1Kiedy czas — kościół rozparty w staw — cmentarz
przebrnie po uda w dzwonach leniwych w południe
powstanie wieczna niedziela — przestrzeń błękitno-święta
zapalić lazur światła od mglistych majolik
[1] złudniej.
5Wtedy w przestrzeń zapadnę — cichym opadem Atlantyd.
Oceany jak stepy wysoko przeszumią pod słońcem
horyzonty rozpękną światłem w półkoliste rampy
dwa napięcia błękitu odprężą się w dwie równoległe.
. . . . . . . .. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
10
w falującym łanie ścichłych dzwonów
oceany — kolumny błękitu nie zmilkną odpływem o zmierzchu
wysoko szumią powierzchnie od nieba bledsze i cichsze
oczy — dwa dzwony tłukące kryształ
15nie zgasną jak co dzień w szorstkim, chłodnym — wichrze.
Obojętnie się przejdą przez dna zarośnięte rybami
jak sznur pereł zerwany niechwytne spadają przez błękit.
Matowe słońce, w którym lazur zamilkł
przesunie dłonią po grzywach poczochranych ławic
20gęsta woda rzek w wirach wyplutych z tulej…
sypie się szelest diun
[2]
przetartych jak sukno — trawą
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
ciężki plesiosaur
[3] zieleni wytrze się w gęstym namule.