebców głupich dzisiaj brak»… «Lecz, czy go znacie?» — «Nie i tak!» — IX «I „nie”?… Więc czemu nieprzychylnie Mówicie o nim?… Czy nie stąd, Że się staramy tak usilnie O wszystkim wydać śpieszny sąd, Co z powszedniości wyjdzie granic, Co nasz egoizm trzyma za nic, Co w naszym sercu nie ma ech, Obraża nas lub budzi śmiech? Że bierze umysł nierozważny Miarę dla czynów tylko z słów; Że złość — przywilej głupich głów, Że kocha brednie człek poważny, I że przeciętność jedną świat I znosić, i uznawać rad». X Szczęsny, kto młodym był za młodu, Szczęsny, kto dojrzał w miarę lat, Kto z życiowego nie zmarzł chłodu I nazwyczaił się do zdrad, Kogo nie zraził tłum światowy, Kto nie biegł w marzeń kraj niezdrowy, W dwudziestu latach chwata grał, W trzydziestu posag z żoną brał, Kogo dług więcej nie uciskał, Gdy liczył pięćdziesiąty rok, Kto regularny robiąc krok, Majątek, sławę, rangę zyskał, O kim głoszono wyrok ten; Porządny człowiek jest N. N. XI Lecz boli myśl, że nadaremnie Młodością cię obdarzył Bóg, Że ona zwiodła cię nikczemnie, Żeś sam jej lepiej użyć mógł; Że twych najlepszych pragnień roje, Marzenia najpiękniejsze twoje Straciły świeżość swoich kras, Jak liść — w jesieni zgniłej czas. Nieznośnie — taczkę niedorzeczną Po szarej drodze czasu pchać, Obrządkiem nudnym życie zwać I za czeredą iść stateczną, Nie czując w sercu wspólnych drgań, Nie dzieląc z nią ni żądz, ni zdań!… XII Nieznośnie rozmów być przedmiotem, Do głupich sądów powód dać, Gdy świat rozsądny gada o tem, Że chcesz dziwaka chlubnie grać, Gdy słyniesz jako bzik lub szatan, Lub duch, z Demonem moim zbratan, Czart, albo potwór — Boże broń…. Oniegin (znów powracam doń), Zabiwszy druha w pojedynku, W bolesny, chmurny nastrój wpadł… Dożył dwudziestu sześciu lat W życiu bez celu; w odpoczynku Cierpiał, znudzony bytem widz… Nie mógł jednakże robić nic. XIII Kazał mu pociąg mimowolny Błądzić po świecie wszerz i wzdłuż (To krzyż niektórych dobrowolny, Częściej — zbolałych cecha dusz: Potrzeba straszna miejsca zmiany), Porzucił ciche wioski łany I smutny dom, gdzie każdy dzień Zjawiał się przed nim krwawy cień, I podróżować jął bez celu, Lecz się nie wyrwał z nudy pęt I do podróży poczuł wstręt, I po miesiącach wrócił wielu, A jako Czacki, tłumiąc żal, Z okrętu przyszedł wprost na bal… XIV Wtem szmer powstaje; coś uderza Ciekawy rzadko wyższy świat; Ku pani domu dama zmierza, Za nią generał znaczny w ślad. Nie było cienia w niej pośpiechu, Ni zbytku chłodu, ni uśmiechu Dla wszystkich zgoła; pychy lic, Przesady w słówkach — nic a nic… Nie tchnął pewnością wzrok nadmierną, Że los jej sztukę zwycięstw dał… Prostoty cichy czar z niej wiał… I była ona kopią wierną Du comme il faut. Jak przekład dać? O, Szyszkow, nie grom, lepiej radź! XV Damy sunęły ku niej bliżej, Staruszki uśmiech słały jej, Mężczyźni się kłaniali niżej, Jak korny lud bogini swej. Dziewice mknęły przed nią ciszej… I szept pochlebny wkoło słyszy Generał, krocząc za nią w ślad, I wyżej nos zadziera rad. A nie klasyczna to uroda Wywoływała zachwyt ów, Lecz to, że w niej od stóp do głów Nie było nic, co wyższa moda Zwie w Anglii vulgar… Nie wiem, jak Przełożyć to, gdyż słów mi brak! XVI Ja lubię to angielskie słowo I u nas je wprowadzam rad… Niech sobie Szyszkow kręci głową, Odrzuca je piszący świat — Jest dobre, zwłaszcza w epigramie… Ale powracam ku mej damie: Już przeszła salę, siadła już, A przy niej Nina Wrońska tuż — Ta Kleopatra Newy nowa! I patrząc na nie, cały świat Chyba to przyzna za mną w ślad, Że Niny piękność marmurowa Nie mogła swej sąsiadki śćmić, A Nina… bóstwem może być! XVII «Czy to być może? Czy to ona? Czy oczy mam zasnute mgłą? Ze stepów głuchych? Tak zmieniona!» Natrętne swych binokli szkło Eugeniusz zwraca w jedną stronę I widzi, jak przez mgły osłonę, Wraz inną, zapomnianą twarz… «A, książę! Powiedz, czy ty znasz Tę damę?…. z piórem na berecie… Z hiszpańskim posłem mówi… tam…» Zaśmiał się książę: — «Czy ją znam? Ho! Znać, żeś dawno nie był w świecie. Chcesz, to przedstawię ciebie… Wszak…» — «Lecz kto to?» — «Żona moja!» — «Tak? XVIII Żonatyś?… Nic mi nie pisano! Dawno?» — «Już drugi rok. A toć…» — «Z kim?» — «Z panną Łariną». — «Z Tatianą?» — «Znasz ją?» — «Sąsiadka». — «O, to chodź». Książę podchodzi z nim do żony: «Mój krewniak, druh odnaleziony…» W tym duchu rzecze kilka zdań. I oto księżna spojrzy nań… A choć się wszystko w niej wzburzyło, Gdy nagle przed nią stanął on, Lecz zachowała dawny ton, Nic jej wzruszenia nie zdradziło; Ukłon powagę zwykłą miał I wyraz lic spokojem wiał… XIX I nie pobladła, nie spłonęła, Zdziwienia cień nie przebiegł lic, Warg nie rozwarła, nie ścisnęła, Nie drgnęła brew jej… Nic a nic! Próżno wzrok jego szukał wprawny: Nie znalazł śladu Tani dawnej… Chciał mówić — dziwny zdjął go lęk: Nie wyszedł z gardła żaden dźwięk. A ona pyta, kiedy wrócił? Czy dawno? Skąd? Czy ze wsi już? Potem na męża, co stał tuż, Znużony nieco wzrok się zwrócił… I wyszła z szmerem lekkich szat… On nieruchomy patrzył w ślad. XX Czy to w istocie jest Tatiana, Ta sama, co przez cichy sad Szła raz ku niemu pomieszana I łez na rzęsach miała ślad, Której moralne lekcje prawił, Którą tam w głuszy pozostawił, Od której chowa liścik ów, Co całe serce w ogniu słów, Co całą duszę jej obnażył? To dziewczę?… Nie, to chyba sen! To dziewczę, które znawca ten Za parafiaństwo zlekceważył — To ona i… Skąd ta pewność, chłód, W rozmowie z nim nieznane wprzód? XXI I raut porzuca, pełny gwaru, Do domu zadumany mknie; Marzenia smutne, pełne czaru, Latają nad nim w późnym śnie. Zbudził się: lokaj list przynosi; W nim książę N. uprzejmie prosi Na wieczór. «Do niej! Boże mój! Z pewnością będę!» — Liścik swój W tym sensie śle… I niecierpliwy, Co go udręcza, nie wie sam… Co się ruszyło w głębi tam, W duszy oziębłej i leniwej? Próżności hydra? — gniewu gad? Czy miłość — troska młodych lat? XXII Liczy godziny na zegarze, Bez końca dłuży mu się dzień. Dziesiąta wreszcie!… Zaprząc każe… Wyjechał — pędzi — wchodzi w sień — Do księżnej idzie na pokoje. Tatiana — sama… I we dwoje Chwil kilka siedzą… Ale znów Oniegin nie znajduje słów… Siedzi pochmurny, na wpół zgięty; Niezręczność każdy zdradza ruch… Ledwie odpowie… Jego duch Upartą myślą jest zajęty; Uparcie patrzy… lecz, jak wprzód, Widzi w niej jeno spokój, chłód… XXIII Mąż wchodzi. Wita Oniegina, Przerywa krótkie tête-à-tête, Eugeniuszowi przypomina Figielki stare. Obaj wnet Śmieją się. Wchodzi szereg gości. Attycka sól światowej złości Sypie się gęsto… Ten i ów Nić lekkich bredni, zgrabnych słów, Wplata bez śmiesznej kokieterii W ogólnych rozmów lśniący haft; I tka go myśl — bez wiecznych prawd, Bez szumnych zdań, bez pedanterii; Tu się nie wzdryga niczyj słuch Na lekkich rozmów żywy duch. XXIV A jednak był tu kwiat stolicy, Arystokracji świetny ród, Niezbędni głupcy, urzędnicy, Trafiani wszędzie, wzory mód. Tu były damy żółtolice, W czepkach i różach czarownice; Z pięć dziewic brzydkich jako grzech, Które nie znały, co to śmiech. Tu poseł był, co, gdy rozprawiał O państwie, zwykł podnosić głos; I zdobny w siwy, wonny włos Starzec, co grono pań zabawiał Subtelnym żartem dawnych dni, Z czego dziś nieco świat już drwi… XXV Tu był na wszystko zły jegomość, Co epigramy tworzył w mig: Na gazet fałsz i nieświadomość, Na płaskość dam, na męski szyk, Na przesłodzoną zbyt herbatę, Na wojnę i na czasu stratę W dysputach o romansie mdłym, Na śnieg, na wiatr, na fajek dym, Na swoją własną żonę wreszcie… . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . XXVI Tu był Saburow, co od tłumów Za podłość wziął pochwalny list; W tysiącach stępił on albumów Twoje ołówki, o St.-Priest! A we drzwiach stał dyktator balów, Jakby obrazek z mód żurnalów, Rumiany jak cherubin, mruk Z obcisłą talią, rozmów wróg. Nakrochmalony zbyt pyszałek Wstrzymany w gościach budził śmiech Mnogością swych zabawnych cech, Groźnym wierceniem ocznych gałek; I skrzyżowanych spojrzeń prąd Mieścił milczący o nim sąd. XXVII Lecz mój Oniegin wieczór cały Spojrzenia ku Tatianie śle — Nie ku dzieweczce tej nieśmiałej Na skromnym traw zielonych tle, Lecz ku tej świetnej, chłodnej księżnej, Owej bogini niedosiężnej, Co zbiera hołdy kornych mas… O ludzie, ludzie, wszystkich was Wydała na świat matka-Ewa; Was nudzi to, co macie wciąż; I nęci was ku sobie wąż W tajemniczego liściach drzewa; Hej, zakazane jabłko daj… Bez niego rajem nie jest raj! XXVIII Zmieniona do niepodobieństwa! Zgłębiła rolę swą do dna! Krępującego dostojeństwa Wszystkie przepisy świetnie zna! Zginął dzieweczki ślad nieśmiałej W owej wspaniałej i niedbałej Prawodawczyni newskich mód! I on jej sercem władał wprzód?! O nim myślała w nocnym mroku, Za nim tęskniła długie dnie, Jego widziała w szczęsnym śnie, I patrząc w gwiazdy z łezką w oku, Marzyła, że nastąpi czas, Gdy drogą życia pójdą wraz! XXIX Miłość nad każdym wiekiem włada; Ale na łany młodych dusz Tak dobroczynnie wiew jej spada, Jak w polu deszcz wiosennych burz. Bo w burzach pragnień odświeżane Dojrzeją serca młodociane, Potężne życie z biegiem lat Da słodki owoc, pyszny kwiat. Ale w czas późny i niepłodny, Na przełomowym punkcie lat, Namiętność martwy znaczy ślad: Tak burze w czas jesieni chłodny Kałuże błotne tworzą z łąk I obnażają lasy w krąg. XXX Niestety! Kocha się, jak dziecko, W Tatianie dziś bohater mój; Tęsknota toczy go zdradziecko, A w sercu wzbiera pragnień zdrój. I na zwyczaje już nie baczy, Ku szklanej sieni jej w rozpaczy Podjeżdża w niemal każdy dzień; Za nią ugania się jak cień; Już szczęsny, gdy puszyste boa Zarzuci wkoło ramion tych, Albo też pułk liberii pstrych Przed krokiem jej rozsunąć zdoła, Gorąco dotknie ręki tej, Lub chustkę spadłą poda jej. XXXI Choć konaj, zda się, nie łaskawsze Będą jej oczy… W planach trwa; U siebie z nim swobodna zawsze, W gościnie rzuci słówko, dwa. To ukłon w miarę mu odważy, To wcale go nie zauważy… Nie kokieterii jest w tym ślad, Bo tej nie znosi wyższy świat. Nie widzi, że Oniegin blednie, Lub widzieć nie chce; sądząc z lic, W suchoty wpadnie; nic a nic To jej nie wzrusza… Leki przednie Radzą mu ludzie i do wód Ślą go doktorzy… Próżny trud! XXXII Nie jedzie; raczej sam jest w stanie Pradziadom posłać list, by ci Już nań czekali… A Tatianie To wszystko nic!… (O, sroga płci!) On też uparty… ma nadzieję Na nowe plany i ideje. I śmielszy, gdy w chorobie zległ, Z łóżka się z piórem w ręku zwlekł, Pisze namiętną epistołę: Choć z dawna słusznie twierdził sam, Że papier nie podbija dam, Lecz położenie niewesołe Zmogło go… Wierzy mocy słów… Tu zacytuję liścik ów: List Oniegina do Tatiany Wiem naprzód — to szalony krok! Wiem, że jest rzeczą nierozumną Wyjawiać duszy swojej mrok; Wiem, że jedynie wzgardą dumną Zabłyśnie dumny Pani wzrok, Że gniew wywoła na Twe lica Odkryta smutna tajemnica. Choć do złośliwej wesołości Zapewne tylko powód dam — Lecz muszę ujście dać miłości… Choć czego żądam — nie wiem sam! Przypadkiem ongi mnie spotkawszy, Dałaś mi zajrzeć w swoje serce; Iskrę uczucia tam dojrzawszy, Jam nie śmiał wierzyć tej iskierce! Nie mogło być — przed duszą Twoją, Bym swym zwyczajom folgę dał, A znowu — wolność nędzną swoją Jam się utracić wówczas bał! Jeszcze nas jedno rozłączyło: Ofiarą biedny Leński padł; Wszystko, co sercu miłe było, Jam rzucił wówczas… uszedł w świat! I obcy wszystkim w onej porze I z niczym wówczas niezwiązany, Wierzyłem, że do szczęścia zdolność Zastąpić mogą spokój, wolność, Że one — szczęściem?… O mój Boże, Jakżem za błąd ten ukarany! Nie! Iść za Tobą jako cień, Móc Ciebie widzieć co minutę, Do ócz Twych oczy mieć przykute, Chwytać Twój uśmiech każdy dzień, Przy Tobie uczuć własną małość, Pojmować Twoją doskonałość, Słuchać, co usta Twoje głoszą, I każdy dźwięk tych ust pożerać, I znowu słuchać, znów spozierać, Przed Tobą pośród mąk zamierać, Blednąć i gasnąć… to rozkoszą! I ja jej nie mam!… I w obłędzie Na próżno Ciebie szukam wszędzie, Dokąd iść każe przeczuć głos, Zawodnie szepcąc: ona będzie! Drogi mi dzień, godzina droga, Bo dni me już policzył los, A mnie tęsknota dręczy sroga! A ja czas tracę na szukanie! Wiem: już niewiele pozostanie Żyć mi… Zbyt ciężko płynie czas… Lecz abym dłużej żyć był w stanie, Muszę być pewnym w dnia zaranie, Że w dniu tym ujrzę Cię choć raz… Ja drżę, że w prośbie tej błagalnej Dostrzeże Twój surowy wzrok Chytrości nędznej zamysł walny — I gniewem spłonie na ten krok. O, gdybyś znała tę męczarnię: Miłości ciągłe czuć pragnienie, Płonąć — i myślą swoją karnie Bez przerwy tłumić krwi wzburzenie; I pragnąc objąć Twe kolana, I pragnąc płakać u Twych nóg, Pragnąc Ci wyznać, ukochana, Co tylko bym wyrazić mógł, Wszystko udaniem w sobie zgnieść, Wplecionym być w męczarne koło, Chłód włożyć w oczy, w rozmów treść, Z Tobą rozmowę lekką wieść, Na Ciebie patrzyć się wesoło? Więc niech się stanie; takiej męce Już nie wydołam… Wolę cios! Stało się: oto w Twoje ręce Oddaję teraz cały los! XXXIII Na list — milczenie… Drugi, trzeci Śle… Odpowiedzi zawsze brak… Wyszedł, na bal do klubu leci… Ona! Wprost idzie… Daż mu znak, Że cierpi?… Boże, jak surowa! Nie widzi go, nie rzecze słowa Do niego… Chłód jej jeszcze wzrósł… Z niej trzaskający wieje mróz! I powstrzymanym oburzeniem, Zda się, uparte usta drżą… On wzrok badawczy wlepia w nią… Plam łzawych szuka z upragnieniem, Litości cienia… Nic a nic! Gniew tylko patrzy z onych lic. XXXIV Widoczny gniew, nie strach tajemny, By nie zgadł z twarzy świat lub mąż, Że jako strumień rwie podziemny, Tak krew się skrycie burzy wciąż… Oniegin z balu wnet ucieka, Klnie szał swój, świata się wyrzeka. Nadzieję stracił, przecie szał Wciąż w nim głęboko jeszcze trwał. I w swym milczącym gabinecie Przypomniał z niezbyt dawnych lat, Jak spleen okrutny za nim w ślad Podążył, gonił go po świecie, Nareszcie go za kołnierz wziął I — do ciemnego kąta pchnął. XXXV Czyta od rana do wieczora: Gibbona połknął i Rousseau, Bichat, Herdera i Chamforta, Manzoni, panią Staël, Tisseau, Przeczytał sceptycznego Bayle'a, Utwory cięte Fontenelle'a, Naszych autorów kilku zjadł, O ile który w ręce wpadł, I almanachów, gazet stosy, Gdzie dzisiaj nas pouczać chcą, Gdzie moje pisma strasznie tną, A gdziem był ongi pod niebiosy Wynoszon… w tym stałości brak… E sempre bene — tak czy siak! XXXVI Lecz cóż?… Czytały tylko oczy, A myśli gdzieś uciekły w dal, Błąkały w mglistej gdzieś roztoczy, Ścigały sny, pragnienia, żal… Napiętej duszy oczy czynne Śród wierszy druku — wiersze inne Czytały… I w nich duszą grzęzł. Wczytywał się w ich skryty sens… To były dawnych dni podania, Zamierzchły a serdeczny świat, Urwane sny i groźby strat, Wróżby, dziwaczne rozmyślania, Wzorzysty długiej bajki haft, Przeczucia niespodzianych prawd. XXXVII Myśl coraz mniej się uwyraźnia, Jakby zapada z wolna w sen… Rozwija przed nim wyobraźnia Szeregi fantastycznych scen: To młodzian leży tam na śniegu, Jak gdyby śpiący na noclegu, Bez ruchu… Słychać krzyk: «No cóż? Zabity!» — wszystko znikło już… To widzi wrogów zapomnianych, Potwarców, podłych tchórzów rój, To młodych zdrajczyń modny strój, To towarzyszy pogardzanych, To wiejski dom — przy oknie w łzach Ona… I zawsze Ona!… Ach!… XXXVIII Szaleńcom więc wizjami sprostał, Nieomal w obłąkanie wpadł, Poetą ledwie że nie został… Nie wiem, co na to rzekłby świat! Zaprawdę: mocą magnetyzmu, Rosyjskich wierszy mechanizmu Sprężynę skrytą chwytał już… A dawniej w rytmach — ani rusz! — Gdym uczył go… Dziś, jak poeta, Gdy na kominku płoną drwa, W kąciku siada, w dumach trwa, Lub miauczy: «Idol! Benedetta!». Choć w ogień mu pantofle z nóg Spadały — dalej marzyć mógł! XXXIX Czas płynął, zimie rzekł już veto! I w termometrze spadła rtęć. Nie umarł, nie stał się poetą, Zachował swoich klepek pięć. Żywi go wiosny duch skrzydlaty: Rzuca zamknięte swe komnaty (Jak borsuk w norze siedział tam), Kominek, rząd podwójnych ram — I w saniach mknie w pogodę cudną Wzdłuż Newy… Wodą idą kry… W błękitnych lodach krzesze skry Słoneczny blask… Topnieje brudno Skopany na ulicach śnieg… Zgadnijcie, kędy szybki bieg XL Skierować kazał? Dość zabawny Z mej strony ten pytania znak! Przyjechał dziwak niepoprawny Do niej, do Tani swojej… Tak! I idzie z miną nieboszczyka, Nikogo z służby nie spotyka, Przechodzi pustych komnat rząd… Otwiera drzwi… I naraz prąd Jakby mu wstrząsnął wszystkie nerwy!… Tam księżna sama… bladą skroń Siedzącej biała wspiera dłoń, Po licach płyną łzy bez przerwy, List jakiś w drugiej ręce ma… I czyta go — i cicho łka. XLI Jej niemą boleść w chwilce jednej Chyba z tych lic wyczytałbyś! Kto Tani dawnej, Tani biednej Nie poznał w owej księżnej dziś?! Szalona żałość nim owłada… Eugeniusz jej do nóg upada. A ona drgnęła… Patrzy nań… Nie mówi nic… Nie słychać łkań… Nie widać gniewu, ni zdziwienia… Usprawiedliwiał jego krok Zagasły, chory jego wzrok… Ten niemy wyrzut ją odmienia I z dawnym sercem, pełnym snów, Wskrzesza w niej proste dziewczę znów! XLII Długo na niego patrzy tkliwa, Na jego śmiałość nie ma skarg, Nieczułej ręki nie odrywa Od jego chciwych bladych warg… W jej duszy wskrzesło uczuć tyle! W milczeniu schodzą długie chwile… Wtem drgnie i cicho rzecze wraz: «Dość tego! Wstań pan!… Nadszedł czas Wyznać, com kryła tak opornie… Oniegin, czy pamiętasz dzień, Gdy nas we dwoje w lipy cień Sprowadził los, gdy tak pokornie Jam wysłuchała lekcji twej? Z kolei ty cierpliwość miej! XLIII Oniegin, młodszą wtedy byłam I, zda się, większy miałam wdzięk… Kochałam ciebie… Cóż odkryłam? Jaki w twym sercu zabrzmiał dźwięk I jakie echo?… Ach, surowe! Nie było to dla pana nowe — Rzucić w tak proste serce siew; A dzisiaj, Boże, stygnie krew, Kiedy przypomnę wzrok ten chłodny I to kazanie… Ale win Nie ma na panu… Pański czyn Wówczas szlachetny był i godny… I wobec mnie miał słuszność pan… Wdzięczną ci jestem… krwią mych ran. XLIV Nieprawdaż, wtedy w mej pustyni Pan nie znalazłeś we mnie nic?… Patrzyłeś chłodno. Cóż dziś czyni, Że prześladowcą stał się widz? Czemuś mnie raczył dojrzeć przecie? Czyli nie stąd, że w wyższym świecie Zjawiam się śród zbytkownych ram, Że tytuł i majątek mam, Że mąż mój w ranach z bitw powrócił I dwór nie szczędzi nam swych łask, Że mój upadek miałby blask, Oczy by świata na nas zwrócił, Że dziś ma hańba panu snadź Pragnioną chwałę może dać?! XLV Ja płaczę… Jeśli swoją Tanię Jeszcze pamiętasz, o, to wiesz, Że nad namiętność, łzy, błaganie, Którym me serce zmiękczyć chcesz, Ostre wolałabym wyrzuty, Szyderstwem chłodnym sąd zatruty Obraziłbyś mnie dzisiaj mniej! Wtedy dla śniącej duszy mej Miałeś choć litość… Choćby karność Uczułeś wobec młodych lat… A dziś — jak trafiasz na mój ślad? Do nóg śmiesz padać?… Jaka marność: Rozum i serce pańskie mieć, A w płaskiej żądzy wpadać sieć! XLVI A mnie ten przepych tylko gniecie, Ten maskarady nędzny szych… Moje tryumfy w pustym świecie, Mój świetny dom… I cóż jest w nich? Jam każdej chwili oddać rada Szmat, którym pstrzy się maskarada, Cały ten gwar, i blask, i czad, Za półkę ksiąg, za dziki sad, Za skromny dom nasz i — pamiętasz? Za miejsce to, gdzie jeden raz Sprowadził los we dwoje nas, I za ubogi wiejski cmentarz, Gdzie dzisiaj wierzb płaczących tren Kołysze biednej niani sen. XLVII A szczęście było tak możebne! Tak bliskie!… Lecz rozstrzygnął los! To poświęcenie niepotrzebne Dyktował nieopatrzny głos. Lecz w łzach widziałam matkę biedną, A dla mnie… wszystko było jedno, Już nie czekałam szczęsnych zmian. I wyszłam za mąż… Musisz pan To uznać, czego już nie złamać! Zostaw mnie! Proszę… Honor masz I obowiązku drogę znasz… Ja kocham ciebie… (Po co kłamać?) Lecz z innym już mnie związał ślub I wierną żoną zejdę w grób!» XLVIII Odeszła… Sam Eugeniusz został… O, Boże! Kres już wszystkim snom!… O, w jakiż wir się uczuć dostał! Jaki na głowę spadł mu grom! Wtem brzęk ostrogi dźwięknął znany, I w progu stanął mąż Tatiany… I… czytelniku, w chwili tej, Dla bohatera mego złej, Na długo chcę go pozostawić… Na zawsze!… Za nim dosyć już Błądziliśmy po świecie wzdłuż… W przystani nogę czas postawić, Winszować sobie brzegu wraz… Nieprawdaż?… dawno skończyć czas! XLIX Ktokolwiek jesteś, czytelniku, Druh albo wróg mój, pragnę dziś W przyjaznym żegnać cię okrzyku… Więc bywaj zdrów! Cokolwiek byś Szukał tu w strofach mych niedbałych: Czy to wytchnienia z prac wytrwałych, Czy przypomnienia młodych snów, Obrazów żywych, dętych słów, Czy to omyłek gramatycznych — Niech Bóg ci da: znajdź w książce tej Dla serca, dla fantazji swej, Dla snów, dla krytyk polemicznych Lub dla rozrywki choćby źdźbło! Bądź zdrów! Bodaj ci dobrze szło! L Żegnaj i ty, wędrowcze smętny, I ty, Tatiano, wzorze cnót… A z wami niech mi żegna skrzętny I żywy, choć niewielki trud. Znałem w nim to, co drogo cenię: O burzach świata zapomnienie, Czar, co w rozmowie z druhem tkwi… Uciekło wiele, wiele dni, Odkąd Tatiany postać ślicznej, A z nią Oniegin w mglistym śnie Nawiedził po raz pierwszy mnie I, jak przez kryształ lśniąc magiczny, Jeszcze we mgle obłocznych fal Błysnęła mi romansu dal… LI Lecz ci, co mile mnie słuchali, Gdym pierwsze strofy czytał im… «Jednych już nie ma, inni — w dali», Jak Sadi rzekł w Ogrodzie swym. Bez nich Oniegin wykończony, A Ona, którą duch natchniony Obrał za wzór Tatiany mej… Los wiele, wiele odjął jej!… Szczęśliw, kto nie do dna wysączył Żywota puchar; szczęsny człek, Co z uczty ziemskiej wcześnie zbiegł, Romansu życia nie dokończył, I tak się umiał rozstać z nim, Jak ja tu — z Onieginem mym! ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/puszkin-eugeniusz-oniegin/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Aleksander Puszkin, Eugeniusz Oniegin, tłum. Leo Belmont, Księgarnia G. Gebethnera i Spółki, Kraków 1902. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Publikacja sfinansowana ze środków pozostałych ze zbiórek, które nie zakończyły się sukcesem. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Wojciech Kotwica, Justyna Radomińska. ISBN-978-83-288-2712-7