Wolter Historia podróży Skarmentada Spisana przez niego samego (1756) Urodziłem się w Kandii w roku 1600. Ojciec mój był gubernatorem tego miasta. Przypominam też sobie, że pewien mierny poeta nazwiskiem Iro sklecił na moją cześć liche wiersze, w których wywodzi mnie w prostej linii od Minosa. Niebawem, gdy ojciec mój popadł w niełaskę, spłodził inny wiersz, w którym pochodzę już tylko od Pazyfae i jej kochanka. Był to bardzo lichy człowiek ten Iro i najnudniejsze ladaco na całej wyspie. Gdym doszedł piętnastu lat, ojciec wysłał mnie na studia do Rzymu. Przybyłem tam w nadziei poznania wszystkich prawd, dotąd bowiem uczono mnie wręcz przeciwnych rzeczy, zgodnie z obyczajem tego światka, od Chin aż po Alpy. Monsignor Profondo, któremu mnie polecono, był to osobliwy człowiek i jeden z najstraszliwszych uczonych, jacy byli kiedy na świecie. Chciał mnie nauczyć kategorii Arystotelesa, a był skłonny pomieścić mnie w kategorii swoich oblubieńców, ledwiem się wymknął! Widziałem procesje, egzorcyzmy i nieco rabunków. Mówiono, ale bardzo fałszywie, że signora Olimpia, osoba wielce przemyślna, sprzedaje wiele rzeczy, których nie powinno się sprzedawać. Byłem w wieku, w którym to wszystko wydawało mi się bardzo ucieszne. Młoda dama wielce łaskawych obyczajów, zwana signora Fatelo, poczuła do mnie skłonność. Zalecał się do niej wielebny o. Sztyletini i wielebny o. Otrutini, młody księżyk z zakonu, który już nie istnieje: pogodziła ich, obdarzając mnie swymi łaskami; w rezultacie omal mnie nie wyklęto i nie otruto. Odjechałem, wielce zachwycony architekturą św. Piotra. Zajechałem do Francji; było to za panowania Ludwika Sprawiedliwego. Pierwsza rzecz, o którą mnie spytano, to czy chcę na śniadanie kawałeczek generała d'Ancre, którego lud upiekł na pieczyste i którego rozdzielano bardzo tanio każdemu, kto zapragnął. Państwo to było ustawiczną pastwą wojen domowych, często o miejsce w Radzie, niekiedy o dwie stronice teologicznej kontrowersji. Już przeszło sześćdziesiąt lat ogień ten, to tlący pod popiołem, to rozdmuchany gwałtownie, pustoszył ten piękny kraj. Były to owe swobody gallikańskiego Kościoła. — Ach — mówiłem sobie — wszakże ten lud jest łagodny z natury! Kto mógł tak wypaczyć jego charakter? Żartuje, a urządza noce świętego Bartłomieja. Szczęśliwy czas, w którym będzie tylko żartował! Przeprawiłem się do Anglii: te same kłótnie, te same szaleństwa. Świątobliwi katolicy zamierzyli dla dobra Kościoła wysadzić w powietrze króla, rodzinę królewską i cały parlament i oswobodzić Anglię od tych heretyków. Pokazano mi miejsce, gdzie błogosławiona królowa Maria, córka Henryka VIII, spaliła przeszło pięciuset poddanych. Pewien irlandzki ksiądz upewniał mnie, że to był bardzo piękny uczynek: po pierwsze, ponieważ ci, których spalono, to byli Anglicy; po wtóre, ponieważ nie używali nigdy wody święconej i nie wierzyli w dziurę św. Patryka. Dziwił się zwłaszcza, że królowej Marii jeszcze nie kanonizowano; ale spodziewał się, że to nastąpi niebawem, kiedy kardynał-siostrzeniec będzie miał trochę czasu. Udałem się do Holandii, gdzie flegmatyczne usposobienie mieszkańców dawało mi rękojmię spokoju. Kiedy przybyłem do Hagi, ucinano właśnie głowę bardzo czcigodnemu starcowi. Była to łysa głowa pierwszego ministra Barneweldta, który położył największe zasługi dla republiki. Tknięty litością, pytałem, co za zbrodnię popełnił, czy zdradził państwo. — Gorzej — odparł kaznodzieja w czarnym płaszczu — to człowiek, który sądzi, iż dobre uczynki mogą zbawić człowieka na równi z wiarą. Rozumiesz pan dobrze, iż gdyby podobne mniemania znalazły grunt, republika nie mogłaby istnieć, i że trzeba surowych praw, aby powściągnąć tak ohydne zgorszenie. Głęboki polityk tameczny dodał, wzdychając: — Ach, panie, dobre czasy nie będą trwały wiecznie; to jedynie przypadkiem ten lud jest tak gorliwy; w gruncie charakter jego skłonny jest do ohydnego dogmatu tolerancji; kiedyś dojdzie do tego: to zgroza pomyśleć. Co do mnie, w oczekiwaniu, aż ten złowrogi czas umiarkowania i pobłażliwości nadejdzie, opuściłem bardzo rychło ów kraj, gdzie surowości nie łagodzi żaden powab, i puściłem się do Hiszpanii. Dwór bawił w Sewilli, galeony nadeszły, wszystko oddychało dostatkiem i weselem w najpiękniejszej porze roku. Ujrzałem na końcu alei cytrynowej i pomarańczowej olbrzymie szranki, otoczone kosztownie obitymi trybunami. Król, królowa, infanci, infantki zasiadali pod wspaniałym baldachimem. Naprzeciw tej dostojnej rodziny znajdował się drugi tron, wyższy. Rzekłem do jednego z towarzyszów podróży: — O ile ten tron nie jest dla Pana Boga, nie widzę, dla kogo by mógł służyć. Pewien poważny Hiszpan usłyszał te słowa; kosztowały mnie one drogo. Wyobrażałem sobie, że ujrzymy jakąś paradę albo walkę byków, kiedy na onym tronie ukazał się wielki inkwizytor, błogosławiąc z wysokości króla i naród. Następnie przybyła armia mnichów kroczących parami, białych, czarnych, szarych, obutych, bosych, z brodą, bez brody, z kapturem i bez kaptura; potem szedł kat; potem, w otoczeniu ceklarzy i grandów, około czterdziestu osób, odzianych w worki, na których wymalowano diabłów i płomienie; byli to żydzi, którzy nie chcieli bezwarunkowo wyprzeć się Mojżesza, oraz chrześcijanie, którzy zaślubili swoje kumy albo którzy nie oddali czci Matce Boskiej z Atocha, lub też nie chcieli się wyzbyć gotowizny na rzecz hieronimitów. Odśpiewano pobożnie bardzo piękne modlitwy, po czym spalono na wolnym ogniu wszystkich winnych, czym cała rodzina królewska wydała się nadzwyczaj zbudowana. Wieczorem, w chwili gdy miałem się kłaść do łóżka, zjawili się u mnie dwaj konfidenci Inkwizycji wraz ze Świętą Hermandad: uścisnęli mnie czule i zawiedli, nie mówiąc słowa, do bardzo cienistego więzienia, mającego za całe umeblowanie tapczan i krucyfiks. Spędziłem tam sześć tygodni, po upływie których wielebny ojciec inkwizytor zaprosił mnie na pogadankę: uścisnął mi ramię z iście ojcowską czułością i rzekł, iż bardzo mu było przykro, kiedy się dowiedział, że mnie tak licho pomieszczono, ale wszystkie apartamenty są zajęte; na inny raz ma nadzieję, że będzie mi wygodniej. Następnie spytał mnie przyjaźnie, czy nie wiem, za co tu siedzę. Odparłem wielebnemu ojcu, że prawdopodobnie za swoje grzechy. — Powiedz, moje drogie dziecko, za jaki grzech? Zwierz mi się z całą ufnością. Daremnie łamałem głowę, nie mogłem zgadnąć. Miłosiernie ojciec naprowadził mnie. Wreszcie przypomniałem sobie swoje niebaczne słowa. Skończyło się na dyscyplinie i na trzydziestu tysiącach realów. Zaprowadzono mnie, abym się pokłonił wielkiemu inkwizytorowi: był to bardzo uprzejmy człowiek, spytał mnie, jak mi się podobała uroczystość. Odparłem, że byłem zachwycony, i pomknąłem, aby naglić towarzyszów podróży do odjazdu, mimo uroków tego kraju. Mieli czas dowiedzieć się o znakomitych czynach, których Hiszpanie dokonali dla sprawy religii. Czytali pamiętniki słynnego biskupa z Chiapa, z których okazuje się, że zamordowano, spalono lub utopiono w Ameryce dziesięć milionów niewiernych, aby ich nawrócić. Przypuszczałem, że ten biskup przesadza, ale gdyby nawet sprowadzić to do pięciu milionów ofiar, i tak byłoby cudowne. Wciąż parła mnie żądza podróży. Chciałem zakończyć swoją przejażdżkę po Europie Turcją; skierowaliśmy się w tamtą stronę. Postanawiałem sobie zachować dla siebie sąd o uroczystościach, które tam zobaczę. — Ci Turcy — rzekłem do towarzysza — to niewierni, żyjący bez chrztu: tym samym muszą być o wiele więksi okrutnicy od wielebnych ojców inkwizytorów. Trzymajmy język za zębami, kiedy znajdziemy się u tych mahometan. Jesteśmy tedy w Turcji. Zdumiałem się, widząc tam o wiele więcej chrześcijańskich kościołów niż w Kandii. Ujrzałem zgoła liczne gromady mnichów, którym pozwalano swobodnie modlić się do Matki Boskiej i przeklinać Mahometa po grecku, po łacinie, po ormiańsku. — Poczciwi ludzie, ci Turcy! — wykrzyknąłem. Chrześcijanie greccy i chrześcijanie łacińscy żyli w Konstantynopolu w śmiertelnej wojnie; niewolnicy ci żarli się wzajem jak psy, które gryzą się na ulicy i które panowie grzmocą kijem, aby je rozdzielić. Wielki wezyr popierał wówczas Greków. Patriarcha grecki oskarżył mnie, żem wieczerzał u patriarchy łacińskiego; skazano mnie, na pełnym Dywanie, na pięćset bambusów w pięty, z prawem zamiany na pięćset cekinów. Nazajutrz uduszono wezyra; na trzeci dzień następca jego, który był za stronnictwem łacińskim i którego uduszono dopiero za miesiąc, skazał mnie na tę samą grzywnę za to, żem wieczerzał u patriarchy greckiego. Znalazłem się w smutnej konieczności unikania zarówno greckiego, jak łacińskiego kościoła. Aby się pocieszyć, wynająłem sobie bardzo ładną Czerkieskę, istotę najczulszą w sypialni, a najżarliwszą w meczecie. Jednej nocy w słodkim wylewie miłości krzyknęła, ściskając mnie: „Alla! Illa! Alla!”. Są to sakramentalne słowa Turków; myślałem, że to są wyrazy miłości; wykrzyknąłem też bardzo czule: — Alla! Illa! Alla! — Ach! — rzekła— Bogu najwyższemu chwała! Ty jesteś Turkiem! Rzekłem, iż błogosławię Boga za to, że dał mi siły po temu; byłem bardzo rad z siebie. Rano zjawia się imam, aby mnie obrzezać; że zaś czyniłem pewne trudności, kadi tej dzielnicy, zacny człowiek, zaproponował mi, że mnie wbije na pal; ocaliłem napletek i tyłek ceną tysiąca cekinów i uciekłem co żywo do Persji, postanawiając nie słuchać już w Turcji mszy ani łacińskiej, ani greckiej i nie krzyczeć już: „Alle! Illa! Alla!” na schadzce miłosnej. Kiedym wjeżdżał do Ispahanu, spytano mnie, czy jestem za czarnym czy za białym baranem. Odpowiedziałem, że mi to jest obojętne, byle był kruchy. Trzeba wiedzieć, że Persja dzieliła się jeszcze na stronnictwa Białego i Czarnego Barana. Posądzono mnie, że sobie drwię z obu stronnictw; tak iż wpadłem w szpetną kabałę u samych wrót miasta; znowuż kosztowało mnie sporo cekinów, aby się pozbyć obu baranów. Dotarłem aż do Chin wraz z tłumaczem, który mnie upewniał, że tam się żyje swobodnie i wesoło. Tatarzy opanowali je, spustoszywszy wszystko ogniem i mieczem; wielebni zaś ojcowie jezuici z jednej strony, a wielebni ojcowie dominikanie z drugiej utrzymywali, iż pozyskują dusze dla Boga, mimo że nikt nic o tym nie wiedział. Nie widziano jeszcze w świecie tak żarliwych apostołów; prześladowali się bowiem zacięcie nawzajem; pisali do Rzymu tomy oszczerstw; o jedną duszę wymyślali sobie od heretyków i szalbierzy. Toczył się zwłaszcza między nimi straszliwy spór o sposób kłaniania się: jezuici chcieli, aby Chińczycy kłaniali się rodzicom na sposób chiński, dominikanie żądali, aby się kłaniać na sposób rzymski. Zdarzyło mi się, że jezuici wzięli mnie za dominikanina. Przedstawili mnie przed tatarskim monarchą za papieskiego szpiega. Najwyższa rada zleciła pierwszemu mandarynowi, który dał mandat sierżantowi, który rozkazał czterem zbirom, aby mnie ujęli i związali z całą uroczystością. Zaprowadzono mnie, po stu czterdziestu czołobitnościach, przed oblicze Najjaśniejszego. Spytał mnie, czy jestem szpiegiem papieskim i czy to prawda, że ten władca ma przybyć osobiście, aby go złożyć z tronu. Odpowiedziałem, że papież jest to sędziwy kapłan liczący siedemdziesiąt lat, że mieszka o cztery tysiące mil od Jego Najjaśniejszego tatarsko-chińskiego Majestatu, że ma około dwóch tysięcy gwardzistów, którzy stoją na warcie z parasolem, że nie chce składać z tronu nikogo i że Najjaśniejszy może spać spokojnie. Była to najmniej groźna przygoda mego życia. Wysłano mnie do Makau, skąd odpłynąłem do Europy. Koło wybrzeży Golkondy trzeba było naprawić statek. Skorzystałem z tego, aby zobaczyć dwór wielkiego Aurangzeba, o którym opowiadano w świecie cuda: bawił wówczas w Delhi. Miałem wreszcie przyjemność ujrzeć go w dniu uroczystej ceremonii, w czasie której przyjął niebiański podarek przysłany mu przez szeryfa Mekki: była to miotła, którą zamiatano święty dom, Kaaba, beth Alla. Miotła ta jest symbolem miotły boskiej, która wymiata wszystkie śmiecie duszy. Aurangzeb nie potrzebował jej chyba: był to najpobożniejszy człowiek w Hindustanie. Prawda, że zamordował brata i otruł ojca; dwudziestu radżów i tyluż omrów zginęło na mękach, ale to było rzecz bez znaczenia, mówiono tylko o jego pobożności. Przyrównywano doń jedynie święty majestat najoświeceńszego cesarza Maroka, Muleja Izmaela, który ucinał głowy co piątek po modlitwie. Nie mówiłem ani słowa; podróże wyrobiły mnie; czułem, że nie do mnie należy rozstrzygać między tymi dwoma dostojnymi monarchami. Młody Francuz, z którym mieszkałem, uchybił (sam to przyznaję) cesarzowi Indii i cesarzowi Maroka. Odważył się rzec bardzo niebacznie, że istnieją w Europie wielce pobożni monarchowie, którzy rządzą bardzo dobrze państwem, a nawet chodzą do kościoła, nie mordując wszelako ojców i braci i nie ucinając głów poddanym. Tłumacz nasz przełożył na język hinduski bezbożne odezwanie się młokosa. Pouczony dawniejszymi przygodami, kazałem szybko osiodłać wielbłądy: opuściliśmy z Francuzem miasto. Dowiedziałem się później, że tej samej nocy oficerowie wielkiego Aurangzeba przybyli, aby nas ująć, ale znaleźli tylko tłumacza. Stracono go na placu publicznym i wszyscy dworacy oświadczyli bez pochlebstwa, że śmierć jego była bardzo zasłużona. Pozostało mi zwiedzić Afrykę, aby poznać wszystkie rozkosze naszego lądu. Ujrzałem ją w istocie. Okręt mój dostał się w ręce murzyńskich korsarzy. Nasz kapitan podniósł wielki lament, pytając, czemu tak gwałcą prawo narodów. Murzyński kapitan odpowiedział: — Wy macie nosy długie, a my płaskie; włosy macie gładkie, a my kędzierzawe; macie skórę popielatą, a my hebanową; tym samym jest nam przeznaczone, wedle świętych praw natury, żyć w wiecznej nieprzyjaźni. Wy nas kupujecie na targu na wybrzeżach Gwinei jak pociągowe zwierzęta, aby nas zmuszać do niedorzecznej i mozolnej pracy. Każecie nam żyć pod grozą batoga w górach, aby dobywać jakiś żółty piasek, który sam przez się jest do niczego i nie wart jest ani w przybliżeniu dobrej egipskiej cebuli; toteż kiedy my was spotkamy i kiedy jesteśmy silniejsi, każemy wam uprawiać nasze pola lub obcinamy wam nosy i uszy. Nie było co odpowiedzieć na tak roztropną mowę. Jąłem uprawiać pole starej Murzynichy, aby ocalić uszy i nos. Wykupiono mnie po upływie roku. Widziałem wszystko, co jest pięknego, dobrego i godnego podziwu na ziemi; postanowiłem nie wychylać już nosa poza swój zaścianek. Ożeniłem się z krajanką; zostałem rogaczem i przekonałem się, że jest to najmilszy stan na ziemi. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/wolter-historia-podrozy-skarmentada/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Wolter, Powiastki filozoficzne, tom II, tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, Krakowska Spółka Wydawnicza, Kraków 1922. Wydawca: Fundacja Wolne Lektury Publikacja zrealizowana w ramach biblioteki Wolne Lektury (www.wolnelektury.pl). Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Wojciech Kotwica, Aleksandra Szpak.