Spis treści
TropyChleb i woda
1 2— Znowu zabiera, znowu jucha zabiera. Ot, tyle zagrodzone było łońskiego[1] roku na wiosnę. A teraz o jakie trzy sążnie podeszło spodem, że ani przystąp… A tu… o i tu zrysowana ziemia. Wciórności!! Żniwa nadchodzą, kłos twardy, żółci się już na dobre słoma… a ty teraz broń się przed złodziejem… ratuj…
3Klęli i bili w brzeg grube, wierzbowe kloce.
4Wielkie wybrane doły na pół zalane wodą czerniły się rzędem. Długie, śmigłe wikliny zwaliły się ścianą pochyłą… czekały schnąc i dumając o swym losie.
5Bracia wielkimi babami drewnianymi walili po głowicach kloców wierzbowych. Każdy uderzył raz i stęknął… A kloc, obsunął się trochę wgłąb i chlupnął wodą.
6Co chwila przerywali pracę… ocierali pot z czoła rękawami koszuli… to jednym, to drugim i klęli.
7Wielka kiść żółkniejącego[2] żyta zwisała smutnie z wysokiej szkarpy brzegu. Kłosy walały się w błocie rozrobionym stopami pracujących. Górą widniał dach chaty i kawał białej ściany…
8— Dość tego! — powiedział starszy i cisnął babę o ziem[3].
9Młodszy nie rzekł nic, usiadł na skrawku ziemi pokrytym trawą i zwiesił głowę.
10— Chodź jeść! — rzekł starszy.
11— Idź sam! — odrzekł siedzący. — Zmordowałem się… przyjdę.
12 13Wpatrzył się w nurt wartko płynący.
14Na drugim brzegu połogo[4] się ścielącym i zasutym[5] żwirem i namułem, stały chaty.
15Stały, a raczej siedziały na ziemi szeroko rozkraczone.
16Ściany się dołem rozlazły, rozszerzyły, jakby puściły korzenie w grunt.
17Przybudówkami, chlewkami, niby rozstawionymi dłońmi objąć się starały największą przestrzeń.
18 19— Ha! Mojaś jest… nie puszczę, nie puszczę… mojaś jest!
20A woda płynęła i zdawała się mówić do zadumanego chłopca:
21— Ach! Nikt mnie nie rozumie… nikt mnie nie rozumie.
22 23I nagle zebrawszy śliny… chciał plunąć we wodę. Ale na czas wspomniał, że to niedobrze…
24— A widzisz! — rzekła mu woda. — A widzisz! Nie pluj we wodę, nie bluźnij wodzie… nie bluźnij wodzie… szanuj wodę… szanuj… a lepiej jeszcze staraj się zrozumieć, kto ja jestem… ja WODA.
25— Ty jesteś złodziej! — powiedział.
26I zdumiał się sam dźwiękiem swego głosu i tym, że mówi do wody jak do żywej istoty.
27— Nieprawda… nieprawda… mówisz jak cię nauczyła ta stara chałupa rozkraczona… jak cię nauczyła wieś… jak cię nauczył rozum ludzki… To wszystko nieprawda!
28 29— Mówię, jak naucza rozum… ba, a jakże mam mówić?
30— A wiesz, kto tego rozumu nauczył ludzi i tę chatę, i wieś całą… Wiesz, kto nauczył ich tego rozumu?
31— Nie… nie wiem… — odparł. I już się nie dziwił, że mówi do wody jak do żywej istoty.
32— Nauczył ich tego mój brat, CHLEB.
33 34— Mój brat, który żyć beze mnie nie może… jak i ja nie mogę… z tęsknoty, kiedy go nie ma koło mnie.
35Rozległo się wołanie od strony chaty:
36 37— Słyszysz! — powiedziała woda do Jaśka — Mój brat, CHLEB woła cię… idźże, idź…
38Zerwał się żwawo. Oprzytomniał. Przetarł dłonią czoło.
39— A tom się zdrzemnął… — mruknął i poszedł ku chacie, nie spojrzawszy już na wartki nurt z szumem płynący.
40Długo nie było nikogo na brzegu. Panowała cisza południowa. Słońce stało w samym niemal zenicie i piekło, słoma zżółkła, szypułki kłosów otwierały się powoli i wyzierały ciekawe główki ziaren. Trawa przygnieciona ciężarem Jaśka powstawała lękliwie, powoli, a konik polny wystraszony ze swego osiedla w zielonej kępce namyślał się, czy można wrócić. Odarte z kory, biedne kloce wierzbowe tkwiły w błocie i żaliły się niebu, wznosząc w górę biedne udręczone głowy, zaś skryte w głębi ziemi małe strumyczki posłane przez rzekę, ryły się przez pulchną, gorącą glebę jak krety.
41Woda płynęła wartko. Nie mówiła nic. Czasem tylko jakaś fala rzuciła na brzegu przeciwnym rozsiędzionej[6] chacie pogardliwie pod nogi garść namułu.
42 43— Dobra nasza! dobra nasza!… — śmiała się chałupa i łyskała do słońca oczami okien.
44 45— Dobre i to… panie Kmito… — rechotała.
46 47— W piecu zetleje całe… ha, ha, ha…
48 49— Przyda się tyż… przyda się tyż…
50 51 52A chałupa Jaśkowa wytrzeszczała oczy, zazierała ponad brzeżek, by dojrzeć, czy woda czego nie skradła. Blada i zielona była ze złości. Zdawało się, że zgrzyta zębami i że włosy, że strzecha staje jej dęba na głowie z oburzenia.
53Po południu wrócił Jasiek sam jeden do pracy.
54Maciek poszedł z koniem holować łódź proboszcza, którą woda wczoraj jeszcze zniosła daleko i osadziła o parę stajań, na prost dworskiego ogrodu.
55Stanął na brzegu i spode łba spojrzał na wodę.
56— Widzisz! — zaczęła od razu, jak do znajomego. — Posłałam Maćka z koniem, by nam nie przeszkadzał. Siadaj!
57Nagle ogarnęła go pasja, pasja istoty żywej i pana gruntu i chałupy w dodatku…
58— Wciórności… psiakrew jedna!…
59Chciał kląć, ale się splątał, bo nie wiedział, jak kląć wodę, która gada. Więc napluł tylko w garść, porwał ze ziemi babę dębową, zamachnął się i palnął z całej siły w głowicę nieszczęsnej, umęczonej wierzby, aż jęknęła.
60Ale czy zamach był za wielki, czy kloc uchylił głowy przed ciosem, dość, że baba się ześliznęła i potrąciła Jaśka dosyć silnie w nogę…
61— A niech to wszyscy diabli!… — jęknął boleśnie, chwytając się za nogę…
62Musiał usiąść, bo go aż zesłabiło[7].
63— A nie mówiłam ci, żebyś se usiadł? — rzekła woda i zaśmiała się.
64— Ty nieczysty duchu… ja ci… — wrzasnął ostro.
65Nagle włosy mu stanęły dęba ze strachu na głowie.
66— Boże ratuj! Toż ja tu pogawędki toczę z jakąś mocą piekielną…
67Zerwał się, by uciec, ale nim krok postąpił, woda rzekła:
68— Przy chrzcie świętym nalano mnie na twoje czoło!
69 70— Tedy[8] siadaj.
71— Ale ja mam robotę. Nie mam teraz czasu słuchać kazania.
72— To nie będzie kazanie. A cała ta robota niepotrzebna.
73— Jak to? Więc ma wszystko podmulić… ej gadanie…
74— Nie podmula temu, kto ma przymierze z wodą. I prawo wolności od chleba uzyska… ale to trudne…
75— Moiściewy kochani! — wmieszała się do rozmowy Jaśkowa chałupa… — Moiściewy… powiedzcież mi też… Więc ta czarownica… ot tamta na drugim brzegu… ma przymierze z wodą?
76— A mam! A mam! — wrzasnęła z drugiego brzegu sąsiadka.
77— Moja wodo jedyna, powiedzże nam prawdę… mnie i Jaśkowi… — prosiła chałupa Jaśkowa.
78— Czy powiedzieć? — spytała woda chałupy z przeciwka.
79Ale stara jakoś nagle przycichła, zawarła oczy swych okien, przyczerniała na ścianach, zgarbiła się, niby pod ziemię kuląc… Nie odpowiadała wcale.
80— Stójcie sobie spokojnie, nie przeszkadzajcie! — nakazała ostro woda chałupom.
81Jasiek zobaczył, że obydwa domostwa zmartwiały nagle, i taki jakiś inny mają wygląd niż przedtem. Ot chaty. Ale i woda stała się zwykłą wodą, co płynie nie wiadomo skąd i w jaki kraj. Szemrała, pieniła się na kamiennych progach rzucała fale o brzegi… nie odzywała się głosem zrozumiałym.
82Czekał cierpliwie sądząc, że się namyśla.
83Siedział i czekał, a słońce szło po niebie nieustannie.
84Nareszcie wstał, machnął ręką i podjął leżącą na ziemi dębową babę.
85Za chwilę tętniły już uderzenia mocne, wytrwałe, uporczywe. Pot mu zalewał oczy… nie zważał… pracował zażarcie.
86— A toby też było, gdyby się tak rozniesło[9] po wsi! Rety!
87Pośpiewując, pracował do zmierzchu. Zaciągnął trzy nowe kloce. Gdy się zmierzchło i miał iść do domu, schylił się, podjął ciężki kamień i cisnął z rozmachem w rzekę.
88— Masz nagrodę za twoje bajdy!
89Roześmiał się. Naciągnął kaftan i sięgnął po paczkę z tytoniem do bocznej kieszeni. Skręcił papierosa, zapalił i ruszył przed się.
90— A możeś ciekawy… — doleciało go od wody.
91Splunął z pasją i poszedł, nie odwracając się już wcale. W domu zastał już brata siedzącego przy stole. Bratowa stawiała przed mężem miskę klusek.
92— A dalibyście się ta czego napić matka! — powiedział Maciek do żony. — Zmordowaliśmy się dziś pono[10] obaj! — dodał, spoglądając z zadowoleniem na brata.
93Wypili po razu i po drugim wcale niemałe sztakaniki[11] wódki, potem jedli w milczeniu kluski, póki starczyło. Gdy skończyli, zapytał starszy:
94 95— Ta cosiem tam zrobił! — odparł niepewnie, bo mu żal się zrobiło straconego nad wodą czasu.
96— A to bestia podmywa… — rzekł Maciek — Ciekawość czemu akuratnie nasze pole.
97 98— Andrzejowego, to ani tknie… jakby…
99 100— Jakby bestia, pijanica miał jakie tajemne przymierze z wodą.
101— Przymierze! — wrzasnął i zerwał się z ławy.
102Maciek spojrzał na brata zdumiony wielce.
103— Niewiele popiłeś, ale jakoś ci się sprzeciwiło…
104Nie odpowiedział nic, ale wstał i wyszedł przed dom. Księżyca nie było, ale gwiazdy jasno świeciły. Szum zalatywał od rzeki. Jasiek czuł, wiedział dobrze, że teraz trzeba by tam pójść… tam… do niej… bo ona teraz właśnie powiedziałaby niejedno…
105— Nieciekawym!… — uparł się — Wcalem nieciekawy!
106*
107Pan komisarz łapał ryby. Pan komisarz był na urlopie.
108 109 110„Nic jakoś nie bierze dzisiaj” — myślał, patrząc na korek, o który, jakby był mocno we dno rzeki wbity, woda rozbija się z szumem.
111Ooo! Urlop rzecz doskonała! Tylko niełatwa.
112Wszystko co dobre, trudne jest.
113— A! Mam cię! — wrzasnął nagle z radością wprost dziką.
114 115Ileż to razy choćby dzisiejszego dnia.
116Urlop, rzecz wyborna, ale co dzień, to pechoważy[12] wielce.
117 118Myśleć bowiem wiele można przy takim ryb łowieniu.
119 120O awansie nie potrzeba. Właśnie zaawansował… i to… ach pewnie po raz ostatni w tym życiu.
121 122Et! Pan komisarz był wolnomyślicielem, przeto…
123Wolnomyślność rzecz doskonała. Rzecz jasna.
124Dobrze jest tedy myśleć wolno i jasno.
125A jak się trawi przy tym, niam, niam!
126A propos. Pono jest jakiś szczep NIAM, NIAM, gdzieś w Ameryce. Prawda?
127 128 129Pfuj! Na co człowiek schodzi, myśląc…
130Korek zapchał się gdzieś we wiklinę, pan komisarz tego nawet nie spostrzegł.
131Szum rzeki porywał go w jakieś fantazje, mieszał tok myśli, rzucał nią jak kawałkiem drewna.
132Pan komisarz myślał to wolno, to prędzej, ale nic się nie kleiło.
133Zatracał się w tej mieszaninie, tonął w tym szumie, z którego coś jakby czasem wypływało, coś dziwnego, nieswojskiego, nie wolnomyślnego… a on nawet nie dziwił się… nie bronił.
134Na powierzchni tej zjawiało się raz po raz jedno tylko jasne pojęcie: Urlop… urlop…
135Ale i to zjawiało się coraz rzadziej i rzadziej.
136Wreszcie zanikło. Pan komisarz przestał być komisarzem… niemal utracił rangę… rzeka go pochłaniała… degradowała do rangi zwyczajnego człowieka… nie, jeszcze niżej… do poziomu poety…
137 138W takich chwilach wszystko jest możliwe.
139Toteż rzeka poczęła do niego mówić, a on do rzeki.
140— Ach! Nikt mnie nie rozumie… nikt mnie nie rozumie!
141 142 143 144— Nikt nie wie, co to ja jestem… ja WODA.
145— Ty… ty… ty jesteś oczywiście… no, w tobie są ryby i koniec.
146Rzekł i jakby zdziwił się znowu, że przemawia do wody jak do żywej istoty. Ale zdziwienie nie było wielkie.
147— Nieprawda, nieprawda! — odparła woda. — Mówisz tak, jak cię nauczył urlop… jak cię nauczył rozum zmętniały nad aktami wyzierający w lecie na świat boży…
148To wszystko nieprawda! Tak mówiła woda.
149— A jakże mam mówić inaczej? — spytał.
150— A wiesz, kto tego rozumu nauczył ludzi twej sfery, skąd wzięły go wszelkie urlopy od początku świata udzielane urzędnikom wszelkich ras i wieków?
151— Nie wiem! — westchnął z pokorą, iście nie siódmej rangi.
152— Nauczył ich tego mój brat CHLEB!
153— Aaa! Wiem. Do tego nie trzeba wielkiej filozofii!
154— Tak? A mnie się zdaje, że dużo większej jak twoja.
155 156— Woda, Chleb, UrzędnikCHLEB jest to wszystko, co mówi: „Stój! Milcz! Giń!”.
157WODA to wszystko, co mówi: „Idź! Drżyj! Płacz! Czyń!”.
158Czyś kiedy nad tym pomyślał… ty niewolniku mego brata… ty…
159Nikt tak od czasów Amenhotepa Czwartego nie przemawiał do urzędnika siódmej rangi na urlopie.
160 161W pierwszym zapędzie chciał się rzucić na bezczelnika, ale wstrzymał się, uczyniwszy krok jeden. Splunął pogardliwie na ziemię i zaczął zabierać się do domu. Mieszkał sielsko, anielsko w karczmie pobliskiej, gdzie Jasiek pijał wódkę i insze trunki.
162Ale haczyk zaplątał się we wiklinę, sznurek mokry zaguził się niemożliwie.
163Chcąc go wydobyć, musiał się położyć na brzegu i manipulować wychylony ponad wodę.
164 165Męczył się, potniał. Czuł zawrót głowy.
166— Tak! — powiedziała, musnąwszy go falą. — Teraz ci jeszcze coś powiem.
167I zaczęła szumieć w ten sposób, że uczepiony rękami do sznurka znieruchomiał.
168Uległ ponownie hipnozie ruchu jednostajnego, bezlitosnego…
169— Ja i on jesteśmy jednej krwi. I tęsknimy za sobą, jak brat za siostrą, siostra za bratem. Cóż dziwnego… Żyjemy ciągle razem, a ciągle daleko… On mówi ciągle: „Stój! Milcz! Giń!”. I niewolnicy jego stoją… stoją w miejscu, jak zaklęci i milczą, i giną… A moi idą, mijają, przepadają gdzieś w dali śmierci i… zostają żywi na wieki… I nie wiedzą, że zostali. A tamci nie wiedzą, że zginęli.
170 171 172— A ludzie… którym ustały kontrasty CHLEBA i WODY… ludzie tacy, którzy żywią się swym ruchem… swą falą… swoim przeznaczeniem… ludzie wolni, sprzymierzeni z WODĄ i sprzymierzeni z CHLEBEM… ach, tacy ludzie… Ale czy ty mnie rozumiesz?
173 174— Chłop… o nie! Ty… wy… nigdy, nigdy!
175Mówiła teraz chyba do siebie, chyba do brata, chyba do wiatru czy chmur nim pędzonych, krewnych sobie na niebie. Szumiała ciszej, jakby… sobie samej.
176A spod fali zaczęło coś śpiewać: Oooooj rzeko, rzeko, rzeko… Wzięłaś mnie daleko…
177— Cicho bądź! — powiedziała temu niewidzialnemu. I znowu szemrała do siebie: — I któż rzuci CHLEB do WODY!… komu chleb wodą się stanie… kto dokona przemiany… największej z przemian ziemi?
178— Ooooj! Wodo, wodo, wodo… Zabrałaś mnie młooodo! — zajękło[13] śpiewem.
179Rzuciła się niecierpliwie i odrzekła:
180— Nie zabrałam cię dziecko… Leżysz niedalecko!
181— Pod progiem leżę chaty… Nie widzą mnie braty! — wypominał głos żałośliwy.
182— No… cichaj chwilkę jeszcze… Zaraz cię popieszczę… — uspokajała go.
183 184W służbie pana CHLEBA… — narzekało coś.
185— Spróbować chciałeś przecie tęsknoty na świecie…
186Gdyś widział, że nurt toczy błyskały ci oczy.
187— Eeej zażyłaś sposobu… Ściągnęłaś do grobu… — odrzekł głos niecierpliwie.
188Na skrzypcach zagrać chciałeś co we mnie słyszałeś — tłumaczyła woda. Zamyśliła się, ucichła. Czyż chciała ściągać do grobu?
189Ale wspomniawszy sobie swoje przykazanie, rzekła:
190— Co ujrzę, jaką duszę, każdą wołać muszę…
191A chcąc pocieszyć biedne, umarłe dziecko, co nie miało sił iść w dal, powiedziała jeszcze pieszczotliwie:
Woda osmutniała[14] sama od dawanego pocieszenia.
200Tak bywa… oj tak bywa! I znowu spytał malec:
205I nagle zawiedło[15] krzyk głośny, tętniący daleko:
*
208— Jesteś dziś rozmarzony? Co? — pytała WODA.
209— Jak zawsze… jak zawsze! — wtrącił CHLEB i zaśmiał się.
210Młody, osiemnastoletni student leżał na skrawku trawy nad wodą. Nad nim kołysała się wiecha pszenicy.
211 212Zapatrzony w to, co wszyscy zwą „rzeczami nieistniejącymi”, milczał.
213A tymczasem te rzeczy wywoływały w nim ustawiczny, gorący, niemy krzyk:
214 215To nie świat mu się tak podobał.
216— Cóż świat? Phii! To zachwycanie się… a dźbełkiem… a trawką… a mrówką… ha, ha, ha… My jesteśmy dzieci wieku, dzieci wieku. Zresztą to jest tam w książce, w literaturze… pełno tego. Teraz zaś mościdzieju: są wakacje! Rozumiesz pan? Ha? — A w środku wrzeszczało ciągle, a ciągle:
217 218Takie już głupie wrzeszczenie.
219A tymczasem CHLEB zapytał przymilnie:
220— Trza by na podwieczorek! Nie głodno osobie?
221— Ha!… A co komu do tego! — krzyknął ze złością. — Zresztą… — dodał całkiem łagodnie i jakby tłumacząc się — Zresztą wcale mi się nie chce iść.
222— Aha! — rzekł CHLEB — Przepraszam, nie wiedziałem, że kolega nie ma w domu podwieczorku…
223— Mam! Do kroćset tysięcy! Mam! Nie jestem proletariusz. Kto to powiedział?
224Usiadł. Rozejrzał się dokoła, ale nie było nikogo.
225— Facecje[16]! — rzekł do siebie. — Ktoś do mnie gada ciągle… a tu nic!
226— Prawda? Nie ma nikogo! — rzekł znów CHLEB.
227— Jestem do tego przyzwyczajony! — odparł z powagą i naciskiem i położył się znowu.
228— Przyzwyczajony? No proszę — rzekł CHLEB.
229— Tak. Idzie tylko o to, by nikt nie słyszał. Nasz bowiem wiek jest trzeźwy i jasny… i tak dalej… proszę popatrzyć do jakiego dzieła.
230— A więc — nastawał CHLEB — pozwolę sobie zaprezentować się. Jestem CHLEB, król świata trzeźwego i jasnego, a przeto król tu niżej leżącego osobnika, którym pan jesteś.
231— Dobrze kromko, dobrze. A ja jestem… Ja!
232— To genialne. Ale to słyszałem tysiące razy. Tak mówi nawet ten, który nie jest wcale: Ja!
233— Dobrze. Czerstwiej pan dalej, panie CHLEBIE.
234— Słyszysz no siostro? — rzekł CHLEB do WODY — Jakoś mu nie imponuję.
235— Może z niego coś być! — odparła woda.
236— Może być! — powiedział student. — Kolega Fajferek zawsze mówi: „Był czas, kiedy i mój papa był człowiekiem”.
237— Pan jesteś niezmiernie, ale to niezmiernie inteligentny! — odciął się CHLEB.
238— Być może! Teraz każdy cham jest inteligentny, nawet CHLEB, w postaci zdeptanej przez świnie pszenicy, sterczący nad kałużą.
239 240— Mniejszy niż pan! Zapewniam!
241 242 243— Poddawali się i tacy! — krzyknął mu nad uchem.
244— Tak jest, ale drwili przy tym.
245 246 247— Tak! Tak! Buntownik, NiewolaPotęga jego leży w czci. Ona robi niewolników. Buntownik nie jest niewolnikiem, jest tylko jeńcem.
248 249 250— Nie. Ja jestem jego siostrą… kocham go.
251 252— A on ciebie kocha… kocha cię.
253 254— Tylko trzeba umieć jeść CHLEB.
255 256— Wiesz, trzeba przemienić CHLEB w Chleb żywota…
257 258— Nie, bo ja tego nie rozumiem…
259— A rozumiesz, czemu w tobie woła: Cuda! Cuda! Cuda!
260 261Wiem. Największe rzeczy są NIEPOZNAWALNE.
262— Circulus vitiosus[17].
263 264— Naturalnie. Bo skądże wiedzieć mogę, czy są największe, skoro są niepoznawalne.
265— Na to nie ma odpowiedzi, bo mnie nie idzie o twój rozum, ja nie będę cię pytała przy maturze.
266 267 268 269— Chleb, Woda, Kondycja ludzka, PrzemianaCHLEB mówi: „Stój! Milcz! Giń!”. WODA mówi: „Idź! Drżyj! Płacz! Czyń!”. Czyś kiedy nad tym pomyślał? On i ja jesteśmy jednej krwi. I tęsknimy za sobą jak brat za siostrą, siostra za bratem! Cóż dziwnego. Żyjemy ciągle razem, a ciągle daleko! Dzielą nas ludzie! W duszach ludzkich zmieścić się nie możemy razem. On mówi ciągle: „Stój! Milcz! Giń!” i niewolnicy jego stoją w miejscu, jak zaklęci, milczą i giną. A moi idą, mijają, przepadają gdzieś w dali smutnej śmierci i… zostają żywi na wieki… Nie wiedzą, że zostali. A tamci nie wiedzą, że już ich nie ma. Rzuć przeto CHLEB do WODY! Żyw się swoim ruchem i swoją falą… śpiesz się… śpiesz! Już czas, najwyższy czas dokonać tej WIELKIEJ PRZEMIANY, największej z przemian ziemi.