Spis treści
PłanetyNad urwiskiem (II)
1Z wązkiego okienka w niskiej chałupinie podleśnej wychyliła się kosmata, czarna głowa chłopa… Oczy głęboko zapadłe, jak ślepia ziemnego nornika, patrzą ciekawie dookoła z dziwną upartością. Jest jakaś siła tłumiona w tej duszy, która oczami na świat wyziera; jest jakiś wieczny, utajony ból, który zastygł na suchej, pomarszczonej twarzy, a krogulczy i ostro zakrzywiony nos zdradza nieukrywaną drapieżność, łagodzoną przez czoło wysokie i bruzdami zorane. Poznać z wędrownych brwi i ruchliwego czoła pierwotnego myśliciela, którego boli nieświadomość własna, i który, czując małość swoją wobec wielkich potęg, gryzie się tajoną złością i bezsilnym gniewem.
2Wschodzące słońce rzuciło ukośnymi promieniami na prawą stronę zwróconej ku północy twarzy chłopa — i wystąpiły ostrzej wyrzeźbione rysy, surowe i kamiennie zastygłe. Maleńkie oczy błyszczą zielonemi światełkami, jak pełne tajonego jadu wężowe ślepie w skalnej kępie.
3Ze spokojem muzułmanina, modlącego się rankiem do słońca, stoi w oknie skamieniały chłop. Żaden muskuł nie zadrga, tylko oczy iskrami świecą i myśl pracuje uparcie. On modłów nie wysyła słońcu (odszeptał je przed obrazem na ścianie), ale myślą po roli lata niezoranej, oddychającej szarą mgłą i lekkimi oparami po długiej leży zimowej.
4Cała spokojna wieś dyszy przed nim w kotlinie… Widzi rozrzucone osiedla, gdzieniegdzie samotnie potracone chaty, a dokoła nich klinami rozchodzące się zagony, wązkie, wyciągające długie szyje ku pustym tłokom i ugorom. Widzi zygzakiem wśród pól wijącą się roztokę, spadającą z uboczy leśnej. Niedawno czernił się las na uboczy — dziś pustka, nagi wyrąb i stada zgniłych pniaków, bielejące w słońcu…
5— Jak się to wszystko zmienia, a przecie nie na lepsze… — roztrząsa w myślach, idąc uparcie za wzrokiem, który błądzi po zagonach i ślizga się od miedzy do miedzy, jak żywa, zwinna śklenica.
6— Nie dawny czas, jak się złociły łany zboża, hań na dole, długie i szerokie. Wyszedłeś na wierch — tobyś rzekł, że się zorza oderwała od słonka i spadła na ziemię, że się błękity zniżyły i siadły, bo tak łąkami błękitniały lny w czerwonem okolu koniczyny. Schodziłeś na dół z tych wierchów, to ci ptaki śpiewały po lesie i dzwoniło ci echo nieskończone, a po gałęziach śmigłe wiewiórki wyprawiały ci zabawne psoty. Szedłeś w dolinę koło wody, to cię ogarnęło wysokie żyto i barwne łąki dookoła, gdzieś miedzom nie dopatrzył końca, tak się rozbiegały daleko. Tam zaś w uboczy — jak to niedawno! — szły mrowiem owce na paszę, kerdelami szły, białe i czarne, a za każdą dwoje młodziutkich bliźniąt… Hej, Boże! niedawny czas! Gdzie się to wszystko zapodziało!
7— Hań z wierchów dojrzysz ino zagony pokrajane w strzępy. Szarość na nie spadła rdzawym płaszczem i okryła doznaku… Z lasu ci dzięciół nie odpowie, ni żadne ptactwo. Idziesz wrębami ponurem spaleniskiem; białe pniaki sterczą ku tobie, jak jakie piszczele na cmentarzu. Wejdziesz w ugory, to pustka cię niezmierzona ogarnie — nikany owcy białej, żywego bydlęcia — nikany nic… Chyba zgłodzone konisko, jak rama, rozchwierutane wiatrem, zarży od młaki żałośnie, albo ci żmija syknie pod nogą — to oczy potracisz za miedzami, które ci z pod nóg wylatują na wszystkie strony. Taki czas, taki — taka to niedola…
8W ciężką zadumę popadł chłop i długo stał przechylony w oknie.
9Słonko wytoczyło się na wierchy, idąc nad wyrębami w błękitny strop — a ziemi jasność była wielka, wielka pogoda wiosennego ranka.
10W dolinie — życie, ruch. Ludzie, jak krety, w ziemię się worali. Jeden i drugi i dziesiąty na wązkich zagonach rusza się w roli wilgotnej. Błyszczą do słońca lemiesze i wchodzą żądłem do ziemi, a za niemi rdzawe ogony zostają — długie skiby. Wyciągają się koniska chude, to kurczą się leniwie woły, ciągnąc z wysiłkiem ociężały pług, za którym włóczy się schylona, nędzna postać: rolny pan… Pracują bez ustanku bydlęta i ludzie: tysiąc razy przejdą po zagonie mozolną, krwawą drogą, tysiące zrobią stóp, a każdą zwilży pot łzawy i bolesny — i to wszystko dla paru suchych stogów, jeśli Pan Bóg i pogoda pozwolą zebrać szczęśliwie.
11Widzi te mrówcze wysiłki stojący w oknie chłop. Patrzał na nie drzewiej — patrzy i dziś. Ale mu się zdaje, że olbrzymieją wysiłki, praca rośnie i ciężej przywala, a owoce karleją wciąż na iment i ziemia się gdzieś zapodziewa…
12— Orali drzewiej — orzą dziś. Nie inaczej! Aleć jak wjechał w zagon z pługiem o wschodzie, to wyjechał zeń po zachodzie. Było się kany podzieć na łanie szerokim. Nie grodziły płoty, ni miedze — nie grodziły. Drzewiej człek ziemię obsiał, ona go żywiła i żyli ze sobą w zgodzie wedle ludzkiego przykazania: „Kochaj ziemię — ona cię przyodzieje i nakarmi…” Dziś dwa razy ją telo pielęgnujesz, a musisz przekląć, bo cię nie obżywi łacno, chyba przyodzieje, skoro se ta już legniesz na smentarzu…
13Myśli pełne niewesołych przeczuć wlatują mu zgrzytem do mózgu i odchodzą, pozostawiając zaraźne jady złych obaw i cichych zastanowień.
14A jedna najuparciej, jak osa, brzęczy mu w uszach i umysł draźni wciąż powracającem pytaniem: „Co to będzie? co będzie?“ Ten ciągły, niewyraźny szept nie opuszcza go nigdy. Czasem wydaje mu się, jakby w pytaniu tem słyszał ciekawe głosy swoich dzieci. Czasem znów — ile razy oko zwróci na jutro i na dalszy czas — bojaźń dziwna szponami wpija mu się w serce, a skoro go opuści, to jeszcze długo czuje w sercu jad jej ostrych pazurów.
15Teraz stojący w oknie dziwne ma uczucie. Zdaje mu się, że od północy idzie ku niemu czarna mgła… Czuje, że za chwilę zasłoni mu wszystko: osiedla, łąki, pola… nawet i wieżę na kościele. Lada chwila nie dojrzy na świecie zgoła nic… Broni się temu uczuciu jak może, całą mocą wytęża wzrok, pot kroplisty spływa mu po czole.
16— Co to będzie? co będzie? — szeleszczą osty dookoła.
17Naraz z tej nocy czarnej, z poza mgły występują dziwne obrazy zdumionemu oku. Przez mgłę, przez ciemny przetak, przedziera się gęsta, ruchliwa siatka zagonów. Jak wąziuteńkie nitki, rozbiegają się miedze na wszystkie strony. Zwolna maleją w oczach szare płaty, zwężają się nieznacznie — miedze zbliżają się ku sobie niepostrzeżenie, jak wskazówki czasu — skibami łączą się i zwierają — nakoniec zwarły się w jedno zbite pasmo. Jak okiem dojrzeć: miedze, miedze i miedze, bez met, bez końca, bez granic…
18Chłop drgnął — przypomniał sobie, że te obrazy wracają z każdą wiosną, coraz to silniej i wyraźniej…
19Słonko stanęło na południu. Ludzie worali się już daleko w zagony — i nikt nie dojrzał kosmatej głowy w okienku niskiej chałupiny podleśnej, nikt nie napotkał szklannych oczu, zapatrzonych w przyszłość… Nikt.