Fryderyk SchillerRękojmiatłum. Jan Nepomucen Kamiński
1Gdzie mieszkał tyran Dionizy
[1] srogi,
Meros wniósł z sobą sztylet przechowany,
Straże go jęły
[2], okuły w kajdany.
„Po co z sztyletem wszedłeś w moje progi?”
5Rzecze mu tyran, ochłonąwszy z trwogi.
„Chciałem ojczyznę oczyścić z poczwary!”
„Srogiej na krzyżu nie ujdziesz mi kary”.
Przyjaźń„Umrzeć odważnie — będzie dla mnie chlubą,
O życie swoje nie proszę cię wcale,
10Chcesz jednak ze mną obejść się wspaniale?
Daj trzy dni czasu, bym przed swoją zgubą
Mógł jeszcze wydać za mąż siostrę lubą;
Przyjaciel chętnie stanie ci w porękę,
On, gdy nie wrócę, zniesie każdą mękę”.
15
Król się uśmiechnął i z obłudną miną
Po krótkiej chwili tak do niego rzecze:
„Niech się twa kara na trzy dni odwlecze.
Ale gdy chwile tej zwłoki przeminą,
A ty nie staniesz, spóźnisz się godziną,
20On w srogich mękach na twym miejscu skona,
Tobie zaś kara będzie odpuszczona”.
Meros do swego idzie przyjaciela:
„Król chce, ażebym swój zamach ukryty
Opłacił życiem na krzyżu przybity;
25Jednakże trzy dni zwłoki mi udziela,
Póki nie sprawię swej siostrze wesela;
Chciej być poręką za mnie w tej potrzebie,
Aż ja powrócę i uwolnię ciebie”.
Przyjaciel, milcząc, żegna go ściśnieniem,
30A sam się stawia pod straż tyranowi,
Tamten się puszcza ku siostry domowi.
Nim trzecia zorza błysnęła promieniem,
Już się ułatwił
[3] z siostry zaślubieniem
I już z obawą jak najśpieszniej leci,
35By przeznaczony nie minął dzień trzeci.
Tu deszczem lunie chmura natarczywa,
Lecą z gór nagle zapienione ścieki,
Wznoszą się stawy, nadymają rzeki.
On z kijem w ręku do brzegu przybywa,
40Bystry prąd wody pokład mostu zrywa,
A bałwan z grzmotem uderzając w łuki,
Wraz ze sklepieniem trzaska je na sztuki.
A on po brzegu w obłąkaniu chodzi,
Patrzy, zagląda, jak daleko zdoła,
45Głos wzywający posyła dokoła,
Ale pomocnej nikt mu nie śle łodzi,
Nikt się nie waży płynąć śród powodzi,
Zhukanych nurtów żaden flis
[4] nie porze
[5],
Tymczasem rzeka zamienia się w morze.
50On wzdycha, płacze i klęka na brzegu,
Podnosi ręce do pana nad pany:
„Jowiszu
[6], poskrom szalone bałwany!
Czas spieszy, słońce w południowym biegu,
A jak się spuści w morze do noclegu
55I miasta moje nie osiągną kroki,
Zginie kochany przyjaciel bez zwłoki”.
Lecz strumień rośnie coraz bardziej wzdęty,
Tłuką się fale, jedna drugą rodzi,
A tak godzina po godzinie schodzi;
60On na ten widok, rozpaczą przejęty,
Rzuca się dziko w bezdenne odmęty,
Silnym ramieniem porze wartkie wody,
A bóg łaskawy wiedzie go bez szkody.
Dopływa brzegu i bez straty czasu
65Bogu dziękując, krok żywo
[7] podwaja;
A wtem do niego skryta zbójców zgraja
Z ciemnego nagle wyskakuje lasu
I łaknąc łupu wznosi, śród hałasu,
Okropny topór i maczugę srogą,
70Broniąc mu zewsząd dalszą bieżeć drogą.
„Puśćcie mnie! — krzyknie i bez duszy stanie. —
Na cóż to życie wam się przydać może,
Które sam dzisiaj u nóg króla złożę?
Nad przyjacielem miejcie zmiłowanie!”
75Wtem rwie maczugę zbójcy niespodzianie
I uderzając potężnym zamachem,
Trzech kładzie, reszta ucieka ze strachem.
Lecz skwarne słońce straszną sieje spiekę,
Wątli mu siły nuża
[8] niesłychana,
80Chwiejące pod nim łamią się kolana:
„O ty, coś pomógł bystrą przebyć rzekę,
Coś mnie od zbójców w swoją wziął opiekę,
Chceszże, bym tutaj me oczy zawierał
[9],
A mój przyjaciel na krzyżu umierał?”
85Aż tu coś szemrze, niby srebrem łyska,
Właśnie jak strumień, kiedy mknie poskokiem.
On wstaje, słucha, chciwym rzuca okiem,
Widzi, jak szybko i tuż przy nim z bliska
Świegotnie gwarząc żywe źródło tryska;
90Nie znając miary w zachwyceniu swojem,
Przylega chyżo, krzepi siły zdrojem.
Słońce ciekawie strzela w liść zielony
I na złotawe trawnika dywany
Ciska cieniowe drzew szczytnych bałwany,
95Aż dwaj podróżni w te się jawią strony.
On chce ich minąć z wiatrem na przegony.
Słyszy, jak mówią, będąc już w pobliżu:
„Teraz go właśnie wieszają na krzyżu”.
A on w skok bieży tą wieścią przeszyty,
100Pędzi go trwoga, zgryzota bez końca;
Wtem od promieni zachodniego słońca
Błyszczą się z dala Syrakuzy szczyty,
A tu Filostrat, sługa pracowity,
Wierny stróż domu, w drodze go spotyka,
105Poznaje pana i z trwogą wykrzyka:
„Uchodź, nieszczęsny, ratuj własne życie,
Dla przyjaciela późna twa obrona!
Oto w tej chwili na krzyżu już kona.
Aż do ostatka wytrwał należycie,
110Z każdą godziną wierzył w twe przybycie,
Nie dał się strwożyć szyderstwem tyrana,
Niczym nie była wiara w nim zachwiana”.
„Jeśli nie zdołam tego mieć wesela,
Abym w czas
[10] przybiegł na jego obronę,
115Niechże z nim razem życie me wyzionę!
Niech się tym chełpić
[11] tyran nie ośmiela,
Że mógł przyjaciel zdradzić przyjaciela,
Niech we dwie razem ofiary uderzy,
A w przyjaźń wierną niechaj odtąd wierzy”.
120I o zachodzie przybiega pod mury.
OfiaraZe zgrozą widzi krzyż już wystawiony.
Ciekawą tłuszczą wkoło otoczony:
Wtem przyjaciela kat ciągnie do góry,
On przez gawiedzi
[12] przebija się chmury
125I krzyczy: „Stójcie! Oto jestem, stójcie!
Jam to przewinił, mnie więc zamordujcie!”
Zdziwia lud wszystek taka nagła zmiana.
Oni serdecznie ściskają się oba,
Łzy im wyciska radość i żałoba;
130Rozrzewnia widzów wierność dochowana,
A ta wieść dziwna dochodzi tyrana.
Ludzkość porusza w nim serce z opoki
[13],
Każe ich stawić przed tronem bez zwłoki.
PrzyjaźńI długo na nich patrzy z zadziwieniem.
135A potem rzecze: „Sam to wyznać muszę,
Udało wam się zmiękczyć moją duszę:
Wierność, jak widzę, nie jest urojeniem.
Żyć zawsze z wami jest moim życzeniem;
Tak rzadkiej pary nigdy nie rozdzielę,
140Wszyscy trzej odtąd bądźmy przyjaciele”.