Spis treści
Pisownia łączna/rozdzielna: niema -> nie ma, napróżno -> na próżno, odemnie -> ode mnie, po przez -> poprzez, nieznosił -> nie znosił, przedewszystkiem -> przede wszystkim, którąby -> którą by, zdala -> z dala, przezemnie -> przeze mnie, odnowa -> od nowa, po za -> poza, zwolna -> z wolna, coprawda -> co prawda, ze wszechstron -> ze wszech stron, nademną -> nade mną, raz poraz -> raz po raz.
Pisownia joty: djabliki -> diabliki, bestję -> bestię; konwulsyę -> konwulsję; formacyi -> formacji, linije -> linie; Anksimander -> Anaksymander; babylońskich -> babilońskich; hyeny -> hieny; chlorofyl -> chlorofil; apokalyptyczny -> apokaliptyczny; ichtyosaurów ani ichtyodontów -> ichtiozaurów ani ichtiodontów.
Pisownia spółgłosek dźwięcznych i bezdźwięcznych: odnaleść -> odnaleźć, przemódz -> przemóc, uledz -> ulec, módz -> móc; zwycięzką -> zwycięską, biedz -> biec, wązkie -> wąskie, zpurpurowiało -> spurpurowiało.
Fleksja: któremi -> którymi; bezlicznemi -> bezlicznymi; karmnem -> karmnym; soczewnem -> soczewnym; zaklętem -> zaklętym, lekkiem -> lekkim; przeznaczonem -> przeznaczonym, czem -> czym; swem -> swym, mojemi -> moimi itp.; one poczucie -> ono poczucie.
Inne: wachająca -> wahająca, wychodować -> wyhodować, rozrzażone -> rozżarzone, pocentkowanej -> pocętkowanej, rozprószył -> rozproszył; plasmę -> plazmę; pojedyńcze -> pojedyncze; więzby -> więźby; ryczyć -> ryczeć; ssię -> ssę, wssysam -> wsysam; ultra-fioletowe -> ultrafioletowe; oddziedziczonych -> odziedziczonych; oddętemi -> odętymi; geyzyrów -> gejzerów; roztrzępiał -> rozstrzępiał; żgło -> zgło.
Poprawiono błędy źródła: kszałtem -> kształtem, w znak -> wznak, wemnie -> we mnie; kołem, w której krążyła -> kołem, w którym krążyła; Ale podczas Ty -> Ale podczas gdy Ty.
Requiem aeternam[1]Trzecia księga Pentateuchu[2]
1Obraz świata, Stworzenie, Pożądanie, SiłaNa początku była chuć. Nic prócz niej, a wszystko w niej.
2To nieskończoność Anaksymandra[3], co wszystko z siebie wyłoniła, święty ogień Heraklita[4], który pochłania niknące światy i nowe byty z nich wyprowadza, Duch Boży, co się unosił nad wodami[5], gdy jeszcze nic nie było prócz Mnie.
3Chuć to prasiły życia, rękojmia wiecznego rozwoju, wiecznego odchodzenia i wiecznego powrotu, jedyna istota bytu.
4To siła, co sprowadza mięszanie[6] się i rozdzielanie, twórczyni, pokarm i niszczycielka.
5To siła, z którą Ja-Bóg, gdym świat ze siebie wyrzucił, atomy na siebie ciskałem, to zaciekłość, z jaką się z sobą sprzęgały, w pierwiastki się wiązały i w światy całe łączyły.
6To siła, co w eterze się rozpaliła pragnieniem, by morze swych fal rozkiełznać, jedną falę z drugą połączyć w wściekłym uścisku, wprawić je w rozkoszne drgania, rozszaleć je w podrywach krzyczącej lubieży[7], kurcze pragnienia ukajać[8] w czołgających się dreszczach upojenia, aż się światło z nich porodziło.
7To powrotna siła, z jaką się strumień elektryczny sam ze sobą spaja, drobinom pary od siebie odbijać się każe, — i takoż jest chuć życiem, światłem, ruchem.
8I bez granic rozszalała się jej potęga. Stworzyła sobie tysiączne ramiona, którymi wszystko zagrabiała i w siebie wchłaniała, stworzyła tysiączne naczynia, lejki, otwory, potworne usta i narządy, by cały świat wssać[9] w siebie, stworzyła sobie plazmę, by nieskończoną powierzchnią rozkosz w się wdychać, wszystkie siły życiowe skupiła, w jeden węzeł je w sobie spętała, swą wolą ujarzmiła, by jej tylko były poddane i wieczny głód jej żądz koiły.
9I ciskała się w konwulsjach bezgranicznych porodów i wiecznych rozwojów, wczołgała się w bezliczne formy, rozbijała je jak skorupy, i w nowe łączyć jęła, przetwarzała się w wiecznie nowych i odmiennych kształtach, a zaspokoić się nie mogła.
10Szalała za szczęściem, gdy sobie trochita[10] stworzyła, rżała za rozkoszą, gdy rozdarła pierwsze żyjątko i z siebie samej odrębną płeć stworzyła, by w wiecznej męce, gniewie a bólu znowu się łączyć i w wiecznych zmianach coraz to nowe kształty, nowe istoty, coraz wyższe, coraz doskonalsze wytworzyć, co by jakąś nową i doskonalszą orgią lubież[11] jej nasycić mogły.
11 12To było arcydzieło jej żądnego pragnienia. Gniotła go, kręciła, tworzyła zwoje, rozdzieliła i znowu połączyła bezlicznymi pasmami, pojedyncze części przeistoczyła na zmysły, rozerwała ciągłość, rozdarła całość na cząstki, jeden zmysł rozczłonkowała na zmysły pojedyncze, rozcięła ich związki i więźby pomiędzy sobą, by móc jedno wrażenie odczuwać we wszystkich przemianach, jeden świat wchłaniać w siebie pięcioraką, tysiąckrotną rozkosz, a pierś matczyna, która kiedyś jednę[12] siłę karmiła, tysiące sił teraz sycić musi.
13 14A siła wiecznych przemian i rozrodów ukochała duszę. Siliła ją karmnym[13] mlekiem swej piersi, była dla niej tętnicą, przez którą krew wszechbytu silną falą się przelewała, tysiącem spójni przywiązała ją do wszechłona matczynego, była dla duszy ogniskiem soczewnym[14], przez które patrzała, zaklętym kołem, w którym krążyła i w powrotnych kołowaniach swą najwyższą rozkosz i najwyższy ból odczuwała, była objętością, w jakiej się świat cały jako dźwięki, barwa, ruch w duszy przeobrażał.
15O biedna, głupia chuć, o biedna, niewdzięczna dusza.
16Chuć, co światło z siebie wyłoniła, wszystkiemu życiu początek dała, duszę stworzyła, miała skonać w miażdżącym uścisku zdradliwego dziecka.
17Co miało być środkiem, stało się celem dla siebie, władcą i panem.
18Spoisty granit mego bytu począł się rysować i kruszyć.
19Zmysły, które miały posłużyć ku doskonalszemu doborowi płciowemu, by nowy i doskonalszy rodzaj wytworzyć, poczęły być samoistne, jęły się z sobą łączyć i pętać nierozerwalnie. To, co było górą, stało się dołem, dźwięk — barwą, środowisko — objętością, powonienie — wrażeniem mięśni, porządek — anarchią i rozpoczęła się wściekła walka pomiędzy matką a dzieckiem.
20Pomnę, pomnę tę rozpaczną[15] walkę biednej matki z swym dzieckiem.
21Chciała je opanować, ujarzmić; wpiła swe szpony matczyne w jego ciało, szarpała je, nęciła rozkoszą, syciła lubieżą[16] i żądzą, rozpościerała obrazy najwyuzdańszej[17] rozpusty, rzuciła je w namiętne, krzyczące uściski rodzącej bestii, ten jeden wielki narząd płciowy — zalewała mu oczy nawrotami krwi, ogłuszała go hukiem jej spienionych fal, głos jego obniżała do dyszących, bezdźwięcznych rzężeń, to znowu wściekłych krzyków i zgrzytów, kurczyła jego mięśnie, a poprzez ciało puszczała gorące drgania gdyby[18] stado czołgających się żmij — ale wszystko, wszystko na próżno.
22Ale krwawą ofiarą okupiła dusza moja swe zwycięstwo.
23 24Sama się oderwała od matczynego łona, sama przecięła tętnice, sama zatamowała źródło swej mocy.
25Żyje wprawdzie — żyje jeszcze treścią siły, którą pożarła, przetwarza jeszcze w sobie środki, które do doboru i rozrodu służą, może jeszcze upajać się obrazami, które żądze drażnią, może w sobie wywołać ekstazę śmiesznego okłamywania się chuci, co mniema, że może kobietę stopić w sobie, ale wszystko, co sama tworzy jest zbytkiem, tak jak sztuka jest zbytkiem i nadmiarem pragnień rozrodczych i jest bezpłodną, czym sztuka nie jest, bo bije w niej olbrzymi puls drgającej chuci, nasienny golf światła i żądzy ciągłych powrotów.
26Ale choć zginąć muszę, kocham tę straszną potężną siłę, co jedyną kosmiczną potęgę zmogła, ją w siebie wchłonęła, kocham moją duszę, moją wielką umierającą duszę, co mi chuć pożarła, by bez niej umrzeć.
27A więc muszę umrzeć, bo źródło światła wyschło, bom ostatnie ogniwo w nieskończonym rozwoju formacji, w jakich się chuć w coraz to nowych zamianach przetwarza, bom jest pianą, orkanem burzy w miazgę rozbitą na grzebieniu ostatniej fali płciowego rozwoju, fali, co się już o brzeg rozbiła i żółty piasek jego białym haftem obszywa.
28Muszę umrzeć, bo dusza moja za wielka, za przemożna, by mogła porodzić nowy, szczęściem rozlśniony, jasną przyszłością drgający dzień.
29Ale kocham, kocham zamarłą chuć, której resztki dusza ma strawia, kocham ostatnie krople krwi mego istotnego bytu jako mąż i rodziciel, tego bytu, w którym się istotność cała przejawia w całej swej potędze, swym majestacie i okrucieństwie; kocham tę odwieczną siłę, co moje wrażenia słuchowe zabarwia niepojętymi barwy[19], z wrażeń powonienia rozsnuwa rozkoszne obrazy, a z uczuć dotyku wytwarza niewypowiedziane rozkosze wizji.
30I kocham moją chorobę i moje szaleństwo, co się w coraz to nowy a dzikszy system przybiera, coraz wyszukańszym szyderstwem sieka i kpi, i drwi z siebie i z świata całego.
*
31Jestem zupełnie spokojny — i bardzo, bardzo zmęczony.
32Tylko w głębi, gdzieś w dalekiej głębi coś mnie boli. Coś szuka równowagi albo też wije się w skurczu ostatniej agonii.
33Coś zniknęło w mej duszy, ów mistyczny punkt, ku któremu wszystkie siły zmierzają. Zdaje się, że potworzyło się tysiące ognisk sił i to, co było jednolitym, rozpadło się na tysiące skorupek.
34Myśli moje jakby ode mnie nie zależały. Przychodzą i idą same ze siebie bez związku, niczym niekiełznane.
35Niektóre wydają mi się w kształt czerwonawych łun wzdłuż fioletowych glorii, co okalają głowy świętych, tak jak się widzi interferencje gazowych latarni poprzez ściekający na brudnych szybach deszcz — a wszystko nikłe, słodkie i miękkie.
36Niektóre widzę w kształt nieskończenie wydłużonego promienia światła, co padł na pomarszczoną toń rzeki. Gdzieś w dole odbija się złotym połyskiem, połamany i rozstrzępiony w miliardy świetlanych plamek, co się na drobnych falach kołyszą, zlewają, całują w nieziemskiej czystości i żarliwym nabożeństwie.
37Niektóre wyrastają do olbrzymich, potwornych rozmiarów.
38Mózg mój, przyzwyczajony dotychczas do europejskich wymiarów, obejmuje teraz przepotężne masy świątyń z Lahore, parzy egipskiego sfinksa z chińskim smokiem, pisze potwornymi głazami, z jakich piramidy budowano, a myśli w pełnym, ważkim i królewskim sanskrycie, w którym każde słowo jest żyjącym organizmem, co się za pomocą jakiejś mistycznej pangenesis stał istotnym, pełnym krwi i żaru: słowo dla nas niepojęte, synteza z logos[20] i Kâma[21], słowo Jana[22], co się ciałem stało.
39A wtedy z dziką rozpustą rzucam się na oślep w przepastne czeluście przestrzeni i czasu.
40Jestem królem asyryjskim z niebosięgną[23] tiarą na głowie, strojny w bisior, brokat i purpurę.
41Na mej piersi słońce z diamentów, uginam się pod ciężarem kosztownych brył drogich kamieni i na wozie brzytwami najeżonym, pod którym krwawym pokosem padają miliony niewolników, gdyby[24] snopy zejrzałego[25] żyta, jadę ponad śmieszną nędzą świata z straszną pogardą, nienawiścią i groźnym majestatem.
42Och, kocham olbrzymi a milczący majestat babilońskich mocarzy, co słowa nie znosił, bo słowo było drogie i kosztowne, i straszne, a każde z nich trzeba było okupić bolesnym porodem.
43Och, kocham naiwną, ale tytaniczną samowiedzę swej potęgi, ono poczucie siły, co bogom się odgraża, morze chłostać każe, a w nieznane kraje wiezie z sobą okowy, by ludy całe w jasyr zawlec.
44Kondycja ludzka, BógOch, kocham hardą pogardę dumy, z posiewu smoczych zębów porodzoną zaciekłość biblijnego człowieka, co w oczy okrutnemu Jahveh z rozszalałą wściekłością bryzga pierwsze przekleństwo: Szatanie — Jehovah, — co głazy z ziemi wyrywa; by je ku niebu rzucić i roztrzaskać spiżową skroń strasznego mordercy, który własne, przez siebie stworzone plemię siecze za grzechy przez siebie wszczepione.
45Czuję, jak mi źrenice oczy zalewają, jak ciało moje wydłuża się, rośnie, potężnieje, piersi podwójną mocą się rozpierają, a na oblicze moje spływa święta powaga i cisza boskiego Mitry[26].
46A otóż nadchodzi przepotężna chwila, w której odczuwam wrażenia, jak gdybym był rozpostarty nad całą ziemią, w której święcę w sobie niepojęte święto odrodzenia wszystkich narodów i ich kultury, chwila, gdzie jestem na kształt onego bóstwa starego Ksenophanesa, w którym wszystkie zmysły się przenikają, a wszechświat się do duszy zlewa nie przez zmysły rozczłonkowany, ale w całej swej nierozerwalnej jedności.
47A gdy przestrzenie uciekać się zdają, a wszystko się w jakieś odmętne przepaści zwala jak w lej, gdy się ciężki kamień w wodę rzuci — gdy nie wiem, czy istnieję i stracę panowanie nad zmysłami — gdy tysiące lat powrotną falą przez mózg mój się przeleją, a ja na chwilę odczuwam się w całej przemożnej nagości mego bytu i z powrotem odzyskuję moją siłę rozrodczą, tak że staję się atomem, co sam siebie zapłodnić pragnie, kiedy krew wszechświata pieniącą się strugą leje się w żyły moje — wtedy odczuwam nieskończone, bezgraniczne szczęście, szerokie i głębokie jak atmosfera, co nad światem zaległa.
48Rozumiem dobrze, że koniec nadchodzi. Wiem, że to już ostateczny rozkład uczuć i myśli. Ale cóż mnie to wszystko obchodzi!
49 50A chociaż się uczucie od woli oderwało, chociaż wszystkie stany duszy mojej tylko do połowy dojrzewają, skłębiony chaos myśli, podarta sieć uczuć, bez siły przetworzyć się w akt woli — i cóż z tego?
51Za to rozkoszuję się niesłychanym cudem olbrzymiego światopoglądu.
52Ja, jako ja, istnieję tylko w uczuciu, znam siebie w uczuciu, a czy ono stanie się wolą, to już mnie nic nie obchodzi.
53Nie znam nic prócz moich wrażeń, a przede wszystkim nie znam żadnej przyczynowości, li tylko nieskończoną ciągłość wrażeń — a czy pasmo tej ciągłości logicznie się rozwija, czy nie, to również mnie nic nie obchodzi.
54Jestem ponad wszystkiem. Chwilami zdaje mi się, że mam rodzaj jakiegoś nadmózgu, patrzę na czynność, na tę biedną mozolną pracę mego mózgu — patrzę przez mikroskop, a gdy zachodzi potrzeba przez teleskop, a w bezgranicznej potędze tego nadmózgu, zdaje się, wolno mi mniemać, że wszystko jest snem i ciężką zmorą, że cała ta tak nazwana rzeczywistość jest też tylko pewnym rodzajem snu, a moje Ja dla mnie tak samo obcym i niezrozumiałym jak dla Was.
55I dla Was, dla Was, którzy może wcale nie istniejecie, a może tylko jesteście sennym majakiem mej duszy bezpłciowej — dla Was, biedne dzieci samicy Ewy — Ja — Pan miałbym żyć?!
56He, he — może dlatego, że muszę spełnić pewne obowiązki względem człowieczeństwa, do którego przecież zaliczać się muszę?
57Rassurez-vous[27]: kocham Was, kocham Was wszystkich.
58I Was, którzy nie macie więcej znaczenia i większej wartości od zwykłego argonauty, co w chwili płciowego rozpędu odrzuca swe narządy płciowe od matczynego ciała, które samodzielnie szukają samiczki, którą by mogły zapłodnić.
59Was, podbudzonych ustawicznym podrażnieniem płciowym, Was artystów, co tylko Wasze ideały rozkoszy i żądz odtwarzacie. —
60NieśmiertelnośćI Was, wiecznie chciwych, zapracowanych, żądnych bogactw i dóbr, by tylko byt zapewnić Waszym rozmnożonym spermatocytom — a nazywacie to miłością do osobistej nieśmiertelności. —
61I Was, bezmiernie rozrzutnych — bo w Waszej głupocie tkwi olbrzymi rozpęd i nadmiar sił płciowej natury, co miliony spermatocytów potrzebuje, by zapłodnić jedno głupie jajko samiczki.
62O, kocham Was wszystkich i żal mi Was, i pogardzam Wami, że żyć musicie, że jesteście tylko nawozem, co użyźnia nową przyszłość, że jesteście środkiem i organem wiecznej chuci, a okłamujecie się obowiązkiem i miłością dla ludzkości.
63 64Jestem początkiem, bo noszę w sobie rozwój jestestwa od samego początku i jestem końcem, ostatnim ogniwem rozwoju.
65 66Wy macie jeszcze jakiś świat zewnętrzny, ja nie mam żadnego. Mam tylko siebie.
67Konflikt wewnętrznyGłowa mi pęka: zdaje mi się, że jestem jakąś potworną syntezą Chrystusa i Szatana, sam siebie stawiam na wysokiej górze i prowadzę się w pokuszenie i sam siebie pragnąłbym omamić.
68To znowu kojarzy się we mnie rozkosz upojonej ekstazy z zimną obrachowaną analizą, czasami wierzę ślepo, męczenniczo, jak pierwotny chrześcijanin, a równocześnie wyszydzam wszelką świętość, jestem zarówno mistycznym anachoretą i wściekłym zsatanizowanym kapłanem, co najświętsze słowa i najohydniejsze bluźnierstwa równocześnie z pianą na ustach bełkocze.
69A teraz mam wrażenie, jak gdyby się na niebie rozlała przerażająca powódź czarnoczerwonej krwi, a w uszach straszliwy, nerwy przerzynający zgrzyt, jak gdyby ktoś rznął rżaszką płyty szkła —
70O qualis artifex pereo[28]!
*
71Jesteś jak słaby, cichy, srebrny promień światła, który wybłysnął z jakiegoś okienka dalekiej chaty i rozlał się w ciepłej nocy jesiennej na łąki, ponad mokre, miękkie zgło[29] mgieł, co sennym, rozkoszy sytym zmęczeniem bezmierne obszary traw zaległo.
72A nad srebrzącą się przestrzenią mgieł kołysze się światło, gdyby[30] wahająca się, rozwiewna fala; jak dźwięki mosiężnych dzwonów, gdy się z dala rozlegną na Ave Maria[31], płynie czyste, złote, gasnące i długo jeszcze przebrzmiewa, i leje się w duszę zmęczonym, chorym spokojem.
73Jesteś jak niebieska godzina świtu, kiedy wschód różowieć poczyna i światło z siebie wydycha. Cały świat się syci niepojętą tajemnicą zmartwychpowstania, tonie w niebieskiej błogości nieba, rozlewa się w topieli zimnej, roztopionej stali damasceńskiej, a naraz rozkwituje[32] łuną szerokiego, palącego się morza fioletów i purpury, a w to morze tajnego barw przepychu wrzynają się ostre słupy promieni wschodzącego słońca.
74A wszystko głębokie, niebieskie i święte.
75Wokół Twoich oczu odblask w kształt protuberancji[33] przy zaćmieniu słońca, a w otchłań mej duszy wchłaniały się gdyby[34] dwie gwiazdy w rozpaczną czerń wichrowatych nocy jesiennych.
76Wokół Twych ust delikatne, miękkie linie, wtedy gdy się do pół-uśmiechu roztwierają — zdaje się, że widzę rodzime jezioro i pomnę szklistą, cichą powierzchnię i przebłyskujące w oddali koliste linie, gdym wiosłem o nią uderzał[35].
77Dźwięk Twego głosu spływał w mą duszę, jak gdyby go wiosenne wiatry przewiały przez zielone morze i słyszę, słyszę go jak morze cichego światła, przetworzone w atmosferę dźwięków, co mnie owiewa nieskończenie lekkim, miękkim drżeniem.
78Gdym Cię po raz pierwszy widział, zdało mi się, żem ujrzał mą duszę w jej całej nieznanej, tajemniczej nagości.
79Byłaś dla mnie objawieniem mej najczystszej zjawy: w Tobie rozwiązała się zagadka najtajniejszych snów i widziadeł mej tęsknoty za pięknem — za sztuką.
80Z jednego łona wykwitliśmy gdyby[36] dwa czarodziejskie kwiaty, co noc jedną tylko kwitnąć miały, i z tego samego źródła trysnął strumień, co się przez ciebie i przeze mnie tą samą falą przelał.
81I byłaś pierwotnie moim jedynym ideałem płciowym, byłaś mną, a ja tobą, mieliśmy dokonać święte misterium, by stworzyć nowy, szlachetniejszy, doskonalszy rodzaj ludzi, ale kiedy dusza ma zdusiła chuć we mnie, kiedy się tak rozwielmożniła, że rozpęd rozrodczy usechł i zwiądł jak łodyga kwiatu w wilgnej cieni, mogłem Cię tylko pić oczyma, głaskać dźwięk Twego głosu, a wzdłuż nerwów moich czuć spływanie rozwiewnych linii twego ciała, ich nieskończoną miękkość i rozkosz.
82A tęskniłem za Tobą, tęskniłem.
83Zawsze i wiecznie tęskniłem za Tobą, za tą chwilą, w której byliśmy jedno, nierozerwalnie jedno, tęskniłem za tą chwilą, kiedym Cię ze siebie wyłonił, kiedy kształty mego ducha układały się w linie Twego ciała, drgania mych nerwów lały w Cię życie, kiedy stałaś się istotą mego ducha, jego treścią w ciało przeistoczoną.
84Kocham Cię, jak zachodzące słońce kocha łany pszeniczne w parnych zmierzchach lata, ostatnimi, krwawymi promieniami; niechętnie odchodzę od Ciebie, jak słońce, co się z ziemią żegna z bólem i z żalem, że nie będzie mogło widzieć świętych tajemnic nocy.
85Tajemnicę nocy i otchłannych przepaści — w Tobie, w Tobie chciałem ją ujrzeć. Szukałem jej rozpalonymi, męką dyszącymi palcami; gdyby[37] ostrza lancet wcinałem je w głąb Twej duszy, ale znikała, usuwała się, wabiła mnie, a gdym sięgał głębiej, zaprzepadała się[38].
86Duch mój, z którego powstałaś, którego kształtem i ruchem żyjesz, wił się w bolesnej rozpaczy, by Cię od nowa wssać, w siebie roztopić w swych żarach jak kawałek metalu — Ciebie zagubioną, oderwaną połowę.
87Obcą mi jesteś, bo tylko to mogłoby Cię rozpoznać, co we mnie jest martwe: a ja Cię tylko kochałem moją duszą — moją chorą sceptyczną duszą, co zapomniała samicę w Tobie, a widzi tylko poddaną służebnę[39] i niewolnicę.
88Ale kochałem Twoje kłamstwo, boć i dusza ma kłamliwa.
89Ale podczas gdy Twoje kłamstwo mogło, co najwyżej, parę głupich mężczyzn uwieść i mamić, stworzyło kłamstwo moje naukę, odkryło nowe światy, wyłoniło z siebie poezję i zmusiło ludzkość wejść na nowe ścieżki, otworzyło jej nowe tory i drogi.
90Kocham Twoją zbrodniczość, bo sam jestem zbrodniarzem.
91Ale podczas gdy Ty, w Twej zbrodniczej chuci, mogłaś się stać nierządnicą lub dzieciobójczynią, ja, zbrodniarz, napisałem nowe tablice, wyryłem nowe przymierze z nowym bogiem, zniszczyłem stare świątynie, by nowe pobudować, skreślałem z karty ziemi narody całe, ziemi jelita powyrywałem: Ja — tak Ja, nigdy niesyty, odwieczny zbrodniarz, twórca dziejów, duch rozwoju niszczenia i tworzenia.
92Kocham, gdy czuję, że rwiesz się ku mnie, że chcesz spełnić słowo przeznaczenia; Twą chucią rozwiązałaś zagadkę mego bytu, wytłumaczyłaś moją istotę mnie samemu.
93 94Toć to to, czego uczynić nie zdołałem.
95I takoż kocham Twoje kłamstwo i Twoją zbrodniczość, bo jedno jakoż i drugie są tylko pomocniczą funkcją Twej płci, nią uchwyciłaś we mnie duszę wszechświata, szarpałaś, budziłaś ją, by ujarzmić ją dla nowej przyszłości, co z Twego łona wykwitnąć miała.
96Przed oczyma moimi rozpościera się zjawa straszliwej męki, którą z Tobą przeżyłem.
97Pamiętasz, kiedyś się w pijanym szale Twej rozszalałej chuci wplatała we mnie głęboko, och tak boleśnie głęboko?
98Gdzieś z dołu dolatywały nas dźwięki jakiejś pijanej muzyki — poprzez zieloną, gęstą umbrę dżdżyło słabe dogorywające światło — i wtedy czułem jak drgania Twego ciała udzielały się memu, jak się wwijały wężowym czołgiem[40] w krew moją, jak serce w coraz to mniejszych odstępach bluzgało prądy krwi w tętnice, a w mózgu zadrżały dawno, dawno już nietrącane struny.
99Była chwila, żem uczuł szczęście.
100Wsłuchiwałem się w bolesne natężenie, z jakim się zbierały, łączyły i skupiały płciowe pierwiastki w mej duszy, z rozkoszą czułem, jak się poprzez ciało moje przewinęły zimne dreszcze — czułem, jak krtań się ściskała i z trudem wykrztuszała słowa miłosne, samowiedza ma traciła siłę i coraz słabiej odróżniała jawę od snu — ale naraz ułożyło się Twe ciało w pospolitą, bezwstydną linię i w jednej chwili załamało się wszystko we mnie: znowu mózg pochwycił szatańskimi szpony tworzącą się chuć i zdusił ją.
101A tyś leżała, żebrałaś Twą żądzą — milcząca, z zawartymi powiekami.
102A jam się śmiał — śmiałem się cynicznie, dziko, z całym strasznym, dzikim bólem — śmiałem się, że myślałem, iż mi wszystkie żyły w mózgu popękają.
103Biedne dziecko. Twe łono matczyne Cię oszukało — innego męża trzeba ci było odnaleźć, instynkty Twe płciowe ku innemu zwrócić.
104Ale uspokój się: ujrzałaś tajemnicze Saïs[41] mego życia.
*
105Dziecko, Ojciec, Matka, Ciało, PożądanieŻycie moje zawdzięczam mieszanemu małżeństwu pomiędzy chłopem protestantem a panią katoliczką, która Szlachcicnależała do zubożałej, arystokratycznej familii.
106Gdy wspomnę wstecz, widzę ustawicznie smagłą, delikatną kobietę z nieskończenie słodkimi rysami, coś, co by Carlo-Dolce z rozkoszą malował. Pomnę, pomnę te rysy, w których całe stulecia najprzedniejszego doboru płciowego i najwyszukańszego wydelikatnienia wyryły niezatarte piętno.
107Wiem, że ojca nie kochała. Wiem, że poszła za niego, by nie potrzebować służyć u swych równych. Nawykła w nieskończonej męce oddawać się jego chuci, a w głębokim płciowym wstręcie, w strasznym oburzeniu krwawiącej się duszy zemstą dyszącego, zgwałconego ciała zostałem spłodzony.
108Od samego początku wstyd — wstręt — obrzydzenie.
109Jak daleko wspomnienia moje sięgają, odczuwałem się zawsze jako coś, co wyzbyło się wszelkiego związku, stoi w przeciwieństwie do siebie samego, coś, co jest zlepione z najróżnorodniejszych pierwiastków i zawsze czułem w sobie jakąś piekielną siłę, co wolę moją obezwładniała, a wciąż i ustawicznie zmysły me drażniła.
110Zawsze było coś we mnie, co się żadną miarą z resztą stanów duszy skojarzyć nie chciało. Różnorodne uczucia nie łączyły się z sobą, ale leżały obok siebie w chaotycznej niezgodzie — maleńkie złośliwe diabliki stały naprzeciwko siebie, by ustawicznie sobie najkrwawszym szyderstwem w oczy bryzgać.
111Matka było to olbrzymie geologiczne agens[42], co wszystkie powstające pierwotwory mej duszy przesuwała, na kant je kładła, kruszyła, nowe i potworne połączenia tworzyła, a w świeże bruzdy mej duszy siała trujące ziarno szaleju.
112I to jadowite nasienie stało się ogniskiem zarazy, z którego wykwitły chorymi a bogatymi pękami kwiecia bagniste rośliny mojej duszy — bo to co we mnie zasiała, to było jej własne niezaspokojone pragnienie, jej wieczna płciowa tęsknota, to ten straszny przełom w niej samej pomiędzy duszą a jej spragnionym łonem — i to, otóż to, że dusza jej musiała wypluć jej chuć, bo przecież oddawała się mężowi, którego nie kochała.
113I tak czuła się pogwałconą, duszę widziała w błocie stratowaną i w dzikiej rozpaczy targała się i szarpała za czymś tkliwym, czystym, wniebowziętym i bezpłciowym.
114I ta bezpłciowość w niej samej, a raczej pogwałcone pragnienie jej silnego, żądnego ciała wytworzyło jakąś bezpłciową atmosferę poza nią, coś, naokoło czego wszystkie jej uczucia krążyły jak wokół kosmicznego jądra.
115A chociaż z wolna namiętność i żar jej tęsknoty osłabły, a wielki żal, który tę tęsknotę ożywiał, zbladł i osłabł, zawsze pozostało w jej duszy coś, czego pochodzenia nie umiałaby określić, a co straciło zupełny związek z jej przeszłym życiem.
116I tą nieokreśloną tęsknotą przesyciła moją duszę — wlała ją w każde włókno nerwowe, wbiła ją jak graniczne słupki w objętość zdolności mej odczuwania, i ona — ona to zrobiła mnie tak wstydliwym, tak chorobliwie przeczulonym i tak bezgranicznie cynicznym.
117Ona przepoiła mnie wstrętem i obrzydzeniem ku wszystkiemu, co jako płeć się objawia, i ona rozluźniła, a wreszcie stargała związek między mą duszą a chucią moją i ona — och straszna ona, pogłębiła w zawiązku rozłam, jaki już dziedziczny charakter moją duszę z równowagi wytrącił.
118Od dziecka uczuwałem się jako chłop z swoją prawością, naiwną chytrością pragnieniem cichej, bezbarwnej zadumy, w jakiej tkwią stulecia protestantyzmu i krwawej, potem oblanej pracy.
119Ale obok chłopa, co stulecia całe razem z wołem w tym samym jarzmie ciągnął pług po kamienistej glebie, co się przed panem swym giął w dwoje, którego ręce bolączkami nabiegły i stopy się rozrosły, żyje we mnie dumny arystokrata, którego ojcowie przywędrowali z stepów świętego Iranu w europejskie niziny i ujarzmili głupich tubylców — przebiegły arystokrata z bezgranicznym bezwstydem i cynicznym kłamstwem panujących — arystokrata z wydelikatnieniem cieplarni, które tylko stulecia najdoskonalszego doboru, panowania, przepychu i lenistwa wyhodować mogą.
120I tak musiały wreszcie te wszystkie sprzeczne pierwiastki rzucić się na siebie — musiała się wojna rozpocząć — musiało się we mnie uczucie od woli oderwać, a wola, pozbawiona motorycznej siły, obezwładnieć musiała.
121Nigdy nie było we mnie ani miłości, ani skupienia.
122Jestem wyrazem odśrodkowiska, wyrazem zniszczenia i rozwiązania.
123Jestem szatańską Walpurgis[43] — nocą rozwoju, straszne Mene-Tekel[44], w którym kona mój czas w ostatnich spazmatycznych podrygach.
124W każde włókno nerwu wżarł się zarazek tego rozłamu mej duszy, w podwójny strumień rozdzielił każde moje wrażenie: bo każdy stan mej duszy bólem i rozkoszą zarazem.
125Wżerają się w siebie, chciałyby się przemóc, zgryźć się wzajemnie, ale uczucie bólu zwycięża.
126Zaledwie odczuwam delikatne podrażnienie rozkoszy, a już tętni i wali młotem ból, aż nagle rozgrywa się cała orgia, w której rozkosz obłędem się staje w jadowitych kąsaniach bólu, orgia dzikiego rżenia wściekłego ogiera i cichego, szydzącego uśmiechu potwornej hermy[45] głowy Lucyfera, zlepionej z zwycięską twarzą Archanioła Michała.
127I ten piekielny rozłam, te wszystkie przewrotne instynkty wezmę sobie teraz ku pomocy.
128Wypędzę leniwą bestię mej chuci z jej nory, do biała rozpalonym żelazem mego pragnienia przypalę jej krzyże, wbiję jej ciernie mego bólu w stopy, że ryczeć i tańczyć się nauczy — tańczyć — na miły Bóg — tańczyć się nauczy!
129Obrazami, które moja zimna, wydoskonalona rozpusta porodziła, będę ją drażnił, smagał, siepał, aż znowu poczuję, żem jest mąż z ziemi porodzony — ja biedny męczennik Twego przepychu, ty biedny, młody mózgu.
*
130Mój mózg posłałem na zielone pastwisko, na bezpłodne torfiska mej ziemi rodzinnej, a teraz jestem skupieniem, skojarzeniem się wszystkich sił ze sobą, ich równowagą i syntezą.
131Spoczywasz w mych ramionach, — a jest noc.
132Całujemy się, że tchu nam braknie, że stapiamy się ze sobą i stajemy się jedną istotą.
133Wpijam me rozżarzone usta w Twoje piersi, aż serce me się rozpiera od szczęścia, tak mocno upragnionego, tak silnie utęsknionego. Przytulam Twe smagłe ciało krwiożerczej samicy tak silnie do mego, że czuję bicie Twego serca na mej piersi i mogę liczyć jego uderzenia, że strumień krwi, co się w Twym ciele rozszalał, moje własne ciało w pieniący szał smaga, a Twe drgania rozkoszy gorącymi wężami mnie przebiegają.
134Wgrzebuję się w Ciebie, czuję jak się Twe wiotkie członki pienią w upojeniu krzyczącej lubieży[46] i podrywają się w bolesnym erotyzmie rozkoszy.
135Silniej — głębiej — mocniej — och! mógłbym tylko pochwycić Twą duszę — wssać się w każdą szczelinę, myśli Twej pochwycić, Ciebie — Ciebie nagą istotę, odzianą nędznym łachmanem ciała — chwycić Cię teraz w rozszalałej farsie mego pragnienia, w dyszącym Hallelujah mej lubieży!
136A teraz stałem się ucieleśnieniem słowa, teraz jestem przepotężną chucią, co wszelkiemu rozwojowi początek dała i go w nieskończoność prowadzi, jestem węzłem przeszłości i tego, co przyjdzie, jestem pomostem do nieznanego Jutra, rękojmią nowej ewolucji i wiecznego powrotu.
137Teraz już nie uczuwam żadnej męki. Ssę Twoją duszę — wsysam ją w siebie i w tej spójności dusz i ciał, w tym stopieniu się mego bytu z Twoim, w tym wzajemnym przenikaniu się naszych uczuć myśli i pragnień, w tej nadludzkiej, bezwzględnej, niebosięgłej wolności płciowej, co pragnie nowej przyszłości i nieśmiertelności, pochwyciłem drżącymi, dyszącymi palcami to, czegom dotychczas schwycić nie mógł.
138 139Znikło, rozbiegło, rozprysło się!
140Jak żywe srebro rozpyliło się przy moim dotknięciu; — Okoa Ty tu przy mnie — tu leżysz w Twej boskiej nagości, w bezwstydzie Twego żarnego pragnienia, a oczy moje patrzą na Cię jak na coś obcego, dalekiego, tysiące mil ode mnie odległego — i patrzę z strachem w przepaść Twoich oczu — przepaść, która może nawet nie jest powierzchnią.
141Ale nie, nie — niech piekło niebo pochłonie — ale nie — nie!
142Z drgającą, mózg chłonącą namiętnością, z całym piekielnym żarem gorączki, co duszę mą w szał smaga, z dziką siłą mych rozkoszą zmężniałych sił rzucam się na Ciebie, nie chcę nic czuć prócz bladej gorączki Twych członków, nic słyszeć, jeno wściekłą pogoń mej krwi, i nie chcę mieć innego wrażenia, prócz tego rozpalonego, szpilkującego bólu naszego delirium miłości. — Przestanę cierpieć w zwycięskich dytyrambach chuci, wyjącym pienieniu się straszliwej symfonii ciała.
143I powiedz, — ach powiedz mi, jak mnie kochasz! Powiedz w pragnących drganiach Twego ciała, wpal w usta moje, weżryj w członki me, wpij we mnie to gorące, rozpustne, upojone:
144 145Powiedz, powiedz mi — jak mocno — jak głęboko — jak strasznie mnie kochasz?
146 147 148Nie potrzebuję Twej miłości. Czego pragniesz? czego chcesz ode mnie? Niczego Ci dać nie mogę — co wiąże nas razem? — nie wiem nawet, co mam z Tobą począć!
149Wstań; ubierz się; ha, ha — jak ja mój wielki mózg podziwiam, co jest jeszcze w stanie uscenizować taką biedną miłostkę dorastających młodzieńców…
150Ofelio, idź do klasztoru[47]!
*
151Na dnie mej duszy spoczywa straszna, przerażająca tajemnica, okropne wspomnienie obłąkanej, piekielnej mszy rozpaczy i szału, mszy, w której ma chuć w śmiertelnych kurczach skonała, kiedy po raz ostatni była δοσ μοι που στω[48] i cały mój byt z zawias[49] wyważyła.
152A teraz zdradzę straszną tajemnicę, wściekły tryumf epileptycznej chuci, raz jeszcze przeżyję wszystko w takiej potędze, jakby się to było dziś stało, raz jeszcze będę się sycił obłąkaną rozkoszą chwili, w której byłem wampirem i raz jeszcze się stanę przepotężną chucią, co z mózgu mego zrobiła sobie śmieszną zabawkę.
153Nie wiem, sen to był czy jawa, nie wiem, czy to był tylko majak jakiegoś urojenia, może odbicie obrazów, odziedziczonych i w głębi mej duszy ukrytych. Linie dnia spływają z linią nocy, nad jasnym południem zawisła krwawa tarcz[50] miesiąca, a w wodzie przepastnej studni widzę na jasnym dniu odbicie miliona gwiazd w północnej ciemni.
154Pomnę: siedziałem bez ruchu, stępiały, z pięścią w ustach, by nie krzyczeć, z oczyma dziko wyłupionymi, z strasznie wykrzywioną twarzą: dzikie zwierzę w rozpętaniu dzikich instynktów.
155Coś musiałem w sobie zniszczyć, zębami wkąsać się w najtajniejszą głąb mej duszy, głęboko, powoli, coraz głębiej; coś odgryźć, a powoli, powoli, by ból był straszniejszy, dzikszy, okrutniejszy, odgryźć długimi, ostrymi zębami.
156Szarpnąłem. Ból, jakby mi ktoś żywe serce z piersi wyrwał.
157Teraz byłem prawie wesół. Podałem się z rozkoszą dziwnym majaczeniom.
158Wszystkie moje uczucia i myśli rozkołysały się w burzliwy takt jakiejś straszliwie głębokiej, upiornej muzyki z twarzą staromeksykańskiego bóstwa.
159Każdy ton był jak kawałek stopionego metalu, co w straszliwym żarze spadał w spektrum mej duszy i tam linię rysował.
160Nie słyszałem muzyki, czułem ją tylko dokładnie, jako olbrzymie, nieskończone spektrum, z krzyczącymi, pstrymi liniami.
161Ich barwa przypominała mi kolor, jakim był obmalowany lew asyryjski w jakimś muzeum.
162Dziwiło mnie tylko, że widziałem tak dokładnie ultrafioletowe promienie, ale nie jako barwę, tylko w kształt fali, odbitej o skały, zdawała się ustawicznie wracać poprzez szeregi napływających bałwanów.
163Widziałem muzykę w palących się pożarną łuną, żgających, wielkich płomieniach barw. Z początku czułem coś jak ogromne ognisko gangreny, tak to wszystko chwilami bolało.
164To znowu gasła pożoga, a wtedy uczuwałem, że lecę w jakąś otchłań, zaprzepaszczam się, a wtedy chwytałem rozpacznie naokoło siebie, by się znowu wdrapać w górę.
165Tylko tego nie rozumiałem, jak by to coś w mej duszy doszczętnie wyrwać, jak by to zębami uchwycić — tkwiło głęboko, czułem coraz dotkliwiej, a wyrwać to musiałem — to coś, o czym zachowałem niejasne wspomnienie, a przypomnieć sobie nie mogłem, co by to mogło być.
166Było zupełnie ciemno; straszna, ciemna, jak czarna kotara gęsta noc, a na szybach łkał i zawodził w sobie skupiony deszcz.
167Spektrum w mej duszy rozżarzało się coraz silniej.
168Każda kreska dźwiękowa stała się osobnym bólem.
169Delikatny, długi rząd z długimi przeźroczystymi palcami i ostrymi szponami.
170I każda kreska żgała jak długie, aż do biała rozpalone igły w mój mózg, w regularnych odstępach, a każda wydobywała nowy oddźwięk bólu.
171Czasami zdawało się, że igły stały się piszczałkami organowymi, na których w niesłychanych stodwudziestkach wygrywało coś straszliwą symfonię mąk, orgiastyczną kadencją brutalnych delirii[51] bólu.
172Wrzasnąłem jak zwierzę, potem zacząłem krzyczeć — silniej jeszcze. Musiałem krzyczeć, zdwoiłem natężenie, jakie mnie krzyk ten piekielny kosztował: cieszyłem się z tego; teraz już umyślnie krzyczałem.
173Przytomność na chwilę mnie nie opuściła.
174Było, jak gdybym przyłożył długie, delikatne obcążki do zgangrenowanego miejsca, którego zębami uchwycić nie mogłem; a teraz ciągnąłem powoli, powoli — o, to była straszliwa rozkosz.
175Tak, tak: trzeba było jeszcze raz po raz gwałtownie podrywać, to więcej jeszcze bolało.
176Naraz począłem się trząść na całym ciele, fala ultrafioletu poczęła biec coraz gwałtowniej w dzikich bałwanach wstecz, coś rwało mnie w tył, szarpało, przemocą rzucało, jak gdyby mi silną pięścią straszne razy w piersi wydzielano.
177Wiedziałem, co to ma znaczyć, ale nie miałem odwagi o tym myśleć — nie powinienem tego wiedzieć i naturalnie nie wiedziałem — nie, nie, nie!
178Podskoczyłem: byłem przecież tak wesoły, tańczyłem i gwizdałem jeden długi, przeciągły ton.
179Całą mą duszę skierowałem na niego; wsłuchiwałem się w niego, pieściłem, głaskałem, stworzyłem sobie z niego krajobraz, tak miękki jak szeroki płaszcz, utkany z rozkosznych ultrafioletowych promieni; otuliłem się w niego, cały się w nim skryłem; było co prawda trochę smutno, ale to smutek dziecka, kiedy się już wypłacze: tysiąc ocząt figlarnych aniołków poczęły się uśmiechać[52] — chwila, słodka chwila dziecka, gdy się uspokaja.
180Było tylko trochę — troszeczkę — zimno.
181 182Schwyciła mnie szalona tęsknota za lodowatymi, trupimi rękoma; wściekła tęsknota i chuć przerażająca, potworna. Szumiała, okrążała mnie apokaliptycznymi skrzydły[53], a musiałem ją przecież zabić, ubezwładnić albo zahipnotyzować, uśpić, pot lał mi się z czoła, zimny, wilgotny pot; miałem to uczucie, jakiego często doznawałem, gdym zimowymi rankami chodził do sali anatomicznej.
183Wszystko było w porządku w mej głowie.
184W agonii mego przestrachu popadłem w jakiś rodzaj fizjologicznego jasnowidzenia, widziałem krew moją, jak w szalonym pędzie biegła przez żyły, widziałem całą gwałtowną pracę w każdej komórce i z przerażeniem czułem, jak rosło szalenie, bezgranicznie, w wymiarach nie z tego świata.
185Rozdzieliłem się; jak kapitan tonącego statku stałem na szczycie stacji kontrolującej mej świadomości i patrzałem na rozszalałą walkę.
186Teraz musiałem się sam do walki wmieszać i instynktownie począłem mówić, bełkotać, bez związku, aby się tylko ogłuszyć.
187A z skłębionych, ochrypłych dźwięków mej mowy wysłyszałem szydzące, dzikie okrzyki:
188Hu, hu! Jestem ladacznicą Naną, siedzę na Muffacie, jadę i krzyczę:
189 190I coraz silniej i dokładniej czułem trupie ręce: jak długie kleszcze wysuwały się z jakiejś nory ku mnie, objęły mnie żelaznymi obcęgami i poczęły mną targać, szarpać, rwać — ciało moje to się poddawało, to znowu gwałtownie opierało, wyrywałem się, ale nic nie pomagało. Padłem wznak, to mnie znowu coś na nogi stawiało, i tak krok za krokiem, w strasznych podrzutach, podskokach, kurczowych wysiłkach, a w końcu w bezsilnym oporze zatoczyłem się do bocznego pokoju.
191Trup, Kobieta, MężczyznaW ponurym świetle jarzących się gromnic leżał w trumnie trup kobiecy.
192Gromnice dogorywały; światło było niespokojne, pryszczało i drżało, i rzucało dziwne cienie na twarz kobiety.
193Przykucnąłem, a w rdzeniach włosów poczułem kłucie jak od szpilek na całej głowie.
194Było coś w jej twarzy, co mnie przyciągało i do ziemi przykuwało. Na twarzy, grą światła pocętkowanej jak skóra tygrysia, ujrzałem nagle straszną wizję: szeroko rozdziawiona paszczęka grzechotnika, z dziwnie latającym, długim językiem. Słyszałem dokładnie jadowity syk — a może ja sam syczałem.
195Przypadłem do ziemi jak zwierzę na śmierć zranione; chciałem się sam w siebie przepaść, chciałem się pod ziemię skryć — ale oczu oderwać nie mogłem: musiałem patrzeć.
196Połączenie pomiędzy trupem a mną było tak silne, że czułem, jak mi potężne galwaniczne strumienie wyżerały oczy, z krtani mej rwały się zwierzęce ryki, w strasznej męce, w potwornych porodach.
197Usta moje ułożyły się w dziwny sposób, począłem parskać, wiedziałem, że naśladuję trupa.
198To gazy pośmiertne, krzyknęło coś we mnie.
199Nie, nie! ona mówi — mówi — mówi — Boże ukrzyżowany — rzeczywiście mówi.
200 201I w tej samej chwili padłem omdlały na ziemię.
202Słyszałem jej głos, płynący ku mnie z nieziemskich oddali.
203Siedziałem z nią w jakiejś kawiarni, gdzieś w kącie w przytłumionym świetle.
204— Boże, Boże, jak ja Cię kocham. Wszystko, wszystko kocham u Ciebie, Twoje powłóczyste, zmęczone spojrzenia, Twoje wytworne ruchy, Twoje nogi arystokratyczne i Twoje ręce, takie inteligentne, długie i wąskie ręce.
205O Twoje usta kocham i Twoje czoło — wszystko, wszystko.
206A kiedy grasz, to masz czasami takie wściekłe uderzenia. Rzucasz rękę na klawisze z taką mocą i zaciekłością, jakby w nich tkwiło to wszystko, co w Tobie zamiera.
207Tylko włosy zawsze w nieporządku — musisz je szczotkować.
208Spojrzała na mnie z figlarnym uśmiechem, ale ja byłem zmęczony, syty i wstręt przegryzał mi duszę.
209— Co ci jest? — spytała nagle.
210 211Patrzała na mnie wylęknionymi oczyma i przytuliła się do mnie.
212— Kochasz mnie? — pytała i przesuwała lekko swą piękną rękę po mej głowie.
213 214Odsunąłem z wolna moje krzesełko.
215Patrzała na mnie z tym samym przerażeniem i przestrachem, z jakim patrzał na mnie mój stary pies, gdym go musiał zabić.
216Oparłem głowę na rękach, patrzałem w szklankę, by nie potrzebować spotykać się z jej oczami.
217Widzisz, jeżeli ktoś jest tak zdegenerowany i chory jak ja, to nie wie nigdy, co się z nim dzieje. Stany duszy zmieniają się z przerażającą szybkością, popadają z jednej krańcowości w drugą. Co teraz miłością, za chwilę przemienia się w obrzydzenie i nienawiść.
218Chciałem na nią spojrzeć, ale nie miałem odwagi.
219 220 221Dźwięk jej głosu był w tej chwili zgrzyt pękniętego dzwonu.
222— Jesteś przecież rozsądna, nie jesteś dzieckiem, mogę Ci przecież wszystko powiedzieć.
223 224Pamiętasz sonatę Kreutzera Tołstoja? To, co mówi o tym wstręcie i płciowej nienawiści — rozumiesz mnie?
225Czułem, jak drżała na całym ciele, wyprężyła się, a potem nagle opadła.
226I teraz stałem się brutalnym parobkiem.
227Pastwiłem się nad nią z dziką, krzyczącą rozkoszą kata.
228— Męczę się, od samego początku się męczyłem. Pamiętasz, jak pierwszą noc pozostałaś u mnie i strasznie zmęczona natychmiast usnęłaś? Wiesz, com wtedy robił? Boże najdroższy — ciało Twoje było mi tak obojętne, tak obojętne — wstałem i zacząłem robić z Tobą eksperymenty snu. Wziąłem dzbanek wody i począłem ją lać do miednicy. Ciekaw byłem, co będziesz śnić. Lałem coraz silniej, aż się przelękniona obudziłaś. Pytałem Ci się czule, coś śniła i cieszyłem się, że mózg Twój z taką dokładnością odpowiada na podrażnienia zewnętrzne.
229Pamiętasz? Śniłaś, że w Twoim mieście rodzinnym wybuchł ogień i ze wszech stron zlatują się ludzie z fasami i kubełkami, by ogień gasić.
230Jej spojrzenie czułem teraz cieleśnie na całej skórze — straszne, na śmierć gotowe spojrzenie.
231Teraz nadeszła chwila ostatniego ciosu.
232— Trudno, nie mogłaś mi dać szczęścia, a teraz, teraz… Słuchaj, wiem, że jestem brutalny, ale nie mogę dłużej żyć z Tobą, stałaś mi się ciężarem…
233W tej samej chwili zniknęła za kotarą przy wyjściu.
234Opadłem ze sił i patrzałem bezmyślnie w szklankę…
235 236 237Zdjął mnie straszny lęk, przeraźliwy strach; zerwałem się, by biec i szukać ją…
238I w tej samej chwili oprzytomniałem, znowu ujrzałem trumnę, wizja prysła.
239Na trumnie leżał trup kobiecy.
240Chwilę szukałem przyczynowego związku między trumną a sceną w kawiarni; na próżno.
241Tylko rosnący, pieniący się lęk połączony z straszliwą tęsknotą, pragnącą, dziką tęsknotą za tą, co ot tu martwa leżała.
242A martwa twarz mówiła obłąkaną mową gromnicznego, niespokojnego światła i patrzała na mnie lubieżnymi, przymrużonymi oczyma.
243I coraz gwałtowniej rwało się we mnie pożądanie hieny, a w strasznej potędze wyzwalającej się bestii zmógł[54] się mój mózg.
244Wiedziałem teraz, że muszę się jej dotknąć, czekałem tylko sankcji mózgu.
245 246Oko, WierzeniaPrzypomniałem sobie nagle, że podług starego podania odbija i utrwala się na martwej źrenicy ostatnia walka przedśmiertna.
247Otóż to to, to, to, co widzieć musiałem, straszną zagadkę życia na dnie martwego oka, piekielną noc poślubną, w której życie z śmiercią się parzy.
248Miałem tylko tę jedną myśl, co wybiegła poza mój mózg, ostrym końcem wwierciła się w martwe oko i tam na jego dnie połączyła się z drugim biegunem; połączenie było dokonane. W oczach moich pryskały iskry, trzeszczące, zielone iskry elektrycznego światła.
249Druty połączenia spopielały się na końcach, skracały się coraz więcej, musiałem się przysuwać.
250Coraz bliżej; jak pantera czołgałem się ku trumnie — teraz już stałem tuż, tuż przy niej.
251Drżącymi, dyszącymi palcami starałem się podnieść powieki; drżałem i latałem na całym ciele; straszliwy, wykrzywiony uśmiech ohydnej lubieży[55] przeczołgał się po jej twarzy.
252A nagle począłem skrzętnie pracować. Podniosłem wreszcie powiekę, ale palce moje zsunęły się po twarzy, błąkały się po niej, zdjął mnie paroksyzm gorączki, pracowałem obcymi rękoma, miałem uczucie, że głowa mi się oderwała i wyleciała za okno, śmiałem się i krzyczałem, a wyrazy moje odbijały się od ściany i zasypywały mnie gradem kamieni — całowałem jej twarz, kąsałem ją, wssałem się w jej ciało i nagle wgryzłem się wściekłymi zębami, z krwawą pianą na ustach w jej pierś.
253Szarpałem, gryzłem trupie ciało, straszliwy śmiech, w którym się każdy nerw w konwulsjach bólu szarpał i kurczył, rozpierał mi piersi — a naraz potoczyłem się i padłem wznak.
254 255Umarła kobieta powstała w trumnie w upiornym majestacie i z szerokim ruchem rąk uderzyła mnie z gwałtowną, przerażającą siłą obydwiema pięściami w piersi.
256Odleciałem daleko bez — przytomności.
*
257Zewnątrz stało się wnętrzem, jawa — snem, — rozkosz obrzydłym jadem, a ból wstrętną pijawką, co się do serca przypiła i krew z niego wysysa.
258A Ty? Gdzie jesteś? Żyjesz jeszcze? Umarłaś? Nie wiem. W mózgu moim pełno przerw i tam, a pomiędzy pojedynczymi, świadomymi stanami braknie połączenia przyczynowego.
259A zresztą — to wszystko drobnostka, rzecz nic nieznacząca.
260Wiara, ZwątpienieTeraz jedno mnie tylko obchodzi. Cóż teraz?
261Ale rzeczywiście, z całą straszną grozą powagi i pewności śmierci, pytam się: cóż teraz?
262A jeżeli Bóg rzeczywiście istnieje? Jeżeli dusza rzeczywiście nieśmiertelna, a w jednym kościele katolickim można naprawdę osięgnąć[56] zbawienie?
263Ale brak mi wiary, wiary, wiary.
264Wiara w Charcota[57] i w boskie dopuszczenie przy opętaniu. —
265Wiara w Kant-Laplace[58] i Darwina, a równocześnie w stworzenie świata w siedmiu dniach. —
266Wiara w bóstwo Chrystusa i w bluźnierstwa Straussa lub Renana. —
267Wiara w niepokalane poczęcie Maryi Panny i w najpierwotniejsze fakta embriologii. —
268 269 270 271Gdyby[59] dwa ogniska gangreny wżerały się coraz bliżej ku sobie — moja bezsiła, niewiara i to straszne obrzydzenie ku wszystkiemu i wszystkim, a teraz złączyły się w swym ropiącym się[60] dziele zniszczenia.
272Gdyby[61] podziemne źródła, powstałe z ustawicznej ulewy, przesiąkają bezustannie najgłębsze pokłady mej duszy, rozsadzają i kruszą je.
273Jak brutalne światło skwarnego lata, zatruwają mi pokarm ziemi, w której tkwię, z której siłę moją czerpię, wysuszają i rozsadzają chlorofil we wszystkim, co z tej ziemi bujnym kwieciem wytrysło.
274I tak zmieniło złoto swą wartość na miedź, rozprysły wszystkie nadzieje, myśli i uczucia, straciły swoje napięcie, stały się prostymi odruchami; pełen szczęścia i rozkoszy świat rzeczy stał się niepewnym, bezistotnym symbolem, szarą mgłą nachuchaną na szklistą szybę — a Ty, ach Ty stałaś się piekielną córką, szatańską Lilith z głową Sfinksa, bujną grzywą włosów, co ci głęboko w czoło wrastają, i z delikatnymi, szlachetnymi rysami mej matki.
275I chwyciłaś mnie w Twe ramiona, spętałaś mnie ciężkimi zwojami Twoich włosów, jedną ręką zerwałaś gwiazdę, że spadła i z sykiem zatonęła w Cichym Oceanie, drugą zdajesz się chwytać krańce ziemskiego globu, by mnie ponieść Czasw kosmiczną nieskończoność, gdzie przestrzeń staje się głupim urojeniem, a czas sam siebie w ogon gryzie, bo się rozpostrzeć nie może.
276I objąłem żelaznymi kleszczami Twoją szyję, wssałem się[62] rozpalonymi ustami w Twoją pierś dziewiczą i piję z Twoich żył mleko matczyne z krwią zmięszane[63].
277O ponieś mnie, ponieś, gdzie roztrzaskane światy błądzą samotnie i same o siebie się roztrzaskują.
278O ponieś mnie, ponieś, gdzie gęste snopy gwiezdnych promieni w dół spływają, gdyby[64] struny o siebie trącają i z nieskończenie cichą, drżącą, gdyby pierze edredonowe[65], miękką harmonią świat cały zapełniają —
279Ponieś na jakiś punkt, gdzie siły przyciągające wszystkich słońc się znoszą, a ja stracę i ciężar, i wagę, i wszystkie stosunki do czasu, przestrzeni i środka —
280Och ponieś, ponieś z skrzydły[66] krzyczącymi radosne fanfary, skrzydły, co w dzikiej tęsknocie rwą się ku gwiazdom, ponieś tam, gdzie cała ma wielkość skurczy się w maleńki, głupi atom —
281Gdzieś w bezatmosferyczne światy, gdzie kształty moje stopnieją, jak młody śnieg na południowym słońcu, gdzie się z wszechświatem zleję i jak lejąca się lawa meteora[67] w kosmiczny ocean spłynę:
282Rwij, szarp, nieś na przekór głupiemu prawu ciężaru i materii —
283Ponieś na rozkołysane morze rytmów eteru —
284Na jakąś gwiazdę o miliardy lat od ziemi odległą, gdzie mógłbym spocząć, a tysiące stuleci nie dłużej żyć jak jeden moment, a oddalenie od ziemi nie dalej jak ostrze dogmatu o protoplazmie, ostrze, na którym, gdyby[68] na rożnie ziemię nasadzę i w słońce rzucę, by się tam z swego kału oczyścić mogła i zbawić w złotym nic słonecznym.
285Ale nawet tego nie zdoła — nawet w żarach słońca pozostanie plamą błota.
286Tylko nieś, szarp, rzuć poprzez wszystkie krańce, bym sam siebie niszczyć nie potrzebował.
287Jak blask światła, połamany przez tysiąc szkieł, odrzucony od tysiąca zwierciadeł, chcę powrócić do pierwotnej idei, z której powstałem.
288Jak promień słońca, co padł na błotną ulicę i syty i pijany jej brudnym ciepłem, chcę powrócić do pra-słońca, co mnie tu wysłało, by sobie i ludziom przynieść szczęście i radość, i wielki Pokój…
289Tylko nie z powrotem do ziemi jako marny żer dla robactwa, do wstrętnej, ohydnej kopulacji anorganicznych i organicznych pierwiastków, do nowego, piekielnego życia poprzez szereg głupiego rozwoju.
290 291 292*
293Teraz rozpoczyna się agonia — koniec nadchodzi.
294 295Leżałem w łóżku; a w tyle głowy czułem jak gwoźdźmi przybitą, nieskończenie szeroką świadomość, że teraz muszę koniec zrobić.
296Było, jakby w głowie mej kołował jakiś poplątany węzeł, wirował coraz silniej, zataczał coraz wścieklejszy kręgi w strasznym pragnieniu, by się rozplątać i rozwinąć w długie, delikatne nitki myśli.
297A potem naraz jak dzika fala przypływu w drganiach konwulsji, a poprzez nią wężykowata linia chorego niepokoju, co się ku górze wiła, coraz gęstsza, czarniejsza, coraz szybsza i niespokojniejsza, aż naraz uczułem jakąś dziką gonitwę, szum, jak gdyby tabun złych duchów powietrze przerywał, i jakiś nadludzki strach śmierci, w którym mózg pęka, pragnie sam przed sobą uciec i, jak popękany pierścień zapadającego się świata, obtańczyć słońce olbrzymimi kręgi[69] w opętanej taranteli.
298 299Cicha, miękka, letnia błogość. Upojona rozkosz, co się kołysała na ciemnoniebieskiej, zwiewnym złotem obszytej toni.
300Zgrzyt, piekło, wybuch tysiąca gejzerów.
301W głowie rozszalał się obłąkany taniec Wita i gdyby[70] obcą siłą gwałtownie poderwany, stanąłem wyprężony jak w skurczu.
302Czułem, że mięśnie twarzy boleśnie się skurczyły, tak że czułem głębokie kłucie rozpalonych szpilek, a szeroką męką rozwarte oczy zdawały się z orbit wypływać:
303Stałem w rogu pokoju, z rewolwerem przy skroni i dyszałem.
304Nie rób tego, nie rób tego! nie, nie! Na Boga nie! tylko tego nie!
305 306Boże, jakżeż można się tak przerazić, to przecież nie ja, to czarny paletot[71], co wisiał w rogu, na ścianie.
307Wyciągnąłem się znowu w łóżku, strasznie wyczerpany, objąłem głowę obiema rękoma, znowu siadłem, przycisnąłem dłonie z taką siłą do skroni, że jeszcze ból uczuwam.
308Jakieś nieświadome, głupie skojarzenia myśli przewłóczyły się po mej głowie, — owa groźna fala przypływu rozbiła, skropliła się w pojedyncze perły, co się wydłużały, jak gdyby kazano im przeciekać przez jakiś cieniuteńki otwór, widziałem krople w długich sznurach, co się raz po raz urywały — raz — dwa — trzy — cztery… a za każdą razą[72] słyszałem, jak się rozbijały gdzieś w głębi o jakąś szklistą toń.
309Jedno tylko rozlewało się błyskawicą poprzez czarną noc spienionych fal myśli:
310 311A myśl ta poczęła łowić i wędki zastawiać w błotnistej sadzawce, wabiła tak długo, aż inna myśl wędkę pochwyciła.
312Tak, a potem — potem właśnie to zrobisz!
313I obydwie myśli zbliżały się coraz ku sobie, objęły się, siadły jak żmije wyprężone na ogonach, prężyły się coraz wyżej, splotły się — i patrzały długo z łepkami w tył wygiętymi na siebie — patrzały długo, przenikliwie, a potem rozśmiały się cicho ku sobie.
314Spełniło się to, co mi było przeznaczonym.
315Tak będę stał, tak pistolet przyłożę do skroni i tak, zupełnie tak będę krzyczał i dyszał — nie zrobisz tego! nie zrobisz tego! — a równocześnie jedno pociągnięcie: straszne światło sądu ostatecznego zatańczy mi w oczach — teraz posłyszę huk, gdyby[73] grzmot walącego się łańcucha skał w bezdenne przepaści:
316 317Drżałem na ciele jak osika, serce chciało klatkę piersiową rozbić, a w skroniach biła krew o moje dłonie w dzikich podrywach i szałach.
318Niepokój wzrastał, straszliwy lęk rozszarpywał do reszty kłębek mych myśli, rozstrzępiał ich związki i połączenia gdyby[74] nasienny pył jesiennych kwiatów na wszystkie strony, coś mnie wgniatało przemocą w poduszki, kurczyłem i giąłem się, by nie ulec temu pchaniu i nagle zerwałem się i znowu — całkiem z sił opadłem. Wkucnąłem w siebie.
319Oczy wlepiłem w podłogę bezmyślny, oszołomiony straszną pustką i nocą.
320To tylko wiedziałem, że muszę coś wreszcie załatwić, coś do końca przemyśleć, coś, przed czym miałem śmiertelny strach.
321I nagle chwyciłem oburącz krawędź łóżka: na podłodze czołgała się rozwiewna jaśń[75] światła.
322Przerażenie było tak okropne, że na chwilę straciłem przytomność.
323Kiedym przyszedł do siebie, zrozumiałem, że prawdopodobnie zapalono lampę w domu przeciwległej ulicy.
324I rozbiegło się po mnie uczucie nieskończonego ukojenia; byłem prawie wesół.
325Ale naraz pomyślałem, że dlatego jestem tak zadowolony, bo ten szeroki promień światła odwrócił i rozproszył moją uwagę, którą przecież na czym innym, na czymś nieskończenie strasznym skupić miałem.
326Zimny pot wystąpił mi na czoło; wiedziałem, że od nowa muszę się tej strasznej męce poddać i ta pewność wżerała się ostrym, trującym językiem w mój mózg.
327Teraz siadłem znękany na krawędzi łóżka, pochyliłem głowę zbolałą, ująłem ją w dłonie i myślałem, myślałem.
328Uczułem bezmierną litość nad sobą samym. Gorące, wielkie łzy ściekały mi z oczu. Wtedy nie wiedziałem, że płaczę — ach, cóż mnie wtedy to obchodzić mogło.
329Nie płakałem łez wyzwolenia, płakałem pogrzebowym śpiewem indyjskiego kacyka, co własny grób opłakuje.
330Nie wiem, jak długo tak siedziałem.
331Gdym ocknął[76], uczułem ziębiący lodowaty ból.
332Więc stałem w pośrodku pokoju i szukałem czegoś.
333 334Zdawało mi się, że wszystko minęło.
335Zapaliłem papierosa, ubrałem się, otwarłem okno i stałem długo przy oknie w nieziemskim, majestatycznym spokoju.
336Nie myślałem o niczym, wyprężałem się tylko coraz wyżej, rosłem, potężniałem w straszliwym majestacie mego spokoju i ciszy, w groźnym, ponurym, przemożnym pragnieniu śmierci.
337Jakieś dalekie wspomnienie prześlizgło się[77] cichym jaśnieniem przez moją głowę.
338Ujrzałem się naraz w kościele wiejskim. Ponury pół-zmrok. Gromnice jarzyły się tępym blaskiem, jak płonące oczy, co na próżno starały się przedrzeć woniejące mgły kadzidła, co z trybularza[78] w szerokich pasmach płynęły ku monstrancji[79]. Wżerały się do połowy w gęste tumany, a potem rozlewały się i syciły mgły kadzideł jasnym złotem, tak jak pierwsze promienie słońca sycą blaskiem opary powstające z dymiących się łąk jesiennych.
339Zaraźliwa choroba wyniszczyła połowę ludności i co wieczór zbierał się lud w kościele, rzucał się na krzyż i ryczał, i wył w śmiertelnych potach trwogi i rozpaczy:
340„Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas Panie”.
341A pieśń rwała się dzikim rykiem, co serce wśród bolesnych drgań z ciała wyszarpywał, to znowu w bełkoczących jękach, co wszelkie słowo w krtani dławią, to znowu w stękach i rozpacznych krzykach, że żyły w mózgu pękały — i pieśń przestała być pieśnią, stała się piekielnym pragnieniem życia, olbrzymią lawiną, rozpostartą na nieskończonym obszarze, co się lada chwilę stoczyć miała — stała się chmurą, co już, już się obrywała i cały świat potopem zalać miała.
342A w tym cielesnym straszliwym refrenie „Wybaw nas Panie!” jęczały dzwony, ryczały strachem wielkiego sądu organy i zwierzęce rżenie konających, i przerażony krzyk dzieci, — włosy dębem stawały i mózg się mącił, kirem obłędu się zakrywał.
343A naraz straszny ryk płaczu, płaczu obłąkanej rozpaczy i przeraźliwej grozy — ręce gdyby[80] las szkieletów podrzucały się ku ołtarzowi — lud rzucał się, szalał w konwulsjach płaczu, bił się pięśćmi[81] w piersi, walił czołem o posadzkę i krzyczał bezustannie:
344 345A gdy stary siwy kapłan objął ołtarz obiema rękoma, kiedy straszny kurcz płaczu rzucał go na wszystkie strony, kiedy on, który z pogardą patrzał na oprawców, co go w powstaniu żywcem zakopać chcieli, jęczał i bełkotał ku Bogu w obłąkanym śmiechu — wtedy naród oszalał.
346Słyszę tylko dziki ryk, szatański skowyt, jakby się całe piekło rozpętało.
347Zdjęła mnie straszna groza przed tą bolesną, przerażającą chucią ku życiu, groza przed tym konwulsyjnym strachem śmierci i bezmyślnie, w febrycznych drganiach powtarzałem bezustannie:
348 349A ponad ludem tronował anioł śmierci z błędnym uśmiechem na ustach, straszny i okrutny, i znaczył tych, co umrzeć mieli, swym płomienistym mieczem.
350Czyż i ja byłem pomiędzy nimi?
351A z mej krtani rwie się przemocą, bolesne, żarliwe, ostatnią iskrą życia drgające:
352 353Pomnę: znowu przebłyskujące wspomnienia:
354„Patrzę na niebo, a niebo ciche, patrzę na ziemię, a ziemia śpi”…
355Śpi ziemia, niebo tak ciche i tak głębokie, i tak gwiazdami obsiane…
356Niewypowiedziana cisza ujęła me serce w swe chłodne dłonie — cisza grobów i szerokich, zadumanych smętarzy[82].
357Była chwila, kiedy niewidzialne ręce pomazańca Bożego wyjęły Przenajświętszy Sakrament z Tabernaculum[83] wszechnatury i pokazały go światu całemu. A świat padł na oblicze swoje w grozie i strachu: pełen oczekiwania, drżący i świętą czcią przejęty czuł, że nadchodzi tajemna chwila, w której chleb w ciało, a wino w krew się przemieni.
358Teraz powinny zadzwonić dzwonki w długich odstępach po trzykroć razy, teraz powinien rozbiec się żarliwy szmer przygłuszonego nabożeństwa, co serca ludu rozpiera, drżenie cudu przeniknąć świat cały, jak gdyby miliony w piersi się uderzały:
359Sanctus, Sanctus, Sanctus[84]!
360I ziemia cicha, niebo zieje strumienie srebrnego światła gwiazd i wszystko spoczywa w kornej, głuchej ciszy, bo Ja Pan, który wszystko z siebie wyłonił — Ja Pomazaniec, Ja Arcypasterz przyjmuję ostatnią, świętą komunię.
361Głęboka błogość, niebieska błogość świtów i przeczuć przyszłego życia rozlała się świętym strumieniem w mych żyłach; czułem, że skrzydła mi wyrastają, że się rozpościerają, gdyby[85] dwa olbrzymie żagle, że rwą się do lotu; — pienie oswobodzenia i tęsknoty za wieczną przyszłością wytrysnęło z mej piersi — byłem szczęśliwy, jak słońce południa, gdy się morzem światła na niebieskie morze oceanu położy i doń się przytuli — a otóż nagle schwycił mnie obłęd w swe upiorne szpony — obłęd, z którym tak długo walczyłem.
362Noc dławiła, dusiła dzień w śmiertelnych, miażdżących uściskach, krwawą czerwień zmartwychpowstania zalewała szatańska czerń potępienia.
363Strach i groza prężą się, gdyby[86] dwa węże w sól przemienione, pnące się z odętymi cielskami ku straszliwej Sodomie nieba.
364W oczach moich prysnął grad deszczu siarczanego.
365Szeroka, płomienna bruzda rozdarła niebo na dwoje, jakieś słońce zagasło, spurpurowiało jak czarna, zgangrenowana rana — drży, trzęsie, obrywa się, spada i rwie za sobą cały łańcuch gwiazd.
366A z rozdartego nieba widzę w obłokach siarki i ognistej lawy rozpustną twarz z przymkniętymi, mrugającymi oczyma; usta otwarte jak w krzyku najwyższej lubieży[87], a włosy rozwarkoczone poprzez niebo jak wściekłe komety ogniste. —
367A z rozdartego nieba wydzierają się kobiece ręce, straszne, bezcielesne ręce, co ku mnie się wyciągają. —
368I z rozdartego nieba wyrasta apokaliptyczna nierządnica — okrąża mnie w szerokich kołach — już chwyta, obejmuje mnie; wyrywam się, padam na ziemię, walczę, szarpię się z nią — piana krwi burzy się na moich ustach:
369Astarte[88]!
370 371Ta, która się upaja najstraszliwszymi męki[89]. —
372Ta, co kazała Onanowi szukać nowej orgii płciowej, by go oddać na pastwę strasznej śmierci ukamienowania. —
373Ta, co wierny lud poprowadziła do wyzwolenia świętego grobu, by mu za nagrodę owieńczyć czoło męczenniczą koroną syfilitycznych wrzodów. —
374Ta, co wysysa samicę mężowi z krwi i rzuca go w sodomicznej chuci na męża —
375Ta, która silniejszą jest od porządku rzeczy, bo przewraca wszystkie instynkty i maże swe oblicze kazirodczym nasieniem, —
376 377Na moich ustach czuję Twój lodowaty, z rozpusty spłodzony pocałunek śmierci —
378Tak! jestem śmierci poświęcony.
379Duszo, Ty moja silna, wielka duszo, coś mi mą płeć pożarła, gdzież jesteś teraz?
380Mózgu, ty biedny, chory mózgu, coś się miał stać moim bogiem, moim ojcem, gdzie żeś się ukrył, teraz, kiedy na Golgothę i krzyż idę, w jakąś norę się wczołgał?
381Jak czarna głucha plama wisi słońce przylepione na niebie…
382Eli, eli, lama sabachthani[90]…
*
383Przez okna moje wpływa strumień żądnego, parnego gorąca, płodzącego szału nocy, rozpustnego krzyku mężczyzn, co na ulicach samiczki nawołują.
384Widzę całą naturę jako apokaliptyczną apoteozę wiecznie drgającego phalosa[91], co w brutalnej, bezgranicznej rozrzutności leje nasienne strumienie na świat cały.
385Na mym biurku wazon z kwiatami, których całe życie rozgrywa się w płci; z bezwstydną niewinnością pną się ku zapładniającemu nasieniu.
386Czuję lubieżne drgania tworzenia, słyszę bełkoczące szepty miłosne ziemi — hermaphrodyty, świętej, samczej dziewicy, otulonej w ślubne zwoje nocy.
387A jak bogato obsiana złotymi plennikami. Jak ciemna jest i głęboka!
388Ale ponad tym bezwstydem chuci i żądz, ponad tą potworną apokalipsą płciowości, tą szatańską ewangelią zmysłów —
389wysoko ponad zapładnianiem i rodzeniem, oksydacją i redukcją zatronował mój wyniosły, głęboki, królewski spokój bezpłodu.
390Obraz świata, NaturaNatura się wyczerpuje; już oszczędza. Już nie może tak się rozrzucać jak ongi, kiedy się jeszcze żadne oko ludzkie nie rozkoszowało obłąkańczym przepychem flory z okresu węgla kamiennego, fauny czasu kredowego; teraz pracuje, jak to biedne robactwo ludzkie — po ludzku, chciwie i ostrożnie według prawa najmniejszego zużycia sił.
391Nie tworzy już ichtiozaurów ani ichtiodontów, nie tworzy ani stygmarii ani lepidodendronów. Biedne, śmieszne zwierzęta, co w trzodzie żyją — to cały jej płód; wyczerpuje się w mikrokosmie, w bakteriach na to tylko, by stoczyły i pożarły jej marny twór — a z ziemi pędzi w górę chore kwiaty, w które na uwiąd starczy chora ziemia wpluwa truciznę.
392Ponad tą nędzą, nad tą oszczędnością i skąpstwem, ponad tą całą filisterską biedotą, panuje wolna, nieokiełznana, rozrzutna, jak obłoki gazu rozlewna,
393moja wielka, pańska, dusza w całej potędze swej niepłodności.
394I dlatego zginąć musi, bo jest za wielka i święta, i królewska, aby się łączyć z nędzną plebejuszowską płcią i płodzić dzieci — znowuż według prawa najmniejszego wysiłku.
395Ponad całym światem, ponad tą śmieszną gonitwą za nową orgią chuci, by się w coraz to nowych formach rozwoju objawić —
396ponad ohydnym okrucieństwem płci, co człowieka z gęsią skojarza[92] —
397ponad zbrodniczą niesumiennością Boga-Natury, co ludzi tworzy, na to by w rozpacznym obłędzie zawodzili opętany taniec bytu —
398ponad tym wszystkim panuje moja wolna, bezpłodna dusza z swym spokojem bezpoczątkowej wieczności.
399Ona, święty zwyciężony zwycięzca —
400Ona, wszystko obejmująca, początek i koniec.
401Ona, najwyższy, najpotężniejszy wyraz mego rodu.
402Ona, co umrzeć musi, bo sama tego pragnie, bo nie może żyć w wstręcie i ohydzie, bo tęskni za czystością wyzwolenia.
403 404 405Zniknęłaś z mego mózgu, wyrwałem Cię z mego serca. —
406Miałaś być mistyczną syntezą, w której pan i chłop we mnie mieli spocząć w bratnim uścisku, miałaś zebrać i skupić moje najtajniejsze siły płciowe i spotęgować je w pragnieniu nowej przyszłości, —
407miałaś zlepić to, co od początku było we mnie złamane, żelazny rdzeń wbić w krzyż pacierzowy mego bytu, —
408najdelikatniejsze struny miałaś we mnie potrącać, w których może drżał kawałek duszy w ślubnym uścisku z moją płcią.
409Tego wszystkiego nie zdołałaś i dusza ma Cię odtrąciła.
410Ale teraz: w tej wielkiej chwili, w której się może z Tobą połączę i w jedno zleję,
411teraz, ukochana moja, położę głowę na Twym łonie, będę całował Twoje długie, piękne ręce — u Twych stóp rzucam krwawy ciężar mego panowania ponad światem i wszystkim jego płodem —
412teraz daję Ci moją duszę z powrotem.
413Ty moja, ukochana, oblubienico śmierci, Ty ukochana całą bezgraniczną głębią mej pustki.
414Słyszę coś, co jest głębokie jak świat, ciemne jak noc, a panuje ponad wszelkim bytem.
415To tęsknota za tą syntezą, której rozkosze wywyższyły mnie nad wszystkich ludzi — syntezą, którą na próżno przez Ciebie osięgnąć[93] pragnąłem.
416I weź, weź moją duszę, niech się rozleje w kształtach Twego ducha i powróci razem do praidei, z której Ja Ciebie stworzyłem.
417Zimny dreszcz poranny czołga się po mym ciele:
418 419A gdy wzejdzie młody, czysty, święty dzień ponad ślubnym łożem natury, ten biały młody dzień, który Ja, władca bytu, Ja, w którym i przez którego wszystko istnieje — wtedy mnie już nie będzie.
420Wsteczna metamorfoza może się rozpocząć…
Przypisy
requiem aeternam (łac.) — odpoczynek wieczny; formuła rozpoczynająca modlitwę za zmarłego. [przypis edytorski]
Pentateuch (z gr.) — dosł. pięcioksiąg; tradycyjne określenie pierwszych pięciu ksiąg Biblii, zw. Mojżeszowymi, w judaizmie składających się na Torę; są to: Księga Rodzaju, Wyjścia, Liczb, Kapłańska i Powtórzonego Prawa. [przypis edytorski]
Anaksymander z Miletu (ok. 610–546 p.n.e.) — filozof gr., przedstawiciel szkoły jońskiej; twierdził, że początkiem, prazasadą (arche) wszechświata, determinującą całą rzeczywistość, jest nieskończoność (apeiron). [przypis edytorski]
Heraklit z Efezu (ok. 540–480 p.n.e.) — filozof gr., zaliczany do jońskiej szkoły filozofii przyrody; za zasadę pierwotną (arche) wszechświata uważał ogień, za cechę bytu zaś zmienność, nieustanne zanikanie i stawanie się (co wyraził w sławnym zdaniu „wszystko płynie”). [przypis edytorski]
Duch Boży, co się unosił nad wodami — nawiązanie do opisu stworzenia świata w Biblii: „Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Boży unosił się nad wodami” (Rdz 1,2). [przypis edytorski]
ukajać — dziś: ukoić; może też gra znaczeń z czasownikiem: pokajać się (tu: kogoś), czyli ukorzyć. [przypis edytorski]
ognisko soczewne — soczewka; ognisko skupiające promienie (tu: w znaczeniu przenośnym). [przypis edytorski]
logos — dla staroż. stoików gr. (Heraklita i in.) idea tłumaczona jako „rozum świata”, w którym uczestniczą wszystkie istoty obdarzone duszą (czyli rozumem, zdolnością rozumienia); sam wyraz gr. oznacza zarówno rozum (por. logika), jak słowo, a także prawo; do pojęcia logosu odwoływał się Platon, a następnie filozofowie chrześcijańscy, próbujący łączyć je z wywodem z Ewangelii św. Jana rozpoczynającym się od słów „Na początku było Słowo”. [przypis edytorski]
Kâma — Kāmadeva, bóstwo hinduskie będące uosobieniem pożądania, szczególnie miłosnego; pojmowane, podobnie jak Eros w mit. gr., jako pierwotna, boska i stwórcza siła kosmosu. [przypis edytorski]
Jan — tu: Ewangelista; początek Ewangelii wg św. Jana brzmi: „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. (…) A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas” (J 1,1 i J 1,14). [przypis edytorski]
Mitra — imię staroindyjskiego boga ładu i światła, którego kult rozprzestrzenił się w staroż. Persji, Grecji i Rzymie, łącząc się z miejscowymi wierzeniami, gł. dotyczącymi bóstw solarnych. [przypis edytorski]
O qualis artifex pereo (łac.) — O, jakiż artysta umrze w mej osobie (słowa przypisywane Neronowi). [przypis edytorski]
Ave Maria (daw.) — Zdrowaś Mario; początek modlitwy w kościele rzymskokatolickim, tzw. pozdrowienie anielskie; na Ave Maria: tzn. w południe, o tej bowiem porze zwyczajowo dzwoniono w dzwony kościelne i odprawiano nabożeństwo ku czci Marii, matki Jezusa Chrystusa. [przypis edytorski]
protuberancje — struktury plazmy wznoszące się i poruszające tysiące kilometrów nad powierzchnią Słońca, podlegające jego polu magnetycznemu, widoczne z Ziemi nad brzegiem tarczy słonecznej podczas całkowitych zaćmień Słońca. [przypis edytorski]
gdym (…) uderzał — konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: gdy uderzałem. [przypis edytorski]
Saïs — miasto w staroż. Egipcie, w zach. części Delty Nilu, stolica państwa za panowania XXIV (740–714 p.n.e.) oraz XXVI dynastii (664–525 p.n.e.); ośrodek kultu bogini Neit, wojowniczki i matki bogów, przedstawianej z łukiem i strzałami, patronującej tkactwu, związanej również z kultem zmarłych. [przypis edytorski]
Walpurgis — noc Walpurgii; obchodzone nocą z 30 kwietnia na 1 maja święto zmarłych (a także noc złych duchów) u daw. Germanów, patronowała mu surowa bogini nocy i śmierci Hel; później: noc sabatu czarownic na górze Brocken (szczególnie w literaturze romantycznej); nazwa pochodzi od imienia św. Walburgi, która wraz ze św. Bonifacemu brała udział w nawracaniu Germanów na chrześcijaństwo w VIII w. [przypis edytorski]
straszne Mene-Tekel — aluzja do słów mene, tekel, ufarsin (a. mene tekel fares), które wg biblijnej Księgi Daniela zostały wypisane ognistymi zgłoskami przez tajemniczą rękę na ścianie podczas uczty Baltazara, króla babilońskiego i w szczytowym momencie jego triumfów stanowiły zapowiedź upadku i śmierci władcy; słowa zwyczajowo są tłumaczone: „policzone, zważone, podzielone” i odnoszą się do sądu Boga, na którym podsumowane zostaje w sposób ostateczny życie ludzkie. [przypis edytorski]
herma — element dekoracyjny w architekturze: zwężający się ku dołowi czworokątny słupek ozdobiony rzeźbą głowy boga (pierwotnie Hermesa, w połączeniu z wyobrażeniem fallusa). [przypis edytorski]
δοσ μοι που στω (dos moi pou sto; gr.) — daj mi miejsce, bym stanął; pierwsza część sentencji, której dokończenie brzmi καὶ τὰν γᾶν κινάσω (kai tan gan kinaso), czyli: a poruszę ziemię. [przypis edytorski]
tysiąc ocząt figlarnych aniołków poczęły się uśmiechać — dziś popr.: tysiąc ocząt (…) poczęło (…). [przypis edytorski]
Charcot, Jean-Martin (1825–1893) — fr. lekarz neurolog, w szpitalu w Salpêtrière zajmował się przypadkami epilepsji i histerii, tam też przeprowadzał sławne publiczne pokazy wywoływania poprzez hipnozę napadów histerii u swych pacjentek; należał do prekursorów psychiatrii. [przypis edytorski]
Kant-Laplace — chodzi o teorię stworzoną niezależnie przez filozofa Immanuela Kanta (1724–1804) i astronoma Pierre'a Simona Laplace'a (1749–1827), dowodzącą samoistnego (tj. nie przez akt stwórczy Boga) powstania, wskutek prawybuchu, Układu Słonecznego. [przypis edytorski]
pierze edredonowe — niezwykle delikatne pierze gatunku kaczki, zw. edredonem zwyczajnym, kaczką edredonową, a także miękkopiórem. [przypis edytorski]
trybularz — ozdobna kadzielnica używana w czasie uroczystości religijnych w kościele katolickim. [przypis edytorski]
monstrancja (z łac. monstrare: pokazywać) — ozdobne naczynie, w którym podczas uroczystości w kościele katolickim umieszcza się i pokazuje publicznie (stąd nazwa) hostię, stanowiącą zgodnie z wiarą katolików i członków niektórych innych kościołów chrześcijańskich ciało Boga, Jezusa Chrystusa. [przypis edytorski]
tabernaculum — miejsce w ołtarzu kościoła służące do przechowywania hostii, stanowiącej zgodnie z wiarą katolików i członków niektórych innych kościołów chrześcijańskich ciało Boga, Jezusa Chrystusa. [przypis edytorski]
Astarte — fenicka bogini miłości, płodności i wojny, utożsamiana z babilońską boginią Isztar. [przypis edytorski]
Eli, eli, lama sabachthani (aramejski) — Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił; wg. Ewangelii Mateusza i Marka ostatnie słowa Jezusa wypowiedziane przed śmiercią na krzyżu (Mt 27, 46 oraz Mk 15, 34). [przypis edytorski]