Spis treści
- Rozkosz: 1
TropyDola
1Wysoko, bardzo wysoko gdzieś, przewracał się po powietrzu, kąpał się w blaskach słońca, nurkował w światłości.
2Poddawał ciepłu to plecy, to puszczał promienie po piersiach, to po bokach, ku stopom.
3Jakże piecze! Jak zatapia! Jak mocni[1]!
4Chciałoby się jedną ręką chwycić kędyś w tej jaśni utajoną gwiazdę, drugą ręką drugą i tak wydźwignąć się na wyże niezmierne, jak gimnastyk wywija się na drążek.
5Albo znów jak orzeł, skrzydła po ciele położyć i spaść w dół… piorunem spaść… ale dobiegając ziemi, skręcić w bok, minąć ten drobiazg i wpaść w pokryte jej cieniem otchłanie międzygwiezdne.
6Szeroko, tu jest gdzie latać, nie zawadzi o nic, chyba tam niżej chmurę przetnie i znowu wynurzy się człek z oparu jak księżyc.
7Przegiął się grzbietem do słońca i spojrzał w dół.
8Zobaczył chmurę, a na niej DOLĘ zadumaną.
9Płynęła ku zachodowi, by zastąpić od tamtej strony promieniowi słońca i przed zbytnim żarem zasłonić łan pszenicy.
10Miała ciemną, siwą szatę. Siedziała ponura z łokciami na kolanach, głową w dłoni złożoną. Z czoła jej czarne spadały włosy. Palce rąk włożyła w zęby.
11Cicha, spokojna, na ciągle zmiennej chmurze twardym obrysowana konturem, trwała, nieprzemijająca pośród rozpływań i skupiań, zatracań kształtów i tworzenia bezustannego — dziwne sprawiała wrażenie. Zdawała się w swej realności, na tle złudy, lotną mgłą, pośród twardych skał rzeczywistości. Obcą się tu wydawała, paradoksalną na własnym terenie, nie na miejscu, tu, skąd rządzić światem nawykła.
12Roześmiał się na myśl, ile ma ta Dola dziś do roboty i nagle, w poczuciu swego królewskiego nadmiaru czasu, rozpostarł skrzydła, zamknął oczy i całą siłą rzucił się prosto przed siebie.
13Leciał bez pamięci i kierunku. Wichr[2] mu gwizdał zrazu wielki koło uszu, ale potem i on ustał. Nie szarpał go teraz pęd za włosy, zrobiło się cicho, dreszcz nim tylko wstrząsnął zimny i czuł, że skrzydeł nie ma na czym oprzeć.
14Mniejsza! Nie odmykał oczu, myślał tylko:
15To jest chwila upojenia. Ach tak, to jest upojenie, to sen o wolności…
16Ach, jakże się to robi… trzeba by zapamiętać… Mocne skupienie, wnętrzna[3] wola, a rozmach członków sam się wyzwala w ruch. Ledwo sobie to uświadomisz, już wichry przeganiasz, wichry lecące w służbie.
17To inny lot, po służbie… to przymus…
18RozkoszRozkosz to bezkierunkowość.
19Im zbaczać z drogi nie wolno, chyba że się roztrzaskają o przeszkodę.
20Latać… bez przynagleń, co późnią[4], bez brzemienia spełniań… to znaczy: latać… być wichrem-włóczęgą pośród wichrów żołnierzy, godzinami nie widzieć ziemi, nie czuć jej pod nogami nawet w wielkiej, ogromnej dali… być wysoko… wysoko, gdzie już nie ma nic do roboty nawet najprawowierniejszy promień słońca… to jest latać… Strasznie jakoś zimno!
21Czuł pod zamkniętymi powiekami, że tonie w ciemni, pod bijącymi skrzydłami brakło powietrza…
22 23Tkwił w czerni niezmiernej. Niby jarzące się knoty świec pogaszonych błyszczały czerwono gwiazdy w oddali przeraźnej.
24Przewrócił się na wznak, zdrętwiały niemal, a jednocześnie rozkoszą zamrozu objęty w tej bezdennej bezgłosej ciszy.
25Chciał nabrać tchu w piersi, a wetchnął pustkę jeno. Krzyknął… nie zaszemrało nawet…
26Był gdzieś na krańcach atmosfery, gdzie życie ustające już form żadnych nie ma.
27I nagle z czarnej tej pustaci wyjrzała ona, DOLA.
28— Czego chcesz? — spytał szeptem — Czegóż się we mnie wpatrujesz, ty czarnowłosa, na nicości pilnująca nicości…?
29Znowu mu była onej chwili tak wyraźna, tak materialna, wśród bezmaterialności otoczenia, że się zdumiał.
30Zbliżała się, szła na niego… szła… szła…. jak idą czasem różne rzeczy, gdy się w nie mocno, mocno wpatrywać… Wyłoniła się, jakby ot, z tamtej mgławicy błyszczącej, i pędziła, pędziła… Widać było coraz to lepiej owal twarzy na dłoniach opartej i oczy… Parły go, spychały w dół ku ziemi jak obce, wrogie ciała niebieskie.
31Szła przed nią fala wielkiej energii, wiał prąd niewidzialny, zmiatający wszystko z drogi.
32 33Próbował walczyć, wbił się skrzydłami w rzadkie powietrze i stanął jej wbrew.
34Chwila… i cofnął się, uśliznął, przegrał i pchnięty potężnie, spadł.
35Uczuł znów pod skrzydłami ciepłej gęste powietrze kręgów przyziemnych.
*
36— I mówią — prawił stary, że tylko wielka determinacja z nóg ją powalić zdoła… Choć znowu… pamiętam… ha… moiściewy, któż ta odgadnie co lepiej… Jemu, nieborakowi, nie na najlepsze wyszło…
37Obciosywał siekierą kawałek drzewa na orczyk i słuchał starych.
38Ale nie wiedział, o co im idzie. Myślał. Myślał, że wszystko, co się rusza na świecie, rusza się za pomału.
39Prędzej! Prędzej! Jak wówczas!… Ach!
40Sama wola… czuł, samo jeno: „CHCĘ”… samo to miało moc pochłaniania przestrzeni, zbliżania rzeczy odległych, usuwania bliskich zjaw.
41CHCĘ… i gwizdał koło uszu wiatr…
42CHCĘ… i ziemia stawała się małą połyskliwą kulką… Gdzieś, pod nogami znikały niebiosy i czerwieniały gwiazdy najzłotsze.
43Mrok zapadł. Wstał, spostrzegłszy teraz dopiero, że nic nie widzi i że cała robota na nic.
44 45Nagle otworzył drzwi i okroczyć chciał próg. Ale zdążył się jeszcze rozpędzić, dać sobie rozmach. Dlatego nie przewalił się przez coś, co siedziało w drzwiach, szare, w pierwszym spojrzeniu nie do poznania.
46Skoczył i zdziwiony obejrzał się zaraz, nie bez trwogi.
47Siedziało ich dwoje. Stary wskazywał nań palcem i opowiadał coś kobiecie… kobiecie o czarnych włosach, siedzącej z głową w dłoniach z palcami w ustach… Tak… tak, to znowu ona… — pomyślał — DOLA… a on?…
48Strach mu zjeżył włosy na głowie, uciekać począł i stanął dopiero, zmiarkowawszy, że go od nich sto kroków bodaj dzieli.
49Obejrzał się w sam czas, by widzieć, że wstają i idą w jego stronę.
50Kroczą powoli, a przestrzeni tak szybko ubywa… zauważył, zdrętwiały…
51Wokół pusto, nic tylko krzaki. Naraz, wydało się, że za każdym skryty stwór jakiś, co go będzie łapał, przytrzymywał…
52Kroczą powoli, a coraz są bliżej, coraz bliżej… już jeno sięgnąć ręką… Świecą… by[5] wilcze oczy DOLI… a on?
53Starzec; włosy długie, płowe na twarz narzucił… twarzy nie miał żadnej. Wydało się, że szedł tyłem…
54I w tym zamaskowaniu taki straszny był, że czuło się, iż życie się urwie jak nić pajęcza, skoro tylko… on… zechce…
55 56Serce mu bić przestało… Już nie myślał nic… tylko coś w duszy, jakby obce, wrogie, a dobroczynne zarazem, bo skracające mękę czekanie, wołało ku zbliżającym się: „Prędzej! Prędzej!”.
57Ale nie umarł, bo oto oni ulitowali się w ostatniej chwili, skinęli sobie na pożegnanie i naraz rozeszli się w prawo i lewo, skręcając z nagła w pola objęte mrokiem.
58Dawno ich nie było, nim się odetchnąć ważył.
*
59Szedł z wysiłkiem, prąd był wartki.
60Minęły czasy górnych jazd, szczęśliwej bezkierunkowości. O nogi biły fale, każdy krok to zmaganie się bolesne, walka o nieświadome.
61Pustać. Roztoką płynie potok, a zadanie… jakiś niewyraźny nakaz:
62„Tę oto łódź, bez wioseł, dla kogoś… po coś hen… aż do lodowca, skąd płynę, doprowadź!”
63Dorosły jestem, czuł tak. To się zwie: pełnia sił!
64 65Ktoś inny prędko, w sekundzie z wartkim płynie prądem… może prześpi nawet chwilę podróży… A ty, rób!
66Na płaczu cudzym, na łzach płynąć w Jutro? Po co?
67Rzeką szedł, co rwała z gór nienazwanych.
68Rzeką szedł i cierpiał, biorąc na siebie cały przeciwny prąd i całą świadomość, że to daremne, że kiedyś zostanie spostrzeżone i ustanie taka rzecz, zgoła niepotrzebna.
69Rzeką szedł w górę i czuł cały żal, że go teraz nie ma wysoko, wysoko na niebie.
70Dorosły jestem, czuł tak. To się zwie: pełnią sił!
71I ledwo tak pomyślał, osłabł rozkosznie i nie mógł walczyć z prądem przeciwnym i nie mógł podnieść nogi.
72
Zdziwiony był i osłabły, prąd go znosił.
73O jakże prędko! Dwa dni temu mijałem ten zakręt… idąc w górę rzeki…
74Niosła go woda, tonął i dziwnie mu było:
75— Zwyciężam! — myślał… — Ginę! — myślał jednocześnie.
76 77
Brzegiem rzeki, pod prąd szła kobieta.
78Szła obojętna, cicha, szata za nią siwa wiała i włosy czarne płynęły w przeciwnym wietrze.
79Głowę na piersi zwiesiła, złożyła ją w obu dłoniach.
80Szła pewnie, równo po płaskim brzegu, nie oglądając się wcale.
81Gdy ją ujrzał tonący, nabrał sił.
82Wbił nogi w grunt, rękami czepił się umykających wodorostów i ruszył naprzód… naprzód… naprzód… z zaciśniętymi zębami… łkaniem przyczajonym w piersi… naprzód… naprzód… naprzód…
*
83Był gzyms kamienny stary, ścieżka skalna, niewiadomymi rękami ułożona dla stóp nieznanych.
84Stał, w ręku dzierżąc koniec łańcucha długiego i ciężkiego.
85 86I podać go trzeba tam, naprzeciwko, o kroków sto… włożyć w dłoń, co się wyciągnie…
87A jeśli nie? A jeśli tam nie ma nikogo?
88Domki widział w dole niskie, jakby rozpłaszczone… przez komin by zajrzał niemal prosto w garnek…
89Pod nogą się głazy chwieją. Powypierały je z oprawy zielska przerozmaite, poruszyły stopy czyjeś…
90 91Z dołu, spod nóg dolatuje głos dzwonu.
92Świat do snu kołyszą te dzwony. Jakże nisko… Jak nisko zlatać muszą z nieba anioły z wiatykiem, do mrących tam w dole…
93Na niczym nie możesz oprzeć dłoni. Skała odbiegła daleko, za dziesiątym krokiem… łańcuch ciężki… Spocznę!
94Ale w spoczynku jeszcze trudniej… Nie. Ten gzyms, ten kawał drogi trzeba wziąć rozmachem…
95Przeklęty kamień… Śliski gzyms łuku, którego filary niezmierne, wkopane gdzieś na dnie przepaści…
96Ach, jakże daleko… Mówili: nie dalej, jak od jednej myśli, do drugiej… tak mówili…
97 98Świat na dole, teraz czerwony. Słońce zachodzi właśnie… ogląda się… Na mnie patrzy… Czuje żal, że nie zobaczy, jak się to skończy… Widowisko niecodzienne…
99Hej staruchu! A co się tam stało z ostatnim… z ostat…
100Jezus Maria! Nie! Nie sposób… Spocznę!
101Drżą nogi. Mówili… wytęż moc chcenia… nie spoglądaj na prawo, nie spoglądaj w lewo… Nie ma cieniów… nie daj się łudzić cieniom, co zastępują drogę… Ach… jest… jest cień… Wychylił się zza skały… Nie, to ręka się wychyla… ręka… Masz! Bierz!…
102Idzie ktoś śmiało po śliskich głazach z wyciągniętą dłonią.
103 104 105 106Wyciąga dłoń… Nie ma znaku… A… to ona!
107Czego chcesz? Nie dam!… Nie… nie! Precz! Z drogi!
108Spoza pleców DOLI wychylił się człek z włosami płowymi na twarzy. Śledził tok walki… krótkotrwałej.
109Człowiek z łańcuchem pchnął DOLĘ w pierś. Zachwiała się.
110— Precz — krzyknął i wymierzył cios drugi, między oczy.
111Wtedy ów przyczajony podniósł rękę do twarzy powoluteńku, drugą podtrzymując padającą od uderzenia DOLĘ.
112I wpatrzony w wysłańca, rozchylił na czole włosy.
113Ciężki łańcuch uderzył o kamienie i stoczył się w bezdeń przepaści wraz z zmartwiałym ciałem pielgrzyma, wysłanego pracownika JUTRA…. którego poraził ZAMRÓZ-STRACH.
*
114Otworzył oczy. W szafirowej jakby mgle ujrzał śmigłe filary mostu. Leżał na wznak na łące kwietnej, bezsilny, jakby po ciężkiej chorobie.
115Nie bolało go nic. Tylko przy każdym ruchu, przy każdym niemal oddechu, szeptało mu coś: „I na cóż! I na cóż!”.
116Wszystko już skończone, załatwione, wyczerpana treść życia… ot wspomnienie jedno, drugie i koniec.
117Dawne czasy… Loty dalekie na wszystkie strony, bezobowiązkowe nadzorowanie wszechświata.. Porażenie Strachem…
118Od jakichże drobnych rzeczy, pomyślał, zależy Jutro… Od jakichże nikłych ocznych złud…
119Nie chciało mu się myśleć. Wodził oczy, a wokoło, po łące, na każdym kwiatku napotkanym dając wypoczywać oczom.
120 121Był łuk potężny, od skały do skały, górą gzymsem obrzeżony. Jakieś wpółzatarte na nim widniały rzeźby, końskie nogi wzniesione do skoku, ostrza dzid w rękach wojowników.
122Zamykał widać jar głęboki, był jakby bramą doń… tak, bramą był.
123Potężne skrzydła bramy, zawarte, świeciły ponuro pociemniałymi okuciami spiżu. Dźwigały się poważnie ku górze.
124Wiódł oczyma po wstępującej linii potężnych gwoździ.
125Nagle zerwał się. Siadł, przerażone oczy wbijając w półkolistą przestrzeń nad skrzydłami bramy.
126Tkwiła tam twarz olbrzymia, ciemna, o wielkich, połyskujących oczach.
127Dola złożyła głowę na splecionych rękach, palce włożyła w usta i wpatrywała się cicha, niema w siedzącego.
128Teraz dopiero zobaczył, że ona to sama była skrzydliskami bramy, do jaru wiodącej… Suknia jej ciemna opadała w szerokich, płaskich fałdach, suknia siwa, usiana gwiazdami z poczerniałego złota.
*
129I nagle śmigło mu przez głowę, by stoczyć z nią bój.
130Pamiętał, że się zachwiała pod jego ciosem wówczas… czuł moc teraz… czuł w sobie nakaz…
131Zerwał się i rzucił na zapatrzoną.
132Wymierzył cios potężny w jej kolano… i padł na ziemię. Pięść jego nie trafiła na ciało.
133 134U stóp jego leżała siwa suknia Doli… Na trawie zaś, poczwarne jakieś błyszczały kwiaty czy oczy…
135 136Rozpływały się, wyraźnie zachodziły mgłą, wsiąkały w ziemię…
137Gdy tak stał zapatrzony, uczuł nagle, że go ramię czyjeś obejmuje.
138Podniósł oczy i ujrzał pochyloną nad sobą twarz anioła ciszy wieczornej.
139Anioł podparł silnym ramieniem chwiejącego się z wysiłku walki i przerażenia i rzekł cichym, śpiewnym głosem:
140„Oto nadszedł czas odpocznienia… chodź, pracowniku wierny pożywać wieczerzę po dniu znojnym. Otwarte są ogrody pańskie dla spracowanych na polu jego”.
141Uczuł, że na oczy mgła mu spada jakaś przejrzysta, a przez tę mgłę ujrzał w zamkniętej łukiem przestrzeni długie, nieskończenie długie aleje cyprysowe, ginące gdzieś w pomroce dali.
142