1Ręka prowadzi kancelarię,
usta — towary spożywcze i poligon,
brew, kiedy o niej myślę, otwarta
jak słowo to;
5tego dnia o świcie brew, ręka i usta
idą po pasie startowym. Nad nimi
puste lekkie białko i ukryte planety. Dobiega
warczenie silników. Na tym bezludziu
brew zakłada uniwersalny dom towarowy. Przestronne
10sale
poszerzane szumem wentylatorów, wąskie czerwone
korytarze, fioletowe
owalne przymierzalnie. Reka przyjmuje
damskie i męskie monety
15do zapłacenia toalety
Na długo
przed końcem pierwszych zakupów
transportery
otaczają dom towarowy. Jak na tysiącach taśm filmowych
20sylwetki zeskakujących z samochodów. Wojska
zajmują pozycje w ciszy
gorączka pruje powietrze. Usta
wydają komendę. Wybuchają pierwsze pociski
i pierwsza całość:
25ranny
porzucony przy szosie.
Na chwile jakby wepchnięty do aparatu Roentgena,
składany
z ciężkich, przejrzystych klisz. Planety
30poza zasięgiem, ale on
może ich dotknąć. Miłość.
Odwraca się na brzuch, czołem czuje
gorący, topiący się asfalt, pod którym musuje szumi
niebo tamtej strony.
35Szklanka stojąca na stole
traci równowagę,
leci, roztrzaskuje się; wzbija się i opada woda.
Otwiera oczy, unosi głowę — zanim zobaczy to, co
dookoła
40całość ulatując
wita go żegna go operowym wysokim sopranem:
O, nie
nie dostaniesz mnie
nie!