Spis treści
PłanetyPiekiełko
1Słońce, wytaczając się powoli z poza szczytów, padło promieniami na zadymione szyby w Błażkowej izbie. Rozwidniło się nagle w niskiej, zakopconej piekarni.
2— Wstawać! Kaśka, Maryna, Józek! — krzyknął Błażek, zrywając się z pościeli.
3— Do roboty! — szturknął babę pod żebro. — Nie cujes, kieli to dzień?!
4— Cy nie wściórnoscy! — zaklęła po cichu, przeżegnała się i wyskoczyła z łóżka. Poszła do kotła po wodę, a słoma wlokła się po izbie za spódnicą, którą po drodze opasywała. Błażek zaś podszedł ku wyrkowi i szarpnął za paruchę, okrywającą dwie chrapiące głośno, zwinięte w kłębek postacie.
5— Do połednia będziecie sie wylegować, cy co? Nie widzicie, ze juz kury od wody, a dziod z trzecie wsi?
6Maryna, leżąca z kraju, zesunęła się na ziemię i poczęła wycierać zaspane, błędne oczy. Józek mruknął parę słów niezrozumiałych i odwrócił się ku ścianie. Rozłoszczony ojciec zamierzył się pięścią.
7— Wstawoj, ty głuchy psie! Bo jak cie polnę!…
8Chłopak wytrzeszczył szeroko zaspane oczy.
9 10— Przeklęty łysopol!… — wypadło od nalepy, gdzie baba rozdmuchiwała wągle.
11— Tłuką się i tłuką, jak pięćset djabłów razem, juz od samego świtu! — poczęła Maryna dojadać ojcu.
12Błażek ucichł i ukląkł przy skrzyni do pacierza.
13Czuł wiszące nad łysą głową ciche sprzemierzenie bab na cały dzień i dał spokój Józkowi, chcąc zabezpieczyć sobie jego pomoc. „Syn zawdy powinien za ojcem” — uczył go od mała, by mieć na starość oparcie.
14— Tako psio pokusa! — mruczała baba, kładąc drwa na ogień.
15Maryna zatknęła za pas onuckę, siadła pod oknem na ławie, przysunęła koszyk ze ziemniakami i poczęła skrobać.
16Józek zwlókł się pomału z wyrka, przeciągnął kości parę razy, aż zaskrzypiało w stawach, ziewnął szeroko, i począł iść ku nalepie z zamkniętemi oczyma, po omacku. Utknął się na drwach, leżących przy nalepie.
17— Ścieklina! — zaklął, nie wiedzieć komu.
18— Nie umies chodzić, zdechlino? — wrzasła mu nad uchem matka, zamierzając się ocedzarką. — Jesce łbem wpadnies do gorcka… Uwazuj na się!
19— A wtoz drwa nakłoł przy nolepie? — oburzył się „głuchy” Józek. — Moze ty, wędrowne ocy! — zwrócił się do Maryny.
20„Wędrowne ocy” drzemały nad skrobaniem. Skoczyła, jak oparzona.
21— E coz ty chces odemnie, ty psie oblazły!…
22— Cit! — przerwała jej matka. — Skrob wartko, bo nie uskrobies na śródpołudń!
23Przysunęła cebrzyczek, siadła z drugiej strony koszyka, wzięła nóż i poczęła skrobać, rzucając oskrobane do brudnej, zamąconej wody.
24— Tako psio pokusa! — mruczała sobie od czasu do czasu, a chwilami szeptała „Zdrowaśki”.
25— W Imię Ojca i Syna! — żegnał się Błażek, wstając od skrzyni. — Djabliby ta zmówili przy wos pocierz! Trzescycie, jak stare cierlice.
26 27— Stul pysk! Nie obrozoj Boga!
28— Kto obrozo?! — odwrócił się do żony.
29Ucichło na chwilę. Stary wyszedł na boisko, „głuchy Józek” oprawiał kerpce, a baby uwijały się ze skrobaniem, żeby jak najprędzej uwarzyć śniadanie, bo już „za ramieniem połednie”.
30Zanim jednak ziemniaki uwrzały, zanim je matka ocedziła, musieli wszyscy zjeść po pół kopy „djabłów”, „głuchych psów”, „psie wełny”, „psie sierści”, „zdechlin” i tym podobnych delikatesów. Ze psa nic nie zostawili, ani strzępka; tak go obrobili doszczętnie.
31— Bedzie to śniodanie, cy nie?! — krzyknął Błażek już w sieni, idąc z boiska.
32Lecz zaledwo wszedł za próg do izby — „wsuła mu baba między ocy pornoście grzychów, kunirując, co się ino zmieściło”. Zrobili w izbie taki „toter”, jakby się ze sto ludzi zeszło. Matka z córką wsiadły na ojca, że się nie miał gdzie podzieć. Przywierało wszystko na nim, jak na psie. Szczęściem „głuchy Józek” wmieszał się pomiędzy nich, i na niego wylała się cała wezbrana złość matki i siostry. Stary zemknął ku piecowi i poskurczał się na ławie, rzekłbyś, że „Bogu ducha winien — nic więcej”, a głuchego” przysiadły baby, że im się ledwo zdołał wymknąć.
33Odetchnęli na chwilę, gryząc w cichości gorzką żółć, obsiadłą na sercu.
34Niechby teraz kto obcy palec między nich wetknął — wszyscy rzuciliby się na niego, jak podrażnione osy. Poznałby nieszczęśliwy, co to mieszać się w nieswoje rzeczy, gdyby przypadkiem podstawił głowę pod niewylany upust żółci. Opadliby go rozjuszonem gniazdem szerszeni. A ktoś, patrzący z zewnątrz, wydziwićby się nie mógł ich rodzinnej miłości, jak solidarnie napadają, jak jeden za drugiego nadstawia głowę do rozbicia.
35Nareszcie Maryna poustawiała ławki na środku izby i dwie miski postawiła na jednej z nich. Łyżek nie podała, żeby mieć powód rozpoczęcia nowej kłótni z „głuchym”.
36— Ino bez obrazy boskie! — karciła ich matka.
37Tuzin przezwisk różnorodnych rzucili na siebie, zanim siedli „bez obrazy boskie” przy misce.
38Stary milczkiem przysunął się ku nim, siadł na końcu ławki i sięgnął po największą, ojcowską łyżkę.
39Przeżegnał się przedtem i, składając nabożnie ręce, począł szeptać:
40— Pobłogosław Ojce niebieski te dary…
41— Posuń-ze sie wilcy krztoniu! — zwróciła mu delikatnie uwagę żona, siadając obok z garnkiem maślanki w lewej ręce, którą przylewała do ziemniaków.
42Umknął się — poczęli jeść w milczeniu, sięgając z dala na miskę i połykając całe, a jak drobniejsze — dwa na raz ziemniaki. Niedługo wytrzymała matka, żeby się nie odezwać.
43— Józek! Nie wychliptuj mleka!
44 45— Jo ci doleję, ty psio pokrako! Przydzie cas żebyś zjodł suchuteńkiego ziemnioka, jescebyś łapy oblizoł.
46Stary, zapatrzywszy się w okno, pochylił łyżkę. Mleko z niej wylało się na ziemię.
47— E jakze ty jes, weredo? — szturknęła go styliskiem baba.
48Nie odpedział jej jeszcze, kiedy coś zadudniło w sieni, a potem drzwi zaskrzypiały na zawiasach.
49Obejrzeli się wszyscy. Na progu stanął chuderlawy chłopina.
50 51— Na wieki wieków! Witacie kumotrze!
52— Podź-cie dalej! Zeprzyjcie sie…
53Przybyły kumotr zerknął ukradkiem po izbie i uśmiechnął się złośliwie.
54— E dyć wy se tu jecie, jecie… a nic nie wiecie, co sie stało…
55— Coz takiego?! — wrzaśli naraz wszyscy.
56— No, coz takiego — cedził zwolna przez zęby uśmiechając się ciągle. — Nic takiego, ino wam sąsiadowe bydło wlazło do kapusty…
57— Kaśka, Maryna, Józek! — wrzasnął stary.
58Wszyscy naraz praśli o ziem łyżkami, poskakowali i zrobili taki ścisk we drzwiach, żeby palca między nich nie wsunął; porozbijali głowy o słupy lecieli kupą…
59Chuderlawy chłopina wysunął się za nimi, wyszedł drugiemi drzwiami, a idąc chodnikiem na dół, trząsł głową i dusił w sobie cichy, złośliwy śmiech…
60— Niech mają — szepnął. — Niech se ta łby pourywają…
61Nad miedzą stanął, obejrzał się za okół. Wszyscy czworo chodzili po rządkach z oczami wbitemi w ziemię.
62Od czasu do czasu podnosiła się wśród nich wrzawa i „psie pokuse” dolatywały uszu stojącego, którego wargi drgały tajonym śmiechem.
63— Jak to chodzą milconie po kapuście! Bydło — to śpilka — nie uźry!… Alem ich wywiódł, ze nie dojedli… Ha! ha!
64I poszedł na dół ścieżyną ku kościołowi.
65A oni wszystkie rządki przeszli i nie zdołali znaleść śladu raci bydlęcych, z powodu których mogliby zacząć bitkę ze sąsiadem.
66Źli powrócili do izby i poczęli się na nowo żreć pomiędzy sobą, sując se w oczy po kopie djabłów i więcej…
67