Spis treści
- Bogactwo: 1
- Chciwość: 1
- Cisza: 1
- Czary: 1 2
- Czas: 1
- Diabeł: 1 2
- Kłamstwo: 1
- Konflikt wewnętrzny: 1
- Koń: 1
- Kradzież: 1 2
- Księżyc: 1 2
- Kuszenie: 1
- Noc: 1
- Obraz świata: 1
- Piekło: 1
- Pieniądz: 1
- Podróż: 1
- Przemiana: 1
- Przestrzeń: 1 2
- Samotnik: 1
- Sąd Ostateczny: 1
- Sen: 1
- Skarb: 1 2 3
- Spotkanie: 1
- Strach: 1 2 3
- Strój: 1 2
- Światło: 1
- Święto: 1
- Taniec: 1
- Upiór: 1
- Wstyd: 1
- Wzrok: 1 2
- Zabobony: 1
- Zamek: 1
- Zmartwychwstanie: 1
Klechdy polskieJan Tajemnik
1SamotnikChadzał ongi po ziemi Jan swego nazwiska, Tajemnikiem zwany, bo ludzi unikał, na drzewa się boczył i figury przydrożne omijał. Najchętniej po lasach samotnikował, włóczęgą trudząc duszę i nogi. Sen, StrójDuszę miał skrytą, a nogi — bose, że to mu los półzłotka na buty poskąpił.
2Ilekroć bosą stopą ziemi zmacał, tylekroć sercem butów dla się zapragnął. Stąpi po ziemi — i zapragnie, zapragnie i znowu stąpi. Tyle jego, co zapragnie, a w pragnieniu był bardzo nauczny. Głodnemu chleb na myśli, a bosemu buty. Noga nieobuta — we śnie szuka buta.
3Umiał Jan-Tajemnik takie buty czasami wyśnić po nocy, że nie wiedział nawet, jak je wzuć na nogi, snem dostatnim zaszczycone. Miewał bowiem z łaski snu onego i srebrne, i zgoła złote obuwie, które nad rankiem pierzchało, jak wszelka inna mara, co to z nią człek we śnie poprzestaje.
4Pewnego razu wracał Jan-Tajemnik z lasu do wsi.
5NocNoc była na świecie, noc ponad światem, a i dalej poza światami noc była pewnoć ta sama, a nie inna, bo i po cóż by się miała odmieniać i różnić, kiedy ją jednaka wola Boża z jednakiego wszędy utkała zasępienia.
6KsiężycKsiężyc toczył się po obłokach, jakbyć go właśnie srebrnymi szprychami napierzył, żeś ledwo turkotu jego w niebiosach samochcąc nie dosłyszał.
7CiszaA na ziemi cisza rozmaita: brzozowa — w brzozach, topolowa — w topolach, a płacząca — w wierzbach płaczących. A owa płacząca tak się jakoś ku ziemi chyliła, jakby kto nowym grzebieniem warkocze jej odwieczne rozczesywał. Wszystko zasię niewidzialne — i grzebień nowy, i warkocze odwieczne, i ten, kto rozczesywać raczył…
8Jan-Tajemnik, bocząc się na drzewa i spode łba ciszę rozważając, zbliżył się do młyna popod wioską.
9Młyn był stary, popsuty i bezużyteczny.
10Coś w nim skrzypiało po nocy pilnie i pracowicie, niby z nawyku i z nałogu, którego pozbyć się nie chciał.
11Światło księżycowe zieleniało na nim, krusząc się po sękach i strzępiąc się po zadrach. Popod młynem — staw i grobla przegniła.
12Jan-Tajemnik spojrzał na młyn i przystanął, jakby go coś tknęło.
13Księżyc, ŚwiatłoKsiężyc, stopy jego bose światłem z mroku wyławiając, położył na lewej talara ku ozdobie, a na prawej — dukata ku pociesze.
14Spojrzał Tajemnik na ową ozdobę i na ową pociechę. Jedna mu się w oczach zasrebrzyła, druga zazłociła, a on stał nadal, siłą nieznaną do miejsca przykuty. Przykuło go i nie puszczało.
15WzrokStoi i patrzy. To na nogi własne zerknie, to na młyn spojrzenie przerzuci. Oczy mu się, widać, w onej przestrzeni pomiędzy bosymi stopami a popsutym młynem zbłąkały, że ich zowąd nie mógł nijak wybłąkać.
16SpotkaniePatrzał tak długo, aż się i czegoś dopatrzył. Ni mniej, ni więcej, jeno na kole młyńskim ktoś siedzi i z kolei patrzy tak samo, jakby mu się patrzeniem odwzajemniał. To na młyn zerknie, to na stopy Tajemnika spojrzenie z młyna przerzuci.
17Nie to zdziwiło Tajemnika, że ktoś wbrew zwyczajom ludzkim na kole młyńskim siedzi, jeno to, że mu się patrzeniem tak starannie odwzajemnia.
18Nic, jeno patrzy i poziera, i zerka, i ogląda.
19Pewno ślepy się urodził i przejrzał niedawno — pomyślał Tajemnik.
20A ów, co na kole młyńskim się utrwalił, uśmiecha się i głową kiwa, jak po starej znajomości.
21DiabełKsiężyc mu się na gębie uśmiechniętej wyiskrza, a on owo wyiskrzenie językiem co chwila zlizuje smakowicie, niby jaką omastę, i znowu patrzy. Zniecierpliwił się Tajemnik, bosą stopą o ziem uderzył i zawołał:
22— A cóżeś ty za jeden, u kaduka?
23— Piórkowski jestem, iż się tak wyrażę! — ozwał się ów z młyna i w oka mgnieniu sfrunąwszy z koła samowicie, zakrzątnął się kędyś w powietrzu i stanął tuż przed Tajemnikiem.
24StrachZmiarkował zaraz Tajemnik, że z diabłem ma sam na sam do czynienia, ale strachu nie doznał.
25Piórkowski skłonił się i dłoń na powitanie wyciągnął. Dłoń z pozoru ludzka, lecz nazbyt kosmata.
26Namyślił się Tajemnik i po żmudnym namyśle dłoń podaną uścisnął, aby diabła bez potrzeby nie urazić. Uścisnął i po raz wtóry strachu nie doznał.
27— Cóż wy tu we młynie robita, panie Piórkowski? — zapytał po dobremu, aby milczenie przykre słówkiem stosownym przerwać. — Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z diabłem zawsze… Markotno mi jeno, żem na wasz widok strachu należnego sercem zgoła nie pokosztował, ażem się brakiem onego strachu dwakroć zatroskał, boć to tak, jakby gębie zabrakło splunięcia, gdy się nieszczęsnym trafem pomyjami, zamiast gorzałką, oraczy[1].
28Mówiąc to Tajemnik splunął na stronę, lecz natychmiast bosą stopą plunięcie na ziemi zatarł, aby w ten sposób zatrzeć niemiłe wrażenie, które mógł na diable ów uczynek poniekąd wywrzeć.
29Piórkowski udał, że splunięcia ani widzi, ani słyszy, choć głośne było i znaczne. Uśmiechnął się i rzekł:
30— Nie wiem, czyli diabeł z człowiekiem zawsze się schodzi, aleć to wiem na pewno, że bosa noga czasem z butami się styka, aby się w nie przyoblec, jak przystoi. Odkąd po świecie samopas dla własnej przyjemności się włóczę, nigdym jeszcze tak bosych nóg, jak te twoje, nie spotkał! Bo, mówiąc między nami, ani one buta, ani but ich nigdy nie obarczył. Siedziałem tu — na kole młyńskim i myślałem właśnie o nich, ile że o niczym innym myśleć jakoś nie chciałem.
31— A cóżeście o nich myśleli, panie Piórkowski? — zapytał ciekawie Tajemnik, kciukiem prawej nogi żłobiąc wprawnie ziemię, zwilgotniałą od rosy.
32— Myślałem, że one butom, a buty by się im przydały.
33— To prawda! — westchnął Tajemnik, pocierając stopą o stopę.
34— Mam ja dla ciebie na widoku parę butów niezgorszych — rzekł nagle Piórkowski i ściszył głos. Ściszył głos i zbliżył się do Tajemnika. Wydało się Tajemnikowi, że i w nim się głos zawczasu ściszył, choć go jeszcze nie spróbował, jeno trzymał gdzieś w piersi na pogotowiu.
35— Jakież to buty? — rzekł wreszcie, przysłuchując się własnemu głosowi. Głos był rzeczywiście ściszony.
36— Czerwone! — szepnął Piórkowski i mrugnął lewym okiem.
37— Czerwone! — powtórzył Tajemnik i też mrugnął lewym okiem, a jednocześnie uczuł, że mu się w tym rozmruganym oku coś zaczerwieniło i zabłysło, jakby ktoś podkówkami ognia skrzesał, a ogień potrwał jedno mgnienie i zgasł.
38— Wyście to ognia skrzesali? — spytał nagle Tajemnik.
39— Nie ja — odrzekł Piórkowski.
40— A kto? — spytał znowu Tajemnik.
41— A o jakim ogniu mowa? — mruknął niechętnie Piórkowski.
42Nie umiał Tajemnik opowiedzieć dokładnie, o jakim ogniu mowa. Zaplątał mu się język — i zamilkł. Piórkowski też zamilkł.
43Obydwaj pomilczeli przez chwilę.
44Pierwszy przerwał milczenie Piórkowski.
45— No więc jakże? — zapytał. — Pragniesz tych butów?
46 47 48 49 50 51 52W tym miejscu Tajemnik zapóźnił się nieco z odpowiedzią i drożąc się, utkwił tym rozumem w jakowymś namyśle.
53— A czy na pewno czerwone? — zapytał wreszcie, badawczo zazierając w ślepie Piórkowskiemu.
54— Na pewno! — zawołał Piórkowski.
55— Tedy pragnę ich całym rozumem swoim! — odpowiedział Tajemnik. — Powiedzcie mi jeno, gdzie są owe cuda?
56— Poczekaj, bratku! — odrzekł, drożąc się z kolei, Piórkowski. — Zanim powiem ci, gdzie są, musisz mi wprzódy zapłacić za zdradzenie nikomu niewiadomej tajemnicy.
57— Czymże ja wam zapłacę, panie Piórkowski? — zakłopotał się Tajemnik. — Nic nie mam ani przy duszy, ani przy ciele!
58— Mieć — masz, jeno, widać, skąpisz — zauważył Piórkowski i serdecznym palcem wskazał talara na lewej, a dukata na prawej nodze Tajemnika. Leżały tam bowiem dotąd tak, jak je księżyc był położył.
59Uśmiechnął się Tajemnik i rzekł:
60— Bierzta ów dobytek, jeśli wam się widzi, ale go zagarnijta własnoręcznie, bo ja bym tam tego zgarnąć nie potrafił.
61Przycupnął Piórkowski do ziemi, a Tajemnik ze zdziwienia gębę na oścież rozwarł, widząc jak diabeł kosmatą dłonią zdjął talara z lewej, a dukata z prawej nogi, obejrzał je pilnie, zważył na dłoni, zadzwonił nimi w powietrzu i wsunął do kieszeni.
62— Dobre? — spytał Tajemnik, z podziwu wybrnąć jeszcze nie mogąc.
63— Dobre! — odrzekł Piórkowski z zadowoleniem. — Bywa tak czasem, że gdzie księżyc się zasrebrzy, tam się talar uzbiera, a gdzie się zazłoci, tam się dukat uciuła. Tak czy owak — targ ubity! Powiem ci teraz, gdzie znajdziesz parę butów czerwonych. Bywałeś w tym borze, co na prawo od rozstaju?
64 65— Idźże tam jutro w nocy, bo jutro noc Zmartwychwstania.
66Ugryzł się diabeł w język, wymawiając to słowo, a Tajemnik na dźwięk tego wyrazu pomyślał, iż wypada mu wobec diabła znakiem krzyża świętego swoją powłokę doczesną pokrzepić. Wzniósł więc dłoń do góry i zaczął: „W imię Ojca…” — lecz nie chcąc diabła płoszyć i dręczyć bez potrzeby, dłoń wzniesioną zatrzymał w powietrzu ponad czołem.
67Piórkowski spode łba zerknął na dłoń powstrzymaną, co tkwiła jeszcze w powietrzu, jakby zadumana o tym, czy jej po drodze, czy z drogi.
68Udał, że nie rozumie tego ruchu, co się tak wielmożnie zapoczątkował, zmarszczył jeno brwi i rzekł pośpiesznie:
69— Będę ci ojcował w twej wędrówce po ziemi, tylko opuść dłoń i słuchaj dalej, coć powiem.
70Tajemnik dłoń opuścił i słuchał.
71Święto, Zmartwychwstanie, Skarb— Jutro noc Zmartwychwstania — powtórzył Piórkowski. — W tę noc skarby zaklęte wydobywają się z ziemi na powierzchnię, aby się przesuszyć. Płoną słabym, błękitnawym płomykiem, który się to nieci, to gaśnie, wedle swej potrzeby i wedle swego zamysłu.
72O samej tedy północy wnijdź do boru z motyką za pasem. Patrz uważnie, który skarb największym ogniem płonie. W tym miejscu kop a kop, aż się dokopiesz zamku, który się Przed wiekami zapadł w podziemia.
73ZabobonyU stóp zamku stoją buty czerwone. Są one własnością pana owego zamku, alić pan ów jest dzisiaj jeno upiorem. Nie wolno ci do zamku wnijść bez tych butów. Wzuj je co prędzej na nogi, lewy but na prawą nogę, a prawy — na lewą, bo takie jest ich przyrodzenie i taki porządek po śmierci. Co na ziemi — lewe, to pod ziemią — prawe, i na odwrót. Obuty w ten sposób idź śmiało do wnętrza zamku, a znajdziesz tam skarby zaklęte. Pamiętaj jeno, abyś wracając, nie zapomniał butów zzuć i na dawnym miejscu popod zamkiem należycie ustawić: but lewy po prawej stronie, a but prawy — po lewej. Niech ci nawet w głowie myśl taka nie postanie, aby buty, z tamtego świata wydobyte, sobie przywłaszczyć, bo nie przystoi w takich butach po ziemi chodzić. A choć czerwone — nie bądź na nie łasy. Pozwól im się i nadal pod ziemią czerwienić, bo co podziemne — to nie twoje. Aż nazbyt zadość twym bosym nogom uczynisz, udzielając im przygodnego w onych butach schronu na czas pobytu twego w podziemiach. Chciałem ci ojcować w twojej wędrówce, ale w tej chwili właśnie, napatrzywszy się do syta twej gęby, rozmyśliłem się i poniechałem dobroczynnego zamiaru. Zbyt podłego jesteś pochodzenia i zbyt, pomimo przydomku, nieznanego nazwiska, abym miał cię usynowić i ojcowaniem dookoła ciebie się zatrudniać. Sam sobie ojcuj i bywaj zdrów!
74Domówiwszy tych wyrazów, wyciągnął Piórkowski z niegodnej badania kieszeni tabakierę złotą, w najlepszym razie — skradzioną, a w najgorszym przez jakiegoś piekielnego złotnika w dniu imienin ofiarowaną mu na pamiątkę.
75Uderzył po niej palcem kosmatym tak głośno, jakby odsłonięcie zatajonej we wnętrzu tabaki nie mogło się obyć bez jakiegoś pomnikowego — szalonej pamięci — pioruna, otworzył ją wreszcie i z wielkim znawstwem ujął w dwa palce spory niuch jedwabistego miału. Owym niuchem szczodrze wyposażył swój nochal, dosyć pojemny, i kichnął zapamiętale na cztery strony świata, tędy więc na wschód, na zachód, na północ i na południe.
76Pokrzepiony kichnięciem, znikł sprzed oczu stropionego nieco Tajemnika. Znikł tak nagle i tak usilnie, że Bogu ducha winne powietrze, owym zniknieniem wstrząśnięte, drgało jeszcze i dygotało przez chwil kilka, jakby je zimnica opadła. A wdał się w nie — po zniknieniu Piórkowskiego — zapach dymu, siarki tudzież — z pominięciem tabaki — ów zawiew przykry, który się zawsze zdąży uzbierać w miejscu, kędy się diabeł zbytnio zadomowił, a który ponoć w potach diabelskich ma swą przyczynę nikczemną.
77Przynagliło go! — pomyślał Tajemnik. — Spieszno mu było do mnie, ale i ode mnie również było spieszno.
78
Nazajutrz, skoro noc Zmartwychwstania nastała, pobrnął Jan-Tajemnik do lasu, co na prawo od rozstaju, i tam pod lasem północy się cierpliwie doczekał.
79O samej północy wniknął do gęstwiny leśnej, macając co chwila motyki, którą miał za pasem.
80Dziwno i straszno ujrzeć noc Zmartwychwstania w niebiosach, gdy gwiazdy, ostrzami wbite w ciemnotę, jarzą się tak, że widać poza nimi strumieniące się nieustannie powietrze, którym nikt jeszcze nie oddychał, a którego świeżość i głębię studzienną węszą nozdrza, spragnione powiewów ożywczych.
81Dziwniej wszakże i straszniej ujrzeć noc Zmartwychwstania po krzewach leśnych, po jarach i parowach, gdzie i duszno jej, i ciasno, i niewygodnie. Dziwniej i straszniej, bo ma się ją tuż — blisko, tuż — obok na samochcącym dosiężeniu…
82Idąc, wyciągnął Jan-Tajemnik przed się swe dłonie grzeszne i dotykał nimi krzewów, jakby chciał zawieruszony w nich mrok tej nocy ugłaskać i oswoić, bo czuł, że gniewna była i o nim zadumana…
83A i on miał ją na myśli. Miał na myśli to noc ową, to buty czerwone. To buty czerwone, to skarby zaklęte. To znów noc ową… I tak wciąż na przemian.
84W końcu zaś zapomniał o wszystkim, prócz butów czerwonych. Rozpanoszyły się one w jego zamysłach ukrytych i tkwią tam jeden obok drugiego, i czerwienią się dobrane, maściste, chodziwe, a tak, zda się, do tańca pochopne, że pokaż im jeno skrzypki, a pewno w miejscu nie ustoją…
85Ledwo to pomyślał, a nagle gdzieś na uboczu ukazał się płomyk błękitnawy.
86Zrozumiał Tajemnik, że to jeden ze skarbów zaklętych wydobył się spod ziemi na powierzchnię, aby się przesuszyć. Uprzykrzyła mu się wilgoć podziemna, więc płonie teraz z ochotą i przesypuje się garściami, i przesusza. Płonie dorywczo — z przestankami, bo mu widać trudno swą zwilgotniałą zawartość rozżarzyć. To zatli się, to zgaśnie na chwilę, aby znów się zatlić.
87StrachDoznam strachu czy nie doznam? — pomyślał Tajemnik, lecz strachu i tym razem nie doznał. Takie już było jego przeznaczenie, że mu strach na drodze do złego nie stawał. Poszedł wprost w kierunku owego płomyka, aż tu nagle i drugi płomyk się ukazał, i trzeci, i czwarty.
88Cały las zbłękitnił się zjawionymi płomykami, aż zaroiło się w nim od tych migotów zaklętych, bo w całym lesie odbywało się teraz pośpieszne i pracowite przesuszanie się skarbów, że to wszystko, znużone długim leżeniem i przesiąknięte wilgocią, wypełzło tłumnie z nor podziemnych, niby robactwo, stopą Bożą pominięte, a dłoniom ludzkim nie zawsze dostępne. Pomimo wrzenia tej pracy pilnej i w sobie skupionej, nie było w lesie słychać nic, prócz wydechu ziemi parnej i tego piętrzenia się wśród drzew ciemności, która się zmaga z własnym nadmiarem.
89Tajemnik oczy wytrzeszczył, aby zbadać, który z tych skarbów największym tli się płomykiem. Patrzy i wnioskuje.
90Łatwiej mu patrzeć niźli wnioskować, bo tyleż w lesie płomyków, ile w głowie wniosków. Ale go żadna trudność nie przeraża. Nic, jeno wnioskuje i wnioskuje.
91Na pewno by ze zbytniej zadumy skołowaciał albo i kręćka jakiego przy sposobności nabył, gdyby mu sam przypadek z pomocą nie przyszedł.
92SkarbTuż nieopodal jego stóp bosych ziemia się zakołysała, jako ta woda w cebrze, i wytrysnął z niej na powierzchnię skarb obfity.
93Nie tyle nawet wytrysnął, ile się jakoś ciszkiem a chyłkiem znikąd wygramolił, jakby mu kto drabinę dla ułatwienia onej podróży użyczył.
94Rozgościwszy się na powierzchni ziemnej, zatlił się tak sutym płomykiem, że wszystkie inne wobec tego zmalały, i jął się przesypywać tak zapamiętale, żeś w onym rojeniu się i zgiełku nie mógł rozróżnić talarów od dukatów, choć jedne i drugie migotały rzęsiście w świetle błękitnawym.
95Ten ci się przesusza, jakby nic innego przez całą wieczność nie robił! — pomyślał Tajemnik, przyglądając się błyskotliwym a niepochwytnym wirowaniom srebra we złocie, a złota we srebrze, a zaś obojga — w błękitnawym rozwidnieniu. — Ślepy by chyba zrozumiał, że w całym lesie ten skarb jest największy!
96Taką myślą ulżywszy swej żmudnej dotąd zadumie, Tajemnik bosą nogą naprzód się pokwapił, przycupnął znienacka i dłoń wyciągnął, aby skarbu dostać, a skarb — smyrg pod ziemię! Nie ma go, jakby nigdy nie było!
97Takiś ty oględny i do znikania skory! — pomyślał znowu Tajemnik. — Wolisz ty pod ziemią się wylegiwać niż w ludzkiej kieszeni serdeczną szczycić się gościną? Poczekaj no, bratku! Nie chciałeś ty po swej woli przyjść do mnie, przyjdę ja wbrew twojej woli do ciebie!
98Ujął Tajemnik oburącz motykę i uderzył nią po ziemi w tym miejscu, gdzie skarb zaklęty przed chwilą swą tajemnicę złocistą oczom jego obnażył.
99Ziemia, motyką zraniona, sama się rozstąpiła posłusznie i bezopornie. Coś w niej tylko westchnęło, zapodziało się w sobie, ułożyło się wygodnie i, znieruchomiawszy, zamilkło.
100Westchnęło niemal po człowieczemu, a zamilkło zgoła nie po ludzku. I ukazał się w niej, niby w samym środku onego milczenia, otwór głęboki, od spodu światłem, jak pyłem złotym, z lekka tu i ówdzie potrząśnięty.
101Przykucnął Tajemnik i zajrzał skwapliwie do otworu, a tam — u samego pobrzeża — drabina wisi, pewno ta sama, po której skarb zaklęty piął się żywcem ku górze, zanim się na powierzchnię ziemi przedostał. Ale drabina krótka, niecałkowita, z trzech jeno stopni złożona, nie tylko do dna otworu nie sięga, lecz kończy się tuż u pobrzeża; ledwo się zaczęła, a już i ku końcowi swemu dobiegła, jakby naumyślnym skrótem chciała wnijście do otchłani utrudnić.
102Po takiej drabinie ani wzwyż do nieba, ani w dół do piekła nie zajdziesz! — pomyślał Tajemnik. — Do nieba — za niska, do piekła — za krótka.
103Mimo to, nie mając na podorędziu dłuższej drabiny, pogodził się i z tą, która w zjawionym otworze Bóg wie dla jakich potrzeb i dla jakiego użytku tkwiła usłużnie, może nawet własnej krótkości nieświadoma. Bosą nogę do otworu pilnie wściubił i na pierwszym stopniu umiejętnie ją utwierdził. Postał na tym stopniu chwilę przelotną, jakby dla wypróbowania, czy drabina brzemię jego należycie podźwignie, i na drugi stopień się osunął, a potem na trzeci. Na trzecim przystanął i, jedną nogę luzem za się postroniwszy, jął bosą piętą macać naokół powietrze, światłem zaprószone, w tej nadziei, iż coś stałego zmaca.
104Aż tu nagle poczuł, że się drabina w sobie zmaga i krzepi, i jakoś rozkurcza. Spojrzał pod się na drabinę, a drabinie ni stąd, ni zowąd czwarty stopień przybył.
105Tajemnik luźną nogę, w powietrzu myszkującą, natychmiast do powrotu przynaglił i do stopnia nowo przybyłego pośpiesznie przywarł.
106Ledwo to uczynił, a drabinie już i piąty stopień znikąd przybywa.
107Od przybytku głowa nie boli! — pomyślał Tajemnik, na piątym stopniu utrwalając swe brzemię, bosymi nogami czynnie zakończone. — Nie taka głupia ta drabina, jak mi się po pierwszyźnie wydało. Umie się ukrócić, aby pod ziemią miejsca zbyt wiele bez potrzeby nie zagarniać, ale też i rozrastać się potrafi, gdy po temu konieczność i sposobność się zdarzy.
108I rzeczywiście — co prawda, to prawda. Drabina się rozrasta i rozrasta w miarę tego, jak Tajemnik z wyższego stopnia na niższy nogi bose omackiem przemiejscawia.
109Rosną na niej te stopnie, jak grzyby po deszczu. Zdawałoby się, że drabina wraz z Tajemnikiem schodzi do ziemi, aby ją wespół z nim nawiedzić.
110Schodził Tajemnik tak długo, jak długo drabina się rozrastała, a gdy zatrzymała się w swym rozroście, zatrzymał się i Tajemnik w swym znijściu[2].
111Zatrzymał się i spojrzał w górę — ponad siebie, gdyż dotąd, zajęty podróżą, w górę oczu nie podnosił.
112Spojrzał — i gębę rozdziawił od zbytniego wrażenia! Wszystkie górne stopnie znikły z taką samą łatwością, z jaką przed chwilą przybywały.
113Pozostał jeno ostatni, na którym Tajemnik trwał jeszcze z gębą rozdziawioną. A i ten znikł bez śladu, gdy na ziemię zeń uskoczył.
114Nie taka głupia ta drabina, jak mi się po pierwszyźnie wydało! — powtórzył w myśli Tajemnik. — Drogę mi uławiała[3], a powrót utrudniła.
115Niedługo się jednak frasował tym, co mu się stało. Nagliła go ciekawość i butów czerwonych żądza nieodparta. Obejrzał się naokół, czy gdzie zamku zaklętego albo butów czerwonych nie zaoczy[4].
116Przed nim — murawica[5] niska, która się pewno wraz z zamkiem pod ziemię ongi zapadła. Dotąd się jeszcze zieleni po dawnemu już to z przyzwyczajenia, już to dla tej przyczyny, że nic innego czynić nie potrafi, jak właśnie zielenić się, choćby nawet po ciemku. A i nie bardzo po ciemku, bo to samo światło, które ostatkiem spylonego pobrzasku dozłacało się u pobrzeży otworu, jaskrawi się po niej i źdźbła jej zielone do rozkwitu zagrzewa.
117ZamekOpodal murawicy — zamek stoi zaklęty, rzęsiście oświetlony. Z niego to właśnie wysnuwa się światłość nieustanna.
118Marmurowe wschody prowadzą do złotych wierzej[6] samotnego zamku. Tuż popod wschodami para butów czerwonych tkwi, jak na czatach. Tkwi i czerwieni się pod ziemią, jakby ta czerwień, wiekując, nabrała mocy niespożytej i koloru niezniszczalnego. Mrugnął Tajemnik lewym okiem i uczuł, że mu się w tym rozmruganym oku coś zaczerwieniło i zabłysło, jakby ktoś podkówkami ognia skrzesał. Przypomniał sobie natychmiast, że miał już taką iskrę w oku, gdy mu Piórkowski o tych butach prawił.
119Spojrzał ukradkiem na swoje nogi bose i w te pędy do butów się zbliżył.
120Pogłaskał je pieszczotliwie, rękawem nieco potarł dla wzmożenia połysku i gwoli wzucia ustawił tak, aby lewą nogą w but prawy, a prawą w lewy utrafić.
121Wówczas ze czcią i radością swe nogi bose wprowadził do ich wnętrza, jak na nowosiedliny — do przestronnego a wygodnego pomieszkania. Dobrze było tym nogom w butach! Tak dobrze, że się po nich jakaś słodycz nieznana rozlała. Uczuły się lekko i skocznie, jakby im do tańca grano.
122Nigdy jeszcze Tajemnik nogami swymi tak, jako teraz, nie poruszał. Szły nie tylko chętnie, ale i tanecznie.
123Toteż wbiegł po wschodach[7] marmurowych z taką ochotą, jakby pląsem porwany. Wszedł do wnętrza zamku — z komnaty do komnaty wędrował ciekawie, a pląs, w nogach zatajony, nie ustawał i nie zamierał.
124W komnatach światłość i bezludzie.
125Koń, Sąd OstatecznyPopod ścianami — wory dukatami i talarami upchane, a u każdych drzwi, na oścież rozwartych — koń stoi coraz to innej maści.
126Ale koń to nieżywy, zastygły w posąg kamienny takiej barwy, jaką była maść jego na ziemi.
127Jeden — bułany, drugi — wrony, trzeci — kasztanowaty, czwarty — cisowy, piąty — jabłkowity, szósty — gniady, siódmy — siwy. Kto by tam zliczył owe konie!
128Stoją u drzwi, jedną nogę wzniósłszy ku górze, jakby z miejsca ruszyć miały.
129Czapraki[8] na nich — malinowe, siodła — złociste z terlicami[9]. Stoją w pogotowiu.
130Może i przyjdzie taka chwila, że z miejsca ruszą… Bo na pewno, gdy archaniołowie zatrąbią, aby zmarłych i żywych przed oblicze Boskie na sąd ostateczny powołać, konie owe, zasłyszawszy trąb odgłosy, pomyślą, że bitwę kędyś otrąbiono, i z miejsca wówczas ruszą… Ale kto ich tam w chwili takiej dosiędzie!
131Stoją tymczasem bez ruchu, niby na straży. Czaprakami okryte, śmiercią w biegu powściągnione.
132Tajemnik przechodził obok nich, połyskując czerwonymi butami w świetle, które napełniało zamek, a które nie wiadomo skąd wynikało. Skarb, PieniądzDukaty i talary iskrzyły się w worach.
133Przed chwilą jeszcze na powierzchni ziemi przesypywały się garściami, jak żywe, a teraz — zamarły w bezruchu.
134Ukryły się do worów, wzrokiem ludzkim spłoszone. Może i nie wiedzą o tym, że je zdradza połysk niespokojny.
135Chciwość, Kradzież— Tuście się zataiły, połyskliwe, zazdrosne! — szepnął Tajemnik, zbliżając się do worów. — Nie zdążyło się jeszcze to robactwo tchórzliwe przesuszyć, a już spod ręki umknęło, aby mi siebie poskąpić! Nauczę ja was szczodrości i hojności!
136Bogactwo, PrzemianaPo kolei Tajemnik zanurzał dłonie we worach, gruntując je aż do dna. Garściami wsypywał dukaty i talary do kieszeni, do czapki i za pazuchę. Tak się w nie skrzętnie zaopatrzył, że wyglądał jak brzuchaty i zbytnio otyły, prócz gęby, która wrodzoną chudość, chcąc nie chcąc, zachowała.
137— Czas mi już pono wrócić na ziemię — mruknął po namyśle. — Śpieszno mi do tego, aby się ze sobą samym, jako z osobą bogatą, zżyć i porozumieć stosownie, bo już ja nie ten, co dawniej, więc mi nie przystoi po dawnemu siebie traktować. A nie wiem jeszcze, jak mam siebie traktować i jak się dookoła własnej osoby krzątać, bo wszystkiego trza się nauczyć. Czy za pan brat być ze sobą, czy nie za pan brat?
138I, popląsując, skierował się ku wyjściu.
139StrójButy go niosły tak lekko, jakby on szedł na swoją rękę, a one — na swoją. On — sam przez się, i one — same przez się. On po swojemu, i one po swojemu. Nie wiedział w końcu Tajemnik, kto kogo nosi i kto za kim idzie. Wygodę miał z tej przyczyny i skoczność, i wypoczynek nieustanny. Nie tylko czuł się obuty, lecz i obsłużony, i obtańczony.
140Pośpiesznie zbiegł ze wschodów marmurowych i przystanął u ich podnóża.
141Diabeł, Kuszenie, KłamstwoWypadało właśnie zzuć buty i ustawić je popod wschodami — lewy po prawej, a prawy po lewej stronie. Tak mu sam Piórkowski doradzał. A wiedział Tajemnik, że diabeł kusić — kusi, lecz kłamać — nigdy nie kłamie. Jeśli doradzał tak a tak, to znaczy, że tak a tak być powinno.
142Spojrzał Tajemnik na buty czerwone i zadumał się śmiertelnie.
143Konflikt wewnętrznyZzuć czy nie zzuć?
144StrachPodumał, podumał — i zzuć postanowił. Gdy w nim to postanowienie zapadło, uczuł w sercu żal i smutek luty[10].
145Przysiadł na wschodach i dłoń już wyciągnął, aby zzuć, ale ledwo dłonią butów dotknął, po raz pierwszy w życiu strachu doznał.
146Doznał strachu na myśl, że się z tymi butami rozstanie.
147Takiż to jest ów strach, któregom dotąd nigdy nie pokosztował? — pomyślał, zasępiając czoła. — Chodzi on mi po kościach, jak ciągota bolesna, rozłąką z butami zasmucona. Chodzi po kościach i pomawia mnie o niewdzieczność względem tych czerwonych dobrodziejów, i pstrzy się w oczach, niby łzy nieproszone… Raczej but bez nogi, niźli noga bez buta, ma na świecie i zastosowanie jakieś, i umiejscowienie, i samowitość… Niech mię Bóg broni od tego, abym miał z własnej i nieprzymuszonej woli nogi moje brakiem onych trafnie dopasowanych przytułków upośledzić i marnotrawić! Otóż nie zmarnotrawię i nie upośledzę!
148Tak rzekł i postanowił nóg swoich na dokuczliwą rozłąkę z butami nie narażać.
149 150 151Pobiegł przez murawicę ku otworowi, którędy do podziemi był się przedostał.
152Wzrok, CzaryDrabina wisiała, jak poprzednio, u samego pobrzeża otworu. Znów ci była skrócona i niecałkowita. Trzy jeno stopnie widniały na niej w świetle, które od spodu resztą złotawej fali doplusnąć zdołało.
153Zafrasował się nieco Tajemnik niedostatkiem potrzebnych stopni i bezpowrotnością drogi przebytej.
154Z tęsknotą utkwił wzrokiem na pierwszym stopniu. Przeniósł wzrok na drugi i na trzeci, a z trzeciego opuścił na to miejsce, gdzie dawniej czwarty stopień tak się w czas i pożytecznie z niczego uklecić czy też uciosać raczył.
155Ledwo to uczynił, a czwarty stopień przybył, majstrując się bez niczyjej pomocy w oczach Tajemnika i utwierdzając się starannie na swym miejscu, jakby mu pilno było na świat przyjść znikąd i w poprzek drabiny znieruchomieć.
156Tajemnik radosnym uśmiechem powitał jego narodziny pożądane i natychmiast wzrok, od tego stopnia oderwany, niżej nieco ze wspomnianą tęsknotą ugruntował.
157Piąty stopień przybył bez omieszki[11].
158I w miarę jak Tajemnik wzrok swój z miejsca na miejsce przenosił, przybywały drabinie stopnie jeden za drugim, aż przybyły wszystkie.
159Wówczas Tajemnik, ani chwili nie zwlekając, jął się po drabinie wspinać.
160Buty czerwone niosły go wzwyż tak lekko i tanecznie, że w oka mgnieniu znalazł się na powierzchni ziemi.
161Odetchnął wesoło i zajrzał do otworu.
162Ale otworu już nie było, jakby nigdy nie istniał.
163Dobrze to takiemu otworowi na świecie! — wywnioskował Tajemnik. — Inni trudzą się i kłopoczą, aby weń wleźć lub zeń wyleźć, a on tkwi sobie w ziemi bezczynnie i ani mu w myśli jakiekolwiek znijście lub wyjście, bo sam jest jednym i drugim.
164Noc Zmartwychwstania nie przeminęła jeszcze.
165Tu i ówdzie błękitniały niespokojne płomyki przesuszających się skarbów.
166Czasem drzewo samotne zaskrzypiało, pacząc się od wonnej, przejrzałej wilgoci.
167Czasem spróchniała gałązka, złamana w najkrótszym kolanku, spadała, nie chcąc, na ziemię i uderzała po drodze o pozostałe sęki i gałęzie, jakby rachując je w przelocie nie mogła podołać tej przygodnej rachubie.
168A ciemność snuła się po krzewach, biegła po drogach leśnych, przemykała się bezdrożami i, odbita od ziemi, cwałowała ku górze, niby konno i na skrzydłach, i pławem, i samym zamysłem niepochwytnym…
169Czułeś hen — ponad lasem jej piętra puste, w niebiosy wparte, a stojące otworem dla wszelkiej zmory wędrownej, bezprzytułkiem umęczonej, a nocą Zmartwychwstania zaskoczonej pomiędzy niebem a ziemią.
170Podróż, CzaryTajemnik pośpiesznie pomknął lasem, na oślep drogę zgadując.
171Buty czerwone niosły go, ujmując stopom trudu i zbytecznej mitręgi. Czuł się tak, jakby sam siebie wziął na barana, gwoli ułatwienia podróży, lub jakby w jednej osobie był i jeźdźcem, i wierzchowcem.
172Biegł, popląsując, a buty co chwila, jakby dla większej zachęty, krzesały ognia podkówkami, skrząc się w ciemności i żarząc się swą czerwienią wiekuistą. Odblask purpurowy padał od nich na murawę i chwiał się na niej plamiście. Ten sam odblask ruchliwym swoim szkarłatem oświetlał od spodu twarz biegnącego Tajemnika.
173Ktokolwiek by go teraz ujrzał z daleka, pomyślałby na pewno, że nogi jego objęte są pożarem, a twarz polśniona łuną.
174Wybiegłszy z lasu, zboczył ze zwykłej drogi, aby ludziom czerwonymi butami w oczy nie zaświecić.
175Skierował się ku bezdrożom i pustkowiom.
176Stała tam lepianka opuszczona, która już się w połowie rozpadła.
177Do jej wnętrza zawieruszył się Tajemnik.
178W kącie leżało trochę siana i słomy. Tajemnik na sianie do snu się ułożył, a słomą buty starannie opatulił, aby poblask czerwieni wiekuistej nie zwabił do wnętrza przypadkowego przechodnia.
179Zasnął po raz pierwszy w życiu obuty i dukatami obciążony.
180Przespał resztę nocy i cały dzień następny, i wieczór.
181I znów noc — druga z kolei — nastała, a on spał, pochrapując.
182Byłby i tę noc przespał bez mała, bo go nadmiar szczęścia uznoił i przymusem sennym, niby jakimś opatrunkiem jedwabistym, na sianie znieruchomił, ale o samej północy dusza mu w ciele, jak w tej komorze ciemnej, niepokoić się zaczęła, a serce do piersi zapukało, niby do drzwi, snem właśnie zapartych.
183Ocknął się, ale nie chciało mu się powiek, resztą snu oślepłych, na jawę rozewrzeć.
184 185Trwa tedy z powiekami zamkniętymi, aż tu nagle słyszy już to stąpanie czyjeś, już to nie słyszy nawet, jeno czuje i węszy czyjś pobyt we wnętrzu lepianki — pobyt sam przez się — bez żadnego stąpania, bez odgłosu, bez szmeru.
186Nie umiałby nawet powiedzieć, czemu wyczuł czyjąś w pobliżu obecność, ale mógłby przysiąc, że ktoś tu nieopodal czy to stoi, czy też trwa, albo raczej tkwi tak, jak drogowskaz na rozstaju.
187Postronił nieco jednej powieki, żeby oku dać szparę dla wyjrzenia, i natychmiast owa szpara zapełniła się przygodną cząstką oglądanego przedmiotu.
188Rozszerzył Tajemnik szparę, aby całość obejrzeć. Obejrzał całość i dech zataił.
189Przed nim na środku lepianki stał upiór barczysty, wąsaty i bosy.
190Tajemnik stopy jego bose zauważył od razu.
191Domyślił się, że stoi przed nim właściciel butów czerwonych.
192I znowu doznał strachu na myśl, że zbliża się straszliwa chwila rozłąki z butami.
193Ale tym razem strach nogi mu zdrętwił, a gardziel zdławił, niby powrósłem[12] piekielnym.
194W lepiance cisza, jakby nikogo nie było, choć dwóch w niej przebywa, bo każdy z tych dwóch swoją usilną zachowuje ciszę.
195I łączą się obydwa w tej ciszy, i dwoją, każdy po swojemu zaczajony i po swojemu nieruchomy.
196Choćby mi przyszło skamienieć, nie poruszę się pierwszy! — pomyślał Tajemnik. — Niech on się pierwszy poruszy, jeśli mu śpieszno do ruchu w ciemności.
197UpiórW tej chwili właśnie upiór się poruszył.
198Jego powłoka przejrzysta, ruchem z lekka wstrząśnięta, wydała ze siebie zapach mogilny, który pośpiesznie napełnił wnętrze lepianki i dosięgnął, jakby umyślnie skierowaną falą, nozdrzy Tajemnika.
199Musiał teraz wdychać to zarażone powietrze, które za każdym westchnieniem coraz bardziej obezwładniało go i przepajało swym jadem.
200Bierze mnie w swe trupie posiadanie! — pomyślał resztą sił wylękłych.
201Upiór wąsa pokręcił, brwi przymarszczył, a potem dłonie odbydwie wyciągnął przed siebie, poruszając skwapliwie palcami, jakby chciał coś pochwycić.
202Usta jego rozwarły się, zamknęły i znowu rozwarły.
203 204Nie słychać było słów żadnych.
205Pewno chce, abym ja pierwszy przemówił — pomyślał znowu Tajemnik. — Niech sam to uczyni, jeśli mu śpieszno do rozmowy.
206W tej samej chwili głos, podobny do echa potwornego, wydobył się z gardzieli upiora. Tajemnik nie mógł na razie słów od samego głosu odróżnić, bo głos bardziej przykuł jego zdrętwiałą uwagę niźli słowa.
207Powoli jął się wsłuchiwać i nawykać do brzmienia tego głosu, aż wreszcie zrozumiał.
208— Oddaj buty, oddaj buty! — rzęził bosy upiór.
209Butów nie oddam! — pomyślał stanowczo i uparcie Tajemnik, ale się słówkiem jednym nie ozwał, bo i dech mu sparło, i język mu w gębie skołowaciał, i zgoła nie chciał należeć do rozmowy, chociaż się jego tyczyła i dokoła niego się obracała.
210Starał się jeno zgadnąć, co ma czynić i czego się trzymać, aby się do rąk upiora nie dostać.
211 212Zgadł, że upiór wówczas tylko pochwycić go zdoła, gdy buty czerwone zobaczy.
213W przeciwnym razie żadnego prawa doń nie poczuje, noc w lepiance przestoi, a nad rankiem, skoro trzeci kur zapieje, pierzchnie tak samo bosy, jak bosy się zjawił.
214Buty były słomą starannie opatulone.
215Chciał Tajemnik z pościeli siana garść zaczerpnąć, aby je na wszelki przypadek jeszcze doosłonić, lecz — mimo wysiłku — nie mógł ręką poruszyć.
216 217Zaduch trupi coraz bardziej zatruwał i przesycał jego ciało, na słomie poległe.
218 219Upiór stał po dawnemu i wyciągał dłonie, i szeptał:
220 221Nie oddam, bom nie po to je nabył, aby oddawać! — pomyślał Tajemnik. — Możesz tu stać po prośbie aż do trzech kurów i trupim swoim zapachem pod sam nos mi kurzyć bez wytchnienia! Wiem, że mię nie tkniesz dopóty, dopóki się naocznie nie przekonasz o obecności na moich nogach skradzionego obuwia. A i to wiem, bratku z tamtego świata, że chętnie byś połowę swej wieczności oddał za to, żeby choć jeden, na ten przykład lewy, but wysunął mi się spod słomy i oczom twoim zalecił się w całym swym przepychu purpurowym.
222Zaledwo to pomyślał, a uczuł nagle, że lewa noga zdrętwiała mu do reszty i bezwolnie, całym swym brzemieniem doczesnym osuwa się i ześlizguje z maluczkiej wysokości siennego barłogu na ziemię, jakby właśnie jej nieoględny właściciel — wbrew zabobonnym obyczajom — lewą nogą chciał wstać z posłania.
223— Oddaj buty, oddaj buty! — zawołał głośniej upiór i, zda się, baczność swą natężył.
224Tajemnik uczynił i zewnętrzny, i wewnętrzny, lecz zarówno bezskuteczny wysiłek, aby nieposłuszną nogę w tej podróży rozpaczliwej powściągnąć i jej zapędy samodzielne pohamować.
225Noga odmówiła mu wszelkiego posłuszeństwa.
226Bezwładny i bezsilny czekał na to, co się stanie za chwilę.
227Wydało mu się, iż właśnie nogi uknuły przeciw niemu spisek niegodny i zdradziecki.
228TaniecPrzerażenie jego wzrosło, gdy zrozumiał, że nie nogi własne, jeno buty cudze, dając ujście swym nałogom tanecznym, zakrzątnęły się ciszkiem na podściółce siennej i — najwidoczniej — zdradzają nieprzepartą chęć skrzesania ognia podkówkami.
229 230Rozpoczął nieznacznie, niemal niepostrzeżenie, jakby upajając się swym przedwstępnym do zamierzonego tańca zdążaniem.
231Za nim w ślad podybał but prawy, wlekąc zawartą w jego wnętrzu a bezwładną i bezradną nogę Tajemnika.
232Zachowanie się butów na podściółce siennej nie uszło zagrobowej uwagi czatującego upiora.
233Pochylił się ku nim pilnie całym widmem swej nieważkiej a barczystej postaci, zabłysnął białkami swych spod ciemnej gwiazdy ślepi i wyciągnął chciwie zaczajone dłonie, które się czujnie najeżyły ruchliwymi palcami.
234Zdołał Tajemnik z trudem głowy nieco wzwyż unieść, aby się własnej klęsce przyjrzeć.
235Przyglądali się oba z jednakim natężeniem.
236A buty coraz wyraźniej szły w tan, nie zważając na to, czy ów tan jest zgodny z obumarłą wolą i z opłakanym stanem nóg, które w nich tkwiły, jako dwa szczury wędrowne w nie byle jakiej pułapce.
237Szły w tan i już kilka razy w swych słomianych powijakach popisały się próbnym a zręcznym podrygiem.
238Coraz im przybywało ożywienia i ochoty beztroskiej, aż wreszcie, ześlizgnąwszy się całkowicie z posłania na ziemię, otrząsnęły ze siebie słomę natrętną, rozbłysły w ciemnościach swą purpurą wiekuistą i w sam nos pochylonego upióra skrzesały ognia podkówkami.
239W oka mgnieniu upiór ułapił je oburącz i, pociągając wraz z nimi obutego a bezwładnego Tajemnika, wybiegł z lepianki na świat, nocą objęty.
240Zanim Tajemnik zdążył zmiarkować, czy ma jeszcze buty na sobie, czy nie ma, upiór wraz z nim uniósł się w przestwory, przeciwstawiąc się barczyście wiatrom przeciwnym, które mu widocznie drogę utrudniały.
241 242Noc, choć wietrzna, jaśniała pogodą. A nadmiar pogody był tak wielki, że aż zgrozą na wysokościach przejmował. Gdziekolwiek okiem rzucisz — tam pogoda, w nieskończoność na oślep idąca. Ani w niej namysłu, ani zrozumienia siebie samej, ani żadnego w niebiosach opamiętania.
243PrzestrzeńPo prawdzie mówiąc, trudno było i nieporęcznie Tajemnikowi gdziekolwiek okiem rzucić, bo wisiał nieborak do góry nogami, mając jedną otchłań pod sobą, a drugą nad sobą — i w obydwu onych otchłaniach czuł się zarówno obco i nieswojo.
244Wąsaty upiór, ociężałym lotem sunąc się po gościnnych przestworach, dzierżył go wciąż za nogi, podeszwami obcisłych butów ku niebiosom strojnie zwrócone.
245Wiekuisty szkarłat tych butów jarzył się po nocy i rozpraszał naokół odblaski, niby czerwone a zwiewne ochłapy zbytkownie panoszącego się płomienia.
246Tajemnik poprzez cholewy sute wyczuwał dokładnie kurczowy uścisk łownych i czepliwych palców obrzmiałego śmiercią upiora.
247Wisiał, głową ciężąc ku padołom i znosząc taką niewygodę w niebiosach, jak gdyby się w tych obszarach powietrznych z ciasnotą co chwila spotykał, bo ani tu stać, ani polec, ani usiąść po ludzku, jeno wisieć, jako ten powróz na kołku, z tą na domiar różnicą, że zamiast kołka — upiora ma się nad sobą, dla tym większej hańby i uprzykrzenia.
248Tyle mi z tej przestrzenności, co innemu właśnie z szubienicy — pomyślał, smętnie zwisając. — Będę tak wisiał dopóty, dopóki mózgownica moja grzeszna, gdy jej dokuczy zbyt wisielcze w przestworach stanowisko, krwią się własną w końcu nie zachłyśnie. Wprawdzie upiorzysko chciwe dotąd jakoś butów mym nogom nie ujęło, aleć na pewno znajdzie w tej próżni dookolnej i chwilę odpowiednią, i miejsce stosowne, aby mię z butów wreszcie raz na zawsze ogołocić i nieobutego z wygód doczesnych na niewygody wiekuiste do krainy cieniów zapędzić. Będę się po onej krainie na bosaka wałęsał i u wrót raju, prośbując, wystawał!
249Tak myślał rozgoryczony Tajemnik, starając się zwisać jak najwygodniej, aby przeciwnym przyrodzeniu położeniem duszy i ciała nie uszkodzić, aż tu nagle poczuł, że dukaty i talary, korzystając z odwrotnej jego względem siebie postawy, wysuwają się powoli ze wszystkich kryjówek, których im gościnnie udzielił.
250Chciał tym zdrajcom ucieczkę nagłą dłońmi obiema zawczasu przeciąć, ale dłonie miał wciąż bezwładne.
251A właśnie pierwszy stojniś złoty, najbardziej widać niecierpliwy, bez szmeru wymknął mu się zza pazuchy i, połyskując skupioną w swym szczupłym zaokrągleniu powierzchnią, powędrował kędyś ku padołom. A chciało mu się jeszcze w tym samowolnym odlocie przedrzeźniać na oczach Tajemnika gwiazdę spadającą, która niby przypadkiem przeznaczone w niebiosach miejsce opuściła.
252— Do widzenia! — szepnął Tajemnik ze wzgardliwym i gorzkim uśmiechem.
253W tej samej chwili czapka, jakby żegnając złotego zbiega, zsunęła się z głowy Tajemnika i spadła w otchłań wraz z ukrytymi w niej dukatami.
254W ślad za nią reszta dukatów i talarów wysypała się z kieszeni i zza pazuchy i gromadnie zaroiła się w powietrzu, jak pszczoły z dziupli wykurzone.
255Tajemnik zubożał nagle w przestworach niebieskich i dawna nędza zaskoczyła go znowu, w miejscu od ziemi wielce odległym.
256W miarę jak się pozbywał cennego balastu, upiór coraz wyżej wzbijał się z nim w powietrze.
257 258CzasStarał się Tajemnik godziny zgadywać, lecz poniechał wkrótce tej pracy mitrężnej i bezowocnej.
259Wydało mu się bowiem, że jakiś zegar popsuty we łbie mu się zagnieździł i nie tyle czas odmierza, ile zastojem i przewłoką życie mu obrzydza.
260Dobrnąwszy do jakiegoś, upatrzonego zapewne, miejsca w przestrzeni, upiór skręcił nagle już to na prawo, już to na lewo.
261Trudno było zajętemu uciążliwym zwisaniem Tajemnikowi rozróżnić prawy kierunek od lewego w chwili, gdy mu się cały świat do góry nogami odwrócił.
262Dość, że upiór skręcił, i dość, że w tym samym czasie Tajemnik, ile zdołał zauważyć, zauważył niezwłocznie jakąś postać, która naprzeciw nim, lecąc, zdążała.
263Gdy ów zaoczny z dala przechodzień napowietrzny zrównał się z nimi, Tajemnik gębę odwróconą ze zdziwienia rozwarł na chwilę, poznając w onym przechodniu samego Piórkowskiego.
264Piórkowski nie spojrzał nawet na dawnego znajomego, jeno znak dłonią dając, do upiora się zwrócił.
265— Zaczekaj no, waść, napowietrzniku zawołany! — krzyknął, dłoń na powitanie wyciągając. — Chcę ci ulżyć brzemienia, które, na opak do rąk twych przytwierdzone, straci głowę pierwej, nim ją rozumu nauczysz!
266Przystanął upiór w próżni i wąsem sierdziście poruszył.
267— Sprzedaj mi tego grzesznika, który na darmochę i zgoła niezasłużenie odbywa dzięki twym gniewom podróż, przyrodzeniu jego wcale niedostępną. Dam ci za tego wisielca z przypadku zapłatę sowitą i niebywałą.
268I, mówiąc to, Piórkowski pieczołowicie i nie bez czci wyciągnął z kieszeni talara i dukata, które to księżyc na stopach Tajemnika był złożył.
269Poznał je natychmiast Tajemnik po błysku księżycowym.
270A błysk ów olśnił upiora, bo niezwykłego był pochodzenia. Ślepie zaiskrzyły mu się we łbie, jakby kto siarniki, o parcianki zręcznie potarte, do dwóch, ognia chciwych, knotów przytknął niespodzianie.
271— Zapłata przednia i godziwa! — zawołał znowu Piórkowski. — Tego oto talara dam ci za ciało, a dukata za duszę wspomnianego urwipołcia.
272Kiwnął upiór głową na znak, że targ ubity.
273Ściągnął niezwłocznie buty z nóg boleśnie tym uczynkiem dotkniętego Tajemnika i wręczył Piórkowskiemu nabyte w przestworzach brzemię.
274— Wolę go bez butów niż w butach — zauważył mimochodem Piórkowski. — Bosy winien do rąk się moich dostać tak samo, jak bosy przyszedł na ziemię.
275Zanim Tajemnik należycie kości swoje znużone wyprostował, Piórkowski ujął go pod ramię i jednocześnie dał upiorowi talara za ciało, a dukata za duszę.
276Pochlebiła Tajemnikowi ta postronna zresztą okoliczność, że i kupiony był nie byle jako, i sprzedany niezgorzej.
277Upiór, zapłatę otrzymawszy, poleciał dalej, czerwonymi butami zwycięsko potrząsając, i zginął wkrótce w oddalach nocnych.
278Jeno się po nim purpurowy odblask butów w ciemnościach na odlotnem zapóźnił.
279KradzieżTajemnikowi, butów nagle pozbawionemu, markotno zrobiło się na duszy, jakby go kto niemiłosiernie osierocił lub wraz z butami urodę mu całą odebrał, której zresztą natura dać — nie dała.
280WstydChociaż, ściśle mówiąc, sam te buty ukradł, miał ci takie żałosne wrażenie, jakby mu je właśnie przed chwilą skradziono.
281A chociaż nogi jego nawykły do bosej po ziemi włóczęgi, po raz pierwszy w życiu zaznał dokuczliwego wstydu, który mu ognistym rumieńcem gębę nie tylko osmalił, lecz jakoby spoliczkował na widok tych nóg do cna obnażonych w miejscu tak zewsząd widocznym i otworzystym, a tak poczesnym i wielmożnym, bo i w pobliżu nieba, i nieopodal tej nieskończoności, gdzie wszystko, poczynając od gwiazd, a kończąc na powietrzu, ma pozór odświętny, jakby tam panowała nieustanna Niedziela, wiekuistą bezczynnością pilnie zatroskana.
282— Co czynisz? — zapytał nagle Piórkowski, przyglądając się zbłąkanemu na gębie chłopa rumieńcowi.
283— Wstydzę się… — szepnął Tajemnik, nogami bosymi w powietrzu kłopotliwie przebierając.
284 285— Nie przystoi chłopu wstydzić się nóg bosych — zauważył surowo. — Tak ci w tym rumieńcu do twarzy, jak ślepemu w okularach! Bo i jakiż to niedobór w swej grzesznej gębie owym rumieńcem zalałeś? Bacz, by ci się przed czasem w ogień piekielny nie rozżarzył! Do piekła jeszcze kęs drogi mamy. Zblednij raczej, bo czas nagli, a piekło się zbliża!
286I Piórkowski pomknął chyżo, wlekąc za sobą nabytego za księżycową jałmużnę grzesznika.
287Trzymał go wciąż pod ramię — na pozór przyjaźnie i poufale.
288Czuł się tedy Tajemnik i wygodniej, i czcigodniej niźli w towarzystwie upiora, a i prawidłowiej, i należyciej, gdyż ciało jego odzyskało postawę przyrodzoną.
289Krew odbiegła mu od głowy, a ręce i nogi pozbyły się drętwoty i bezwładu.
290Lecieli wszakże tak szybko, że tchu mu w piersi brakło. Nic mówić nie mógł i nic naokół nie widział, bo w tym locie rozszalałym wszystko się zmąciło w jakąś nierozwikłaną i co chwila znikającą przejrzystość, z której jeno od czasu do czasu wyłaniał się zgiełk świateł, natłok cieni i bezoporna ciżba pyłów srebrnych, zapewne z drogi mlecznej wywianych.
291Piórkowski też milczał zawzięcie, oddany całkowicie swym lotom.
292Śpieszno mu było dotrzeć do celu.
293A celu tego nie przewidywał, o butach czerwonych zadumany, Tajemnik.
294PrzestrzeńNiósł go Piórkowski po bezdrożach napowietrznych, po rozstajach niebieskich, po kniejach śródgwiezdnych.
295Piekło, Obraz świataNiósł go tak długo, aż wreszcie zaniósł na sam kraniec świata, gdzie nie ma wokół nic, prócz chyba tego właśnie krańca…
296Na onym krańcu postawił go, wielce zdrożonego, zajrzał mu w oczy, mgłą umęczenia, niby bielmem śmiertelnym, pociągnięte, i rzekł:
297— Skrzep się w sobie, bo za chwilę do piekła cię wtrącę!
298Poruszył Tajemnik we łbie ociężałymi białkami i gęby nieco rozwarł.
299— Nie wtrącisz — odrzekł stanowczo. — Nie wtrącisz, bom nie twój!
300— Mój jesteś, bom cię kupił! — zaprzeczył Piórkowski.
301— Kupiłeś mię za mego własnego talara i za mego własnego dukata, które mi księżyc ku ozdobie i ku pociesze na bosych stopach złożył.
302— Podarowałeś mi te klejnoty przygodne, a teraz poniewczasie chcesz darowiznę cofnąć? Mój jesteś i basta! Przygotuj się, bo zaraz z tego krańca świata zepchnę cię do pobliskich czeluści piekielnych!
303— Nie zepchniesz! — odpowiedział znowu Tajemnik. — Obiecałeś mi przecież ojcować, a chcesz się po macoszemu ze mną obejść?
304— Zapomniałeś chyba, żem się onego ojcowania co prędzej wyrzekł — odparł diabeł głosem zniecierpliwionym.
305— Wyrzekłeś się — to prawda — szepnął Tajemnik — lecz nie wyrzekł go się Ten, który mi zawsze po wieczne czasy będzie ojcował.
306— Nie będzie! — zaprzeczył diabeł z wielkim ożywieniem i z widocznym niepokojem.
307— Będzie! — upierał się Tajemnik i dłoń wzniósł ku czołu, aby znak krzyża uczynić.
308Ale dłoń, którą niegdyś samochcąc zatrzymał w powietrzu, skamieniała teraz bez ruchu naprzeciw czoła tak, że nie mógł zapoczątkowanego znaku krzyża dłonią ową dokończyć.
309Wówczas jej było z drogi, teraz — po drodze, jeno sama droga postroniła się, widać unikając grzesznej dłoni.
310Diabeł spojrzał na ową dłoń i rzekł z pogardą:
311— Zaczekam, aż się zmęczysz i dłoń ową opuścisz, a wówczas zawładnę twym ciałem i duszą.
312— Nie opuszczę jej nigdy! — odparł Tajemnik z mocą.
313— Opuścisz, gdy ci sił zabraknie i gdy się przekonasz, że Ów, do kogo ją wzniosłeś, nie będzie ci ojcował!
314— Będzie! — upierał się Tajemnik.
315— Nie będzie! — zaprzeczał diabeł.
316 317 318I znowu spojrzał diabeł na wzniesioną dłoń Tajemnika, czekając, zali[13] już prędko ją opuści, zniewolony umęczeniem.
319 320Minął wiek, minął drugi i trzeci, a Tajemnik dłoń jak trzymał, tak trzyma. Mimo bólu, mimo znużenia nie opuszcza swej dłoni, która znak krzyża jeno zapoczątkować ongi zdołała.