Spis treści
TropyGościniec dusz
1Czarne zwały fal przelewały się niespokojnie, dęły się i rozluźniały na przemian, podobne muskułom olbrzymiego ciała gorączką trawionego, podobne rytej histerią twarzy, myśli wichrem brużdżonemu czołu… na grzbietach fal biała strzępiła się piana.
2Pociemniało już stare, odwieczne niebo, pustynia, kędy tyle od wieków przemieszkiwało stworów dziwnych, ciągle innej postaci, ciągle pożądanych tym pełzającym po dołach bogotwórczym… tym, jako morze ustawną targanym udręką.
3Noc nachodziła świat burzliwa, zdradna[1], żądna łupu, kryjąca zamachy w sobie, do złego skłonna…
4Pomału, ostrożnie zstępując ze śliskich grzbietów fal w parowy płynne, migotliwe nawet w pomroce, to znów dźwigając się na wyże, nie wiadomo skąd się jawiące, po szafirowym morzu sunął wielki okręt.
5Śmigłe maszty darły się w górę, wydymały się białe, na zieleni ciemnej toni żagle, skrzypiały na wietrze reje, a z pokładu zapełnionego tłumem ludzkich postaci dochodziły dźwięki poważnego hymnu o modlitewnych akordach.
6Na pomoście przednim, wysoko, widoczny wszystkim innym stał kapłan w białą ubrany szatę.
7Orlim wzrokiem śledził horyzont, zaś u stóp jego na marach pokrytych białym płótnem spoczywał człowiek uśpiony czy zmarły, nie wiadomo.
8Wiatr powiewał szerokimi rękawami szaty kapłana, iż wydawało się, że uleci w przestworze na skrzydłach uniesienia wnętrznego, niby przedziwny duch — albatros, pan mórz nieprzebytych…
9Rytm hymnu, zda się, nie wiatr, nie podwodne prądy niepokoiły fale.
10Akordy kładły się czasem, by[2] dłonie przyjacielskie na spiętrzonych, zadzierżystych grzywach i wtedy pod ich lekkim, a możnym uciskiem, strzępiste, garbate grzbiety mieniły się w płaszczyzny lśniące, podobne podstawom jedwabnych tkanin rzuconych na powietrze. Czasem znowu ton tętniący, mocny, rozpędzony wpadał, zatapiał się dziobem w toń, pruł ją, rozdzierał, głębił się[3], sięgał… aż czerwona jawiła się posoka fali, a on szedł coraz dalej, dalej, aż na dno, aż gdzieś… gdzieś…
1112Kędyż posłałeś nas, wichry swoje?
Kędyż na wielki bój, płyniemy oto o ciemku duchy ducha niosące, drogą przeznaczeń, niepisanych nawet w snach duszy człowieczej!
Jako oddech TWÓJ jest świat, jako tchnienie TWE jawi się życie i jako nicość jest, gdy zechcesz, a wciągniesz w głąb swoją wszystkie jawy, wszystkie znaki Bytu.
Oddechem BRAHMY jest to, co jest, a nic prócz tego w przestrzeni.
O Panie! Kędyż wysłałeś nas, tchnienia swoje?
Kędyż na wielki bój na spełnienie chwili następnej płyniemy o ciemku, duchy ducha niosące, bezmiernym gościńcem stawania się, szlakami, kędy nie stąpa nawet myśl śpiącego u stóp tronu TWEGO archanioła… Kędyż o Panie!…”
Fale szły coraz to wyżej, rozchylało się głęboko morze, jak rozdzierający szaty swe trwogą, bólem, rozpaczą, męką czekania i niepewności targany człowiek.
13Zawył wiatr, uderzył czołem w płonący nisko ponad wodą hymn stary, zwinął się z nim, zmieszał, omotał go sobą, zwichrzył i poroztrącał akordy niby wilk, co skowytem porazi śpiew idących lasem kompanii pobożnych o mroku.
14Czyliż dalekie, czy bliskie lądy, gdzie paść ma ptak zdyszany, dusza niewcielona… czy bliskie?
Czyliż zaśnionym będzie szła światem w doły rozliczne wpadając, czyli będzie krwawe zostawiała tropy za sobą?
Czy może wybiła godzina światłości dla promienia idącego przez czerń międzygwiezdną, od bytu do bytu?
Kapłan wzniósł w górę białą dłoń, połyskliwą jak mewa na mroku. Gdzieś daleko, niewidzialna człowieczym oczom ukazała się na widnokręgu wyspa.
15Dwaj młodzieńcy w białych tunikach pochylili się nad leżącym u stóp kapłana, marynarze spuścili zawieszoną z boku łódź. Gdy się zakołysała na falach, rozwinięto sznurową drabinę i zniesiono ciało zmarłego, czy zaśnionego, ostrożnie na dół, a młodzieńcy stanęli przy leżącym w głowach i u stóp jego, jako dwa cheruby pilnujące arki świętych tajemnic.
16Ponownie zabłysły na czarnym niebie białe ręce kapłana, tak białe i świecące, jakby promienna w nich krew płynęła… a łódź odbiła od okrętu.
17Ślizgała się po ścichłym nagle morzu, które przyczaiło się w wielkim oczekiwaniu, a górą płynął hymn prastary powoli, majestatycznie, niewstrzymanie, zwycięsko.
18
Nad morzem na piaszczystym wybrzeżu jęczał pod razami człowiek.
19Dwu tęgich oprawców smagało pletniami jego plecy, a smagając, szydzili:
20— Masz oto proroku od wiernych swoich! Masz oto na pamiątkę od wielbicieli! Przyjmij, co dajemy wdzięcznym sercem!…
21Ponoszący kaźń stał z otwartymi ustami, głową wstecz odwróconą, na poły przymknionymi[4] oczyma i stękał głucho.
22Zbudzony ze snu o ranku, po kilkudniowym więzieniu miał być wypuszczony, ale przedtem jeszcze wymierzono mu plagi.
23Liczył je w duszy, nie wiedząc, na ile wyrok opiewa, liczył i wyczekiwał końca.
24— Dwadzieścia jeden… aaach… dwadzieścia dwa… dwadzieścia trzy… Boże, Boże!… — szeptały zbielałe wargi.
25Nagle osłabł, upadł na kolana, a głowa jego opadła na belek[5] porzucony na piasku wybrzeża.
26Posypały się pletnie na leżącego, ale on jeno[6] na poły czuł ból.
27Nagle światło jakieś zjawiło mu się pod powiekami.
28 29Hen tam daleko, na ciemnym morzu, pośród zwichrzonych fal, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dokąd, płynął wielki okręt. Ciemny kontur, olbrzymią sylwetą odcinającą się na powietrzu brzeży a jasny nimb zaś na przednim pomoście jaśniała biała szata kapłańska i błyszczały ręce wysoko wzniesione, błogosławione ręce, udzielające rozgrzeszenia.
30Szeroko rozwartymi oczyma patrzył, patrzył, pił ten widok, nie rozumiejąc go wcale…
31— Dwadzieścia siedem… dwadzieścia osiem… — liczyli oprawcy. Nie czuł wcale, dusza cała poszła ku zjawisku i pytała, idąc ku niemu:
32 33A zjawisko odpowiadało głosem cichym, przekonywującym: „Pokój tobie, o tęskniący… pokój i cześć twemu bólowi, bowiem on ziszcza przyszłość… bowiem on mnie sprowadza, przeciągając mocą nieprzepartą z przestrzeni wszechświata”.
34Ogromna radość zalała duszę udręczonego. Kwiat bólu począł śnić, iż wyda owoc czasu sobie właściwego, zawołały tedy usta: „Więc ty jesteś śmierć, wyzwolenie?”.
35A od okrętu wiatr poranny przyniósł tejże chwili cichy, spokoju dokonanego dzieła pełny akord:
36„Oto bije godzina światłości dla promienia idącego ode mnie!
Oto utracony jest koniec śmierci, oto wieczyste zmiłowanie postawiło stopę na paszczy ciemności i zawarła się na wszystkie czasy…”
Tej samej chwili przybiła do piaszczystego brzegu łódź z zaśnionym człowiekiem.
37— Czy kończyć? — pytał jeden oprawca drugiego, spoglądając na martwo leżącego skazańca.
38— Nie ma potrzeby… myślę. Chodźmy!
3940
Otoczyli go ludzie, domy, wszedł w życie zadziwiony i nierychło nauczył się nie okazywać zdumienia, jak to czynili inni. Tak mniemał bowiem, że wszyscy udają obojętność, będąc ciągle w duszy olśnionymi i zdumionymi tym, co umyślnie… może umyślnie.
41Jestem! Cud wielki, niepojęty! Skąd wyszedł rozkaz: bądź! I oto jestem! Kto wydał rozkaz, kiedy i czemu? Oto pytania pierwszej wagi.
42I ślubował sobie nie spocząć, dopóki tych pytań nie rozwiąże, czując słusznie, że niegodnym jest żyć, przyjmować gościny na ziemi, nie wylegitymowawszy się: jestem ten, a ten!
43Ale gdy zwierzył się jednemu człowiekowi z tego postanowienia, ten roześmiał się i rzekł mu:
44— Umrzesz tedy niebawem. Zamęczysz się.
45 46— Cóż tedy mam czynić? — spytał człowieka onego.
47— Zapomnieć! — odparł tenże. — Zapomnieć albo…
48— Albo co? — zagadnął chciwie.
49 50 51— Jedną z wielu. Najlepiej przyjm naukę dnia, co płynie. Ona najlepiej zasłania pytania wszelkie.
52 53— Powiada: wyrośliśmy jako drzewa owe, z gleby ziemskiej powstaliśmy, jako wszystko powstaje z prochów przodków naszych. Należymy wszyscy do jednego bractwa nicości i przemijamy bez echa jak przemija ton trąby w lesie, jak mija kształt zaspy śnieżnej pod promieniami wiosennego słońca.
54— I to wystarcza? — zdziwił się.
55— Naturalnie. Zwłaszcza gdy się tym człowiek przejmie od dziecka. To niezmiernie, uważasz, uspokaja, to jest społecznie bardzo pożyteczne, toteż król, pan nasz miłościwy, wydał edykt, mocą którego znosi się wszystkie uprzednie nauki, zakazuje się na razie wszelkich innych tłumaczeń zasadniczych zagadnień bytu… aż do dalszego rozporządzenia. Tak. To ostatnie zastrzeżenie wskazuje, jak bardzo jesteśmy postępowi, przezorni. Ustawa owa, którą ci przytoczyłem jest wynikiem unii zawartej pomiędzy kościołem naszym, który zarzucił dogmat władzy świeckiej i nauki… Wprawdzie nie ulega kwestii, że dla siebie… święte nasze kolegium kapłańskie posiada jeszcze inne jakieś tłumaczenia… Nie ulega kwestii, że są pewne domysły oparte na prastarych podaniach i rzekomo nawet doświadczeniach. Jeśli tedy masz ochotę, poznaj się z tymi rzeczami o ile zdołasz, ale przestrzegam cię, że zajmowanie się tym pociąga złe skutki, odbija się na karierze osobnika po prostu fatalnie… fatalnie… Oto weź na przykład, żebrak spod klasztoru WIELKIEGO MIŁOSIERDZIA. Człowiek ten mógł zajść bardzo daleko… ale żegnaj mi! Widzę, że zbliża się jego wysokość Przynaglacz Pracy. Zmykam! Zmykam, inaczej dostanę kreskę w KSIĘDZE SPRAWIEDLIWEJ OCENY.
56
Lubił przesiadywać nad morzem. Próżnował, jak mówili ludzie, po całych dniach i gapił się bez celu.
57— Czemu? Czemu? — jęczała jego dusza. A w KSIĘDZE SPRAWIEDLIWEJ OCENY czerniło się od kresek na jego stronicy.
58Często otaczali go ludzie. Przystąpił naprzód jeden i zagadnął:
59— Nad czym to dumasz Istagogu? Powiedz.
60— Nad daremnym, zabronionym pytaniem, Chloerze pracowity. Nad tym, kto wydał rozkaz, bym się stał, kiedy się to stało i czemu się stało?
61Pracowity robotnik kiwnął smutnie głową i szeptał drugim, o czym duma Istagog, który myśli za ludzi.
62Tak się zbierały czasem spore tłumy, pośród nich pojawiał się zaś niekiedy mądry Saceidos i wstąpiwszy na kamień jak i albo belek porzucony przez fale, mówił.
63A mówił różnie. Czasem podawał w wątpliwość urzędowe tłumaczenie istnienia świata i ludzi. Czynił to w porze poobiedniej zwłaszcza, kiedy Wielki Przynaglacz pracy odprawiał swą sjestę i w czasie takim rozwodził się szeroko, jakby ksiądz na kazalnicy. Często śród przemowy urywał z nagła, jakby coś chciał powiedzieć ważnego, coś co rozbija wszelkie wątpliwości, coś naocznego chciał przytoczyć, ale właśnie to najważniejsze nie mogło być widać wyrażone po ludzku, czy też nie było w jego duszy gotowe… dość, że w takich razach cichł nagle i znikał pomiędzy tłumem.
64Częściej atoli Saceidos śpiewał tylko żałośliwie zwrócony ku morzu o nimfie tęsknocie, która wygnana z Przybytku Światłości nie mogła zapomnieć drogi do niego, może przez pomyłkę anioła wymierzającego karę, a może nawet umyślnie… może umyślnie.
65Zgorzkniały, wielokrotnie karany chłostą i więzieniem za tłumaczenie niewytłumaczonego, Saceidos mniemał, że stało się to umyślnie, ze złośliwości jakiejś straszliwej, zaś wyrok opiewał: na całą wieczność!
66Kiedy tak razu pewnego zebrany był tłum nad morzem, w dali ukazał się silny oddział żołnierzy. Stąpali rozgłośnie, nad ich głowami falował w wietrze proporzec królestwa, a od złotego jego ostrza spływała na dół czarna krepa.
67Rycerstwo niosło zwłoki króla, który tej właśnie nocy zmarł ze starości. Umieszczone były w złotej łodzi krytej, blachą łuskową obitej i miały być wedle prastarego obyczaju puszczone na fale wraz z odpływem morza.
68Na czele pochodu kroczyli biali młodziankowie, niewinni, prawie dziecięcego wieku, sposobiący się do tajemnic urzędu kapłańskiego, za nimi zaś połyskiwały rogate, w kształt półksiężyca wycięte czapki wtajemniczonych stróżów arki.
69Pochód dotarł do wybrzeża, utworzono olbrzymie koło, pośrodku niego ustawiono na ziemi pogrzebną łódź i rozpoczął się uroczysty obrzęd.
70 71
Ledwo posłyszał te pierwsze słowa człowiek zwany przez tłum Istagogiem, zapadł w rozmyślanie tak głębokie, że nie widział już, co się koło niego dzieje.
72Oto już w pierwszej zaraz strofie prastarego hymnu pogrzebnego bez trudu odnalazł on prostą, dziecięcą, nieprawdopodobnie prostą odpowiedź na pytanie dręczące od dawna nie tylko jego, nie tylko jego… Wszakże każdemu zmarłemu, ten sam hymn nuconym jest od wieków… Czegóż tedy chce żebrak, za czym wzdycha tłum? Cóż zostaje z marnego oficjalnego tłumaczenia? Jedna strofa pieśni zwyciężyła całą, długą, forsowną pracę rozumu czy złej woli…
73Na co wreszcie cała ta komedia? Na co to wszystko… kiedy przecież tam w dali… Tak mówi serce.
74Nagle uczuł, że ramienia jego ktoś dotyka.
75Spojrzał. Wciśniony[7] w tłum, tak pochylony, by go nikt nie widział, stał przed nim biały młodzian w wieńcu z róż na złotych kędziorach. Zdumiony Istagog patrzył i nie wyciągał ręki, chociaż młodzian podał mu przedmiot jakiś mały. Wiedział, że nie wolno go dotykać, gdyż jest czysty i poświęcony Bogu.
76Młodzieniec upuścił u nóg Istagoga mały zwitek papieru, potem wskazał w stronę kolegium kapłańskiego, zgromadzonego koło trumny króla i zniknął w ciżbie.
77Istagog spojrzał i ujrzał skierowany na siebie wzrok arcykapłana.
78Wysoki mężczyzna ubrany w wielką ciemnoszafirową tiarę z białą gwiazdą pośrodku, mierzył go wzrokiem, a Istagogowi wydawało się, że mówił:
79 80Podjąwszy tedy zwitek papieru, przeczytał:
81Z człowiekiem zadumanym wśród tłumu nie mogą porozumieć się ci, którzy mogliby być jego szczęściem. Przyjdź dzisiaj o północy pod bramę klasztoru WIELKIEGO MIŁOSIERDZIA.
Instynktownie podarł kartkę na drobne kawałki i poszedł, szukając miejsca, gdzie by je po jednemu powrzucać w morze.
82O północy znalazł się u bramy klasztoru. Była zamknięta. Zapukał raz, drugi, trzeci… nadaremnie.
83Księżyc świecił blado poprzez oponę chmur. Ze wzgórza, na którym stał klasztor, widać było morze smagane wichrem, który tam gdzieś daleko pędził przez rozchwiej samotną w tej ostatniej podróży opuszczoną przez wszystkich łódź-trunę królewską… pojazd ostatni.
84Mijały chwile. Już miał Istagog odejść, niepewny, czy rzecz cała nie była złudzeniem, gdy w górze ponad głową, wysoko spostrzegł maleńkie w grubym murze wycięte okienko, w którym połyskiwało światło. Ledwo je dostrzegł, głowa czyjaś wyjrzała i głos jakiś rzekł mu:
85— Obejdź klasztor wokoło i zobacz, czy kogo nie ma w pobliżu.
86Nie było nikogo. Powrócił i zdał sprawę.
87Wtedy u stóp jego upadł klucz.
88
Arcykapłan nacisnął guzik w murze i natychmiast rozstąpiły się ciężkie głazy. Z ciemni buchnęły jarzące wielobarwne promienie. W świetle kaganka bezcenne klejnoty połyskiwały wszystkimi kolorami tęczy, rudo krwawiły się długie, ciężkie sztaby złota, cienie wielokształtne nieprzeliczonych, rozmaitych naczyń drogocennych, sadzonych kamieniami łamały się po sklepieniach.
89 90— Patrz! Oto skarby mocą naszą z dna morza dobyte. Oto naczynia obrzędowe wygasłych doszczętnie, wynicestwiałych kultów czasów tak odległych, że przeszłości tej umysł ludzki boi się dać wiarę, w snach swoich dopuścić marzeniom o onych bóstwach przedziwnych i ich wielkiej, dziś niepojętej potędze.
91Wystarczy wziąć jeden z tych oto kamieni, ten na przykład szafir niewielki z napisem w zaginionym języku.
92— I co… co? — spytał pożądliwie.
93— Wystarczy… to jest wystarczyło im, dawnym mędrcom świadomym rzeczy, wobec których wszystko, co my wiemy, jest niczym, wystarczyło im położyć ten kamyczek na czoło, a stawała przed oczyma jasnowidza przyszłość cała i przeszłość, co bliskie stawało się dalekie, a co odległe przybiegało na wezwanie z drugiego krańca wszechświata. Czytać mogli oni czas i przestrzeń międzygwiezdną nieogarniętą, jak my książkę w znanym nam języku napisaną.
94 95— Teraz te wszystkie rzeczy, które dla praojców naszych były literami wielkiego dzieła, klawiszami niezmiernego organu w kościele Bytu, teraz to wszystko, to tylko skarby bezcenne, to tylko majątki niezmierne, za które można kupić zabójcę króla, wystawić wojsko dla napaści na kraj sąsiada, kupić żonę przyjaciela, zapłacić zdrajcę kraju rodzinnego. Wszystko to, to jeno ziemskiej, małej środki potęgi, nieudolnej tam, gdzie trzeba zmierzyć się z tym, co poza grobem, niezdolnej rozświecić ani jednym błyskiem tych niezmiernych ciemni, jakie istnieją za kręgiem życia naszego. Wszystko to tylko zwłoki cudu…
96Trupem jest ten wielki opal wyjęty z oka Kali i złoty posąg samej Kali też jest trupem. Dusza tych rzeczy zgasła, znikła, jak znika cały świat, gdy pociemnieje słońce. Po omacku chodzimy tu wszyscy, nie widzimy wcale, jeno rękami dotykamy zimnych twarzy trupów. Oto nasz świat, oto mądrość nasza, oto wiedza. Nie wiemy nic, podobnie jak tłum tęskniący i podobnie jak on siedzimy nad morzem bezmiernym i płaczemy słońca.
97
— Stara to pieśń, bardzo stara, i także trup. Przyjrzyj jej się, a spostrzeżesz, że ani słowa nie rozumiesz. Tak jest ze wszystkim. Dawniej słowa co innego znaczyły, co innego mogły. Mówisz: morze. Ależ ono zbadane zostało jak najdokładniej przez żeglarzy naszych. Dal? Znamy ją wybornie w każdym calu. Zmierzyliśmy odległość gwiazd stałych, znamy ich skład chemiczny, z wieloma światami zamieszkałymi utrzymujemy stałe stosunki, nasze aeroplany wychylają się nieraz poza sferę powietrzną otaczającą nasz glob ziemski… a mimo to możemy jeno powiedzieć, że znamy zaledwie ściany więzienia naszego, kędy nas ktoś na jakiś nieokreślony czas zamknął, nie wiemy zaś nic o rzeczach zewnątrz murów istniejących, nie wiemy nic… nic… tylko tęsknimy. Ktoś trafnie wiek bieżący nazwał czasem przerażającej tęsknoty i niepokoju.
98Zapanowała cisza. Żółte światełko latarni skakało po szarych murach pod wiewem jakiegoś wiatru, a rogatą szafirową czapką nakryta głowa arcykapłana chwiała się podobnie. Po chwili zaczął cichym głosem, który wnikał w duszę:
99— Czasem tylko… bardzo rzadko… raz na wiek cały zjawia się człowiek, który chwilami ma władzę spojrzenia poza mury. Czasem, wiatr jakiś zaziemski na ziemię przyniesie liść z drzewa poznania zerwany, z tego wielkiego drzewa, które symbolizuje w sobie życie, jak mówi prastara legenda… Nikt nie wie, kiedy się to stawa[8] i dlaczego… Nikt nie wie, kto i czemu bywa posłańcem innych światów, nie wiemy nawet, czy przestrzenią czy inną przeszkodą światy te od naszego są oddzielone. Przychodzi taki człowiek i nie ma z ludźmi nic wspólnego, jest samotny i dziwi się życiu.
100— Skąd wiesz arcykapłanie? — zdziwił się Istagogos.
101— Stare zapiski — odparł arcykapłan — trochę obserwacji, ot i wszystko!
102Długo milczeli obaj, a potem zapytał kapłan:
103— Istagogu! Jest żeś ty owym samotnym posłańcem, który ma list dla ziemi, wieść, nakaz… którego nikt odczytać nie może?
104 105— Dawniej — mówił dalej arcykapłan — nie poznawano owych ludzi i brano ich za wrogów, a przeto palono na stosach i krzyżowano. Oni zaś umierali, ucząc miłości. Jeno w tej formie potrafili wypowiedzieć swe posłannictwo, przeto ich nie rozumieli ci, co dopiero do nienawiści dorośli. Dziś wszystkie serca czekają, by poseł otwarł usta, by przemówił. Wzmogła się strasznie tęsknota i nie masz już pośród nas zawistnych. Utonęło co złe we wspólnej wszystkim męce czekania.
106Nagle w duszy słuchającego głos jakiś zawrzasnął:
107— Nieprawda! Nieprawda! On kłamie! Nie wygasła nienawiść między ludźmi! Nie wygasła!
108Zdumiał się Istagog i spojrzał nagle na arcykapłana. Stał pochylony, wpijając się weń wzrokiem, a oczy jego, wbrew słowom pałały żarem pożądania. Głos łagodny i słodki płynął tymczasem jak pieśń:
109— Wniknij w siebie — szeptał najwyższy dostojnik sanhedrynu — wniknij w siebie! Nie wolno zapoznawać powołania swego. Odrzuć precz pokorę, bo byłaby tutaj zbrodnią… Powiedz… Jest żeś ONYM?… Pomyśl tylko… lud cię otacza miłością, masz za sobą wolę ludu. To wiele. To niezmiernie wiele. Nie posiadał tyle, mimo swych skarbów, król przedwczoraj zmarły… Powiedz… Jest żeś ONYM…?
110Istagogos milczał ciągle, głębiąc się bowiem we wnętrze swego ducha, nie odnajdywał w nim odpowiedzi na pytanie, widział tylko tam tęsknotę, słyszał tylko akord hymnu modlitewnego.
111— Nie zawsze jest dane człowiekowi wiedzieć jasno… — zaczął.
112 113— Jeszcze nie wiesz nic Istagogu. Czyny twe własne muszą przemówić do twojej świadomości. Przeto mówię ci: chciej! Reszta przyjdzie sama z siebie.
114— Chcę! — wykrzyknął Istagog silnym głosem.
115 116 117— Tak. My, najpotężniejsi w królestwie, my wtajemniczeni, my stróże arki tajemniczej, oddamy ci w ręce berło władzy.
118— Wy? A cóż ja mogę dać wam w zamian, ja biedak, który nie wie, skąd się wziął tutaj, który za całą dań życia ma jeno jakieś widziadlane wspomnienia, jakiś zabłąkany w sercu akord innego świata… ja parias, ja skazany na wieczyście jedną tułaczkę po drodze wiodącej do PRZYBYTKU WIELKIEJ ŚWIATŁOŚCI…
119— Ty, parias, ty skazaniec dasz nam, potężnym, twe wspomnienia widziadlane, wyśpiewasz nam akord innego świata zabłąkany w twej duszy, a my ci oddamy za to wszystką potęgę tej ziemi, całą moc władania ludźmi i rzeczami, pośród których idziesz zadumany nad początkiem swoim.
120— I czemuż to? — spytał lękliwie i z wielkim zdziwieniem.
121— Dla samego właśnie dobra tych ludzi i rzeczy, których dziedzicznymi kierownikami jesteśmy od wieków my, święte kolegium.
122— Tedy zostawcie mnie, gdzie jestem, a jeśli zdołam coś odczytać w duszy własnej, powiem wam… powiem całemu światu dla jego dobra.
123— Wiem to, spodziewam się i dlatego wzywam cię: złóż w moje ręce przysięgę, że nikt nie dowie się od ciebie ani słowa!
124 125— Słuchaj! Czy dałbyś szalonemu albo dziecku miecz ostry w rękę? Nie. Otóż wiedza twoja byłaby mieczem i zagładą, nie dobro rozszerzyłaby po świecie, oddana w moc tłumów zawistnych i żądnych posiadania. Z potęgi zdolnej poruszyć ziemię z posad, z wiedzy tej uczyniono by szał straszliwego użycia, chaos piekielnych uciech, w których świat spłonąłby dnia jednego, jak garstka słomy na ognisko rzucona.
126Nie czekając odpowiedzi, pochwycił arcykapłan pałkę wiszącą u ściany i uderzył nią uroczyście trzy razy w wielki złoty gong.
127Natychmiast napełniła podziemie światłość wielka i muzyka rozbrzmiała wspaniała. Jakby cudem zjawili się lewitowie, biali, strojni rycerze, dziewczęta z koszami pełnymi kwiatów, sztandary zwinięte i pochylone w podziemiu, gotowe szeleścić w powiewie morskiego wichru.
128— Skąd się to wzięło? Skąd wiedziałeś?
129Zdumiony Istagogos oglądał się za kapłanem, szukał go oczyma, ale nie mógł dojrzeć. Zresztą nie dano mu dumać, posadzono go w krześle nośnym i pochód ruszył.
130— To sen, to sen — rzekł cicho do siebie.
131— Wszystko jest snem — odpowiedział mu z pobliża głos jakiś. — Błogosławiony ten, który pamięta sny swoje i buduje z nich życie.
132
Tearcha mieszkał we wspaniałym pałacu wzniesionym na wysokiej górze, skąd się widziało całą wyspę i wielką, nieogarniętą roztocz morza. Świtę jego stanowili młodzi lewitowie, czujni, cisi, zakamieniali w ekstazie pełnienia obowiązku, a przeto nieposzlakowani.
133Kiedy siedział na złotym tronie smutny był, czuł się więźniem, kiedy odbierał hołdy poddanych, czuł się manekinem, formułką bez treści. Wszystko, co go spotkało, było jak sen, a czyż można walczyć z ułudą?
134Wolnym czuł się jeno w nocy, wonczas kiedy posnęli wszyscy, chciwie wsłuchani w każde jego słowo, usiłujący myśli w locie rozpoznać i przytrzymać na to, by uczynić z niej… ach tak wiedział już teraz… by uczynić z niej narzędzie władzy, środek panowania.
135Raz, o wczesnym ranku, podczas przejażdżki, smutnymi wodził wokoło oczyma. Przechodzący, śpieszący do pracy spoglądali ponuro na pojazd królewski. Lud, który go jeszcze tak niedawno miłował, który go słuchał tam nad morzem, nieufny stał się, miał się widocznie za zdradzonego…
136Istagogos spostrzegł przy drodze siedzącego na kamieniu Saceidosa. W podartą suknię ubrany żebrak miał złośliwą minę. Widać go znów niedawno oćwiczono. Rzucił on Istagogowi takie spojrzenie, że nie mogąc dłużej znieść tego, Tearcha kazał zatrzymać konie.
137Skinął na starca, a gdy ten się zbliżył, podał mu król pierścień i chciał się wytłumaczyć. Ale ledwo otwarł usta, jakby spod ziemi wyrośli biali lewitowie, stanęli zwartym kołem u powozu, tak że zdołał on jeno wykrzyknąć, w chwili gdy pojazd ruszał:
138 139Reszta utonęła w rozgwarze donośnej fanfary trąb, które witały zawsze każde królewskie słowo i szczęku oręża rycerskiej świty.
140Był to bardzo smutny dzień. Istagogos był więźniem. Przegrał, uczuł to dobrze, całą stawkę życia swego. Koło przeklęte zamknęło się za nim, ledwo w nie wstąpił. Był oto w rozgwarze sprzecznych interesów i omyłek, stał się ich źródłem, mimo woli zbudził nadzieje nieziszczalne niemal. Dziwna sytuacja zaiste. Naprzód zeskontowano jego mgliste wspomnienia, sny, domysły. Bolał go nad wyraz ten straszny przymus duszy, nad którą stoją pochyleni chciwcy, żądni byle fragmentu, słowa, byle strzępu myśli. I dlatego pewnie ona, ta dusza, stępiała, zawarła się dumnie, jak świątynia, do której chyłkiem skrada się po nocy złodziej bluźnierca… Męka, codzienna męka! O, jakimże prawem krzyknął im dzisiaj: „Zawsze ten sam!”. Nie jest już ten sam… O nie! Jako pąk był, który się nie okwiecił. I oto porwały go brutalne ręce, brudne palce rozdarły oponę delikatną, sięgły maleńkich płatków korony i poodwracały je przemocą na to, by przymusiwszy do rozkwitu ustawić na biesiadnym stole użycia, gdzie wino cieknie strugami, gdzie twarze pijanych przywarły do obrusa i toczą bezprzytomnymi oczami, a usta wołają: „Zaczynać, zaczynać!”… jak na widowisku. Jako pisklę był dotąd, które w jajku rozwarło oczy. Jako oprawcy wzięli go ludzie, rozbili skorupkę i trzymając pod słońce badają ściśle i pytają: „Powiedz, co widziałeś, a my ci za każde z twych słów zapłacimy doskonałą cenę. Powiedz. Zapłaty takiej nie brali dotąd prorocy tej ziemi”.
141„Powiedz, bo jesteśmy zdecydowani zasypać cię złotem i klejnotami, jako stać nas, potężnych stróżów tego zewłoku arki świętej, z którego uciekła dusza, owej pustej skrzyni, w której gospodarzą myszy jeno i szczury”…
142Uczuł, że nie zdoła przebić muru odgraniczającego go od świata żywych. Od tego też dnia począł się uważać za zmarłego. O wymknięciu się z niewoli nie było co i marzyć, pokusić się o wywiedzenie w pole kapłanów także wydawało się szaleństwem. Ale lekceważyć odtąd począł Istagogos swych wrogów i nie przyjmował już arcykapłana codziennie, jak to miało miejsce dawniej, kiedy był przekonany o jego szlachetnych zamiarach. Zostawiono go w spokoju, strzegąc pilnie.
143Raz noc nadeszła czarna, bezksiężycowa. Istagogos, odprawiwszy służbę, rzucił się w ubraniu na łoże i zapadł w smutną zadumę.
144Zrazu barwnym pochodem przeciągał przed oczyma jego duszy dzień dzisiejszy. Wszystkie szczegóły życia ujrzał z wielką wyrazistością, słyszał każde z wyrzeczonych słów, jakby je cud jakiś utrwalił w nim na wieki.
145Wokół głęboka panowała cisza. Morze zda się zmartwiało pod czarnym, bezgwiezdnym niebem. Nie dochodził z tamtej strony szum zwyczajny. Jakieś ukojenie zapanowało czy otępiałość.
146Mijały godziny, król leżał bez ruchu.
147Dusza jego tymczasem powoli, powoli oddalała się, płynęła szarą dalą bez kształtów i nazwy.
148Lampa raz jeszcze błysnęła światłem i zgasła. Czarny aksamit otulił wszystko szczelnie, zdawało się, że z każdym westchnieniem wciąga się pył czarny, niezmiernie subtelny w płuca. I jakby płyn ten był wodą Lety, znikały od niego zjawy wszystkie po kolei… to, co nazwy nosi nicestwiło się, zachodziło za chmurą nicości, wytrzebiały się lasy myśli, a na ugorzysko jałowe stępowała bezforma mgła NIENAZWALNEGO, NIEWYSŁOWIONEGO…
149A wówczas, na tym tle jakby niebytu, gdy krew odpłynęła od wypoczywającego mózgu, gdy oddech spadł do szmeru niedosłyszalnego, a piersi zamarły bez ruchu, wtedy czarną nicością począł kołysać rytm jakiś.
150 151Było, jak kiedy DUCH BOŻY unosił się ponad wodami w przedstworzennej pustce.
152Płynęła z dali fala tak lekka jak sen o przypływie. Nastawał powoli prąd ku lądom nieokreślonym w języku jawy. Echowe rozbrzmiały stąpania… Czas niósł coś poprzez nicość na ręku, niósł je w darze spragnionemu, zdziwionemu sercu.
153I poczęło serce promienieć. Szło naprzeciw oblubieńca ze światłem miłości w ręku.
154Wezbrało rzewnością wielką, ukochaniem dziękczynnym, łkającym uwielbieniem.
155Pojmowało już teraz, na co się stała nicość.
156Tak niezawodnie, tak niezawodnie.
157158Kędyż posłałeś nas, wichry swoje?
Kędyż na wielki bój płyniemy oto po ciemku, duchy ducha niosące, drogą przeznaczeń niepisanych nawet w snach duszy człowieczej.
Obraz świataJako oddech TWÓJ jest świat. Jako tchnienie TWE jawi się życie… i jako nicość jest, gdy zechcesz, a wciągniesz w głąb swoją wszystkie zjawy, wszystkie znaki bytu.
Oddechem BRAHMY jest to co jest, a nic innego w przestrzeni.
Serce otwarło się, jak kwiat lotosu i chłonęło objawienie.
159Wnikało kołysane rytmem w tajniki stworzenia, przemógłszy formę poznania niedołężną, przezwyciężywszy czas, patrzyło na stawanie się zjaw.
160Pragnienia jego, by ręce w modlitewnym uwielbieniu, wyciągnęły się w dal z prośbą: „Wiem Panie, wszystko wiem, widzę aż do dna duszy każdej ubranej w ciało i tęskniącej w formie. Zaglądam kształtom wszelakim w oczy i widzę każdego, świetlny, nieśmiertelny powód istnienia… Czuję życie, jestem wszystko i nic poza mną w TOBIE… Dosyć Panie! Obawiam się, że ciało moje skona z miłości, dosyć Panie. Nie mów do mnie, bo spłonę na popiół, nie mów, zajmuję się płomieniem od każdego Twego słowa, od szeptu głuchnę boleśnie. Ginę. Przekroczone są progi możliwości…”
161A hymn rozkołysał się jak dzwon. Ciemń grała:
162Kędyż posłałeś nas, tchnienia swoje?
Kędyż na wielki bój, na spełnienie chwili następnej płyniemy oto po ciemku duchy, ducha niosące, niezmiernym gościńcem stawania się, szlakami, kędy nie stąpa nawet myśl śpiącego u stóp TWEGO tronu archanioła…
Zamarło zmorzone, spłynęło potokiem łez wdzięczności serce.
163A wówczas, jakby w ostatniej, przedskonnej sekundzie wid się ukazał:
164Czarne zwały fal przelewały się niespokojnie, dęły się i rozluźniały na przemian. Podobne muskułom olbrzymiego ciała gorączką trawionego, podobne rytej histerią twarzy, myśli wichrem brużdżonemu czołu… Na grzbietach fal biała strzępiła się piana.
165Pomału, ostrożnie stępując ze śliskich grzbietów w parowy płynne, migotliwe nawet w pomroce, to znów dźwigając się na wyże, nie wiadomo skąd się jawiące, po szafirowym morzu sunął wielki okręt.
166Śmigłe maszty darły się w górę wysoko, wydymały się białe na zieleni ciemnej żagle, skrzypiały w wietrze reje, a z pokładu zapełnionego tłumem ludzkich postaci dochodziły dźwięki poważnego hymnu o modlitewnych akordach…
167Na pomoście przednim, wysoko, widoczny wszystkim innym, stał kapłan w białą ubrany szatę i orlim wzrokiem śledził horyzont.
168Wzniesione jego ręce jaśniały blaskiem białym, jak skrzydła mewie podlatywały szerokie rękawy szaty. Szukał oto po ciemni serca wołającego wzrokiem słodkim, a ostrym, widzącym wszystko, i znalazłszy je, ogrzał spojrzeniem i ukoił.
169A serce szukało słów uwielbienia.
170— Jakże cię zwać mam RABI? Jakie słowo znaczy TY, jakie słowo CIEBIE znaczy, Panie? Zniknij, cień swój świetlisty zostawiając wiekom przyszłym, a wtedy może będziemy mogli ochłonąć i nadać ci imię pochwalne, które się zmieści w ustach naszych!
171Jakby słońce spadło do komnaty, nagle rozbłysło wszystko jaskrawo, a z powodzi tej z fali, z gęstej jasności wyłoniły się dwie ręce i palce jakieś dotknęły, by[9] powiew wiatru, głowy jego.
172Uczuł lodowaty prąd, znikło mu wszystko spod czaszki i tylko wiedział, że leci wysoko, że opuścił ziemię…
173Powietrze rozdarł krzyk wielki. Istagogos rzucił się na posłaniu wysoko i padł na powrót zemdlony na pościel.
174Drzwi komnaty rozerwały niecierpliwe ręce. Wpadł ze światłem arcykapłan i kilku lewitów, czuwających onej nocy nad spoczynkiem króla.
175
Istagogowi cichą, straszną śmierć głodową przeznaczono.
176Mijał dzień piąty. Więzień leżał wyczerpany na twardych deskach łoża więziennego i myślał. Ale myśli jego osłabłe, zgłodzone snuły się po ziemi, złożywszy skrzydła na plecach.
177W kaźni mrok panował ciemny, nie wiedziało się, jaka pora dnia we świecie szerokim, tej oto godziny.
178Więźnia nie odwiedzali dozorcy, bo i cóż pilnować konania. Arcykapłan sam wziął klucz od grobu, zewnątrz na nim położywszy pieczęć świętego kolegium.
179Skazaniec wodził oczyma długo po murach, a oczy same wbrew rozkazowi rozsądku i woli szukały, szukały pilnie, jak by i kędy uciec się dało, zwiedzały każdą szczelinę jak jar pełen bezcennych skarbów, zmierzyły troskliwie rozmiar gęstych oczek silnej, żelaznej kraty, spróbowały mocy żelaza, najgłębiej się w tę rzecz zapuszczając… wreszcie… poszły na świat, za mury, tam, gdzie spadzisto zbiegają się w morze skały i dalej, brzegiem, gdzie piasek płukany tysiące razy falami, wyjałowiony do granic ostatecznych.
180Nad morzem, idąc powoli, myśli więźnia jasne teraz i wyraźne ukazały mu tłum ludzi.
181Pośrodku tłumu, na porzuconym przez morze tramie drzewa, nie wiadomo skąd, z odległości wielkiej przyniesionego, stał Saceidos i mówił:
182— Jako ten belek, na którym oparte są stopy moje jest dusza nasza. Nie wiadomo, skąd przyszła, nie wiadomo dokąd i jaki prąd ją ponosi w przestrzeni… Ponad rozjękiem serc naszych wołających o odpowiedź, jako oliwa na wzburzonych falach unosi się WIELKIE MILCZENIE. Nie zmąci go jęk milionów, nie wzruszy płacz. Pod NIEWIADOMEGO straszliwym sklepieniem, nakryci gęstym oparem łez naszych trwamy, trwamy bez początku i końca, narodzin ni skonu nie świadomi, jak krople rzeki niewiedzące, gdzie i jakie płyną zalewać czy żyźnić łąki, jakie pustoszyć siedziby, jakie unosić kolebki z niemowlętami…
183Istagogos uczuł wielki żal, wielkie współczucie. Oto człowiek, pomyślał, który snuje dalej mój płacz i prostuje ścieżki tęsknoty, by nie zagmatwały się dusze. Azaliż nie jest to drugi liść onego drzewa, o którym mówił arcykapłan… liść jednym ze mną przyniesiony wiatrem, czekający nowego podmuchu, by ulecieć nie wiadomo kędy?… I zebrawszy całą siłę woli, rzekł mu:
184— Sacejdosie! Sacejdosie! Zaprawdę powiadam ci, rozpłomieniaj kierz[10] tęsknoty, albowiem on ci jest WIELKIM HASŁEM, jakie ma być na równiach ziemi zapalone BOGU, na znak, że czas znijść! Sacejdosie! Powiadam ci, ty jesteś nowy Jan, a wodą chrztu jest ogień bólu!
185Sacejdos pilnie nadsłuchiwał mówiącego doń dalekiego głosu. Twarz swą zwrócił w stronę więzienia i ręce wyciągnął, a w oczach miał taki blask i zachwyt, że słuchający go tłum padł na kolana, jak pada łan pod sierpem wichru przelatującego.
186W tej chwili ukazali się od strony miasta zbrojni.
187Istagogos ujrzał w ich rękach pletnie i uczuł naprzód smaganie, jakie zgotowane było Sacejdosowi.
188Serce jego wezbrało gniewem wielkim, wzniósł przeto ręce swe ku niebu i wykrzyknął:
189— O Boże! Skiń na mnie, bym poszedł na ratunek prześladowanym.
190Ledwo wyrzekł te słowa, uczuł wielką lekkość, jakieś nienazwalne wyzwolenie, jakby go wir jakiś ciągnął kędyś, a on miał nakaz słuchać musu. Nie opierając się tedy, poszedł za tym nakazem…. przeniknął mury więzienia… począł iść ku morzu.
191Sennie, niepewnie pamiętał jeszcze ostatnie spojrzenie rzucone po celi więziennej.
192W czarnym lochu, który zalegał gęsty mrok, na tapczanie z twardych desek leżało nikłe ciało człowieka, którego dawniej gdzieś widywał… tak… tak… widywał go, kiedy pochylony nad wodą przy brzegu umywał się o świcie w morzu.
193 194Nagle, na zakręcie drogi, spoza klombu agaw wyniosłych ujrzał idącego samotnie człowieka.
195Na głowie jego chwiała się szafirowa, arcykapłańska czapka. Szedł zadumany. W ręku kręcił wielki klucz, a u pasa święte pieczęci brzękały uderzając jedna o drugą. Drogocenna szata z bisioru wlokła się po ziemi w prochu.
196Istagog ujrzał w duszy tego człowieka tęsknotę wielką. Klęczała we włosiennicy i wyciągnąwszy ku niebu splecione ręce, zawodziła: „Kędyż? Kędyż o Panie?”.
197Wydawało mu się w tej chwili, że czystą jest i nie zaprzęgnie się, jak tylekroć do czynów marnych, niskich…
198Wystąpił tedy na środek drogi i czekał z rozwartymi ramionami, gotów objąć, do serca cisnąć, przebaczać i wspomagać.
199Ale jakby był jeno cieniem, przeszedł arcykapłan miejsce, na którym stał. Zmieszały się nawet ich stopy na chwilę. Potem Istagog ujrzał się samotnym. Arcykapłan znikł poza agawami, kierując się w stronę więzienia.
200
Wpatrywał się weń z natężoną uwagą a kiedy dusza zdawała się wracać w martwe, stężałe ciało cichym pieszczotliwym głosem przemówił:
201— Wszystko złe skończone. Przed chwilą napoiłem cię mlekiem. Będziesz żył, czy słyszysz?
202Istagogowi rozradowało się serce, rozczulił się. Oto w wielkiej troskliwości arcykapłan poi go mlekiem, by żył. Rzekł mu więc:
203— Bądź błogosławiony, iże masz duszę dobrą, ale czyż inaczej żyć bym nie był zdolny, pomyśl tylko, czyż nie obroniłem żebraka Sacejdosa, kiedy go pochwycić miano na męki, a przecież wtedy nie jadłem od pięciu dni i nie piłem.
204— Nie rozumiem cię! — odparł arcykapłan. Patrzył nań zdumiony. Wreszcie uderzył nogą w posadzkę. Zjawił się we drzwiach żołnierz.
205— Czy wróciła straż z więźniem Sacejdosem? — spytał go.
206Żołnierz był blady, zmieszany bardzo. Nie patrzył na arcykapłana, ale szeroko rozwarte i jakby niewidzące nic źrenice utopił w Istagogu. Stał jak skamieniały. Potem niby trzcina pod wiatrem zachwiał się i upadł na kolana. Ręce splecione wyciągnął ku więźniowi.
207— Zmiłuj się, zmiłuj! — szeptały jego zbielałe wargi.
208— Precz! — krzyknął zdumiony i przerażony nagle arcykapłan. Żołnierz patrzył na Istagoga, a więzień, wyciągnąwszy rękę, rzekł mu:
209 210 211Wówczas arcykapłan wstał z niskiego stołka, na którym siedział obok tapczanu więźnia, cofnął się o krok w tył i spokojnym, pewnym głosem zapytał:
212— Więc powiedz, czego właściwie chcesz w zamian?
213— Czego chcę? — powtórzył więzień. — Oto proszę, powiedz mi, azali[11] widziałeś mnie przed małą chwilą na drodze wiodącej ku morzu.
214Arcykapłan patrzył nań teraz zupełnie, jak przed chwilą żołnierz.
215— Spotkałem cię — mówił dalej Istagogos — szedłeś samotny i zadumany w tę stronę. Na głowie twojej chwiała się szafirowa arcykapłańska czapka, w ręku kręciłeś wielki klucz, a u pasa święte pieczęcie brzękały jedna o drugą. Drogocenna szata z bisioru wlokła się po ziemi w prochu. Ujrzałem też na dnie duszy twojej tęsknotę płaczącą. Klęczała ona we włosiennicę odziana i wyciągnąwszy ręce ku niebu zawodziła:
216 217Wystąpiłem na środek drogi i czekałem z rozwartymi ramiony, gotowy objąć i do serca cisnąć, ale jakbym był cieniem jeno, przeszedłeś przez miejsce, na którym stałem i ujrzałem cię samotnym. Odszedłeś, kierując się w stronę mego więzienia.
218Zaległa cisza. Arcykapłan patrzył na więźnia jak skamieniały. Poprzez grube mury dochodził teraz niewyraźny, głuchy szmer, jakby tłum ludzi, niespokojnych, podnieconych oblegał budynek, żywo rozmawiając. Arcykapłan z każdą chwilą bledszy, stał ciągle wpatrzony w Istagoga.
219— Powiedz, czego chcesz? — powtórzył głucho.
220— Chcę jeszcze, byś powiedział tęsknocie, klęczącej w więzieniu twej duszy: „Widzę, że czystą jesteś. Płacz tedy, pożądaj szczerze! Płoń! Spłynie ci na czoło nowy chrzest Jutra, chrzest ognia, a on ci jest hasłem zapalonym na równiach ziemi, Bogu na znak, że czas wyzwalać”.
221Arcykapłan nagłym ruchem podniósł ręce do głowy, zdjął swą szafirową arcykapłańską czapkę i klękając szybko, jakby padał, cisnął ten symbol władania duszami społeczeństwa pod stopy skazańca.
222Istagoga serce wezbrało miłością. Wyciągnął ręce, objął szyję klęczącego, przyciągnął go do siebie i przykładając do bladych policzków dostojnika swą twarz wynędzniałą, powiedział:
223— O jakżeż pragnę, byśmy się porozumieli bracie! O jakże bardzo pragnę. Jakże niezmiernie gorąco pożądam godziny światłości dla promienia idącego ciemnią, poprzez nicość, jak mówi hymn stary, przeczyste źródło objawienia. O jakże chciałbym być najniższym z marynarzy WIELKIEGO OKRĘTU, któremu dana jest w rękę lina żagla… o jakżebym pragnął…
224Obom spływały teraz gorące łzy po policzkach.
225Trwali w bezsłownym zachwyceniu.
226Szmer dolatujący z zewnątrz, nagle, bez przejść buchnął rozgwarem, jakby rozwarto grube drzwi. Zabrzmiały okrzyki, wrzask rósł, jak rośnie lawina… zatętniły sklepienia… pękły wreszcie ostatnie podwoje i rozżarty, pijany szałem tłum ukazał się na progu kaźni.
227Gorąco biło od stłoczonych ciał, żar buchał od dusz ogarniętych pożądaniem pomsty.
228— Na krzyż! Na krzyż! — ryczał tłum.
229Tak samo jednak rychło, jak wybuchły, głosy zamarły.
230Zwite konwulsyjnie ciała zastygły w rozmachu.
231Setka ócz wpatrzyła się w tych dwu klęczących na ziemi, w tych płaczących bez słowa, splecionych uściskiem.
232Wreszcie Istagogos opanował wzruszenie, skinął na stojącego najbliżej.
233— Bracie — rzekł mu — podaj oto tiarę arcykapłańskiej władzy. Nie trzeba, by się walała w pyle.
234Wziął ją ucałował ze czcią i włożył na głowę arcykapłana. Potem dał znak stojącym w odrzwiach i rzekł:
235Krew— Odejdźcie! Odejdźcie! Czuję krew! Dusze wasze cuchną krwią, której pożądały. Czyńcie pokutę!
236
— Wspomniany człowiek, przybyły ze stron jakoby nieznanych, wedle zaś ścisłych badań wysadzony na ląd przez okręt, zdaje się łączyć w sobie cechy wariata z oznakami posuniętej daleko medialności. Tym wytłumaczyć sobie należy pewne, zresztą niedostatecznie stwierdzone przypadki jasnowidzenia, zdwojenia osobowości, poruszania przedmiotami na odległość i innych zjawisk analogicznych.
237Święte kolegium nasze usiłowało rzeczonego Istagoga użyć do świętych i wysoko założonych celów swoich. Spostrzegłszy, że posiada wspomniane właściwości uczyniliśmy go władcą… niestety nadaremnie.
238Oskarżam tego człowieka, że ukrył przed nami swą duszę, a tajemnice święte oddać usiłował w ręce tłumu…
239Słowa oskarżenia tętniły głucho w podziemnej, nisko zasklepionej sali, gdzie zasiadał tajny sąd świętego kolegium.
240Czarne kapy okrywały barki zebranych wysokich dostojników. Spod wielkich rogatych czapek spływały białe, długie włosy i brody.
241— Przekonaliśmy się wreszcie — mówił dalej prokurator świętego kolegium — przekonaliśmy się dowodnie, że Istagogos nie myśli jak człowiek zdrowy. Czapką arcykapłańską pogardził. Nie chciał tedy być ani głową państwa, ani jego namiestnikiem.
242Przytłumiony pomruk dał się słyszeć.
243Zaduch wielki panował w mrocznej sali.
244Gdzieś za ścianą grzmiały organy, jakby odprawiano tam nabożeństwo.
245Od pułapu sklepionego nisko i rozpięcie, zwieszał się wielki, poczerniały świecznik, którego niezapalone lampy szarzały przez ciemń.
246Ogromny refektarz, snać[12] średniowiecznego pochodzenia, który by czasu swego czynił wrażenie ciszy i bezpieczeństwa, był dziś jak grobowiec pełen żywych, skazanych na śmierć.
247— Ale oto musimy uderzyć się w piersi — zawołał mówca.
248Winniśmy, winniśmy po trzykroć.
249 250Tłumy stoją po stronie szaleńca, przylgnęły doń i czekają na objawienie z ust jego.
251 252Jęk żałobny przeleciał po sali. Głowy osędziałe pochylił wichr, co nagle, jak wilk o mroku zawył przeraźnie.
253Czarno już niemal całkiem było. Nie rozeznałeś nic. Z nocy tej szedł głos oskarżyciela:
254— Do tego doszło, że my, członkowie świętego kolegium, tutaj, w tej na poły podziemnej sali obradujemy, bracia nasi tam obok, narażając życie, ciszą tych z pospólstwa, którzy się jeszcze ciszyć dadzą… a całe społeczeństwo… cały kraj w rozpętaniu.
255Grzmot oburzenia poleciał, warcząc rozgłośnie.
256— Ale mamy w ręku zemstę — głosił mówca. — Nowy „Jan Święty”… Sacejdos, oto tam rozciągnięty na męce.
257Nagle rozebrzmiał rechot złego śmiechu.
258— W samej tej sali zemstę mamy naszą. W sali tej zaprawdę odbędzie się sąd nad jednym z winowajców.
259 260Zamieszanie nastało wielkie. Radzono, rozprawiano, bojąc się świecić światła. Nikt już nie słuchał mówcy, którego jeno pojedyncze słowa słychać było.
261Ale nastąpiła rzecz dziwna, na którą nikt nie zwrócił zrazu uwagi. Czarność poczęła z wolna rzednąć, jak noc, gdy świt nadchodzi.
262Z nicości poczęły z wolna występować łuki sklepień, rozpościerać się ściany, nabierając złoceń, polichromii, linii, gzymsów, zatok i wyskoków.
263Dołem zaczerniła się wyraźnie masa ludzka.
264Widać już było księżycowato wycinane czapki kapłańskie, tu i ówdzie zabłyskotały frędzle kapy żałobnej lub srebrne jej lamowania. Wynikały z wolna z tej ciemni twarze. Wynurzały się blade, uczernione plamami ócz i ust zaciśniętych lub szeroko rozwartych w krzyku. W głębi, na podwyższeniu ukazał się tron połyskujący, na tronie zaś majaczyła szafirowa infuła arcykapłana. Z prawej strony tronu, wysoko w powietrzu sterczała trybuna oskarżyciela.
265Zatopieni w swych sprawach, zebrani nie widzieli nic, nie mieli oczu dla świata zewnętrznego.
266Wreszcie jasność spoczęła u stopni tronu.
267 268Od tła odstawać poczęły kształty ludzkiego ciała, które nagie, wyciągnięte nadmiernie, nienaturalnie w tył rzucone, przygwożdżone się okazało do długiej deski opartej skośnie o podest tronu arcykapłana.
269Był to Sacejdos, żebrak, który śpiewał o tęsknocie nad morzem.
270Żył jeszcze, czy zmarł już na męce, nie było wiadome, bo ciałem jego nie wstrząsał ani dreszcz najmniejszy, z rozchylonych warg nie ulatało najsłabsze westchnienie.
271Wrzawa nie ustawała. Potworzyły się małe grupy. Radzono, spierano się, widać było żywe ruchy rąk i głów.
272Światłość potężniała z każdą chwilą.
273Jakby szło słońce, jakby się zbliżała jakaś ogromna kometa, jakby pożar jakiś ogarniał coraz bliższe stepy.
274Nagle w szmer wmieszał się daleki, rozlewny rytm pieśni.
275Falować zaczęło powietrze, jeszcze zanim tony nadbiegły z oddali wielkiej.
276Zamotały się w tę falę słowa mówcy, pokryty został szeleszczący odgłos zmieszanych w dyskusji wyrazów i w chwili, kiedy na złotym świeczniku pierwsze zamigotały promienie światła, poprzez mury wtargnął akord śpiewu chóralnego, rozbrzmiewającego z wielu piersi.
277Głowy się podniosły, ujrzano zjawisko. Zapanowała śmiertelna cisza.
278I w ciszy tej nagłej, jak spóźnione w rozpędzie łodzie wyleciały na brzeg już po cofnięciu się fali, ostatnie słowa oskarżyciela.
279A śpiew i jasność rosły i rosły.
280Szła powódź rozśpiewanego światła, jakaś rzeka pozaziemska, przerwawszy groble przez Opatrzność założone, płynęła tutaj do podziemnej sali, groźna, strasząc, oniemiając. „O Panie! — brzmiało — O Panie
281Kędyż posyłasz nas, wichry swoje?
282Kędyż na wielki bój płyniemy oto duchy ducha niosące drogą przeznaczeń, niepisanych nawet we snach duszy człowieczej…”
283Zakratowanymi oknami lała się światłość rażąca, mocna, jakby gęsta.
284Powódź przybrała kształty tak realne, tak namacalne, że kapłani stali w śmiertelnej cichości zesztywniali, półmartwi.
285Pieśń wypełniła salę, posadzkę zalewało światło, pryskając po ścianach, odbijając się od płaszczyzn, tworząc w wąwozach siklawy[13].
286 287Znikły już od jasności kontury sprzętów, zatonęły ich kształty.
288A ponad rozpalonym płynem, niby słupy lagunów wbite kędyś we dno, tkwiły ludzkie, zwęglone strachem postacie.
289I nagle puściły w osadzie kraty okien.
290Wszystko jakby zastygło na chwilę, a na toni jasnej nagle zjawił się on, Istagogos.
291Patrzący dojrzeli, jak podniósł ręce i usłyszeli głos, który mówił:
292 293Drgnęli wszyscy i uczuli ból wielki, jakby ich z martwych wyrwał na moment życia.
294— Zbudźcie się i słuchajcie! Nie moją jest owa światłość, w której przychodzę, jeno Pańska, na świadectwo światu ujawniona i na uskromienie błędu! Daremneście tu słowa miotali, daremnie!
295Nie przyszedłem zacierać ścieżyn Pańskich, ale całować każde odbicie jego stopy, wyciśnięte niezatarcie na ziemi i utrwalić je jeszcze łzami serca.
296Jam jest liść onego mistycznego drzewa, które jest znakiem życia i samym życiem, a przywiał mnie wiatr musu, iżbym pokazał się i poszedł dalej dawać świadectwo chwili.
297Przyjacielaście mi zabrali i ukrzyżowali we chwale, jakby był Synem Bożym.
298Dzięki Wam! Dzięki! Bowiem wziął on z rąk waszych najwyższy chrzest bólu i oto teraz razem ze mną pójdzie w przestrzeń, gdzie iść ma od wieków.
299Idę i zostawiam za sobą jasną smugę.
300Idę i zostawiam za sobą drogę dla tęskniących.
301Bądźcie uzdrowionymi na duchu…
302Zwrócił się do umęczonego i wyciągnął doń rękę:
303— Pójdź przyjacielu! — rzekł. — Wstań!
304Sacejdos odstał od deski, odjął od niej ręce i nogi i postąpił ku Istagogowi.
305— Pójdź przyjacielu! — powtórzył. — Pora nam przetrzeć oczy po krótkim śnie życia na tej ziemi.
306Skinął ręką ku oknom, a oczy wszystkich poszły za tym gestem.
307W dali, na morzu, które się stąd ciemnem wydawało, zamajaczył wielki okręt kołysany falami.
308I znowu zabrzmiał hymn, a na jego jakby fali poczęła się zbliżać ku oknom mała, złocista łódź.
309Dwu białych młodzieńców stało w niej, z oczyma utkwionymi w punkt, do którego im przybić rozkazano.
310„Jako oddech TWÓJ jest świat — brzmiało powietrze — jako tchnienie TWE jawi się życie i jako nicość jest gdy zechcesz a wciągniesz w głąb swoją wszystkie zjawy, wszystkie znaki Bytu”.
311Istagogos, objąwszy ramieniem Sacejdosa, stał na poły zwrócony ku oknu bliższemu tronowi, na którym zmarłego arcykapłana tkwiły zwłoki.
312Oczyma szukał czegoś na horyzoncie.
313I oto nagle na ustach jego wybiegł uśmiech radosny.
314Wysoko, pod masztem okrętu, widoczny wszystkim innym, stał kapłan w białej szacie. Wzniesione jego ręce nawet w tej światłości białe wysyłały promienie. Rękawy szerokie polatywały jak mewy na wietrze.
315Do światła tego rwała się dusza pielgrzyma, leciały doń wszystkie tęsknoty jego jak łódki zabłąkane do kręgu oświetlonego promieniami latarni morskiej.
316Łódź zarzuciła kotwicę u okna. Nie puszczając towarzysza, wstąpił w nią Istagogos i rzucił w głąb ostatnie spojrzenie. Nieruchomi, popaleni na śmierć, tkliwi w posadzce starcy, jak drzewa dokoła pożartych ogniem chat wioski.
317Nie mając już do kogo mówić, w milczeniu zwrócili się pielgrzymi ku okrętowi niesionemu przez wzburzone fale.
318Gdy łódź odbiła od brzegu, Istagog jednym ruchem zerwał ze siebie szatę i ciskając ją na wodę, zawołał:
319— Jako tę szatę rzucam ci ziemio imię moje i losy dziś dokonane. W bezimiennej jaśni powracam na łonie życia, liść drzewa, który wiatr przeznaczenia pędzi.
320Odpływali z wolna ku okrętowi.
321 322Czarne zwały fal przelewały się, dęły i rozluźniały na przemian, podobne muskułom olbrzymiego ciała, gorączką trawionego, podobne rytej histerią twarzy, myśli wichrem brużdżonemu czołu… Na grzbietach fal biała strzępiła się piana.
323Pociemniało już znowu, stare, odwieczne niebo.
324Noc nachodziła świat burzliwa, zdradna, żądna łupu, kryjąca zamachy w sobie, do złego skłonna.
325Pomału, ostrożnie zstępując ze śliskich grzbietów fal w parowy płynne, migotliwe, nawet w tej omroce, to znowu dźwigając się na wyże, nie wiadomo skąd się biorące, po szafirowym morzu płynął okręt.
326Śmigłe maszty darły się wysoko w górę, dęły się białe na zieleni ciemnej toni żagle, skrzypiały reje, a z pokładu, zapełnionego tłumem postaci ludzkich, dochodziły dźwięki poważnego hymnu o modlitewnych akordach.
Oddechem Brahmy jest to, co jest, a nic innego w przestrzeni.
O Panie, kędyż wysłałeś nas, tchnienia swoje?
Kędyż na wielki bój, na spełnienie chwili następnej płyniemy oto po ciemku, duchy ducha niosące bezmiernym gościńcem stawania się, szlakami, kędy nie stąpa nawet myśl śpiącego u stóp tronu TWEGO archanioła…