Miłosz Biedrzycki*Hrastnik[1]
1co pewien czas konduktor wsuwał głowę przez drzwi
i wykrzykiwał coś, czego zupełnie nie rozumiałem
choć był to w końcu język mojego dzieciństwa. chyba
chodziło mu o to, czy nie dosiadł się ktoś nowy
5komu mógłby oglądnąć bilet — czułem się taki spo-
kojny i rozluźniony, lubiłem myśleć o sobie jak o kimś
kto po prostu przyjmuje krajobrazy przesuwające się
za oknem w ukośnych promieniach słońca, kogo czeka
wieczór, frustrujące pół godziny na wylotówce w
10kierunku granicy, odwrót do Mariboru, autobus
nie taki w końcu strasznie drogi, noc na betonie
pod nieukończonym wiaduktem. Czech który woła
„oni — Brno i ja — Brno!” i cały jest radością
z włosami rozwianymi w biegu do furgonetki właśnie
15hamującej daleko w przodzie, spacer poboczem autostrady
z chwilowym znajomym — Rumunem, mówiącym tylko po węgiersku,
wracającym do siebie do obozu w Traiskirchen.
ząb wyłamany na orzeszku ziemnym w samochodzie
młodego Austriaka, powolne oswajanie się z myślą
20że czas jednak istnieje i tyle, tyle rzeczy
których nadejścia nie mógł nawet przeczuwać.