Spis treści
TropyStary dom
1DźwiękNieskończone, ciągłe zgrzyty, hałas, tętent kroków. Roją się ludzie jak mrówki, brzęczą jak bąki gderliwe. Szum, zgiełk w korytarzach Starego Domu, a ja muszę słuchać tego wszystkiego. Oczy zamknąć można…. przez uszy przenika wszystko. Chwytają każdy jęk, każdą skargę, każdą kłótnię. Najbłahsza sprawa dostaje się do mózgu i rozgrywa się tam, rozkłada swe akta… Występuje oskarżyciel, obwiniony, obrońca, ława przysięgłych zasiada… Twoje zaś akta człowiecze, twe własne, najdroższe sprawy spycha woźny brutalnie na ziemię. Gdy zaś mieszkańcy Starego Domu chcą tańczyć, to chociaż masz w duszy pogrzeb dnia tego, musisz wycinać hołubce. Uszy to straszny wynalazek… straszny!
2Słucham, a przede mną rozwarta księga mej duszy, w którą chwila po chwili wpisuje ktoś spoza kręgu naszego poznania, ku ziemi wychylony, słowa otuchy, przestrogi i nadziei.
3 4Jakże wytrzymać w Starym Domu?
5Co gadają…. nie wiem, ale czuję, jakby cięcia tępej szabli po twarzy, wydaje mi się, że duszę mą tacza ktoś w beczce nabitej ostrymi gwoźdźmi.
6Idzie deputacja na strych. Strych oglądają. Parlament kazał obejrzeć strych, skąd kapie. Idą.
7Za chwilę słyszę ich ponad sobą. Chodzą, przesuwają ciężary, stukają młotami…
8Nikomu nie przyjdzie na myśl, że to wszystko osłabia jeszcze bardziej stare belkowanie i rujnuje do reszty poszycie uczynione ze słomy zbutwiałej, której dostarczają rośliny, jakich obecnie już nie ma chyba na ziemi.
9O, czemuż nie mogę was przemienić w lekkie motyle!
10Łażą, suwają się na brzuchach. Niezmiernie gorliwi, niezmiernie punktualni.
11 12 13Rozgwar głosów; idąc po schodach, kłócą się, wymyślają sobie.
14Nagle łoskot, ktoś upuścił siekierę. Wydaje się, że spadła wprost na moją głowę.
15 16 17Naprzeciwko mnie Stary Dom. Roi się jak mrowisko w lesie. Dosłownie jak mrowisko, bo naokół dziwny, ogromny, nieznany bór, który oni zowią „Wielki Las” i którego się boją. Dom, PolitykaW podwórcu Starego Domu gromadka ludzi. Dyskutują.
18— Ho, ho… — powiada ktoś — postoi jeszcze, postoi… wszakże stał tak długo… dlaczegóż by miał teraz właśnie…
19— Tylko trzeba dach zrzucić! — woła drugi. — Cięży starym murom i powoduje ich zamakanie. Trzeba odnowić dach nad naszymi głowami uczynić życie w Starym Domu pewniejszym.
20— Tak, tak! — przytakują inni.
21— To jest właściwie wydaje mi się… — zaczyna architekt stojący na uboczu.
22— Tu nie ma żadnego „wydaje się”, tu trzeba koniecznie niezwłocznej decyzji!
23— Panowie! Wszak powiedziałem w komisji: więcej światła… postęp wymaga światła, czyli okien… To jest rzecz przesądzona w całym świecie. Tu nie ma dwu zdań…
24 25— W ogóle na co są ściany? — pyta ktoś. — Zaćmiewają tylko pogodny pogląd na świat. Słońce to wszystko…
26— Precz ze ścianami! — zawołano.
27— Za pozwoleniem… a na czymże spocznie belkowanie dachu? — pyta ktoś.
28— Patrzcie! Oto jest rozumowanie konserwatysty… jemu dach jest wszystkim, wydaje mu się, że górować, panować, gnębić to jedyna racja życia.
29— Ależ panowie… wszakże to jest rozumowanie szaleńca… bez ścian i dachu…
30 31— Panowie! Proszę się uciszyć… Zabieram głos dla zreasumowania sprawy. Zaszczycony waszym wyborem…
32— Ja głosowałem za Nietoperzem… Veto[1]!
33— Zaszczycony wyborem na prezesa, konstatuję w pierwszej linii niezwykłe zainteresowanie obywateli sprawą przebudowy…
34— Restauracji… nie przebudowy!
35— To jest właściwie… racja… restauracji, sądzę, że utrafię w myśl wszystkich, jeśli…
36— Się pan powiesisz! — dokończył ktoś.
37W czwartym oknie drugiego piętra stoi człowiek jakiś i śmieje się szyderczo.
38To Habdank, krawiec gromadzki, dziwnie pyszny i bezceremonialny.
39— Cymbał! — woła, pokazując w nie palcem. — Patrzcie na cymbała! Czyż ktoś się w ogóle wyprowadza kiedy ze Starego Domu? Czyż można się w ogóle wyprowadzić? To człowiek szalony, człowiek niebezpieczny… rewolucjonista!
40Z drzwi głównych wychodzi komisja, która była na strychu. Jest ich kilkunastu. Najgrubszy, widocznie prezes, wyłazi z trudem na beczkę kapusty. Jakaż to dostojna postać!
41Tamci, obradujący przed chwilą, cofają się półkolem, by zrobić miejsce mówcy.
42— Panowie! — zaczyna prezes komisji.
43Wtem z brzękiem otwiera się okno w suterynie. Słychać zmieszane głosy. Odbywa się jakieś zgromadzenie. Widać głowy, ciżba, mrok w sali podziemnej.
44— Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi. Grunt rozmoczyła fala gorzkich łez. Nie dziwcie się tedy, że pękają sklepienia, że się rysują groźnie plafony z drzewa fiołkowego, cudnymi obrazami pokryte. Nie dziwcie się temu wy, którzy poszukujecie zła, by je usunąć i wy, którzy poszukujecie zła, by je utrwalić… Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi.
45Takie słowa leciały z suteryny.
46— Panowie! — wołał mówca z beczki. — Zaszczycony wyborem na prezesa komisji dla badania ewentualności prawdopodobieństwa przypuszczenia, jakoby czcigodny, kryjący głowy długich pokoleń, dach waszego Starego Domu miał się znajdować w stanie niezupełnie odpowiednim…
47— Błazeństwo! — ryknął ktoś z dołu. — Gadaj wyraźnie!
48Z okna pierwszego piętra wyjrzała łysa głowa kierownika dobrego wychowania narodowego.
49— A to co? — syknął. — A to co? Wszakże głos ma czcigodny prezes Trupia Czaszka!
50— Panowie! — zaczął znów mówca. — Najskrupulatniejsze badania komisji, której mam zaszczyt przewodniczyć, wykazały, że właściwie wszelkie obawy, tylekroć wyrażane nie mają żadnego uzasadnienia!
51— Wszakże cieknie straszliwie! — zagrzmiało z dołu.
52— To niczego nie dowodzi! — ozwały się liczne głosy.
53— Za pozwoleniem! — wołał prezes. — Nie przeczę wcale, że cieknie… nie o to idzie jednak…
54 55— O zasadę niweczenia rzeczy czcigodnych, rzeczy świętych, w imię fałszywie pojętego postępu i rzekomej praktyczności.
56— Precz z dachem! — wołano z dołu. — Niech go diabli biorą!
57 58— Panowie! Wchodzę in medias res[2]…
59 60— Panowie… pozwólcież… Komisja zbadała, że wprawdzie rzeczywiście dach Starego Domu…
61 62— Rzeczywiście wymaga pewnych… powiedzmy, ulepszeń… ale odrobina dobrej woli…
63 64 65 66— Zgoła niepotrzebne… To sprawa architektów, nie polityków… precz z adwokatami! Gębą nie zatkasz pan dziury w dachu!
67— Troszkę ufności! — błagał mówca.
68 69— Troszkę wiary w celową i troskliwą działalność rządu…
70— Zrzućcież go raz z tej beczki!
71 72— Podaj się do dymisji! Rząd Trupiej Czaszki nie może się utrzymać, odmawiamy mu zaufania!
73— Tak nie można! Tak nie można! To jest terror! Głosujmy!… Głosować!
74Ponad zmieszane głosy wzbiło się czyjeś wołanie.
75— Obywatele! Zapraszam wszystkich na wielkie zgromadzenie. Na porządku dziennym referat radcy Nietoperza pt. Więcej światła czyli O sposobie wyjęcia ścian bez dotykania ich. Metoda premiowana. Obywatele, stawcie się jak jeden mąż. Rzecz to niezmierzonej wagi społecznej. Wolność słowa i bijatyki po odczycie zagwarantowana. Przestrzegane też będzie jak najliberalniejsze traktowanie wszelakich nonsensów.
76Las, UcieczkaZerwałem się na równe nogi i pobiegłem prosto przed siebie.
77Otoczyła mnie cisza leśnego ostępu, objął w ramiona chłód rozkoszny. Rzuciłem się wyczerpany na mech. Ciało legło spać zwolnione z ustawicznej, dręczącej konieczności odbierania tych wszystkich wrażeń, które niósł każdy dzień w Starym Domu przeżyty. Ogarnął je zaraz sen głęboki. Dusza zaś poszła w las przeżywać widzenie, które by nazwać można: Mare viriditatis[3].
78Oto nowa ojczyzna… — radowała się dusza, spoglądając jak ptak z wierzchołka drzewa po rozlewnej dali.
79Nie było widać końca, las nietknięty toporem słał się aż do skraju widnokręgu. Wydawało się, że wszystko co na dole musi być zielone, jak wszystko co w górze, szafirowe.
80Szarą plamą odcinał się jeno Stary Dom podobny wielkiemu strupowi na ciele natury. Brzydki był, bardzo brzydki.
81 82Przebiegło to niby strzała rzucona z jakichś niedosiężnych dali… i znikło, zanim dusza mogła się zadziwić.
83Nagle rozległ się szmer jakiś.
84— Sługa pana dobrodzieja! Co pan tam robi na drzewie?
85 86Niezwłocznie byłem przy mówiącym i poznałem naszego woźnego Milczka. Zazwyczaj nie gadał nic, uprzątając pilnie i cierpliwie rozliczne ubikacje Starego Domu.
87Była to stwora jakaś niesamowita, instynkt ostrzegał, ilekroć zbliżał się do mej stancyjki na poddaszu. Ale zachodził tam rzadko i znaliśmy się mało.
88— Jak to, więc i pan wyprowadził się ze Starego Domu? — spytałem zdziwiony.
89— I, nie… — zaśmiał się z cicha — Ja tak sobie tylko… na spacer… Właściwie tom przyszedł zobaczyć, jak się panu powodzi.
90— Dziękuję! Na razie doskonale!
91— W Starym Domu popłoch! Dziwią się, że pan się wyprowadził. Pytali mnie, z czego pan niezadowolony. Wydaje mi się, że oni się tego pańskiego postępku przelękli…
92— Przelękli się? Cóż ja im mogę uczynić, ja, lokator z poddasza?
93— Poddasza i suteryny Starego Domu to najniebezpieczniejsze miejsca! — powiedział Milczek — Stamtąd wychodziły zawsze idee… wie pan… idee… a taka idea to gorsze, jak beczka prochu, to, powiadają, może wysadzić w powietrze Stary Dom.
94— Nie ma obawy. Stary Dom dobrze jest pilnowany. Są żołnierze, są latarnie sygnałowe. Zresztą wszystkim, mimo rozlicznych narzekań, dobrze w Starym Domu. Poza tym, zważ pan tylko: wszak poza Starym Domem, jak mówią, nie ma wokół dosłownie nic, prócz ostępu leśnego, gdzie tajń i mroki, gdzie mieszkają straszliwe stwory niewidzialne, a mocne. Poza Starym Domem, powiadają, człowiek żyć nie może… rozumiesz pan… nie może!
95— A jednak wyprowadziłeś się pan?
96 97— Wysłano pana, widzę, drogi Milczku na przeszpiegi… co?
98 99— Nie! Mylisz się pan. Lubię ludzi śmiałych… bardzo lubię.
100— Cieszy mnie to. Ale czy poza tym nie masz pan do mnie jakiegoś konkretnego interesu? Wydaje mi się…
101— Tak jest w istocie. Przede wszystkim jednak pytam… czy pan, który wiesz mnóstwo rzeczy, nie domyśliłeś się dotąd, kim ja jestem właściwie?
102— Nie pomyślałem o tym… choć prawda… podejrzewałem zawsze, że pan jakoś tylko luźnie związany jest ze Starym Domem.
103 104— Pełni pan jednakże określone funkcje, jest pan na etacie, posiada pan ordery i mundur z herbami Starego Domu.
105— Streszczę się. Posłuchaj pan. W Starym Domu mieszkają nie sami jeno ludzie…
106 107— Mieszkają zarówno niższe od ludzi organizmy, jak zwierzęta, a jednocześnie i wyższe. Człowiek jest formą przejściową, a Stary Dom terenem tej ciągle trwającej przemiany. Od bakterii do istoty nadludzkiej, do anioła, czy szatana nie ma luki w wielkim łańcuchu rozwojowym. Bez jednego, choćby najmniejszego ogniwa, sam byt byłby niepodobieństwem. Wy, ludzie, widzicie w Starym Domu tę rzeczywistość, którą ogarniają wasze zmysły i to uważacie za prawdę. Ale i tam wasza prawda nie jest wieczną i trwałą. Podobnie jak gwiazdy stałe, pozornie od setek tysięcy lat tkwiące na jednym miejscu przestrzeni, posiadają jednak swój ruch własny i w ciągu milionów lat zmieniają położenie, podobnie i wasza ludzka prawda z wolna przesuwa się, wykonuje ruch po przestworzach poznania. Stajecie się coraz bliżsi innej prawdy, prawdy anielskiej, podobnie jak wasz układ słoneczny posuwa się z zawrotną chyżością w kierunku Wagi w konstelacji Lutni…
108— Jak to, wy… ? — przerwałem mu. — Czyż pan nie jesteś człowiekiem?
109— Naturalnie, że nie. Czyż inaczej przychodziłbym tutaj? Czyż miałbym odwagę wyłamać się spod autorytetu Habdanka?
110 111— Bardzo wielki. Habdank jest krawcem gromadzkim. Każdemu szyje mundur z guzikami jego rangi i jego ludzkich atrybucji. Jest on rozdawcą praw. Można powiedzieć, że szyje on ciało duszom ludzkim, bo czymże byłaby w Starym Domu dusza bez tego ciała, bez rangi, z której wynika wszystko inne, jak płaca, utrzymanie, szacunek, prawo głosu, prawo deptania innych.
112— A jednak ja wyłamałem się, a czyż nie jestem człowiekiem?
113— Znowu szemat[4]. Powtarzam, człowiek jest to wiecznie żywa i wiecznie zmienna sprawa. Przypomina chmurę, która ciągle zmienia kształt, barwę, zawartość wilgoci i ustawicznie co innego niesie ziemi od ożywczego dżdżu, do niszczącego gradu. Pan wstawszy rano nie jesteś już tym samym, którym byłeś, kładąc się spać. Poza tym różni ludzie, jak różne gwiazdy, posiadają różną szybkość ruchu własnego. Jedni wiszą jak martwiejące półksiężyce czarne u boku ciał promiennych, wiecznie ku nim jedną stroną zwróceni, inni pędzą z szybkością, wobec której szybkość pocisku największego działa Starego Domu jest jeno krokiem ślimaka. Ludzie o szybkości przekraczającej pewną miarę nie ulegają już atrakcji[5] Ziemi i wylatują poza jej orbitę, jak komety paraboliczne, czy hiperboliczne.
114 115— Niemal zawsze. Stwierdzono, że chyżość jest zmienna i słabnie w miarę oddalania się od Słońca. Właściwie nie ma hyperboli, a komety z reguły wracają. Tylko wracają po milionach lat w postaci odmiennej, tak że je poznać trudno. Mówi się wówczas: to człowiek zesłany od Boga. Takie przynajmniej mają zapatrywanie mieszkańcy Starego Domu.
116— Dobrze! — zakończyłem. — Proszę mi teraz powiedzieć, jaki masz pan do mnie interes. Ciało moje zbudzi się niebawem i zechce jeść. Muszę coś dlań obmyślić.
117— Nie znajdziesz pan nic dla swego ciała w Wielkim Lesie. Zioła tam rosnące to trucizna dla człowieka dzisiejszego.
118— A to ładna historia. Cóż się więc stanie?
119— W tej sprawie przybywam właśnie.
120— Poradźcie przeto drogi panie Milczku… ale à propos… nie pojmuję, z jakiego powodu właśnie pan zajmujesz stanowisko tak niskie w Starym Domu.
121— A jakież zajmowałeś pan? Ranga nieużytka-myśliciela z mieszkaniem na poddaszu? Rangi, widzisz pan, są rozdzielone na zasadzie praw, których badać nie należy. Byłaby to jałowa praca i daremna. Ale każda osobowość ludzka posiada poza swą widoczną, zewnętrzną, drugą jeszcze misję życiową „tajny rozkaz”, którego częstokroć sama nie zna. Najczęściej zdarza się, że najniższa ranga posiada misję niezmiernie doniosłą. Jest to nawet zrozumiałe, ci, którym nie dano nic na ziemi, muszą mieć przecież coś dla siebie w niebie… prawda? Ale wracajmy do spraw aktualnych. Cóż tedy poczniemy z pańskim ciałem?
122— Nie wiem… nie myślałem o tym…
123— Pyszny człowiek… panu niewątpliwie dano bardzo piękny „tajny rozkaz”.
124 125— Hm… możliwe… Albo może odnowić Stary Dom…
126 127— Przypuszczam, że należałoby po prostu podpalić go na cztery strony!
128— Co? — krzyknąłem wstrząśnięty do głębi, bo myśl taka zabłysnęła mi przed chwilą.
129— Tak jest! Byłaby to nawet rzecz piękna taki pożar ziemi… to jest chciałem powiedzieć… Starego Domu. Pomyślano by w przestrzeni, że urodziła się nowa gwiazda, a któraś z konstelacji oglądanych od przeciwległego krańca przedwieczności wzbogaciłaby się o nowe słońce.
130— Ależ wszakże Stary Dom jest dla ludzi wszystkim, co posiadają…
131 132 133— Konieczność zbudowania Nowego Domu.
134 135— Praca wznosząca ku anielstwu…
136 137— Za to, że uczynili swój dom nieznośnym…
138Zamyśliłem się głęboko, potem zaś chcąc zmienić treść rozmowy, spytałem:
139— Ale cóż pan radzisz uczynić z moim ciałem?
140— Użyjemy go do spełnienia czynu!
141 142— Naturalnie! Rzecz prosta! Każdy wielki Odnowiciel świata, ginął zawsze… Czyż mam wymieniać nazwiska…
143— Tak, tak… to prawda. Ale widzisz pan, mimo owych odnowicieli, Stary Dom stoi, jak stał. Nie powiodło się widać żadnemu…
144— Znowu szemat[6]. Zastanów się pan! Czy to jest… pierwszy Stary Dom… człowieka? Nie… wcale nie. Spadło na miejsce, które zajmuje mnóstwo piorunów i szalały pożary ogromne… To jest tylko ostatni… Stary Dom, to jest ostatnia formuła poznania ludzkiego, dobra na dziś, zgoła nieprzydatna na jutro. Nic nie jest trwałe, co tylko jest żywe… nie zapominaj pan o tym… nie zapominaj ani na chwilę!
145Czułem zawrót myśli, niby czerwone fale przelewały się jedna w drugą. Czułem, jakby sen mój był jawą, z której przeszedłem w drugi sen. Wszystko wydało mi się innym, dziwacznym na tym głębszym poziomie snu, podobnie jak oczy napotykają coraz inne dziwne zjawy w miarę zapuszczania się coraz głębiej w bezdeń morza.
146W pierwszej linii zatroskałem się teraz na dobre o moje ciało leżące oto tam niedaleko na mchu.
147Rozejrzałem się wokół. Rozłóg wysokiej trawy. Witki jej ruszały się ustawicznie, kłaniały sobie, zbliżały się ku sobie i oddalały. Żadne źdźbło nie stało na swoim miejscu. Wydawało się, jakbym tkwił w olbrzymim, dziwnym wężowisku, cieniuteńkich żmij, gotowych kąsać. Pośród traw widniały olbrzymie, niemal czarne kwiaty z pozoru przypominające pełne maki. Płatki koron poruszały się nieumiarowo, jakby dowolnie, odsłaniając żółte plamy, podobne do wielkich kocich oczu. Także pnie drzew nie tkwiły nieruchomo w ziemi. Oddalały się od siebie, to znów zbijały w gromadki. Korony ich szeptały zaś poufnie, naradzając się ze sobą, konary wyciągały się ku sobie, niby ręce gotowe objąć, pieścić czy dławić…
148 149W tym lesie nie sposób znaleść schrony[7] ni pożywienia dla ciała.
150Stałem zmieszany, nasłuchując odgłosu. Milczało wszystko, nie musnął mnie najlżejszy nawet powiew wiatru.
151Przystąpiłem do ciała leżącego we śnie.
152Pochylone, w ruchu zdziwienie wyrażającym, stały nad nim trzy niezmiernie wielkie, czarno szafirowe kwiaty. Płatki ich poruszały się szybko, migały rozwarte szeroko, to znów mrużące się oczy. Obok kwiatów wzniesiona w powietrze zwisała wielka purpurowa, metalicznie połyskująca żmija.
153— Wstawaj! — krzyknąłem z całej mocy.
154Kwiaty uciekły szybko, żmija znikła w trawie.
155Zerwałem się na równe nogi i obejrzałem się wokół.
156Stałem na leśnej polanie, wśród gęstej trawy. Był zmrok. Poprzez pnie drzew przebłyskiwało światło.
157Były to latarnie sygnałowe Starego Domu, umieszczone na jego peryferii, tam gdzie przytykał Wielkiego Lasu.
158Uczułem pewien niepokój. Czegoś mi brakło. Nie mogłem odnaleźć się w otoczeniu, jak się to dzieje zawsze po nagłym przejściu do jawy. Wydawało mi się, że przed chwilą nie byłem sam, że rozmawiałem z kimś. Powietrze drżało, zda się jeszcze, od słów dziwnych, ważnych…
159 160Coś należało uczynić!… Ale co?
161Kroczyłem machinalnie w stronę Starego Domu. Gdym doszedł do bramy, późno już było tak, że mogłem niepostrzeżenie wśliznąć się tuż za plecami zagapionego w ciemń żołnierza.
162Szedłem dalej. Wspomnienie, że padły jakieś dziwne słowa towarzyszyło mi ciągle.
163Nagle w chwili, gdym zaczął wstępować na schody, uczułem się sam, zupełnie sam, a wrażenie słów zasłyszanych pierzchło i nie wróciło.
164— Ciekawym, co mówił tajny radca Nietoperz o przysporzeniu oświaty w Starym Domu — pomyślałem i zamyśliłem się nad tym problemem.
165Na drugim piętrze natknąłem się na zakręcie korytarza na woźnego Milczka.
166Był to człowiek małomówny i znaliśmy się niewiele.
167— Dobry wieczór! — powiedział grzecznie i skłonił się.
168— Dobry wieczór! — odpowiedziałem i poszedłem dalej.
169Na wysokości mego poddasza zatrzymałem się. Ktoś mówił na dole, tętniły kroki. Odbierano raporty.
170— Wszystko w porządku! Zamykać bramę! Spać!
171Rozkazy donośnie zahuczały po pustych korytarzach.
172Wśliznąłem się do mojej stancyjki i zbliżyłem się do stołu.
173Na rozwartych kartach ukochanej księgi leżał ogromny, ciemnoszafirowy, nieznany mi zupełnie kwiat, przypominający pełny mak. Leżał jak zamordowany człowiek. Bezwładnie, ciężko spoczywały płatki korony na bieli papieru, niby na śmiertelnej pościeli. W rozchyleniu dwu płatków widniały ogromne, żółte, zaszłe bielmem śmierci oczy.